6150
Szczegóły |
Tytuł |
6150 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
6150 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 6150 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
6150 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
W�adys�aw Stanis�aw Reymont
Szcz�liwi
- B�d� pon pili arbat�, to zarno zrobie?
- A gdzie to Mateusz, �e ty za niego?
- Pon go przeciek zwolnili i polecia� do kobity na �wi�ta.
- Prawda. Du�y tam mr�z?
- Sielno skrzytwa; ino si� �nig �y�ni a mr�z scypie kiej pies! - odpowiada�a m�oda dziewczyna, prawdziwy typ
ch�opskiej pi�kno�ci, bo wysoka w miar�, rozros�a,
rumiana niby miesi�c na nowiu, o regularnych rysach twarzy i wielkich, mocno modrych oczach.
Poprawi�a sobie czerwonej chustki na g�owie i dzioba�a pogrzebaczem drwa w kominie, nie �miej�c m�wi�
wi�cej, tylko spod oka rzuca�a spojrzenia na siedz�cego
pod oknem. Patrza�a si� z jak�� pokor� i �a�o�ci� na jego twarz pochylon�, such� i jakby zamglon� smutkiem.
By�a to twarz jeszcze m�oda, ale o wyrazie
zupe�nie biernym i nawet mazgajowatym, i napi�tnowana m�czeniem. Niebieskie, jakby wyblak�e oczy �wieci�y
jako� sennie, oci�a�o�� mia� w ruchach i niech�cenie.
- Marcysiu! to zr�b mi herbaty - odezwa� si� po d�ugim milczeniu i spojrza� na ni�.
Dziewczyna spu�ci�a oczy i zakrz�tn�a si� �ywo kolo samowaru.
- Ojciec jest?
- Ni ma. Tatulo pojechali do miasta kupi� co� nieco� na �winta.
- To dzisiaj wigilia? - zapyta� znowu.
- Ju�ci�, ze wilija. Pon jad� dzisia do swoich?
- Jad�, musz� si� nawet �pieszy�.
Podni�s� si� i zacz�� chodzi� po izbie.
- Mam urlop, pojad� - my�la� zataczaj�c ko�a po glinianej pod�odze. - Pojad�... �wi�ta... pojad�... - i stan�� nagle
na �rodku izby. - Aha, do J�zka pojad�,
przecie� mnie prosi�! - odpowiedzia� sobie i zabra� si� do picia herbaty.
Pi� spiesznie, prawie gor�czkowo si� ubiera� i co chwila spogl�da� na zegarek. Wyszed� przed dom, ogarn��
wzrokiem niebo i ziemi� i zawr�ci� na drug� stron�
cha�upy do swoich gospodarzy, u kt�rych mieszka� i sto�owa� si� nawet.
- Zosta�cie � Bogiem, Wawrzonowa! - powiedzia� wyci�gaj�c r�k�.
- Niech pon jad� z Bogiem! - odpowiedzia�a stara kobieta i obtar�szy fartuchem r�k�, �cisn�a nie�mia�o jego
d�o�.
- No, b�d� zdrowa, Marcysiu!
Dziewczyna pokra�nia�a i chcia�a go na po�egnanie poca�owa� w r�k�, ale on szybko schowa� j� poza siebie.
- Kiedy pon przyjad�? - zapyta�a Wawrzonowa.
- Dobrze jeszcze sam nie wiem, ale pewnie na �wi�ty Szczepan. No, zostajcie z Bogiem!
- Panu Bogu oddajem, szcz�liwa droga! - odpowiedzia�y obie, pochylaj�c si� w uk�onie.
Mr�z go na dworze owion�� siarczysty, a� si� skrzy�y �niegi i migota�y w s�o�cu, a os�dzielina pokrywa�a
srebrnymi puchami drzewa, p�oty i trz�s�a si� niby
cienkie w��kna pierza na s�omianych dachach. Druty telegraficzne ci�gn�ce si� zaraz za Wawrzonowa cha�up�,
r�wnolegle z lini� drogi �elaznej, wygl�da�y
jakby skr�cone z grubych k�ak�w bawe�ny i brz�cza�y przyt�umionym, rozlaz�ym j�kiem.
Wszed� na plant i zaraz na przeje�dzie zast�pi� mu drog� dr�nik.
- Mo�e mnie pan zwolni na pasterk�? �ona me zast�pi na przeje�dzie - prosi� pokornie.
- Dobrze.
- Prose pana, kropatwy dwie zabi�y si� o druty.
P�oszka je znaloz� i przyni�s�.
- Zanie�cie je do mnie i powiedzcie, �eby je Wawrzo� nowa powiesi�a na mrozie.
Poszed� plantem. �nieg za�ciela� bia�� pow�ok� i pola, i rowy, skarpy i plant, tylko wyrzyna�y si� z niego cztery
b��kitnawe, b�yszcz�ce si� nici szyn,
biegn�ce prosto.
Drzewa i krzaki, rosn�ce ponad kolej�, gi�y si� pod grub� warstw� �niegu.
Pustka by�a woko�o: z trzech stron zamyka�y horyzont mury las�w b��kitnawych szerokimi liniami, a z czwartej
majaczy�y z oddalenia wioski, jakby przyp�aszczone
pod ci�arem �niegu. Cisza by�a ogromna w powietrzu. Wrony tylko t�uk�y si� po plancie za po�ywieniem i
zrywa�y si� z krzykiem albo czasami stadko kuropatw
wznosi�o si� z �wierkaniem i zapada�o na kamionki olbrzymie, porozrzucane po polach niby stogi. Szed� pr�dko,
bo do stacji mia� pe�ne pi�� wiorst. Mija�
czerwone domki dr�nik�w, g�sto stoj�ce, dr�nik�w b�d�cych na s�u�bie i wybiega� niecierpliwie oczyma
naprz�d. Poci�gi towarowe przebiega�y obok niego
tak cicho, jakby nie dotyka�y szyn, tylko p�yn�y w powietrzu, rozsnuwaj�c za sob� d�ugi, sk��biony i
zar�owiony ob�ok dym�w, wisz�cych niby chmura w
powietrzu spokojnym.
Przyszed� na stacj� zm�czony, ale do osobowego mia� jeszcze godzin� czasu.
W kancelarii zawiadowcy zasta� tylko dy�urnego przy aparacie telegraficznym.
- Co, sam pan jeste�? - zapyta� po przywitaniu.
- Pojechali wszyscy na op�atek do Witkowskiego; na osobowy wr�c�.
- A! na op�atek... - szepn�� siadaj�c na szezl�gu.
Siedzia� milcz�c, ale po d�ugiej chwili zapyta� si� w duchu: - W�a�ciwie, dok�d ja pojad� na �wi�ta? dok�d?
Przed miesi�cem prosi� go jeden z koleg�w do siebie na �wi�ta; mia� jeszcze napisa�, ale nie napisa�. A on tak
ri� szykowa�, tak sobie obiecywa� po ludzku
tam je sp�dzi� - i nie uwa�a�, �e ten kolega nie ponowi� zaproszenia listownie, tylko si� postara� o urlop i teraz
mia� jecha� - ale poczu� jakie� wahanie,
niepewno�� i rodzaj wstydu go przej��.
- Dlaczego on nie napisa�? - my�la� z coraz wi�ksz� przykro�ci�. - Mo�e nie chce....
- Prose pana! Starse pa�stwo z paninkamy przyjecha�y, niech pon id�.
- Panie Stanis�awie, zast�pcie mnie przy aparacie na chwil�; skocz� do domu, przywitam si�, podzielimy si�
op�atkiem i za chwil� b�d� z powrotem - prosi�
telegrafista.
- Dobrze - i zaraz usiad� przy aparacie. - Dobrze, ale dok�d ja pojad� na �wi�ta? do kogo? - szepta� do siebie i
zwolna jaki� t�py b�l osamotnienia przes�cza�
si� do duszy. - Dok�d ja pojad� na �wi�ta? - i lecia� my�l� w �wiat, ale nie by�o takiego punktu, gdzieby si� m�g�
za czepi�, nie by�o takiego miejsca,
gdzieby m�g� pojecha�, nie by�o takich dusz, kt�re by go oczekiwa�y. Nic, pustka zupe�na.
Aparat zacz�� gwa�townie przywo�ywa�. Da� znak, �e jest, wyci�ga� papierow� wst�g� i czyta�: - "Serdeczne
�yczenia wszystkim z Bolimowa".
- Mo�e J�ziek prosi� mnie tylko, ot, tak sobie, przez grzeczno��... - my�la�.
"Baga�, przybory do choinek Nr 1247, przywieziono Nr 112. Zatrzyma� i odes�a�" - wo�a� znowu aparat.
Stanis�aw czyta�, zapisywa�, odpowiada�, ale czu� w
m�zgu coraz bole�niej, �e nie ma dok�d jecha� - i my�la� z gorycz�, �e wszyscy si� jednocz� dzisiaj, �e tyle serc
czerpie szcz�cie w tym dniu z ognisk
rodzinnych, tylko on jeden jest sam, zupe�nie sam, poaa obr�bem rado�ci i wesela tego dnia uroczystego.
"Co jest wagon�w osobowych, przy��czy� do poci�gu Nr 7" - krzycza� znowu telegraf.
- Dopiero tam t�ok! Na �wi�ta jad� wszyscy - my�la� z jak�� cich� zazdro�ci�, ale znowu aparat stuka� zacz��: -
"Mamusiu! koni moc, przyje�d�amy popo�udniowym
ca�� band�. Hela, ciasta, sprawunki z nami. - W�adek". Przepisa� ten telegram i zaraz go przez umy�lnego
wys�a�... Cicho si� zrobi�o w kancelarii, tylko
zegar cyka� monotonne: tik, tak! tik, tak!
- Mamusiu, mamusiu! - powtarza� z pewn� lubo�ci� Stanis�aw, a w duszy jakby mu si� napr�a�a struna jakiego�
�alu i drga�a s�abo, ale bole�nie...
Wpad� telegrafista, twarz mia� rozpromienion� rado�ci�, opowiada� mu pr�dko o swoich i zabra� si� do roboty.
Kubicki usiad� znowu na szezl�gu i milcza�.
- Osobowy wyszed� - rzuci� telegrafista.
Kubicki ostemplowa� sobie w kasie bilety i poszed� na peron.
Poci�g przyszed� i cich� stacj� zala� gwar, bo masy ludzi wysiada�y i drugie tyle czeka�o na peronie. Kubicki
przygl�da� si� gor�cym przywitaniem, poca�unkom,
s�ucha� radosnych okrzyk�w i zaci�� mocniej jeszcze usta, i wszed� do poci�gu. Poci�g by� literalnie zapchany.
Przechodzi� wagony, ale wsz�dzie by� t�ok nie do opisania. Wsz�dzie pe�no by�o kobiet, dzieci, tobo��w, paczek,
twarzy u�miechni�tych, postaci wy�wi�tecznionych
i gwaru. Wszyscy rozmawiali i ze wszystkich oczu bi�a rado��, i wszystkie usta �mia�y si� w oczekiwaniu.
Zatrzyma� si� na balkonie ostatniego wagonu i kiedy ju� poci�g rusza�, zeskoczy� i nie pojecha�.
- A niech to pioruny! Pies ma cho� bud� i gospodarza - a ja... - sykn�� ze z�o�ci�, poszed� do bufetu i pi� kieliszek
po kieliszku.
Przychodzili tam r�ni znajomi, witali si�, zamieniali po kilka s��w oboj�tnych i odchodzili; on siedzia� wci��,
bo mia� jak�� ukryt� na dnie serca nadziej�,
�e mo�e go kt�ry zaprosi do siebie na wigili� - ale nikt nie prosi�.
S�o�ce si� ju� zaczerwienia�o od zachodu, gdy si� on podni�s�, kupi� jeszcze w bufecie butelk� w�dki i r�nych
drobiazg�w i powl�k� si� z powrotem do domu.
Nad �niegami m�y� si� mrok, w g��biach drga�y opale, zach�d by� powleczony z�otem i purpur�, gdy dochodzi�
do swojej siedziby. Nie zwa�a� na nic i nic
nie widzia�... pr�cz tego, �e jest sam na �wiecie.
Patrzeli si� na niego Wawrzonowie zdumieni, ale nic nie rzek�, tylko wzi�� klucz i poszed� do siebie. Rzuci� si�,
jak sta�, na ��ko i le�a�. Godziny si�
wlok�y leniwie, a on le�a� i nie m�g� sobie da� rady z b�lem, �ie m�g� przem�c ogromnej t�sknoty i �alu, jaki
nim szarpa�. Wi� si� na tym �o�u w m�ce,
wyci�ga� r�ce jakby po ratunek, �ebra� spalonymi usty zmi�owania jakiego; ale m�ka trwa�a, si&roctwo trwa�o -
a zmi�owania nie by�o. Jaki� zielonawy, pe�ny
czerwonych refleks�w mrok wlewa� si� do i by przez zamarz�o szybki i pogr��a� wszystko jakby we w�asn�
niepami��, a jemu zacz�y snu� si� we wspomnieniu
ca�e lata tu�aczki, fragmenty �ycia przesz�ego, wieczna n�dza cz�owieka bezdomnego, przerzucanie z k�ta w k�t
kraju i ten ostatni, czteroletni pobyt na
kolei. Od czterech lat wisia� przy drodze �elaznej na n�dznej dla wszystkich posadzie starszego robotnika, ale
dla niego by�o to b�ogos�awione miejsce,
bo cztery lata tutaj przesiedzia� spokojnie i zdawa�o mu si�, �e-ju� przesta� go trapi� los zawistny. Dobrze mu
by�o tutaj. Z�y� si� z ch�opami i ch�opia�
sam bardzo pr�dko, unika� koleg�w, miasta, nie wyje�d�a� nigdzie, bo, co prawda, nie mia� i do kogo. My�la�
tylko czasami ze strachem, �e mog� go st�d
wzi�� i wys�a� na drugi koniec linii. Ch�opi otaczali go �yczliwo�ci�, bo dobry by� dla robotnik�w i sam si�
zreszt� garn�� do wsi i do ludzi wiejskich.
Zapomnia� po trosze o innym �wiecie i innych ludziach, i o swej samotno�ci, dopiero dzisiejszy dzie� rozdrapa�
mu przysch�o rany i przej�� go g��bokim
b�lem �wiadomo�ci, �e jest sam na �wiecie, �e nie ma ani rodziny, ani przyjaci�, ani jednego serca
�yczliwego... Sam!
My�li mu si� rozbiega�y w �wiat, jakby szukaj�c serca i duszy bli�szej, ale spada�y niby struny zerwane
gwa�townie, �e a� j�cza� ci�ko... Sam! Zacz�� chodzi�
po izbie, �eby przyt�umi� wzruszenie i rozpala� si� wewn�trz �zami, co mu zalewa�y serce tak� ostr�, gryz�c�
fal� cierpienia, �e a� j�cza� i chwyta� si�
za piersi, bo mu zdawa�y si� p�ka� od �kania... M�ka trwa�a wci�� i trz�s�a nim, odbieraj�c prawie przytomno��.
W�gle dogasa�y w piecyku, mrok wieczoru zape�nia� izb� jakby szmaragdowym py�em, a przez okienko widnia�
rozleg�y, mro�ny �wiat, stoj�cy w wielkiej ciszy
i spokoju.
- Sam! sam jeden na �wiecie, bezdomny jak pies!
A niech to pioruny zatrzasn�! a niech!... - zakrzykn�� prawie g�o�no i poczu� taki nag�y przyp�yw b�lu
osamotnienia, taka rozpacz go przej�a bezgraniczna,
�e upad� na ��ko i zap�aka� ogromnym, m�skim p�aczem, co to serce rwie kawa�ami, pali jak ogie� i boli, boli,
boli.
Cisza by�a doko�a l szarota, tylko ten spazmatyczny p�acz rozdziera� powietrze krwaw� smug� beznadziejnej
rozpaczy i p�yn�� ogromn� skarg� w niesko�czono��.
- Panusiu! - szepn�� cicho Wawrzon.
Kubicki porwa� si� z ��ka i patrza� na ch�opa nieprzytomnymi oczyma.
- Mo�e pon do nos poda na wilije, ju� tam kobita nasykowa�a, co mog�a, przecie pon nie pogardzi... przecie
zawdy mili cho�by z ch�opamy, kiej samymu.
- A... dobrze... dobrze... - nie m�g� wi�cej nic powiedzie� ze wzruszenia, jakie go ogarn�o.
Poczciwi, dobrzy... - my�la� z serdeczn� wdzi�czno�ci� i poszed� na drug� stron�.
Marcysia sta�a przed sieni� i wygl�da�a pierwszej gwiazdy.
Cisza... Niebo pogodne i przys�onione zwojami mgie�, przestrze� bia�awa majaczeje nieobj�tym ogromem.
Z okien cha�up bij� �uny; czasem �uraw zaskrzypi przy studni, zachrupocze �nieg pod nogami albo gont lub p�ot
trza�nie na mrozie i znowu cisza, rozlewaj�ca
w sercach spok�j s�odki.
Hej! jak tu dobrze, przestronne i spokojnie, hej!
- Ju� s� gwiazdy - szepn�a Marcysia wchodz�c.
Wawrzon z op�atkami na talerzu podszed� do Kubickiego. Zaczynaj� si� �ama�, postacie si� chyl�, ramiona si�
obejmuj�, usta szepcz�, a w oczach b�yszczy
rozradowanie dusz wierz�cych i pobratanych.
Snopek �yta sta� w k�cie, a na bia�ym przykryciu sto�u postawi�a Wawrzonowa miski z kartoflami i barszczem,
na grzybach. Dzieci sprawia�y si� cicho, bo
na wszystkich twarzach le�a�o religijne namaszczenie. Po barszczu z kartoflami, Marcycha poda�a �ledzie,
opiekane w m�ce na oleju, grzyby sma�one, kapust�
ze �liwkami, potem kluski z makiem, a na ostatku racuszki na oleju, bo ch�opi w wigili� nie u�ywaj� nabia�u.
Wszyscy jedli dosy� �apczywie, tylko Kubicki
nie m�g� prze�yka�, tak go dusi�o rozrzewnienie.
- Prosz� panusia, to� nie honor ostawia� na misce! prosi� Wawrzon.
- Nie �lacheckie to jedzynie, ale z dobrygo serca, to musz� pon przyj�� - doda�a stara.
- Dzi�kuj�, nigdy warn nie zapomn�, �e jeste�cie tacy dobrzy!
- A bo i pon lo nos taki, �e i rodzony nie by�by lepszy i milszy. Pon ju� ca�kiem swojak.
- A bom i swojak, cz�owiek jestem taki, jak i wy, i lepiej mi pomi�dzy wami, lepiej...
Zamilk�, ale by�o mu coraz cieplej i coraz zaciszniej; gorycz, �al; osamotnienie odchodzi�y gdzie� na lasy, a on
czu�, �e mu teraz bardzo dobrze, �e jest
jakby z rodzonymi i serdecznymi... Ten �wierszcz, �wierkaj�cy za kominem, ten st�, ci ludzie, ten nastr�j, ta
cisza woko�o, przerywana tylko trzaskaniem
p�ot�w i skomleniem ps�w, hukiem przebiegaj�cych poci�g�w; te oczy rozradowane i dusze pe�ne dobroci -
wszystko to przywodzi�o mu na pami�� dawne jakie�
obrazy rodziny, dzieci�stwa i przenika�o go czu�o�ci� melancholijn�.
Przyni�s� im od siebie herbat�, cukier, w�dk�, co tylko mia� w zapasie.
- Bierzcie, moi kochani, bierzcie - szepta� czuj�c, �e dusz� by im da�, gdyby zechcieli.
Potem Marcycha zacz�a czyta� z Historii �wi�tej o Narodzeniu Pana Jezusa.
Wawrzonowa szykowa�a herbat�, a gospodarz pyka� s kr�tkiej fajeczki i ko�ysa� nog� kolebk� z najm�odszym.
- Loboga! Jezusie nos�odszy! - szepta�a kiedy -liekiedy Wawrzonowa za�amuj�c r�ce. - O bidota serdeczna, o
Pani�tko kochane, na s�omie, w oborze si� urodzi�o!
Taki kr�l i w mizeracji!
Kubicki s�ucha� tylko i rozmarza� si� coraz g��biej. Nie dra�ni�y go ich twarze, naiwne wykrzykniki, stroje proste
ani chropowate czytanie Marcysi, kt�r�
sam czyta� nauczy� - nic - czu�, jakby tu wzr�s� pomi�dzy tymi lud�mi i tymi �cianami, jakby poza t� chat�
nigdy si� nie by� wychyla� i by� tym samym,
bo i zaczyna� czu� tak samo, i tak samo zaczyna� si� rozrzewnia� niedol� Jezusow�, i tak samo w sercu czu�
wielk� wiar� i wielk� mi�o�� do Tego - w stajence
urodzonego.
Tak mu dobrze by�o, tak s�odko, tak spokojnie, �e przemyka�a mu chwilami my�l jaka� i wtedy ogarnia�
wzrokiem Marcych� i my�la�:
- Zostan� tutaj... co tam! zostan� - i ciep�o jeszcze wi�ksze czu� w sercu, i marzenia jakie� niejasne o szcz�ciu
cichym, przy ziemi, przy swoich, majaczy�y
mu w m�zgu uparcie. - Co tam, zostan�!
Podzi�kowa� im serdecznie za wigili� i poszed� do siebie.
Chodzi� po izbie i rozmy�la�, i coraz cz�ciej sobie m�wi�: - Zostan�! - i widzia� ten ch�opski dom i Wawrzon�w,
jako jedyn� ostoj� dla siebie, i snu�o
si� przed nim to przysz�e �ycie, jak smuga jasna, jak pola okryte runi�, wiosenn�, pe�ne ciszy i spokoju. Drugie
kury zaczyna�y pia�, a on wci�� chodzi�
i rozmy�la�, i zupe�nie �wiadomifr powtarza�:
- Zostan�. Gdzie j a* b�d� szuka� i czego?
Drzwi skrzypn�y do sieni, wyjrza� i zapyta�:
- Idziecie do ko�cio�a?
- Tak, matula w po�udnie id�; jo pode na pasterk�, ociec p�ni przyjad� po mnie.
- Marcysia, zaczekaj troch�, p�jdziemy razem.
Spiesznie si� ubra� w d�ugie bMty i ko�uch i poszli.
Noc jeszcze by�a szczera, ino gwiazdy przyblad�y nieco i �wieci�y jak przez mg��, a nad �niegami wisia� tuman
opar�w. W cha�upach si� �wieci�o i po drodze,
wytartej p�ozami sa�, majaczy�y sylwetki ludzi albo rozlega� si� turkot sanek, a zreszt� cisza przeogromna nocy
zimowej.
G�osy d�wi�cza�y wyra�nie na mrozie, �nieg skrzypia� sucho pod nogami, a nad lud�mi i ko�mi wznosi�y si�
k��by pary.
- Marcysiu! - szepn�� bior�c j� za r�k�.
- H�? - i podnios�a na niego oczy.
- Niech b�dzie pochwalony! I pon id�? - m�wi� jaki� ch�op podchodz�c. - A to zimno, kiej z�y pies, gryzie! -
zabi� sobie r�ce o ramiona, ale nie us�yszawszy
odpowiedzi, wyprzedzi� ich i poszed�.
Za wsi� szli Szerok� drog�, wysadzon� olbrzymimi topolami, pomi�dzy nimi d�ugi sznur ludzi majaczy� niby
cienie. Wiatr troch� si� poruszy� i zgarnia� �nieg
z chrz�stem, i przynosi� urywane s�owa rozm�w lub pacierzy, od�awianych p�g�osem.
- Marcysiu! - szepn�� ciszej, ale tak mi�kko, �e dziewczyna drgn�a - chcia�aby� ty mnie? - doko�czy� i uczu�
pewn� ulg�, bo nie m�g� tak �atwo i prosto
sformu�owa�.
Dziewczyna a� przystan�a, spojrza�a si� w niego rozpalonymi oczyma i posz�a nie odrzek�szy ani s�owa.
- Chcia�aby� ty mnie? - zapyta� znowu.
- Jezus, Mario! Co te� pon m�wi�! - odpowiedzia�a z jakim� przera�eniem w g�osie.
- M�wi� prawd�, je�li mnie zechcesz, to b�dziesz moj� �on�, zaraz w zapusty damy na zapowiedzie.
- Loboga! loboga! przecie nijaki krzywdy nie zrobili�my panu, a pon tak si� ze mnie �miej�... loboga! - i rozleg�
si� zaraz cichy p�acz i szlochanie.
- Nie p�acz, Marcysia, nie, ja prawd� m�wi�; jak mnie zechcesz, to si� zaraz w zapusty pobierzemy.
- Loboga! loboga! - szepta�a przez �zy i serce si� jej trz�s�o z ol�nienia i strachu zarazem, i szepta�a dalej:
- To nie mo�e by�, nie mo�e, ino pan sobie taki po�miech robi, a ja sirote�ka... - i p�aka�a nie mog�c si�
powstrzyma�.
- G�uptas! - mrukn�� niecierpliwie i urwa�, bo ich
Pop�dzi�a gromada ludzi i sz�a z nimi. Kubicki patrza� na Marcysi�, a ona pop�akiwa�a cicho, ale podnosi�a
g�ow� coraz wy�ej, p�niej zacz�a g�o�no m�wi�
godzinki, a za ni� szeptem powtarzali ch�opi.
W ko�ciele by�o pe�no ju� ludzi. Przed wielkim o�tarzem pali�y si� wszystkie �wiece, a nad cyborium p�on�a
wysoko jedna, jak gwiazda. �wierki sta�y z bok�w
o�tarzy i przy �awkach, �e si� wyda�o jakby w lesie, bo bia�e �ciany l�ni�y si� szronem i bieli�y przez ga��zie.
Ksi�dz wyszed� z pierwsz� msz�.
Kubicki przystan�� na �rodku ko�cio�a, Marcysia przykucn�a zaraz za nim, a on sta� wyprostowany. Szerokie
r�ce ch�op�w wyci�ga�y si� do niego przyja�nie
i coraz to kto� m�wi�: "Pochwalony!". Widzia� twarze sinawe od mrozu, twarde, jakby wyciosane siekier�,
czupryny potargane u parobk�w lub spadaj�ce w grzywkach
r�wno uci�tych u ch�op�w starych, oczy ja�niej�ce dobroci� i naiwn�, g��bok� wiar�. U�miechali si� i patrzyli na
niego przyja�nie. Nie czu� zapachu but�w,
�wie�o wysmarowanych na mr�z ani ko�uch�w �le wyprawnych, ani zaduchu, przesyconego zapachem skis�ego,
razowego chleba. Kobiety mrucza�y g�o�no pacierze,
bi�y si� w piersi, czasem westchnienie wydar�o si� ze wszystkich piersi, t�um zafalowa�, kto� zakaszla� albo ma�e
dziecko zap�aka�o g�o�no i znowu zatopi�o
si� wszystko w ciszy, w powa�nych tonach organ�w i w blaskach �wiec, kt�re migota�y niby z�ota gloria; g�os
ksi�dza rozlega� si� powa�nym brzmieniem, dzwonki
podnosi�y wicher ostrych d�wi�k�w - i uczucie coraz mocniejsze kr�powa�o go do tego t�umu. Msza si�
sko�czy�a i ksi�dz zaintonowa�:
- "B�g si� rodzi! moc truchleje!",- a t�um pochwyci� melodi� i prowadzi� j� wielkim g�osem, a� ziemia dr�a�a, a�
ga��zki �wierk�w i p�omyki �wiec zacz�y
si� chwia� i do��cza� swoje dr�enia, blaski, do blask�w �renic i dr�e� serc, i ��czy� si� w jeden hymn, wielki i
radosny.
- "Wzgardzony - okryty chwa��!" - powtarza� Kubicki i dreszcz go przejmowa� gor�cy, bo te g�osy i ca�e
uroczyste napi�cie dusz obejmowa�o go w moc swoj�.
- "A s�owo cia�em si� sta�o!" - Coraz mocniej �piewali; s�owa, d�wi�ki, blaski, wszystko zda si� sk��bia� i
p�yn�� w �wiat - g��bokie tchnienie wiary niesie
j� do st�p Nieznanego.
- "�miertelny - Kr�l nad wiekami" - �piewa coraz dono�niej Kubicki i k�adzie ca�� dusz� w te s�owa i czuje, �e
mu ten ko�ci�, ten t�um roz�piewany, te
d�wi�ki i wiara wyrywa z serca wszystkie wspomnienia z�e z pami�ci, i czuje si� spokojny i ufny niby dziecko.
- Marcysiu, wsta�! - szepn�� po sko�czeniu kol�dy, bo dziewczyna ca�y czas kl�cza�a, czu� jej twarz przy swojej
nodze.
Po drugiej mszy wyszli z ko�cio�a.
Wawrzon ju� by� z ko�mi. Na �wiecie by�o b��kitnawo od dnia, ludzie rozsypywali si� przed ko�cio�em,
gromadzili kupkami, rozmawiali, zabijali r�ce, t�ukli
butami o drog�, bo mr�z by� siarczysty.
Rozwidni�o si� zupe�nie i s�o�ce ju� rozkrwawia�o �wiat Maskami, gdy siedli na sanki i pojechali do domu.
Cisza by�a na �wiecie i szron tak obsiad� wszystko, jakby kto drzewa obsypa� k�aczkami we�ny. S�o�ce wzesz�o i
�wiat stan�� w z�ocie i w purpurze, i w takich
barwach, jakby kto t�cz� rozsnu� po �wiecie; tak si� cudnie l�ni�y �niegi, szrony, drzewa, niebo, tak jasno, czysto
i rze�wo by�o, �e a� konie r�a�y i
bucha�y nozdrzami k��by pary.
Kubicki i Marcysia siedzieli razem, a Wawrzon przy feoniach.
- Chcesz mnie, co? - zapyta� obejmuj�c j� praw� r�k�.
Przycisn�a si� do niego silnie i szepn�a cicho:
. - M�j... m�j... Stachno! - i ukry�a twarz, rozczerwienion� w�asn� �mia�o�ci�.
Sanie tylko �wista�y p�ozami po wytartej drodze i zamiata�y rzetelnie, a jemu a� si� chcia�o stan�� w saniach i
krzycze� z uciechy, ale j� tylko mocniej
przycisn�� do siebie i szepta�:
- Marcycho! Marcycho!...
- Stachno!... loboga! - szepta�a dygocz�c ze wzruszenia.
- Wawrzon! - zawo�a� g�o�no Kubicki.
- H�? Wio ma�e, wio! - i �wista� batem.
- Wawrzon, dacie mi Marcysi�, co?
- Trrp!... Wio ma�e, wio! - sypn�� koniom po par� bat�w, �e wyrywa�y jak szalone i nic nie odrzek�, bo by� jak
og�uszony pytaniem.
- Dacie mi Marcysi�? Prosz� naprawd�, to nie �aden �miech.
- Trrrp!... - zwolni� konie i odwr�ci� si�, popatrza� uwa�nie na Kubickiego i c�rk�, potem popu�ci� cugli, �mign��
batem i znowu polecieli jak wiatr, a
potem si� do nich przechyli� i g�osem dr��cym z ukontentowania szepta�:
- Panie zi�ciu... Wio! psimordy, wio! Panie zi�ciu, po�ow� grontu dam, krow� siw� albo i graniast�... cieloka,
�wini�... g�sk�w i kur�w, matka nie po�a�uje...
obleczenie dziwka dostanie, jak tego trza. Wio! psiachma�, wio... i cztery tysi�ce... Hop! hop!... - krzykn��
gwa�townie, wstaj�c w saniach i wes�, tak
pr�c konie, �e rwa�y jak szalone, a� kawa�y zmarz�ego �niegu bi�y im w twarze, a mro�ny p�d powietrza gryz�
im twarz, ale oni nic nie czuli, bo stary coraz
to si� odwraca� i szepta�:
- Panie zi�ciu!... Wio! psiachma�, wio!...
- Marcysia, kochasz mnie? - szepta� Kubicki nic ju� nie s�ysz�c.
- Stachno... m�j... Stachno... - odpowiada�a mi�kko i pochwyci�a jego r�k�, i ca�owa�a d�ugo, a potem nic nie
m�wili, tylko oczy im si� �mia�y i dusze,
rozbrzmia�e mi�o�ci� i szcz�ciem, lecia�y w �wiat wyiskrzony.
I byli tak szcz�liwi, szcz�liwi, szcz�liwi...