6157
Szczegóły |
Tytuł |
6157 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
6157 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 6157 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
6157 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
W�adys�aw Stanis�aw Reymont
Wampir
I
Wszystkie �wiat�a pogas�y; tylko mi�dzy oknami w zielonawej, kryszta�owej kuli m�y� si� rozpierzch�y, ledwie
dojrzany p�omyk, jak gdyby �wi�toja�ski robaczek,
trzepocz�cy si� w ciemno�ciach.
Cisza zapad�a nagle, cisza pe�na dr�cz�cego oczekiwania.
Siedzieli z przyczajon� uwag�, skupieni a� do martwoty, a pe�ni szarpi�cego niepokoju i ledwie
powstrzymywanych dygot�w trwogi.
Czas p�yn�� wolno w przera�aj�cym milczeniu, w d�awi�cej okropnej ciszy trwo�nych przeczuwa�, �e jeno
niekiedy jakie� st�umione westchnienie wion�o w ciemno�ciach,
pod�oga zatrzeszcza�a, a� drgn�li gwa�townie, to nierozpoznany szelest, jakby lot ptaka, okr��a� ich g�owy,
�opota� po pokoju, wia� ch�odem na rozgor�czkowane
twarze i mar� w mrokach rozk�anym szelestem...
...I znowu przep�ywa�y chwile d�ugie jak wieki, chwile milczenia dr�cz�cego i oczekiwa�.
Naraz st� drgn��, zako�ysa� si� gwa�townie, uni�s� w powietrze i opad� bez szelestu na pod�og�.
Lodowaty dreszcz wstrz�sn�� sercami... kto� krzykn��... kto� za�ka� nerwowo... kto� zerwa� si� jakby do
ucieczki... pal�ce tchnienie trwogi przewia�o w
ciemno�ciach i zak��bi�o si� w duszach bolesnym, m�cz�cym dr�eniem, ale wnet przygas�o wszystko, zd�awione
przez straszne pragnienie zjaw...
O cud b�aga�y trwogi wszystkie i dusze rozpi�te w bolesnej t�sknocie.
Cisza sta�a si� jeszcze g��bsza, powstrzymywano oddechy, t�umiono strachliwe bicie serc, wyt�ano ca�� si��
woli, aby nie zadrgn��, nie szepn��, nie poruszy�
si�, nie patrze� nawet i martwie� w takiej cicho�ci, �e ruch jakiego� zegarka przewierca� serca bezustannym,
bolesnym dygotem i bi� w skroniach ci�kimi
m�otami.
Szum g�uchy, be�kotliwy a rozwiany i daleki, jakby morza odp�ywaj�cego, wrza� monotonnie za oknami, deszcz
zacina� bezustannie, brz�cza� cicho i po zapoconych,
szarzej�cych szybach sp�ywa� niesko�czonymi sznurami paciork�w i szemra� sennie, szemra� l�kliwie; to wiatr
obija� si� o szyby i ze zduszonym, �a�osnym
krzykiem obsuwa� si� martwo po �cianach, a potem jakie� drzewa, podobne do strz�piastych chmur, drzewa
�lepe i nieme nachyla�y si� cicho do okien, chwia�y
si� cieniem ledwie uchwytnym jak sen nieprzypomniany i jak sen przepad�y w mrokach.
A pok�j wci�� by� g�uchy, niemy i przepastny jak otch�a�, tylko ten zielonawy p�omyk niby gwiazda odbita w
czarnej topieli drga� ustawicznie, rozpryskuj�c
si� �wietlist� larw�, jakby spod wody sk��bionej, albo jakie� spojrzenie zamigota�o rozwianym p�omieniem i
wnet mar�o w ciemno�ciach m�tnych, pe�nych nieuchwytnych,
zaledwie wyczutych falowa�, niedojrzanych ruch�w, drga� niepokoj�cych, szept�w zmartwia�ych, konaj�cych
po�ysk�w i przyczajonej, dygoc�cej trwogi...
St� znowu wyrwa� si� spod r�k, roztr�ci� siedz�cych, uni�s� si� gwa�townie i z hukiem pad� na swoje miejsce...
�a�cuch r�k si� przerwa�, zerwa�o si� kilka
okrzyk�w, kto� skoczy� w bok do �wiat�a...
- Cicho.... na miejsca... cicho! - zabrzmia� rozkazuj�cy g�os.
R�ce splot�y si� znowu w �a�cuch nieprzerwany, przymilkli z nag�a, ale ju� nikt nie potrafi� pokona� nerwowego
dr�enia, d�onie si� trz�s�y, serca dygota�y
i dusze przelatywa� wicher �wi�tej trwogi, pochylano si� nad sto�em, jak nad niepoj�t�, tajemnicz� istot�, kt�rej
ruch ka�dy by� cudem widomym, cudem �ywym.
Joe, przewodnicz�cy, zacz�� szepta� modlitw�, a za nim roztrz�sionymi wargami powtarzano coraz pr�dzej,
coraz mocniej, i� ciemno�� rozbrzmiewa�a szmerem
lotnym, nami�tnym, wyrwanym spod serc, z g��bi dusz ol�nionych... S�owa pada�y rozwiane, p�on�ce wiar�,
wiotkie jak tchnienie, a pot�ne ��dz� objawie�,
pragnieniem cud�w...
Naraz z drugiego pokoju czy z g��bi jakiej� rozbrzmia� przyt�umiony g�os fisharmonii.
J�k zamar� w gard�ach �ci�ni�tych, dusze pad�y w senny l�k jakby przed skonem, nikt bowiem nie czeka� tej
muzyki, nie wiedzia�, sk�d p�yn� te tony, nie
rozumia�, zali to d�wi�ki �ywe czy oman s�odki?...
Opadli piersiami na st�, bo nikt ju� si� nie mia�, trzymali si� kurczowo za r�ce, boj�c si� pu�ci�, boj�c si�
przepa�� w samotno�ci... cisn�li si� do siebie
ramionami i st�oczeni, dr��cy, przej�ci �wi�tym dreszczem zachwytu zanurzali si� w te dziwne d�wi�ki
przewiewaj�ce niby wiatr pie�ciwy po strunach harfy
niewidzialnej.
I tak zapomnieli o wszystkim, �e nikt ju� nie wiedzia�, rzeczywisto�� to - li sen czarowny?
A muzyka rozpyla�a si� w ciemno�ciach kadzielnym tchnieniem modlitwy �arliwej, ros� srebrzystych
d�wi�k�w, wiewem melodii tak s�odkiej, �e dusze chwia�y
si� w rozmarzeniu upajaj�cym jak kwiaty w noc miesi�czn�.
I �piewem si� podnios�a uroczystym, pot�nym, rozleg�ym, jakby �wiat ca�y �piewa�.
I krzykiem duszy zagubionej we wszech�wiecie �ka�a �a�o�nie...
I wy�ej wznosi�a si� jeszcze, a� w hymny �zawych zachwyce� i w dal takich rozt�sknie�, �e by�a ju� jakby
emanacj� nowych byt�w, rodz�cych si� z tajemnicy
i marzenia.
Jeszcze nie och�on�li z wra�enia, jeszcze dusze niby krze p�omieniste chwia�y si� sennie w rytm konaj�cych
d�wi�k�w, gdy drzwi od przedpokoju otwar�y si�
na rozcie�, struga �wiat�a run�a s�upem na pod�og� i w progu ukaza�a si� wysoka, jasna posta�...
Porwali si� z miejsc, ale nim ktokolwiek zdo�a� krzykn��, posta� owa poruszy�a si� i sz�a wolno �wietlistym
pasem; sz�a sztywno i ci�ko, z wyci�gni�tymi
r�kami, przystaj�c co mgnienie i ko�ysz�c si� ca�� postaci�...
Drzwi si� zamkn�y bez szmeru i noc znowu ogarn�a wszystko.
- Kto jeste�? - zatrzepota�o zd�awione pytanie.
- Daisy.... - wion�� szept zgo�a niematerialny.
- D�ugo b�dziesz z nami?
- Nie.... nie... - Gdzie twoje cia�o?
- Tam.... w pokoju... �pi�... wo�a�e�... przysz�am... Guru...
Szept si� pl�ta� i tak �cich�, �e tylko bezd�wi�czne, porwane drgania szemra�y w ciemno�ciach...
Mr Joe nacisn�� guzik i elektryczne �wiat�o zala�o pok�j.
- Daisy! - krzykn�� jaki� cz�owiek rzucaj�c si� ku niej, ale stan�� naraz jak gromem ra�ony, bo zwr�ci�a �lep�
twarz ku niemu, usi�uj�c co� m�wi�, poruszaj�c
wargami...
- Nie, nie Daisy... ta sama i obca, inna zarazem...
Pochyli� si� ze zdumienia i przyczajonym, trwo�nym wzrokiem obiega� twarz jej i posta� ca��... ta sama twarz, a
rysy inne, obce... obce...
- Daisy!... Nie... nie... - krzycza�o w nim zdumienie i przypomnienia wi�y mu si� b�yskawicami szale�stwa,
strachu, l�ku straszliwego.
Nic nie rozumia�, nie m�g� poj�� tej zmiany dziwnej, zda�o mu si�, �e �ni ci�ko, �e jakie� zwierciadlane odbicie
Daisy stan�o przed nim i rozwieje si�
zaraz, natychmiast, scze�nie jak widmo...
Zamkn�� oczy i otworzy� je natychmiast, ale Daisy sta�a na dawnym miejscu, by�a, widzia� j� w najdrobniejszych
szczeg�ach, �e cofn�� si� naraz, bo spojrza�a
na niego pos�pnym, otch�annym, obcym wzrokiem, a tak strasznym, �e pad� na samo dno trwogi...
Wszyscy stali r�wnie� w lodowatym odr�twieniu.
Mr Joe za� l�kliwie podszed� do niej i dotkn�� palcami jej powiek, zatrzepota�y i opad�y mocno, a potem
stopniowo dotyka� jej skroni, r�k, piersi, ramion,
przeci�ga� kilka pas�w nad g�ow�, cofn�� si� i rozkazuj�co powiedzia�:
- P�jd�!
Nie poruszy�a si� z miejsca.
- P�jd�! - zawo�a� silniej, cofaj�c si� z wolna i nie spuszczaj �c z niej wzroku - drgn�a nagle i jakby z trudem
odrywaj�c si� od posadzki, zacz�a si�
posuwa� za nim sztywnym, automatycznym ruchem, w g��b s�siedniego pokoju, jasno o�wietlonego...
Nikt si� przez ten czas nie poruszy�, nie westchn�� g�o�niej, nie zadrgn��; wszystkie oczy sz�y za ni�.
Mr Joe wzi�� j� za r�k� i podprowadzi� do wielkiej sofy, ustawionej na �rodku pokoju; upad�a na ni� bezw�adnie.
- Mo�esz m�wi�? - pyta� pochylaj�c si� nad ni�.
- Mog�....
- Czy jeste� sama, Daisy?...
- Nie pytaj....
- Czy nikt z nas nie przeszkadza?
- Nie.... nie... c� mo�e przeszkodzi� woli "A" - m�wi�a.
G�os mia�a nie sw�j, zupe�nie obcy, a chwilami jakby p�yn�cy z fonografu, trupi jaki�; wydobywa� si� martwym
szmerem wprost z gard�a, bo nie porusza�a ustami
ni �adnym musku�em twarzy.
- Wi�c wszystkim wolno pozosta� w pokoju? - pyta� znowu mr Joe.
Nie odpowiedzia�a, tylko poruszy�a si� niecierpliwie, podnosz�c ci�kie powieki, �e wywr�cone oczy b�ysn�y
bia�kami, jaki� u�miech przewia� po bladej jak
kreda twarzy, wyci�gn�a r�k� w pr�ni�, jakby witaj�c kogo� niewidzialnego, i zacz�a co� p�g�osem szepta�.
Mr Joe s�ucha� uwa�nie, ale na pr�no usi�owa� zrozumie� cokolwiek, m�wi�a w zupe�nie nie znanym j�zyku.
- Co m�wisz? - spyta� po chwili, k�ad�c d�o� na jej czole.
- Sarwatassida!
- Mahatma?
- Ten, kt�ry jest, kt�ry wype�nia wszystko, kt�ry jest "A", m�j duch...
- Czy zechce m�wi� przez ciebie?
- Nie m�cz mnie....
- Czy stanie si� co dzisiaj? Bracia s� zebrani, czekaj� w trwodze, czekaj� w b�aganiu o znak jaki, o cud...
- Nikt z wcielonych nie jest godzien cud�w! nikt! - zabrzmia� mocny, pot�ny, m�ski g�os, a tak silny jak przez
spi�ow� tub� p�yn�cy.
Joe cofn�� si� przera�ony, wodz�c oczami doko�a, ale w pokoju nie by�o nikogo; Daisy le�a�a bez ruchu, �wiat�a
p�on�y jasno i ca�a grupa zebranych sta�a
w drugim pokoju, na wprost niego.
- Niechaj on gra! on! - szepn�a unosz�c si� i wskazuj�c r�k� na Zenona i zaraz pad�a w ty�, wypr�ona, sztywna
i tak ju� pozosta�a.
Pr�no Joe usi�owa� zmusi� j� do rozmowy, le�a�a martwa jak trup; r�ce mia�a zimne i twarz pokryt� lodowat�
ros�.
- Zupe�na katalepsja! Nic nie rozumiem - szepn�� boja�liwie.
- C� poczniemy? - zapyta� kto�.
- M�dlmy si� i czekajmy.
- Czy to naprawd� Daisy? - pyta� Zenon.
- Daisy.... nie wiem, mo�e by�... ale nie wiem.
Drzwi od okr�g�ego pokoju, gdzie le�a�a, zatrzasn�y si� z ha�asem.
- Siada�, cicho... rozpoczynamy!...
Zenon siad� przed fisharmoni�, stoj�c� w g��bokiej niszy na prawo, wprost okien, i zacz�� cicho gra�.
�wiat�a wtedy raptem pogas�y, przez chwil� jeszcze �arzy�y si� w �yrandolu rozpalone w�gle, potem, gdy
sczernia�y, tylko kryszta�owa kula b�yska�a zielonawym,
rozdrganym �wiate�kiem.
Usiedli pod �cian�, jeden przy drugim, nie tworz�c ju� �a�cucha.
Zenon gra� jaki� hymn wznios�y, st�umione d�wi�ki brzmia�y s�odkim chora�em, dalekim jakby z g��bi
niebotycznych naw p�yn�cym i rozsypywa�y si� w nieprzeniknionych
ciemno�ciach.
Joe za� ukl�k� i zacz�� si� modli� p�g�osem, przez chwil� s�ycha� by�o odsuwanie krzese� i trzeszczenie
pod�ogi, snad� przykl�kli wszyscy, bo szept modlitewnych
g�os�w zaszemra� rozpalon�, wrz�c� ulew� i wt�rowa� przejmuj�cym falom muzyki...
Zenon gra� coraz ciszej, d�wi�ki zamiera�y z wolna, g�uch�y i niby zakrzep�e per�y opada�y ci�ko, �e ju� tylko
jakie� b��dne akordy jak pogubione westchnienia
b��ka�y si� w ciszy, powraca�y jednak i �ka�y upornie, przejmuj�co.
Po d�ugiej chwili martwego milczenia zerwa�y si� znowu niby krzyk na pustkowiu, krzyk nag�y, przeszywaj�cy,
okropny!...
I znowu opada�a grobowa cisza, z kt�rej kiedy niekiedy wyrywa�y si� b��dne, roze�kane, samotne akordy...
Modlitwa umilk�a, ale ten g�os monotonny zrywa� si� co chwila, przycicha�... kona�... i znowu powraca�... znowu
j�cza�... znowu b��ka� si�, dreszcz zatrz�s�
wszystkimi, bo by� jak rozpacz, jak krzyk padaj�cych w przepa��...
Joe nie m�g� ju� wytrzyma� i roznieci� �wiat�o.
Zenon siedzia� martwo, oczy mia� przymkni�te, g�ow� pochylon� na por�cz krzes�a, prawa r�ka le�a�a bez ruchu
na kolanie, a lew� porusza� machinalnie, uderzaj�c
raz po raz w klawisze...
- Wpad� w trans! - szepn�� przygaszaj�c znowu �wiat�a.
W pokoju zrobi�o si� wprost strasznie, siedzieli w grobowym milczeniu, skurczeni w bolesnym nabrzmieniu
trwogi i oczekiwania, b��dz�c oczami w ciemno�ciach
i czepiaj�c si� tego jedynego �wiate�ka jak zbawienia.
Ch��d dziwny zawiewa� od �cian, �e mimo rozgor�czkowania trz�li si� z zimna.
Cisza by�a ju� nie do wytrzymania, a ten powracaj�cy wci��, monotonny akord przejmowa� coraz sro�sz�
m�k�...
Naraz w ciemno�ciach zacz�o si� co� stawa�.
Najpierw szyfrowe tabliczki, le��ce na stole, j�y si� podnosi� i opada� jakby podrzucane, wreszcie trzasn�y w
sufit i rozbitymi kawa�kami posypa�y si�
na pod�og�...
A po chwili zacz�y si� rozsypywa� w ciemno�ciach �wietliste, niezliczone drgania, ale tak nik�e, tak drobinowe,
�e wydawa�y si� pr�chnicow� fosforescencj�,
opada�y po�yskuj�c� ros�, osypywa�y si� po �cianach, g�stnia�y z wolna i �wieci�y coraz mocniej, zalewaj�c
pok�j b�yszcz�cym, rozdrganym tumanem, jakby
�niegiem b��kitnawym, opadaj�cym bez szelestu sypk� i pierzast� fal�.
- Om! - zad�wi�cza� w ciszy jasny, kryszta�owy g�os.
I pochylili g�owy, i ch�rem z trwo�n� pokor� i wzruszeniem, st�umionymi g�osami zaj�czeli b�agalnie:
- Om! Om! Om!
�wietlista ulewa jeszcze si� wzmog�a, ju� teraz pok�j by� podobny do ciemnob��kitnej otch�ani, przez kt�r�
przep�ywa� potok gwiezdnych py��w tak ja�niej�cy,
i� �ciany, drzwi, obrazy, sprz�ty i sine, wyl�k�e twarze wida� by�o dok�adnie poprzez to rozdrgane, opadaj�ce
bezustannie prz�dziwo b�ysk�w.
Mg�awy zarys postaci, �wietlany majak, widmo utkane ze �wiat�a, ukaza�o si� naraz w drzwiach pokoju
u�pionej.
- Om! Om! - szeptali coraz ciszej, cofaj�c si� pod �cian� i przyparci do niej, zmartwieli w �wi�tej zgrozie
zdumienia.
Zjawa jakby kwiatem z rozchwianych p�omieni unios�a si� w g�r�, by�a jakby wytryskiem rozproszonego
�wiat�a, z kt�rego co chwila urabia� si� zarys ludzkiej
postaci i rozpryskiwa� wybuchem kr�tkich, rozpylonych b�ysk�w.
Ulewa zgas�a, pok�j pociemnia�, tylko zjawa b�yszcz�cym ostro ��tawym ob�okiem unosi�a si� z wolna, kr��y�a
na par� st�p nad ziemi�, staj�c si� chwilami
tak wyra�n� w ludzkim kszta�cie, �e wida� by�o twarz kobiec�, okolon� d�ugimi w�osami, zarysy ramion i kontur
ca�ej postaci, a przez mgnienia i jaka� niebieskawa,
mieni�ca si� p�omieniami suknia widnia�a, ale niepodobna by�o dojrze� rys�w, bo to chwilowe skupienie
�wiat�a, ten brzask ra��cy, z jakiego si� urabia�a,
te po�yskliwe, martwe drgania miesza�y si� ustawicznie, przelewa�y wirem bezustannym, �e co mgnienie
kontury si� rozwala�y w py� �wietlisty i wyst�powa�y
na nowo.
Przez jak�� d�u�sz� chwil� widmo sta�o si� zupe�nym kszta�tem ludzkim, przysuwaj�c si� tak blisko, �e ob��dny
strach run�� w nich piorunem, chwia�o si�
tu� przed nimi, zbli�aj�c swoj� twarz okropn�; twarz �lep�, bez rys�w, jakby kul�, z gruba obr�ban� i
przedziurawion� czarnymi otworami, larw� podobn�
do k��ba mg�awi�cych si� drobin �wietlistych, larw� dr�cz�cego snu i przera�enia.
Sun�a od jednego do drugiego, zagl�daj�c pustymi oczodo�ami w ich zamar�e i ostyg�e ze strachu oczy, i jakie�
r�ce �liskie, wilgotnawe, jakby z nagrzanego
kauczuku, r�ce okropne i trupie, r�ce zgrozy niewypowiedzianej dotyka�y si� wszystkich twarzy.
Kto� j�kn�� ci�ko, jakby przez sen dr�cz�cy, i widmo rozprysn�o si� w tej chwili w migotliwy, �wiec�cy
tuman.
Ale nim och�on�li, zjawi�o si� znowu w niszy przy Zenonie.
- Daisy! - krzykn�� bezwiednie Joe.
Wszyscy j� r�wnie� poznali; tak, ona tam sta�a, wida� by�o dok�adnie, ka�dy rys twarzy wyst�powa� ostro w tej
dziwnej ja�ni promieniej�cej z niej samej,
ka�dy szczeg� postaci, nawet kolor w�os�w tak dobrze im znany. Byli najg��biej przekonani, �e to ona sama
stoi w tym �agodnym brzasku promieniowa�, jakby
w jasnym ob�oku.
Pochyli�a si� nad �pi�cym, jakby mu co� chcia�a szepn�� do ucha, a on podni�s� si� i z niewys�owionym
u�miechem poda� jej r�k� i naraz, niby drzewo roz�upane
przez piorun, rozpad� si� na dwie osoby... siedzia� w dawnej postawie z g�ow� pochylon� na por�cz krzes�a i sta�
r�wnocze�nie w drugiej osobie przed ni�
pochylony...
Krzyk zdumienia wyrwa� si� ze wszystkich ust i pad� zmartwia�y, bo oto drzwi od pokoju okr�g�ego rozwar�y si�
i ujrzano Daisy le��c� na sofie.
Dwa cia�a le�a�y w �nie g��bokim, r�wnocze�nie dwie zjawy, dwa widma czy dwie dusze przyobleczone w
kszta�t widomy i p�omieniej�cy �wiat�em, dwa jakby zwierciadlane
odbicia Daisy i Zenona przesuwa�y si� w ciemno�ciach tu� przed nimi...
Jak to d�ugo trwa�o? mgnienie czy wieki, nikt nie wiedzia�, nikt nie my�la� i nikt nie pojmowa�. W podziw pad�y
dusze i kl�cza�y w �wi�tej grozie cudu...
W tej prze�wi�tej chwili �aski Izys ods�oni�a r�bek zas�ony przed �akn�cymi �wiat�a, marzenia stawa�y si� czym�
wi�cej ni�li rzeczywisto�ci�, bo cudem niezrozumia�ym,
tajemniczym, niezg��bionym, ale cudem, �ywymi oczami widzianym.
Poczuli si� zawieszeni na kraw�dzi niepoznawalnego, jakby w samych g��biach stawa� si� i jakich� byt�w
nawet niemy�lanych i rzeczy zgo�a niepoj�tych dla
�lepych oczu cz�owieczych.
Przepad�a wszystka pami�� �ywota, wszystek py� ziemski opad� z ich dusz, wszystka my�l sp�on�a, �e pozostali
jeno jakoby w samym rdzeniu istno�ci, przed
kt�r� ods�aniaj� si� tajemnice wszelkie, bo� oto tam, o par� krok�w, w ciemno�ciach dr��y�y si� dwie ja�niej�ce
postacie i trwa� cud niepoj�ty... Cienie
rysowa�y kontury, tworzy�y ram�, z kt�rej tym wyra�niej promienia�y zjawy �wietlane, niby s�upy martwych
po�ysk�w, przenosz�ce si� z miejsca na miejsce
bez szelestu i w takim milczeniu, �e s�yszeli przy�pieszone bicie serc w�asnych.
Z wolna, w jakiej� niepochwytnej, niezapami�tanej chwili widma pocz�y bledn�c, przygasa�, niewidzialnie� i
ws�cza� si� w ciemno�ci, tylko g�owy pozosta�y
nieco d�u�ej, chwiej�c si� jak kwiaty �wietlane na falach cieni�w, by�y wci�� przy sobie, poruszaj�c si� jakim�
wahaj�cym, rozdrganym ruchem, znika�y na
mgnienia w rozpryskach o�lepiaj�cych blask�w i wynurza�y si� jeszcze, ale ju� bledsze, niklejsze, wiotsze,
podobne do witra�owych postaci w mrocznych nawach,
jeszcze oczy ja�nia�y dawn� moc� i �yciem, a ju� rysy si� rozpada�y, ju� mar� kszta�t ludzki, a� i spojrzenia
przygas�y zm�cone, jakby z nag�a zanurzone
w mrokach i przepad�y, rozsypa�y si� w py�ach bia�awych, z wolna gasn�cych.
Sko�czy�o si� wszystko, noc ich znowu otoczy�a i milczenie, nikt si� jednak nie poruszy� z miejsca, omdla�e
serca ledwie bi�y, my�li d�wiga�y si� leniwie
i niech�tnie, podnosi�y si� jakby z letargu zachwyce� i oczarowa�.
Ach, znowu �ycie, znowu g�upia rzeczywisto��, znowu ten sam dzie� powszedni, dzie� m�ki niesko�czonej i
t�sknot - znowu!...
G�uchy, daleki szum miasta bi� monotonnym szmerem w okna, deszcz brz�cza� po szybach, a �wiate�ko,
uwi�zione w kryszta�owej kuli, trzepota�o si� zielonaw�,
tajemnicz� �renic�, jak niezg��biona t�sknota, jak pami�� rzeczy minionych i niepowrotnych...
Dopiero po d�ugiej chwili Joe si� przem�g� i roznieci� �wiat�a.
Drzwi do okr�g�ego pokoju by�y zamkni�te. Zenon za� siedzia� u�piony na dawnym miejscu, przed fisharmoni�.
- Trzeba go zbudzi�, wyczerpie si�.
Ale nim to uczyniono, sam si� przebudzi� i powsta�.
- Zdaje mi si�, �e spa�em? - szepn�� przecieraj�c oczy.
- Zaraz usn��e�.
- Nie - gra�em przecie� co�, zdaje mi si�, Bacha...
- Gra�e� tak�e i p�niej....
- Przez sen?...
- By�e� w transie.
- I gra�em! Prawda, przypomina mi si� jaka� melodia... zaraz... nie mog� jej schwyci�...
jakie� rozproszone d�wi�ki mam w pami�ci, ale to dziwne, nigdy nie wpada�em w sen podobny...
- Czy nic wi�cej sobie nie przypominasz pr�cz tej melodii?...
- Nie.... a Daisy?
- �pi jeszcze.
Zenon otworzy� drzwi do okr�g�ego pokoju i stan�� zdumiony.
- Ale� to ona... nie spa�em, przecie�, c� we mnie wmawiacie, przed chwil� m�wi�em z ni�... chodzili�my razem
po jakim� parku... tak... pami�tam... drzewa
b��kitne... m�wi�a... zaraz... gdzie to by�o...
Obejrza� si� naraz l�kliwie.
Wszyscy stali doko�a, zapatrzeni w niego, ciekawi a milcz�cy.
- Co� si� ze mn� sta�o, czego nie mog� sobie przypomnie�... tak mnie dziwnie boli g�owa...
Zachwia� si�, a� Joe uj�� go wp� i posadzi� na krze�le.
D�ugo siedzia� nieruchomo, zapatrzony w siebie, w jak�� nierozpoznan� dal, pe�n� widze� majacz�cych i sn�w
nieprzypomnianych, daremnie usi�uj�c u�o�y� cho�by
obraz jeden, jedn� my�l bodaj wy�oni� ze strz�p�w rozpierzch�ych i wiruj�cych pod czaszk�; zapada� w coraz
wi�kszy mrok niepami�ci; reszta bladych, nik�ych
majacze� porwa�a si�, gdy j� chcia� pochwyci�, ostatnie brzaski przypomnie� zgas�y, zosta�a tylko pusta,
bolesna t�sknota za tym, co przepad�o w nieznanych
g��biach, �e jakby si� przebudzi� na nowo, otworzy� szeroko oczy, przyjrza� si� wszystkim i powsta�.
- Taki dziwnie jestem znu�ony i wyczerpany, �e ledwie si� trzymam na nogach... - skar�y� si� �a�o�nie.
- Id�, po�� si� zaraz - szepn�� mu Joe.
- Istotnie, to b�dzie najlepsze.
- Odprowadz� ci� do mieszkania.
- C�, znowu, nie usn� przecie� na schodach.
Za�mia� si� weso�o i wyszed� do przedpokoju, ale gdy ju� mia� wychodzi� na korytarz, zawr�ci� i cicho pyta�:
- Czy Daisy �pi jeszcze?
- �pi, ale zaraz j� p�jd� zbudzi�.
- Seans si� uda�?
- Nadzwyczajnie, jutro ci opowiem szczeg�y.
- Ale dlaczego ja usn��em? Nie daruj� sobie tego...
Schodzi� po schodach wolno, automatycznie, prawie nie wiedz�c o tym, dopiero na pierwszym pi�trze
przystan��, rozejrza� si� uwa�nie i jakby po raz trzeci
si� przebudzi�...
Przypomnia� sobie naraz, �e by� na seansie i �e gra�...
Zatrz�s� si�, zimno go przej�o na wskro�, czu� si� nies�ychanie zm�czony i dziwnie, bole�nie niespokojny; jaka�
melodia wi� mu si� j�a w pami�ci, �e pocz��
j� nuci� z cicha...
Korytarz by� szeroki, wys�any czerwonym dywanem, cichy i pusty zupe�nie, a jasno o�wietlony, bo szereg
opalowych kwiat�w, uczepionych u sufitu, rozsiewa�
elektryczne �wiat�o, �ciany bia�e, poprzecinane gdzieniegdzie drzwiami, ci�gn� y si� d�ug�, jednostajn� lini�,
pe�n� nudy.
Jaki� zegar wydzwania� wolno.
- Ju� si�dma! Ca�e dwie godziny seansu - szepn�� zdziwiony, podnosz�c oczy, by sprawdzi� na zegarze, ale
ujrzawszy jak�� dam� id�c� z drugiego ko�ca korytarza,
poszed� spieszniej naprzeciw i naraz, nie dochodz�c jej jeszcze, przystan�� skamienia�y.
- Daisy? - krzykn��, odsuwaj�c si� pod �cian�.
Miss Daisy przesz�a witaj�c go skinieniem g�owy, jak zwykle uprzejmym i nieco wynios�ym, ma�y gnom szed�
za ni� z wielkim pud�em w r�ku.
Sta� chwil� z przymkni�tymi oczami, pewny, �e to przywidzenie lub halucynacja, bo i jak�e, przed chwil�
zostawi� j� tam u�pion� w pokoju seansowym, widzia�
na w�asne oczy, pami�ta... a ona teraz tutaj, ubrana do wyj�cia, id�ca z przeciwnej strony...
Nie, to halucynacja.
Otworzy� naraz oczy. Miss Daisy by�a ju� na ko�cu korytarza i skr�ca�a w�a�nie na schody wej�ciowe...
Nadludzkim skokiem by� ju� tam i wsparty o balustrad� patrzy�, jak schodzi�a na d� szerokimi schodami...
Schodzi�a wolno, tren sukni ci�gn�� si� za ni� po szerokich marmurowych stopniach, rezedowordzawy p�aszcz,
obramowany futrem, obtula� jej posta� wynios��,
jasne w�osy wymyka�y si� wzburzonymi falami spod wielkiego, czarnego kapelusza... widzia� te szczeg�y
dok�adnie, s�ysza� ka�de jej st�pni�cie... czu�
ruch jej ka�dy...
A na skr�cie do przedsionka odwr�ci�a g�ow�, oczy si� ich skrzy�owa�y b�yskawicami, zderzy�y i rozbieg�y, �e
cofn�� si� bezwiednie w cie�... ale s� ysza�
jej g�os... szcz�k drzwi...
kroki na posadzce przedsionka... g�uchy tupot koni na asfalcie podjazdu... �liski szmer odje�d�aj�cego powozu...
- Kto tu wyje�d�a�? - zapyta� po chwili od�wiernego.
- Miss Daisy!
Ju� nic nie odrzek�, bo mu si� zda�o naraz, �e go ogarn�a ci�ka, niezwalczona senno��.
Powr�ci� na pierwsze pi�tro i machinalnie odnalaz� swoje mieszkanie; d�ugo kr��y� po nim roztr�caj�c si� o
sprz�ty i meble; d�ugo b��dzi� po omacku, nie
wiedz�c, co pocz��, co si� z nim sta�o, gdzie jest!
Pad� na jakie� krzes�o i pozosta� nieruchomy, zesztywnia�y z przera�enia, oto znowu ujrza� je obiedwie razem...
tamt�, �pi�c� na sofie, i t� schodz�c� po
schodach...
Jakim� ostatnim odruchem �wiadomo�ci roznieci� �wiat�o i zadzwoni�.
Wesz�a pokoj�wka.
- Czy miss Daisy ju� powr�ci�a? - zapyta� po d�ugim milczeniu, przytomniej�c zupe�nie.
- Miss dopiero przed chwil� wyjecha�a.
- Ale czy dawno wr�ci�a przed wyjazdem?
- Nie wychodzi�a nigdzie, po�o�y�a si� o zmroku i spa�a, obudzi�am j� niedawno sama.
- Spa�a i nie wychodzi�a nigdzie.... nigdzie?...
- Tak, z pewno�ci�...
- By�a na drugim pi�trze u mr Joe.
- Nie, zapewni�am pana, �e nie wychodzi�a.
- Nieprawda! - krzykn�� w nag�ej pasji.
- Ale� z pewno�ci�... z pewno�ci�... - szepta�a zdumiona, cofaj�c si� przed jego b��dnym wzrokiem i twarz�
zmienion�.
- Musz� by� chory i najwidoczniej mam gor�czk� - powiedzia� g�o�no, ogl�daj�c si� podejrzliwie po mieszkaniu
- nie by�o jednak nikogo, s�u��ca uciek�a,
wszystkie drzwi sta�y otwarte.
We wszystkich pokojach p�on�y jasno �wiat�a, sta�y meble w surowych, ci�kich zarysach, b�yszcza�y
zwierciad�a jak oczy promieniste i puste, kwiaty w wazonach
barwi�y si� cicho, ci�kie portiery przys�ania�y okna, a ze �cian ciemnych wyziera�o kilka pos�pnych portret�w.
Wszystko to zna�, poznawa�, pami�ta�, czu�, �e jest u siebie, w swoim mieszkaniu, a jednak... jednak... poprzez te
sprz�ty i �ciany, zwierciad�a i kwiaty
wyziera�y jakie� zarysy przypomnie�; kontury mgliste jakich� innych rzeczy, rzeczy zgo�a nieprzypomnianych, a
istniej�cych gdzie�... rzeczy zmartwychwstaj�cych
wiotkim cieniem i zjaw� niechwytn�...
- Nic nie rozumiem.... nic! - wo�a� chwytaj�c si� za g�ow�...
II
- Straszny dzie�! - zawo�a� Zenon wstrz�saj�c si� z zimna.
- Okropny, obrzydliwy, wstr�tny dzie�! - powtarza�a z weso�� przekorno�ci� �liczna, jasnow�osa dziewczyna
wychodz�c z nim spod kolosalnych kolumn portyku
�w. Paw�a na szerokie, mokre i o�lizg�e schody.
- Po trzykro� obrzydliwy dzie�, zimno, mokro i mglisto. Ju� prawie zapomnia�em, jak �wieci s�o�ce i jak grzeje.
- Przesada i egzaltacja, jak m�wi ciotka Ellen.
- Wi�c pani widzia�a s�o�ce w tym roku w Londynie?
- Ale� dopiero luty.
- Czy pani w og�le i kiedykolwiek widzia�a s�o�ce w Anglii?
- Mr Zen, by ciotka Dolly nie rzek�a: strze� si�, Betsy, bo ten cz�owiek czci s�o�ce jak gwebr, poganinem by�
musi - grozi�a mu ze �miechem, na�laduj�c
komiczny g�os ciotki.
- Przecie� od listopada nie by�o ani na mgnienie s�o�ca w Londynie, nic, tylko mg�y, deszcze, b�oto i fogi, a ja
nie mam sk�ry z , waterproof�w", wi�c ju�
chwilami czuj�, i� si� przemieni�am w galaret�, w mglisto��, w strugi wody.
- W pa�skim kraju nie ma te� ci�gle s�o�ca - szepn�a ciszej.
- Jest, miss Betsy, jest prawie codziennie, a teraz, w tym dniu, dzisiaj, �wieci na pewno, �wieci roziskrzone w
�niegach, ogromne, ja�niej�ce, cudowne...
- m�wi� zni�aj�c g�os, wpatrzony w dal nag�ych, o�lepiaj�cych przypomnie�.
- T�sknota - powiedzia�a cichutko i jako� dziwnie smutno....
- Tak... T�sknota, co jak s�p spada i wczepia si� w dusz� ostrymi pazurami bole�ci, co jak krzyk wydziera si� z
serca, z samego dna dawno strupiesza�ych
dni i jak orkan ponosi... jak orkan... Dawno ju�, lata ca�e, nie nawiedza�a mnie, my�la�em, �e tylko zmartwia�e
cienie nosz� w sobie, jak to ka�e umar�e
wczoraj. Ale to dzisiejsze nabo�e�stwo, ko�ci� i �piewy wskrzesi�y na nowo struchla�y py� czas�w minionych,
wskrzesi�y...
- Mr Zen.... - szepn�a chwytaj�c go pieszczotliwie za r�k�.
- Co, Betsy, co?
- Kiedy� zawieziesz mnie tam, pojedziemy do tych �nieg�w, roziskrzonych w s�o�cu, na te s�oneczne dnie
pojedziemy... na te dnie...
- Szcz�cia, Betsy, na ut�sknione dnie szcz�cia - zawo�a� nami�tnie, obejmuj�c rozgorza�ymi oczami jej jasn�
g�ow�, �e odwr�ci�a si� pe�na szcz�snego l�ku,
pe�na wilgotnych blask�w jutra owego, usta jej zadrga�y i bia�a, podobna p�atkom r�y twarzyczka rozb�ys�a, i�
sta�a si� jak poranek r�owa i rado�ci�
wonna, i jak poca�unek wymarzony kusz�ca.
Umilkli spostrzegaj�c nagle po tym wzruszeniu radosnym, �e granitowe schody s� dziwnie �liskie i strome, �e
jakie� przedziwne �piewy jeszcze s�ycha� z katedry
i �e dooko�a pe�no wraz z nimi schodz�cych ludzi o surowych, karc�cych spojrzeniach.
Zacz�li �piesznie schodzi� na d�, na plac, w szare, smutne i b�otniste tunele ulic, pod ci�kie, przyt�aczaj�ce
sklepienia, pod mg�y, wisz�ce postrz�pionymi,
szaro��tymi �achmanami, pod te ruchome, lepkie, zimne i ohydne mg�y, ociekaj�ce brudnym deszczem.
Z powodu niedzielnego dnia ulice by�y prawie puste i g�uche, czernia�y niskimi tunelami, przywalone mg��,
kt�ra niby wata zdj�ta z opatrunk�w, przeropia�a,
unurzana w jakiej� strasznej cieczy, ociekaj�ca, zwala�a si� g�bczastymi k��bami coraz ni�ej w ulice, zalewa�a
domy, topi�a w brudnej fali miasto ca�e.
Sklepy by�y zamkni�te, wszystkie drzwi zawarte, trotuary prawie puste, a domy czarne, sta�y pos�pne i jakby
skostnia�a ci�ba n�dz kamiennych, pe�nych bolesnego
dygotu i milczenia, po�lep�ych zgo�a, bo wszystkie okna zasnute by�y bielmami, a jeno gdzieniegdzie, na
wy�szych pi�trach, zatopionych w mg�ach, migota�o
jakie� zgubione �wiate�ko. Oczy rozpaczliwie b��dzi�y w pos�pnej pustce mgie�, bo nawet barwy niezliczonych
szyld�w po�yskiwa�y wypitymi, martwymi farbami.
Powietrze by�o dusz�ce, ci�kie, przesycone wilgoci�, zapachem b�ota i rozmi�k�ego asfaltu, a ze wszystkich
niewidzialnych w mgle dach�w, ze wszystkich
balkon�w, ze wszystkich szyld�w la�y si� rozpry�ni�te strugi wody, kapa�o zewsz�d, rynny dudni�y g�ucho i
ustawicznie, jakby warkotem niezliczonych potok�w.
- Kt�r�dy� p�jdziemy? - pyta� rozpinaj�c parasol.
- Strandem, bo najbli�ej.
- Tak pani pilno do domu?
- Zimno mi jest, to pow�d.
- Wi�c nie zaczekamy dzisiaj na ciotki?
- Cho� raz zrobimy im niespodziank�, b�d� szuka�y nas i nie znajd�.
- Bez komentarzy, i to zgry�liwych, si� nie obejdzie...
- Powiem, �e to pana wina, aha!...
- Dobrze, obroni� si�, ale to porz�dnie nudne to coniedzielne, sakramentalne, urz�dowe niejako chodzenie do
ko�cio�a...
- Ach, jakie nudne, jakie nudne, tylko niechaj pan tego w domu nie powie, wszystkie ciotki by�yby przeciwko
panu! - wykrzykn�a weso�o, tul�c si� do jego
ramienia.
- Broni�aby mnie pani, co?
- Nie, nie, bo i ja jestem winna, i mnie to nudzi...
- To czemu pani ulega niemi�emu sobie i przykremu przymusowi?
- Bo si� ogromnie boj� ciotek. Ile razy chcia�am si� buntowa� przeciw nim, to jak tylko ciotka Dolly spojrzy na
mnie spod okular�w, a ciotka Ellen powie:
Betsy! - ju� po mnie, ju� ani s�owa powiedzie� nie umiem, tylko p�aka� mi si� chce i tak mi przykro, tak
przykro...
- Miss Betsy jeszcze wielki dzieciak.
- Ale kiedy� dorosn�, nieprawda�? - pyta�a s�odko - za rok to ju� z pewno�ci� b�d� doros�a - doda�a z
u�mieszkiem, kryj�c twarz zarumienion� w mufk�, za
rok bowiem mia� by� ich �lub.
- O tak! tak! - podchwyci� weso�o, zagl�daj�c jej w oczy. - Tak, za rok Betsy doro�nie, za dziesi�� b�dzie ju�
dam�, za dwadzie�cia powa�n� matron�, a za
czterdzie�ci miss Betsy b�dzie jak miss Dolly star�, siw�, przygi�t�, czytaj�c� Bibli� i nie cierpi�c� m�odych,
�miech�w, zabawy, nudn�, pachn�c� kamfor�
mrs Betsy!
- Nie, nie! nigdy taka nie b�d�, nigdy! - protestowa�a �a�o�nie, przera�ona prawie t� mo�liwo�ci�, o jakiej nigdy
jeszcze nie my�la�a.
I on posmutnia� r�wnie�, bo rysuj�c tak daleki, �artobliwy obraz drgn�� nagle, cofn�� si� jakby w g��b siebie
przed dziwnym majakiem, jaki mu zamigota�
przed oczami:
"Oto Betsy sz�a naprzeciw niego... Betsy stara, przygarbiona, wyn�dznia�a i wype�z�a z urody, istny �achman
ludzki, sz�a chwiejnie, wspieraj�c si� na kiju
i patrz�c w niego zapad�ymi, �a�o�liwymi oczami niezg��bionego b�lu".
Cofn�� si� z przera�enia, ale nim zdo�a� my�l zebra�, widziad�o rozwia�o si� w mg�y, na trotuarz� nie by�o
nikogo, a przy nim, tu�, uwieszona u jego ramienia,
sz�a Betsy, promieniej�ca jak kwiat. Betsy, samo wio�niane tchnienie, m�odo�� sama, �e u�miechn�� si� do niej
tkliwie, jakby wyrwany ze snu przykrego.
- Czego pan szuka? - pyta�a, bo ogl�da� si� podejrzliwie, nie wiedz�c ju�, w nim si� to zjawi�o czy przed nim?
- Zdawa�o mi si�, �e kto� znajomy szed� przed nami.
- Nie widzia�am nikogo, a mo�e ma pan podw�jny wzrok? - szczebiota�a weso�o, zagl�daj�c mu w oczy. - Mo�e
- wykrztusi� z trudem, bledn�c straszliwie w nag�ym
poczuciu grozy tego widzenia. Przej�� go dr�twiej�cy ch��d zagadki, ale opanowa� si� wnet i pr�dko,
nieznacznie spada� jastrz�bimi oczami na jej twarz
i w�osy; wpe�za� w sam� g��b szafirowych ocz�w, ocienionych czarnymi rz�sami, obiega� jej smuk�e, m�ode
cia�o, czyha� na jej ruchy, jakby mimo woli stwierdzaj�c
ich istnienie i to�samo��.
Wzdrygn�� si� z odraz�, bo tamta mara by�a wprost straszna i ohydna, ale mimo to nie m�g� zaprzesta�
por�wna� ni zdusi� w sobie jakiego� dziwnego niepokoju
i udr�czenia, �e nawet nie s�ysza� jej zapyta�; na szcz�cie, na rogu Fleet Street i jakiego� zau�ka zagrodzi� im
drog� t�um ludzi pod ruchomym dachem
parasoli, skupionych dooko�a jakiego� rozkrzyczanego cz�owieka.
Przysun�li si� bli�ej a� do wysokiej m�wnicy przeno�nej, na kt�rej sta� pod parasolem wysoki, czerwony i
opas�y cz�owiek i przerzucaj�c ustawicznie rozpi�ty
parasol z r�ki do r�ki, krzycza� ochryp�ym, a wielce namaszczonym g�osem co� w rodzaju kazania, g�sto
przeplecionego por�wnaniami biblijnymi i cytatami...
Chwilami rzuca� si� naprz�d z nami�tnym okrzykiem gro�by i pozostawa� jakby zawieszony w pr�ni, z
roz�o�onymi r�kami... Wtedy wyst�powa�a jaka� kobieta
w czarnej sukni, z wielkim, zielonym pi�rem u kapelusza, blada i chuda, bi�a w olbrzymi tamtam miedziany z
tak� si��, a� t�um si� cofa�, a czworo dzieci
w bia�ych pow��czystych szatach, przemi�k�ych i ob�oconych, ze skrzyd�ami u ramion, zacz�o �piewa� hymn
piskliwymi g�osami i ta�czy� doko�a m�wnicy niby
ko�o arki przymierza...
Kaznodzieja by� za�o�ycielem nowej sekty, sekty "Trwogi".
Przepowiada� bliski koniec �wiata, ��da� powszechnej pokuty, rozdania wszelkich d�br ziemskich, zburzenia
miast, zaprzestania pracy i wyj�cia w pola i lasy
na te dnie oczyszcze� ostatnich.
Kaza� dziko, �miesznie, ale z porywaj�c� si��, nie zwa�aj�c zupe�nie na drwi�cych z niego s�uchaczy. Kto� rzuci�
mu w twarz zapalone cygaro, kto� znowu
chlusn�� na� wod�, a reszta brutalnymi kpinami i g�upim, zwierz�cym �miechem wt�rowa�a jego cytatom, ale w
ko�cu pokona� ich moc� swego zapa�u, zapanowa�
nad nimi i okie�zna� ich dusze. Przycichli jako�, zaczynali si� budzi�, jaki� pijany pad� na kolana przed trybun� i
chcia� si� g�o�no spowiada� z grzech�w,
to znowu jaka� wzruszona kobieta okry�a w�asn� okrywk� przezi�b��, sine dzieci, wielu ju� s�ucha�o ze
okupieniem, a gdy czarna kobieta z zielonym pi�rem
zacz�a obchodzi� z talerzem w r�ku, posypa�y si� pensy do�� g�sto, ona za� rozdawa�a w zamian sentencje z
Apokalipsy, drukowane na czerwonym papierze,
i adresy ko�cio�a, gdzie wierni gromadz� si� na wsp�lne rozmy�lania...
Betsy rzuci�a ca�ego szylinga, co mimo ekstatycznego stanu dostrzeg� b�yskawicznie m�wca, bo zacz�� wo�a� z
ca�ych si�:
- Nawr�cona, oto jedna z sodomitek nawr�cona!
- Chod�my ju�, chod�my - prosi�a za�enowana spojrzeniami.
- Chod�my, bo jeszcze jeden szyling damy, a uzna pani� za �wi�t�.
Wysun�li si� z t�umu i szli pr�dko pustym trotuarem.
- Na tamtym rogu tak samo zbawiaj� - zauwa�y� ironicznie.
Jako� w istocie i tam, nieco w g��bi czarnej i w�skiej uliczki, zatopionej prawie w mg�ach, coraz ni�ej
spadaj�cych, rozlega� si� krzykliwy a namaszczony
g�os ulicznego kaznodziei, i tam skupi�o si� nieco przechodni�w, i tam bito w tamtam, �piewano hymny,
wyklinano grzech, nawo�ywano do pokuty, zbawiano,
zbierano pensy i rozdawano wyj�tki z Pisma �wi�tego, drukowane na jasnozielonych kartkach, co jak m�ode
li�cie pada�y na b�otny trotuar.
- Zbyt wielu jest tych zbawc�w �wiata!
- Pan my�li, �e to sami oszu�ci i ob�udnicy?
- Nie wiem, wiem tylko, �e do otwarcia szynk�w trwa ich panowanie, bo p�niej braknie s�uchacz�w i pens�w.
- Dawno pan widzia� mojego brata? - zagadn�a niespodziewanie.
- Przed trzema dniami by�em u niego na seansie.
- Wi�c on wci�� zajmuje si� spirytyzmem! - wykrzykn�a z oburzeniem.
- Przepraszam, nie wiedzia�em, �e si� z tym ukrywa przed pani�...
- Nie, nie, tylko my�la�am, �e ju� dawno zaprzesta�, bo nic nam nie wspomina�, nie... a i pan si� tym zajmuje? -
zapyta�a l�kliwie.
- Ale� nie, by�em na seansie nie bior�c w nim �adnego bezpo�redniego udzia�u, bo gra�em, a w�a�ciwie zacz��em
gra� i usn��em przy fisharmonii, obudzili
mnie, gdy ju� by�o po wszystkim.
- Pan w te rzeczy nie wierzy, prawda? - prosi�a prawie.
- Przede wszystkim nie wiem, nic nie widzia�em, nic nie twierdz� i niczemu nie zaprzeczam, bo si� tym nie
zajmuj� - przypomnia� sobie w tej chwili t� dziwn�
podw�jno�� Daisy, ale nie wspomnia� o tym ani s�owa, by jej nie straszy�...
- Joe ju� przesz�o dwa tygodnie nie by� w domu, a przecie� nied�ugo ko�czy mu si� urlop i musi wraca� do
pu�ku - skar�y�a si� cicho.
- O ile m�wi�, nie powraca ju� do s�u�by.
Betsy stan�a zdumiona.
- Nie powr�ci! Bo�e m�j, to si� ojciec dopiero zmartwi! - j�kn�a.
Mr Zenon j�� z zapa�em t�umaczy� przyjaciela, przedstawiaj�c �ycie wojskowe w najczarniejszych barwach,
jako niegodne cz�owieka tak bardzo wyj�tkowego,
jakim by� mr Joe, ale Betsy tylko kiwa�a smutnie g�ow�.
- Co ojciec na to powie, co? Ju� teraz �ycie w naszym domu stanie si� nie do wytrzymania... czuj�, �e ojciec
pogniewa si� z nim na �mier�... nie przebaczy
mu... ciotki go wydziedzicz�... co on pocznie... co ja teraz poczn�...
Nie mog�a wstrzyma� �ez.
- Miss Betsy, a ja si� ju� nie licz� zupe�nie?
- Chwilami strasznie si� boj�, �e i tobie, mr Zen, obrzydnie w ko�cu nasz dom; znudz� ci� ciotki, pogniewasz si�
z ojcem, znienawidzisz mnie, a bo ja wiem
zreszt�, co si� stanie? do��, �e pewnego wieczoru p�jdziesz i ju� ci� nigdy nie zobacz�, nigdy!
Trwoga za�ka�a w jej g�osie.
- Niepotrzebne przywidzenia, bo je�li nawet znudz� mnie ciotki i pogniewam si� z ojcem, to opuszcz� wasz
dom, ale z tob� razem, Betsy, razem i na zawsze
- powiedzia� mocno.
- Razem i na zawsze! - wykrzykn�a rado�nie, ca�a w ogniach wzruszenia. - O mr Zen....
- Co, dziecko moje, co? - pyta� serdecznie, widz�c jej wahanie.
- Jak ja ci� strasznie.... strasznie... nie, nie mog� teraz, nie mog�... p�niej powiem, wieczorem...
Odwr�ci�a twarz zawstydzon�.
U�miechn�� si� dzi�kczynnie i nie pyta�, wiedzia� bowiem, jakie to s�owo zapachnia�o na jej ustach rozdrganych
i promienia�o w rozb�ys�ych nagle oczach.
Szli ju� w milczeniu, opl�tani w s�odki rytm tych s��w nie wypowiedzianych, pe�ni cichej melodii kochania i
g��bokiej wiary w siebie.
Zapomnieli o poprzedniej rozmowie, nie czuj�c ju� zimna, deszczu, mgie� ni pos�pno�ci tego dnia strasznego,
szli jakby przez nagle rozkwit�e ��ki, pe�ne
wio�nianych, kwietnych uniesie�.
Przez zielone, wonne, roz�piewane gaje mi�o�ci szli, przez oczarowa� i zachwyt�w niepowrotne chwile
zupe�nego szcz�cia.
Milczeli, bo drog� i upragnion� im by�a ta cisza zewn�trzna; kryli si� w niej przed sob� jakby w g�szczu
p�omienistym, jakby w �wietlanej mgle wstydliwego
l�ku, by m�wi� spojrzeniami, dotkni�ciem r�k, westchnieniem, pe�niejszym nami�tnych brzmie� ni�li wyznania,
u�miechem pe�nym poca�unk�w, obietnic i pragnie�,
pe�nym pal�cego waru krwi, i tym czym� zgo�a niepochwytnym, �wi�tym i upajaj�cym, co by�o jakby woni�
dusz rozmodlonych.
Betsy cz�sto obejmowa�a jego g�ow� nami�tnie ca�uj�cym spojrzeniem i cho� nie pochwycona, odwraca�a oczy
sp�oszone, ci�kie prze�zawieniem i s�odycz�, a
on przyciskaj�c silnie jej rami�, przychyla� si� i drapie�nymi, kradn�cymi �renicami spada� na jej usta p�on�ce.
Czasem d�wi�k jaki�, kt�ry nie by� wyrazem, nie by� mow� nawet, b��ka� si� mi�dzy nimi przyczajonym a tak
zrozumia�ym drganiem, �e przyciskali si� jeszcze
silniej ramionami, k�onili g�owy do siebie, oddychali ci�ko, przystaj�c bezwiednie na mgnienie obezsilaj�cej
rado�ci czucia si� przy sobie.
- Dawno pragn��em takiej chwili, czeka�em na ni�... - rzek� g�o�no.
- A ja marzy�am o niej codziennie - szepn�a tak cicho, �e raczej oczami porwa� z jej ust te s�owa, ni� s�ysza�.
Wchodzili na skwer Trafalgarski, gdy mg�y wisz�ce dot�d nieruchomie i jak ob�ok zastyg�e sk��bi�y si� nagle i
niby morze uderzone huraganem j�y si� ko�ysa�,
burzy� i rozpada� w bryzgi; la�y si� kaskadami, p�yn�y falami rozbitymi na miazg� i spada�y szarym,
nieprzeniknionym py�em tak g�sto, i� w par� chwil
plac ca�y by� przys�oni�ty.
Olbrzymia kolumna pomnika Nelsona i te srogie, potworne lwy granitowe zaledwie majaczy�y nik�ymi,
rozpierzch�ymi konturami w sypkiej, rozdrganej, zielonawej
szaro�ci.
Przepad�y wnet domy, przepad�y ulice, zgin�y drzewa, ca�y plac uton�� w brudnym odm�cie, st�ch�a wilgo�
lepkim, dusz�cym tumanem zape�nia�a wszystko.
Czarne, wynios�e kolumny portyku National Gallery, obok kt�rych przechodzili, rysowa�y si� s�abo jak pnie
przegni�e w m�tnej i sk��bionej wodzie zatopione.
Na dwa kroki nie by�o wida�, czasami rozlega�y si� kroki tu� prawie, a cz�owiek pozostawa� niewidzialny lub
przesuwa� si� cieniem ledwie dojrzanym, to pow�z
jaki� przeje�d�a� podobny do potwornego kraba sun�cego �rodkiem topieli niezg��bionej i gin�� nie wiadomo
gdzie.
Jakie� st�pione odg�osy krok�w, og�uch�e s�owa, jakie� b��dne rozmowy i martwiej�ce d�wi�ki, nie wiadomo
przez kogo wywo�ane i sk�d p�yn�ce, b��dzi�y w
mg�ach, trzepocz�c si� bezd�wi�cznym i niepokoj�cym szelestem.
Szli wolniej, by nie b��dzi� w tej pustce nie przeniknionej lub nie wpa�� pod konie na przej�ciach ulic, ale
dziwnie posmutnieli oboje.
Mg�a przenika�a ich ch�odem i rzuca�a pos�pny cie� na dusze, czarowne gaje uniesie� szcz�snych rozwia�y si�
nagle w szarych i bolesnych ciemno�ciach, przygas�y
im oczy i cicha, t�skna �a�o�liwo�� ow�adn�a obojgiem.
Daleko ju� byli od siebie, daleko, dusze si� rozbieg�y jak ptaki sp�oszone i p�yn�y samotnie obcymi,
zadumanymi dalami, nios�y si� na skrzyd�ach nag�ej,
niewyt�umaczonej trwogi, na skrzyd�ach t�sknoty p�yn�y.
- Gdyby mo�na dosta� konie, bo mi tak zimno - szepn�a nie�mia�o.
- Na Waterloo b�d�, tam jest stacja!
- Ale pan wieczorem na obiad przyjdzie, prawda? - prosi�a s�odko.
Nie zd��y� odpowiedzie� cofaj�c si� naraz gwa�townie, bo jakby spod ziemi, tu� przed nimi, twarz w twarz,
wychyli�a si� z mgie� miss Daisy z jakim� wysokim
cz�owiekiem, �e nim zd��y� si� uk�oni�, ju� przeszli.
Obejrza� si� trwo�nie, ale tylko niewyra�ny zarys majaczy� i odg�os krok�w rozlega� si� g�ucho.
- Pan j� zna? - zapyta�a �ciszonym i nieco dr��cym g�osem.
Nie zaraz odpowiedzia�, zapatrzy� si� w zapalon� w�a�nie latarni�, w rozdrgane kolisko czerwonawego �wiat�a,
obrze�onego zielonaw� obr�cz� i g�stym, ruchomym
ko�em mgie�, �e p�omie� by� zaledwie punktem dla ocz�w.
- Znam j� nieco - odrzek� z trudem, przypominaj�c sobie jej pytanie - m�wi�em z ni� par� razy, pami�tam, jak
wygl�da, to wszystko, co wiem o miss Daisy.
- Dziwne, wymy�lone imi�.
- Nie znam jej nazwiska, tym imieniem wszyscy znajomi j� nazywaj�.
- A ten cz�owiek, kt�ry z ni� szed�?
- To Mahatma Guru, Hindus.
- Hindus!
- Autentyczny, m�drzec nies�ychanie ciekawy, przyjecha� do Europy, �eby si� przyjrze� ludziom i kulturze
naszej.
- Ja gdzie� widzia�am jej twarz....
- Prawie nieprawdopodobna, bo zaledwie od kilkunastu dni jest w Europie.
- Tak, przypominam j� sobie dobrze, widzia�am j� w muzeum, ci�gle si� przypatrywa�a panu, to zwr�ci�o moj�
uwag�.
- Mnie si� przypatrywa�a? - pyta� zdumiony.
- I to ze szczeg�ln� jak�� uwag�, cz�sto j� pan spotyka?
- Mieszkamy przecie� w jednym Boarding - - House.
- Czy i Joe j� zna?
- W�a�ciwie to u niego na seansie widzia�em j� nieco bli�ej.
- S�u�y�a mu za medium pewnie, bo ma twarz zmory albo wampira.
Nie odpowiedzia�, dotkni�ty przykro twardym tonem jej g�osu.
- Ma dziwn� twarz, przera�aj�c�, cho� tak pi�kn�.
- Dlaczego? Nie zauwa�y�em w niej nic przera�aj�cego.
- Nie chcia�abym jej spotyka� - wzdrygn�a si� trwo�nie.
- Betsy! - szepn�� tkliwie.
Dziewczyna podnios�a na niego przygas�e i wyl�k�e oczy, ale milcza�a wzdychaj�c niekiedy, a on nie wiedzia�,
co m�wi�, nie mog�c ukry� bolesnego niepokoju.
�al mu jej by�o, kocha� j� przecie� szczerze i g��boko, przed chwil� czu� si� tak szcz�liwy i spokojny, przed
chwil� tak mu dobrze by�o z ni� i��, dobrze
m�wi�, dobrze ko�ysa� si� w rozmarzeniu, dobrze spogl�da� na jej �liczn� twarzyczk� i tak b�ogo, tak szcz�nie
mu by�o czu� jej mi�o��, a teraz!
Teraz pilno mu by�o rozsta� si� z ni�, niecierpliwi�a go milczeniem, chcia�by j� po�egna� i zosta� sam, ale nie
�mia�. Chcia� si� zmusi� do dawnego stanu,
nie potrafi�.
Odpad�y go wnet wszystkie ch�ci, ch�odn��, zapomnia� prawie o Betsy i rwa� si� my�lami za tamt�, za Daisy,
odnajdywa� j� w sk��bionych, ci�kich mg�ach
i jak cie� przyczajony a niedost�pny wl�k� si� za ni� z bolesnym skurczem serca, ci�gni�ty jak�� si��
niezwalczon� trwo�nego uroku, strachu nieledwie.
Ale przem�g� si� wreszcie i zacz�� m�wi� pr�dko i du�o, by zag�uszy� w�asny niepok�j, �mia� si� jako�
nienaturalnie, zagl�da� jej w oczy zbyt natarczywie,
nawi�zywa� usilnie porwane nici, rozdmuchiwa� przygas�e ognie, ucieka� wprost do niej ca�� moc� duszy
strwo�onej, wszystk� si�� rozb�ys�ego nagle uczucia,
a� rozchmurzy�a twarz i poczu�a si� jak dawniej ufna i prawie tak samo szcz�liwa, prawie tak samo...
Zatrzyma� jednak skwapliwie pierwszy napotkany pusty pow�z i Betsy wsiad�a.
- Wieczorem czekamy na pana z obiadem.
- Przyjd�, c� bym robi� bez tych godzin.
- Mnie one bardziej s� potrzebne, bo czym�e bym �y�a ca�y d�ugi tydzie�...
- I ja czekam na nie z upragnieniem, i ja! - zawo�a� szczerze.
- Zen!
- Betsy!
Skrzy�owa�y si� s�owa, spojrzenia i gor�ce, nami�tne u�ciski r�k.
Za chwil� pow�z znikn�� w mgle, s�ycha� by�o tylko g�uchy tupot konia i miarowe, g�o�ne wo�anie: Hep! Hep!
Hep!...
Mr Zenon poszed� �piesznie w kierunku Green Park i wkr�tce jakby zaton�� w zamglonych i pustych
przestrzeniach; tylko gdzieniegdzie jak widmo b��dne wychyla�o
si� z mgie� drzewo jakie� samotne nik�ymi zarysami, czasami klomb jaki� lub grupa drzew olbrzymich
majaczy�a rozwianym pi�ropuszem jakby s�upami dym�w,
a od czasu do czasu jawi� si� nagle wyros�y cz�owiek i przepada� wnet w odm�cie niby ryba przemykaj�ca
topiel�.
Milczenie niezg��bione i szara, nieprzenikniona pustka go ogarn�a, krople wody s�czy�y si� z mgie�, szemrz�c
po niewidzialnych li�ciach i krzewach z nu��c�
monotonno�ci�, a niekiedy jaki� g�os st�umiony, daleki przelecia� nad nim w rozpryskach d�wi�k�w i zapad�y po
nim d�ugie chwile zupe�nej ciszy i pustki.
Przy�piesza� kroku, bo zimno mu by�o, mg�a przejmowa�a wilgotnym, obrzydliwym ch�odem, a zreszt� ciekaw
by�, czy zastanie dzisiaj przy �niadaniu Daisy.
Od tego dnia seansu nie widzia� jej, nie pokazywa�a si� przy stole, m�wiono, �e chora.
Te kilka dni spokojnych rozmy�la� i zaj�� zwyk�ych uczyni�y to, �e ju� o tym podw�jnym widzeniu jej my�la�
jak o halucynacji, nie m�g� ju� nawet skupi�
rozproszonych szczeg��w, wi�c spycha� pami�� tej sceny na samo dno �wiadomo�ci, mi�dzy rzeczy do
zapomnienia.
Zaprzesta� docieka�, zapomnia� ju� nawet po trosze o wszystkim, rad wielce, �e pozbywa si� l�ku tej ciemnej,
nierozwi�zanej zagadki, ale natomiast wstawa�a
w nim uporczywa, niepokoj�ca ciekawo�� bli�szego poznania samej Daisy.
Cz�sto my�la� o niej, a jeszcze cz�ciej, bo ju� wprost bezwiednie, szuka� sposobno�ci zobaczenia jej, nie
pokazywa�a si� jednak wcale.
Pr�bowa� rozmawia� o niej, ale i to mu si� nie uda�o, nie mia� z kim: Joe od samego seansu nie zjawia� si� przy
stole i wci�� go nie m�g� zasta� w mieszkaniu,
a inni milczeli lub, co dziwniejsze, zbywali go nic nie znacz�cymi p�s��wkami... Widzia� po ich twarzach, �e
jaki� l�k ich kr�puje, �e wszyscy podczas
rozmowy nieznacznie, ukradkowo spogl�daj� na Mahatm� i pr�dko a trwo�nie milkn�.
Uderzy�a go ta ��czno�� niespodziana, ale nie umia� jej wyt�umaczy�.
Tak przesz�y mu ca�e trzy dni pyta� bez odpowiedzi i rozmy�la� b��dnych, a� znu�y�o go to w ko�cu, zaprzesta�
pyta�, nie mog�c jednak zaprzesta� rozmy�la�.
Ale w cieniu tych my�li rozrasta� si� z wolna niepok�j, jakby przeczuwanie przysz�ych, niejasnych jeszcze,
dalekich rzeczy - nieznanych, ale ju� staj�cych
si� w g��biach nadchodz�cego jutra...
Dlatego te� to spotkanie nieoczekiwane i tak dziwne roz�arzy�o w nim t� dziwn�, dr�cz�c� t�sknot�.
Nie, to nie by�a t�sknota podobna tej, jak� uczuwa� do Betsy nie widz�c jej dni par�, t�sknota mi�osna za
ukochan�; to by�o co� stokrotnie pot�niejszego
i zgo�a niezwalczonego wol� ludzk�, co�, jak t�skne i nieprzeparte ci��enie asteroid b��dz�cych w
niesko�czono�ciach za s�o�cami lub jak nurt rzek niepowstrzymanie
p�yn�cych do ocean�w.
Jeszcze nie wiedzia� tego, a ju� ulega� tym prawom nie�miertelnym.
Przebiega� szybko park, lecia� niewidzialnymi ulicami, przez jakie� place, zgubione w mgle, przez jakie�
nierozeznane, pe�ne przyt�umionej wrzawy zau�ki,
instynktem odnajduj�c drog� w�r�d coraz g�stszej ciemno�ci, bo ju� teraz mg�awicowo - ob�oczne tumany
przesuwa�y si� jak�� tward�, czarniaw� ��to�ci�,
bij�c� strugami o ziemi�, �e przedziera� si� przez g�szcz pierzast� niezliczonych pasem i w��kien, jakby wskro�
opadaj�cych w�d, marzn�cych w leniwym a
spienionym biegu...
Mieszka� jeszcze za Regents Park, na d�ugiej i cichej Avenue Road, ale tak przywalonej mg�ami, tak utopionej w
pienistych falach, �e z niejakim trudem odszuka�
sw�j BoardingHouse.
Przebra� si� pospiesznie i poszed� do jadalni.
Wsun�� si� cicho na swoje miejsce i trwo�nie powi�d� oczami.
Miss Daisy nie by�o, krzes�o jej sta�o puste.
Pok�j by� wielki, pod�u�ny, wy�o�ony ciemnym drzewem, o pot�nych belkowaniach, poczernia�ych jakby od
staro�ci, przyt�aczaj�cych swoim ci�arem pos�pnym,
�e mimo elektryczno�ci, p�on�cej w p�ku z�otawych storczyk�w, bole�nie spl�tanych i opadaj�cych od sufitu,
mroczno by�o i niewymownie ponuro; d�ugi st�
w po�rodku skrzy� si� i po�yskiwa� zastaw�, a nad bia�awomartwym polem obrusa pochyla�o si� kilkana�cie
g��w, ledwie widnych na ciemnym tle �cian.
W rogu pokoju, od wej�cia, ogromny komin si�ga� a� do belek, kupa przepalonych g�owni bucha�a niekiedy
krwawym p�omieniem, rozsypuj�c rozdrgane, �ywe brzaski
na wytarty dywan, i �arzy�a si� dogasaj�c z wolna.
A na wprost wej�cia ca�� �cian�