6147
Szczegóły |
Tytuł |
6147 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
6147 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 6147 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
6147 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
W�adys�aw Stanis�aw Reymont
Spotkanie
Tka�a jesie� zim�, tka�a. Mg�y rzadkie, zimne, rozsnuwa�y si� tu� nad ziemi� niby zgrzebne, nie bielone
przedziwo, kt�rego w�tek stanowi� drobny, uko�nie
siek�cy deszczyk. Podorane pola szkli�y si�, przepojone wod� i le�a�y ciche, czarniawe, jakby w ci�kim
odpocznieniu po pracy lata. Pustka, otamowana ogromn�
cicho�ci� przestrzeni, zdawa�a si� dysze� z roz�og�w, i�� �cierniskami wytartymi, t�uc si� pomi�dzy krzakami
tarniny, obrastaj�cej kamionki po miedzach
i rozw��czy� po ca�ym �wiecie nud� i smutek.
Nie by�o barw na �wiecie, okr�conym szarymi zwojami mgie�, nie by�o woni, nie by�o d�wi�k�w innych nad
ci�ki pomruk las�w i przelatuj�cych wron krakanie:
by�a tylko szara, przejmuj�ca pos�pno�ci� jesie�, pe�na spokoju �mierci i rozk�adu, co� jak hekatomba ca�ej
przyrody. Li�cie gni�y pod drzewami, jak ostatnie
�achmany lata zmar�ego; ka�u�e po drogach, po bruzdach, niby �a�o�nie wy�ane �zy, siwi�y si� wod� m�tn�,
zropia�� w rozk�adzie.
Dw�r, opleciony po szczyty czarnymi, usch�ymi p�dami win� niby ramionami trupa, sta� hardo i zdawa� si�
dr�e� od gwar�w �ycia, jakie w nim rozbrzmiewa�o.
Na wy�wirowanym podje�dzie sta�o mn�stwo bryczek i powoz�w. Konie ub�ocone, smutne, z pospuszczanymi
�bami, cierpliwie wystawia�y grzbiety na deszcz; ludzie
tak�e mokli w milczeniu. Jaka� oci�a�o�� smutna i przy gn�bienie rozpo�ciera�y si� nad wszystkim. Ludzie
chodzili na palcach, rozmawiali p�g�osem i mieli
w twarzach co� strwo�onego. Na ganek dworu co chwila kto� wychodzi� i przepatrywa� drog�, biegn�c� wskro�
otaczaj�cego dom parku, i nie ujrzawszy nic w
omglonej przestrzeni, wraca�. W ogromnym, obstawionym szafami pokoju by�o gwarno. Kilkadziesi�t os�b,
porozdzielanych na grupy, snu�o si� i rozprawia�o.
Kilku m�odych ksi�y rozmawia�o pod oknem w jakim� surowym skupieniu.
Na �rodku pokoju, grupa m�odych m�czyzn, obywatelskich latoro�li, rozmawia�a co� �ywo a zajmuj�co, bo co
chwila wybuchali dyskretnym �miechem, zatykaj�c
sobie usta.
- Buzie w ciup, ch�opaczki, bo dziekan spogl�da na nas, mo�e przyjdzie - szepn�� z nich jeden.
Dziekan, niski, gruby ksi�dz, przyst�pi� do nich. Witali go z szacunkiem.
- Na co czekamy, ksi�e dziekanie?
- Na siostr� nieboszczki.
- Straszny wypadek... Taka m�oda kobieta i zdrowa zupe�nie.
- Zupe�nie. Przez omy�k�, wypi�a kwasu saleitrzanego, zamiast lekarstwa od kaszlu.
- Za�y�a lekarstwa od �ycia - szepn�� na uboczu stoj�cy, wysoki, blady brunet.
- Czekamy tak�e na pana Antoniego. Pan Kuro�ski co chwila si�spodziewa jego przyjazdu. Dwa razy
telegrafowa� - ci�gn�� dalej ksi�dz dobrodusznie.
- I ten b�dzie? ale� to skandaliczne! Przecie� ca�y �wiat wie...
Dziekan spojrza� na m�wi�cego karc�co, z�ymn�� ramionami i odszed�.
- S�yszeli�cie! ten m�� ciemi�ga zaprasza kochanka...
- M�w ciszej, baby us�ysz� i plotka gotowa - szepn��
zimno brunet.
- Przede wszystkim nie �adna plotka. Wszyscy wiedz� przecie�, �e by� kochankiem nieboszczki.
- Sam ten wypadek jest mi co� nienaturalny, wygl�da na co� ukartowanego.
- Co do tego, to ju� nie uwierz�.
- Wszyscy przynajmniej tak komentuj�.
- A ty, jak baran, potrzebujesz za wszystkimi powtarza� g�upi wymys�!
- Mniejsza o to, ale Antek nie powinien przyje�d�a�.
- Dlaczego? Je�eli j� kocha� fiaprawd�, to powinien tu by�.
- Ale to b�dzie niegodziwo�ci�, je�li si� zjawi� tutaj zechce...
- Daj spok�j, J�ziu; z�y jeste�, �e si� tobie nie uda�o... Wiemy przecie�...
- Wiecie to, co chcia�em, aby�cie wiedzieli, co wypada�o...
- No, daj spok�j, nie ko�cz, bo to jeszcze gorsze, czego chcesz, �eby�my si� domy�lili.
- Ja wam powiem otwarcie: jeste�cie ob�udni i niesprawiedliwi. Sk�d�e mo�emy mie� prawo s�dzi� drugich? czy
jeste�my bez win? Pot�piacie tak pro honore
domus, bo w gruncie jest warn wszystko jedno.
- Ty got�w jeste� to cudzo��stwo robi� zas�ug�, a nas niepoczytalnymi moralnie.
- Ani zbrodni�, ani zas�ug�. W faktach s� tylko prawa fizyczne.
- Moralno�� - to wyrozumowanie, a nie jakie� prawo natury niez�omne, a ja jestem obiektywnym
spostrzegaczem. Sta�o si� co�, wi�c si� musia�o sta�.
- Za grub� barbari� jeste�my, aby�my ci� poj�� mogli, ale jeszcze tak po swojemu pojmujemy co zie, a co dobre.
Nie jeste�my tak znikczemniali, aby nie widzie�
�ajdactwa w zba�amuceniu �ony przyjaciela. Zamgli�a ci m�zg filozofia.
- By� mo�e. A czemu wy takie same �ajdactwa pope�niacie ci�gle, bo� przecie� to samo robicie uwodz�c
wiejskie dziewczyny dziesi�tkami?
- Zupe�nie co innego - szepn�� kt�ry�.
- To zupe�nie co innego? - znaczy, �e nie jest �ajdactwem ha�bi� s�ugi, wyrobnice, spycha� je w b�oto, a jest
�ajdactwem uwie�� kobiet� naszej sfery - co?
Jakiego� to gatunku etyka?
- Ale� to jest to, a jednak grubo nie to - szepn�� kt�ry� z obro�c�w dobrych obyczaj�w.
Reszta s�ucha�a zmieszana.
- To jeszcze gorsze, tysi�c razy gorsze �ajdactwo.
- Dajmy spok�j rozprawom, nie miejsce na wyk�ady moralno�ci niezale�nej. Gdyby� zaprosi� nas do siebie,
postawi� dobrego wina, da� na deser co� pikantnego,
to mo�na by szerzej pom�wi�.
Umilkli. "Zamglony filozofi�" usun�� si� troch� na stron�, przez usta wi� mu si� smutny u�miech i oczyma
�lizga� si� po twarzach obecnych. W drugim ko�cu
sali starsi m�czy�ni podniesionymi g�osami rozprawiali o gospodarstwie. Kobiety szepta�y pomi�dzy sob� i
lustrowa�y si� wzajemnie. Gospodarz domu wychodzi�
co chwila i wraca� rozmieniaj�c sw�j b�l przed ka�dym, kto go tylko chcia� s�ucha�: opowiada� wci��
najdrobniejsze szczeg�y wypadku i �mierci, zalewa�
si� �a�o�ci� i taki szczery b�l drga� mu w g�osie, le�a� w zmi�tej, poczernia�ej twarzy, �e cho� ich to nudzi�o,
s�uchali przez szacunek. Chwilami robi�o
si� cicho, a wtedy pr�cz modlitw, dochodz�cych niewyra�nym szeptem z drugiego pokoju, s�ycha� by�o plusk
deszczu o szyby i g�uchy, be�kotliwy szmer wody
spadaj�cej rynnami. Wiatr czasem z wi�ksz� si�� szamota� ga��ziami drzew i wymiata� z ka�u�, wod�, zas�an�
li�ciem i s�om�. Zimno by�o przej�te wilgoci�.
Czekanie ju� si� przykrzy�o wszystkim.
Wreszcie przyjechali oczekiwani. Siostra zmar�ej z m�em i Antoni. Gospodarz przywita� rodzin� z
roztargnieniem, a rzuci� si� na szyj� przyjacielowi. U�mieszki
drwi�ce jak b�yskawica przemkn�y po twarzach m�odzie�y. Zrobi� si� rumor przygotowa�. Ksi�a spiesznie
nadziewali kom�e. Otworzono na o�cie� drzwi do
du�ego pokoju, pe�nego ludzi dworskich i ch�op�w ze wsi; na �rodku, na pewnym podwy�szeniu, w g�szczu
palm sta�a trumna otwarta. zarzucona bia�ymi astrami,
smutnym i ostatnim kwiatem jesifni. Przys�onione okna rzuca�y mrok, w kt�rym �wiat�e �wiec wydawa�o si�
jeszcze ��ciejsze. Zapach kadzide� rozw��czy�
si� w bia�awym, potarganym ob�oczku dymu. Pos�pno�� wyziera�a z ka�dego k�ta i z ka�dej twarzy bi�a
surowo�ci� i za�zawieniem. Jaka� �a�o�� cicha, niezmiernie
ostra, drga�a w przyciszonych g�osach^ Te proste dusze ch�opskie by�y jak przyp�aszczone zn�kaniem i groz�;
jaki� b�l t�py niemocy i trwogi zarazem �wieci�
im w oczach, wlepionych w zmar��. I ta �wiadomo�� zbiorowa w�asnej niemocy wobec pot�gi �mierci t�oczy�a
im m�zgi b�lem i odr�twia�a.
Pok�j zacz�� si� nape�nia� coraz wi�cej.
- Patrz, to ona! - szepn�� m�� wskazuj�c Antoniemu trumn�.
- A... - post�pi� bli�ej i wpi� si� wzrokiem w twarz le��cej. - A! - wyrzuci� jeszcze i czu�, �e go chwyta za gard�o
jaki� spazm j�ku, �e �al niby gryz�ca
ogniem fala przenika� zaczyna mu serce i z t�pym naporem rozsadza mu m�zg.
Patrza� jednak, bo nie m�g�by si� oderwa�, jakby chcia� na wieki zapami�ta� ten obraz. Ta twarz kochana,
zdrowa, pi�kna - le�a�a przed nim trupem, bry��
martw�, odcina�a si� sinaw� plam� od bia�ej poduszki, ostro, jakby kamienna. Opuszczona nieco szcz�ka, k�ty
ust pe�ne jakiej� gorzko�ci niewypowiedzianej,
usta zaci�te mocno, nadawa�y tej twarzy poz�r maski jakiej� Elektry, Wida� by�o, �e �mier� nie przysz�a cicho,
ale pochwyciwszy j� w nag�e skurcze strasznego
b�lu, zmi�a niby �achman i zd�awion� ostatnim szamotaniem, rzuci�a jak rupiecie, pow��cz�c sino�ci�, co jak
piecz�cie okala�a zapad�e oczy i le�a�a p�atami
brudnymi na skroniach. Ogromny majestat bi� z tej trumny, w kt�rej le�a�a cicha teraz, wielka w spokoju,
pot�na w oboj�tno�ci - tylko echa �ka�, jakby
krzyk�w przedzgonnych zdawa�y si� drga� w powietrzu i m�ci� cisz�. S�odycz nieczucia le�a�a na jej czole
wypuk�ym, a zapad�e g��boko oczy, przez poczernia�e
powieki zdawa�y si� jeszcze �wieci� srogim wyrazem b�lu. Policzki lekko obrzmia�e, powleczone siatk�
drobnych, przekrwionych �y�ek, by�y przepi�kne jeszcze.
Fioletowa suknia, obrzucona bia�ymi koronkami, rzuca�a na twarz r�owawy ton. W r�kach z�o�onych, o
po�ci�ganych kurczowo d�ugich palcach, trzyma�a krzy�yk.
Czarna trumna by�a ram� tego obrazu.
Jaki� tragiczny oddech owiewa� wszystko i przenika� groz�. Ta martwa twarz m�wi�a wielkim g�osem ciszy o
n�dzy istnienia i o n�dzy �mierci. Zacz�li szykowa�
si� do wyprowadzenia cia�a. Ksi�a bia�ymi plamami kom�y rozbjali czarny ton zgromadzonych. Jaki� w�z z
turkotem zajecha�, s�ycha� by�o huk, jakby wbijanych
gwo�dzi. Szepty by�y coraz cichsze, �kania si� zrywa�y g��bokie, westchnienia przeci�g�e - to znowu jaki�
oderwany,'nie wiadomo sk�d p�yn�cy j�k przecina�
ostro powietrze. Przezroczysta ��to��, oderwana jakby od twarzy zmar�ej, od �wiec, od z�oconego obrazu
Cz�stochowskiej, stoj�cego przy trumnie, p�ywa�a
poszarpanymi p�atkami, l�ni�a na hebanach konsol, k�ad�a z�otawe pi�tno na jasnozielonych li�ciach palm i
py�kiem rozk�ada�a-si� w smudze brudnego �wiat�a,
p�yn�cego zza odchylonej rolety. Ksi�a zacz�li d�ug� ceremoni�. Basowe g�osy w ci�kich, przejmuj�cych
rytmach psalm�w rozlega�y si� uroczy�cie. A on
sta� precz i zdawa� si� coraz g��biej patrze� w umar��. Zdawa� si� zastyga� zwolna w przera�eniu i sztywnie� w
b�lu. Czu�, �e mu wszystkie nerwy, wszystkie
centra, wszystkie t�tnice rozkr�caj� si�, krwawi� - coraz to fala u�wiadomienia bi�a w m�zg jego, k��bi�a si� i
znika�a w chaosie przypomnie� ci�g�ych,
spl�tanych, okropnych zgie�kiem pomieszania i si�� rzutu, z jak� przesuwa�a si� przed nim. Trz�s� si� w sobie do
ostatniego w��kna; �al niby czerwona b�yskawica
przepala� mu wn�trzno�ci. Czu� - �e jeszcze chwila takiej m�ki niewypowiedzianej, a zacznie wy� z-rozpaczy
bezsilnej, jak zwierz� osaczone ze wszystkich
stron - lub padnie i umrze.
Widzia� j� teraz tak�, jak� pozostawi� odje�d�aj�c, niby spokojn�, a z p�omieniami w oczach. Ten �piew ksi�y
przypomnia� mu jej g�os niski, przenika� przypomnieniem
u�cisk�w ostatnich .i wydobywa� ukryte a� dot�d w m�zgu ostatnie jej s�owa po�egnania: "Spotkamy si�!
Spotkamy!" Powtarza� je odruchowo i szuka� w kieszeni
listu, kt�ry mu wr�czono na stacji - listu od niej... Nie czyta� go, bo si� ba� i nie mia� jeszcze sposobno�ci.
- Ja j� zabi�em, ja! - pomy�la� i a� drgn�� ze strachu nag�ego. - Zabi�em j�!... - snu�o mu si� ci�ko w m�zgu i
czu� rozlewanie si� po sobie czego� strasznego,
jakby grozy nad sob� i wstr�tu. Obrazy przesz�o�ci znik�y prawie raptownie, ale tam - pod czaszk� nie mia� ju�
nic, pr�cz odbicia jej twarzy i zdawa�o
mu si�, �e mu m�zg rozsadzi ten jej wyraz bolesny ust, ten spok�j gro�ny, jakby z�orzecz�cy �wiatu. Jaki� wir,
pe�en ol�niewaj�cych skr�t�w my�li przerywanej,
chaos rozprz�ganej osobowo�ci, zgie�kliwo�� szale�stwa czu� w sobie...
�piewy ucich�y na, chwil�. Otwarto szeroko drzwi do sieni, strumie� szarego jesiennego �wiat�a wp�yn�� z
ogrodu i zala� pok�j. Kobiety wybuchn�y spazmatycznym
p�aczem. Odstawiono kwiaty, aby zabra� trumn�. Rodzina rzuci�a si� do po�egna� ostatnich z krzykiem
bolesnym. Przybito wieko w�r�d rozdzieraj�cego p�aczu.
Zmieszane �zy, �kania bole�ci - p�yn�y okropnym strumieniem w zamglony �wiat. Wszystkie twarze by�y
zgn�bione, wszystkie oczy za�zawione, wszystkie^ serca
przenikni�te �alem i smutkiem. Kilkoletnia dziewczynka z krzykiem rozpaczliwym przyczepi�a si� do
wynoszonej trumny i g�osem. ochryp�ym, ob��kanym krzycza�a:
- Mamusiu! Mamusiu!
Oderwano j� i trumn� na ramionach wynie�li znajomi i ponie�li.
Miserere met, Deus...
- rozleg�o si� jakim� pot�nym, z�owrogim echem i ko�ysa�o ci�ko niby �miertelny, ostatni ca�un, niby
podzwonne istnienia; wznosi�o si� w rytmach kr�tkich
a brzemiennych smutkiem i rozs�awia�o w szarej przestrzeni dnia jesiennego pot�g� straszn� Pana.
M�y� deszcz i wiatr ci�� w oczy id�cych. Opad�e li�cie, ostatnie, z suchym szelestem lecia�y na ziemi�, wirowa�y
w k�ko i lgn�y w b�ocie. Nagie lipy olbrzymie,
ko�ysa�y si� z pomrukiem podobnym do j�ku. Poczernia�e, zbrukane, poryte kretowiskami, pasy przydro�nych
trawnik�w le�a�y jak szmaty, splugawione dotkni�ciem
jesieni. Dymy z chaty, stoj�cej za parkiem wioski, snu�y si� nad ziemi� i rozstrz�pia�y o nagie drzewa.
...Miserere mei, Deus...
- rozleg�o si� znowu. Taka szaro�� bezbrze�n� pos�pino�ci�, taki smutek obumierania wia� zewsz�d niby
ca�unem �mierci, �e przenika� wszystkich g��bok� melancholi�.
Chwil� znowu trwa�o milczenie, przerywane tylko parskaniem koni, krokami id�cych i cichszym ju� p�aczem.
...secundum magnam misericordiam Tuam...
- wznosi�a si� pie�� dalej. Krzy� pob�yskiwa� na czele orszaku. Czarna chor�giew z ukrzy�owanym,
ociekaj�cym krwi� Chrystusem, a� skrzypia�a pod parciem
wiatru. Kapy ksi�y, podrywane wichrem, podnosi�y si� niby skrzyd�a potworne �mierci i bi�y im po bokach z
�opotem. Fioletowy tren sukni, przyci�ty wiekiem,
targa� si� jak na uwi�zi i trzepota� niby triumfalny sztandar nicestwa. Orszak szed� ci�gle; b�otnista droga wi�a
si� jak w��; nios�cy ci�gle si� zmieniali,
tylko Antoni ni�s� od samego pocz�tku bez odpocznienia. Przyciska� ucho do trumny, jakby nas�uchiwa� jakich
g�os�w �ycia; co czas jaki� trumna na wybojach,
przez kt�re si� potykali, gibota�a si� i wewn�trz niej rozlega� si� g�uchy odg�os cia�a uderzaj�cego o �cianki.
Przenika� go ten �oskot strachem, ale szed�
dalej, zatopiony w prawie bezmy�lnej, z nadmiaru wyczuwania pochodz�cej spoko jno�ci; nie brakowa�o mu si�
nie��, ale czu�, �e coraz wi�kszy ci�ar gniecie
mu kr�gos�up. Chwilami wydawa�o mu si�, �e jak Anteusz �wiat ca�y d�wiga i wtedy uczuwa� co� niewyra�nie,
�e ju� tak wieki idzie i i�� b�dzie w niesko�czono��.
Ten stuk w trumnie, coraz cz�stszy, stawa� si� ohydny, wstrz�sa� nim zacz�� jak pr�d i podra�nia�. �piew ksi�y
ci�gn�� si� pasem przerwanym. Co kilka
minut ustawa� i tylko echa g�ucho p�yn�y w przestrzenie, odbija�y si� o lasy i k�ad�y na polach szerokich rozbite.
Wi�ksza cz�� orszaku powsiada�a w pojazdy, bo b�oto by�o coraz g��bsze. Ogromne szmaty p�l, obsianych
ozimin�, rozci�ga�y si� z obu stron drogi, jak p�achty
o zielono�ci sczernia�ej, zm�czonej zimnem. Rzadkie przydro�ne topole powiewa�y szcz�tkami po��k�ych li�ci.
Krzy�e na rozdro�ach sta�y czarne, o�lizg�e
wilgoci�, trupie jakie� - tylko las na drugim stoku doliny mieni� si� jaskrawo barwami - mia� t�o z drzew
iglastych ciemnozielonych, na kt�rym odbija�y
si� wyra�nie na kszta�t plam d�by o rdzawych li�ciach, grupy czerwonych buk�w i ogromne kawa�y
jasno��tych brzezin. Stamt�d nadbiega�o czasami stado wron,
ci�kim, zm�czonym lotem obsiada�y drog�, lecz sp�oszone przez orszak, ucieka�y podrywaj�c si� cicho i
sko�nie.
Deszcz ustawa�, ale mg�a by�a coraz ci�sza, zaciemnia�a dolin�, �e tylko wida� by�o, co� jak morze szare i
ruchome, sz�a na id�cych potwornymi k��bami,
to rozstrz�piona potargana, opada�a w k�akach przezroczystych, przenikaj�c lodowatym zimnem. Antoni szed�
zapatrzony w ten las, ale droga po spadku wzg�rza
schodzi�a w dolin�, przecina�a j� i podnosi�a si� zn�w w g�r�, gin�c gdzie� w lesie. Zm�czenie wraca�o mu
r�wnowag�; nie ni�s� ju� trumny. Szed� z boku
i wyda�o mu si�, �e jest jakby spokojniejszy. Obejrza� si� za siebie pierwszy raz przytomnie i spotka� oczy
wszystkich. Obserwowano go nieustannie, zrozumia�
to zaraz. M�� zmar�ej uj�� go pod rami� z serdeczno�ci� przyjaciela - obejrza� si� bezwiednie po raz drugi i
wydawa�o mu si�, �e widzi na twarzach z�o�liwe
u�miechy, co� jak upokorzenie go przej�o, bo wysun�� delikatnie r�k� i odszed�. Czu�, �e nie powinien i��
razem z 'tym biedakiem, nie powinien przyjmowa�
oznak przyja�ni.
- Nie powinienem! - powiedzia� sobie surowo i wyczuwa� zacz�� jak�� pustk� w sobie, jak�� nico�� wszystkiego
i �al jakby do siebie. Nie widzia� nic przed
sob� i ta samotno�� i bezcelowo�� �ycia przysz�ego, jak b�ysk nag�y, o�lepi�a go na chwil�. Ta �mier� kochanki
wytr�ci�a go z r�wnowagi, odebra�a mu spok�j
i oboj�tno��, w jakiej ju� prawie zastyga�, otworzy�a przysch�a ran�. Teraz wiedzia�, �e ju� do tych utraconych
d�br egoizmu nie potrafi wr�ci�, bo ta
twarz zmar�ej b�dzie si� zawsze snu�a przed nim, a te j�ki b�lu przyjaciela s� nie do zapomnienia.
Zna� siebie, wi�c rozpacznie my�la�: - Co ja poczn�? - i coraz dotkliwiej czu� gorycz samotno�ci i opuszczenia.
Szli teraz lasem. Mary wspomnie� obsiad�y mu dusz� i ko�ysa�y czarami.
- Ach, ten las! ten las' Co drzewo, co polanka, to przypomnienie, to chwila przesz�ego szcz�cia, to jaki� boski
ton tej przerwanej melodii ich mi�o�ci.
- Spotkamy si� jeszcze w tym samym lesie, gdzie� tu, pomi�dzy tymi olbrzymami - powiedzia�a mu w cichy
dzie� wrze�niowy - i spotkali si�, spotkali... Dotrzyma�a
przyrzeczenia.
...et secundum... - �piewali. Las szumia� powa�nie, omszone d�by zgina�y si� w powolnym, automatycznym
ruchu jak starce, ��te brzozy trzepota�y listkami
i pot�ny, rozleg�y rytm ��czy� si� ze �piewem i wznios�ym hymnem bi� o pnie wysmuk�e, uderza� w las niby w
strun� napi�t�, rozbrzmiewa� w mrocznych g��biach
echami, a� si� wszystko zaczyna�o chwia� i ptaki zrywa�y si� z ga��zi przestraszone - wszyscy k�adli serca w te
g�osy, zdawali si� odrywa� od ziemi i rozp�ywa�
w tej szaro�ci dnia i sm�tku, tylko ta cicha triumfatorka le�a�a spokojna i oboj�tna - p�yn�a w wieczno�� i cisz�,
przerywan� fal� nieznanego przyp�ywu.
Antoniego zacz�y przejmowa� te g�osy �a�o�ci� bezbrze�n�, bo �wiadom�. Ca�a mama, g�upia farsa �ycia
ukazywa�a mu si� w prawdziwym �wietle.
- Co za n�dza! co za n�dza! - powtarza� i dusz� mu przeorywa� smutek wszech�wiata, wszech�wiata konaj�cego;
ludzko�ci �ywot bez }
"Zegnam ci�. Wiem, �e ci� ju� nigdy nie zobacz�, �e ten dzie�, kt�ry si� teraz roztacza, jest ostatni dla mnie i �e
ta noc, w kt�r� zapadn�, jest wieczna.
Umieram. Brak mi si� do szcz�cia i do znoszenia niedoli. Dosy� ju� k�amstw, dosy� meczami, dosy� �ycia...
Tak strasznie �akn� spokoju, tak po��dam odpoczynku
i ciszy, �e umieram.
Kocham ci�, jak zawsze, ale czuj�, �e ju� nawet z tob� nie by�abym szcz�liwa. Nie mog� k�ama� dalej, nie
chc�, bo jestem sobie samej wstr�tna. Za jak�
b�d� cen� chc� zapomnienia o �yciu. By�am silna, ale nie na taki b�l, nie na tak� m�k�. Kocham ci�, jedyny
cz�owieku, jakiego spotka�am. Pami�taj o dziecku...
Nie mog�am Boga przeb�aga� dwuletnim cierpieniem, bo nie potrafi�am przesta� ci� kocha�. A je�li to nasza
wina, �e zmarnowali�my w�asne szcz�cie!... a
je�li pomimo �wiata wolno nam by�o si� kocha� i by� szcz�liwymi? Dlaczego ja nie mog�am i�� za tob�?
Dlaczego nie mog� �y� bez ciebie? Pami�taj o mnie...
Zabierz dziecko do siebie. .Boj� si� tej nocy, boj�... Kocham was wida� mniej, ni�li nico��, w jak� si� zaraz
stocz� - zaraz. Dosy� k�amstwa...
Twoja do ostatka Helena".
Czyta� kilka razy i ci�gle jakby co� nowego odczytywa�; coraz fala �wie�ego b�lu, smutku i �alu, okropnie
rozszerzaj�cego si� w nim, zalewa�a mu serce.
Dopiero teraz, przeczytawszy: "Pami�taj o dziecku", przypomnia� sobie o nim. Przypomnia�, �e je widzia�
p�acz�ce, ale pozosta� zimny; g��boki pr�d mi�o�ci
ojcowskiej nie przenika� mu serca, bo jeszcze niedawno z nienawi�ci� prawie my�la� o tym dzieci�ciu - by�o ono
powodem ich rozstania. Ona dopiero wtedy,
kiedy da�a m�owi dzieci� kochanka, gdy ujrza�a m�a, szalej�cego z rado�ci, kiedy widzia�a, jak to nie swoje
dzieci� przyciska� do piersi z wybuchem szcz�cia
i po�o�y� na nim piecz�� swojego nazwiska - poczu�a k�amstwo dotychczasowego �ycia, pozna�a ca�y ci�ar
udawania i ohyd�, i ten b�l wiecznego stania na
stra�y swoich spojrze�, gest�w, s��w. Wi�zy wyda�y si� jej okropne. Uczu�a si� nagle zaniepokojona w
sumieniu, zapragn�a zmaza� winy w�asne wyrzekaj�c
si� kochanka na zawsze. Chcia�a si� odkupi� cierpieniem. Do��, �e si� rozstali. Dzia�a�a pod wp�ywem pewnego
rozstroju psychicznego, jakiemu uleg�a przy
chorobie. I tak g��boko wierzy�a w prawo�� istniej�cych form, �e nie pomy�la�a na chwil� cho�by o mo�no�ci
pozbycia si� ich, wy�amania si� zupe�nego spod
jarzma. Och, to dzieci� by�o mu teraz, w chwili przypomnienia krzywd, jakich po�rednio przez nie dozna�,
prawie nienawistne. Odebra�o mu kochank� i zmusi�o
do wyjazdu. C� mia� tutaj robi�, skoro nie wolno mu by�o jej widywa�? Musia� ulec jej pro�bom i
postanowieniom. Wyjecha�, bo jej spok�j by� mu dro�szy
nad w�asne szcz�cie.
Siedzia� w tym szynku tak d�ugo, �e ju� byli na cmentarzu, gdy si� z nimi po��czy�. Kiedy opuszczali trumn�, nie
zadr�a� nawet, nie zap�aka�; by� jak kamienny
wobec �ez i krzyk�w bole�ci, kt�re si� rozlega�y nad grobem; do piero gdy si� schyli�, aby rzuci� gar�� ziemi,
cofn�� si� przera�ony, zobaczy� przez wieko
twarz umar�ej, z tym samym gorzkim wyrazem ust. Nie s�ysza� mowy ksi�dza ni g�uchego dudnienia ziemi
sypanej, nic nie widzia�, tylko t� g�ow� blad�, sinaw�,
w jakim� fioletowym nimbie unosz�c� si� w przestrzeni... P�yn�a w tej per�owej, mglistej toni i ko�ysa�a si� z
tumanami mgie�. Przeciera� oczy, gryz�
r�ce, ale to widziad�o halucynacji wci�� mia� w m�zgu.
Gdy si� ju� wszystko sko�czy�o, "zamglony filozofi�" przyst�pi� do niego:
- Jed� do mnie, Anto�.
Drgn�� zobaczywszy przyjaciela i u�cisn�� mu r�ce. Kuro�ski, m�� zmar�ej, tak�e przyszed� zabra� go z sob�.
Antoni chwil� sta� bez s�owa, zapatrzony i nagle,
snad� o�wiecony jakim� nag�ym postanowieniem czy my�l�, rzek�:
- Z W�adkiem si�d� i przyjedziemy do ciebie. Mam z nim interesa pewne. Niech sobie odjad�, pojedziemy
ostatni - szepn�� i po�egna� si� ze wszystkimi.
Pojechali ostatni. W lesie zaproponowa�, aby zej�� z bryczki i i�� pieszo; chcia� swobodnie pom�wi�. Zeszli i
poszli �cie�k�, wiod�c� na prze�aj lasu, konie
wys�awszy przodem. Szli w milczeniu. Pierwszy zacz�� W�adys�aw:
- Ba�em si� o ciebie; s�dzi�em, �e ci zbraknie odwagi przyjecha�.
- Ba�e� si� o moj� uczciwo��?
- Tak. A przyjazd by� twoim obowi�zkiem.
- Bodajbym by� nigdy nie odje�d�a�... ach, gdyby nie konieczno��!...
- Nie m�w, znam to, co ty teraz cierpisz, bo kocha�em sam.
- A teraz?
- Nie kocham. Rozdzia�em serce z pi�knej szaty i oblok�em je w lepsz�: w oboj�tno��.
- Nie m�wi�e� nigdy o tym.
- Tobie sprawia ulg� wypowiedzie� si�, a mnie zatopi� w sobie.
- Nie kocha�a ci�?
- Kochana bardzo, ale jeszcze wi�cej klasztor i Chrystusa, bo si� Jemu po�wi�ci�a. Tak mnie przedstawili, �e ta
biedna dusza zl�k�a si� moich poj��.
- Boli ci� wspomnienie?
- Boli, jak ka�de rozgryzanie serca, ale to przejdzie zupe�nie.
-Jest jeszcze co�, co wi�cej boli. Co by� zrobi� przyjacielowi, okradaj�cemu ci� z najdro�szej rzeczy? - zapyta�
nagle Antoni przystaj�c i topi�c w jego
oczach swoje zielonkawe �renice.
- Nic nie mam dro�szego nad ziemi�.
- S� rzeczy, kt�rych si� nie odzyskuje nigdy.
- Szcz�cie, wiem.
- A kt�rych zabranie drugim jest zbrodni� nie mniejsz�.
- Najcz�ciej szale�stwem, za kt�re srogo si� pokutuje p�niej samemu.
- Wiem o tym.
- A by�e� w mocy tego nie zrobi�?
- Nie walczy�em z sob�, bo zreszt� nie chcia�em; znalaz�em szcz�cie i zabra�em; nie obchodzi�o mnie wtedy, �e
kogo� i siebie przez to unieszcz�liwi�;
s�dzi�em zreszt�, �e mam prawo do niego.
- I by�e� zupe�nie szcz�liwy?
- By�em.
- Wi�c ci powinno starczy� na �ycie ca�e wspomnie� o tym szcz�ciu.
- Wystarczy, ale i zgryzot starczy na wieczno��.
- Zgryzoty! sk�d�e?
W�adys�aw Stanis�aw Reymont: Spotkanie
Na to nie odpowiedzia�, a potem m�wi�:
- Wi�c nie mo�na by� szcz�liwym osobi�cie, �eby jednocze�nie nie unieszcz�liwia� drugich?
- Prawie �e nie mo�na, bo zdaje si�, �e tylko w spokoju jest szcz�cie.
- To wszystko nic, ale gdyby nie ten b�l wstydu, co mnie przepala!
- Czy on wie co?
- Nie znios� jego przyja�ni, nie wytrzymam, gdy mi zacznie tak poczciwie, ufnie spogl�da� w oczy, tak po
bratersku �ciska�-oszalej�, cisn� mu w twarz prawd�.
Niech mnie nienawidzi, przeklina, niech mnie zabije, r�ki nie podnios� na obron� - wol� �mier�, byle si� ta m�ka
udawania, to okropne dr�czenie upokorzeniem
sko�czy�o. Dosy� mam k�amstwa, dosy�!
- Nie mo�esz tego zrobi�. Czy� pomy�la�e�, czym by by�o to twoje wyznanie dla niego? Nie, nie!... musisz
cierpie�, nie wolno ci tego robi�, by�oby to naprawd�
zbrodni�...
- Ach, gdyby� czu�, co si� dzieje we mnie!
- M�j drogi, je�li nie mo�esz sobie wszystkiego, co si� sta�o, wyt�umaczy� wprost potrzeb� w�asnego szcz�cia,
to cierpie� musisz, a jemu wprost przez lito��,
przez ludzko�� nie powiesz ani s�owa. Nie wolno ci obdziera� biedaka z ostatniego dobra - ze z�udze�. Jest to
tw�j ludzki obowi�zek.
- Je�li tu �y� b�dzie, co pocz��?
- Pcha� b�dziesz swoj� taczk� do ko�ca. Zaczep si� o co b�d� my�l�, w�� w jak�� prac� czy ide� ca�ego siebie,
a zapomnisz powoli.
- Ale w co? czy jest co� takiego, czemu by warto si� po�wi�ci�?
- M�wisz nieprzytomnie. S� sprawy wi�kszej wagi ni� nasze w�asne-sprawy og�lne.
- Dla mnie sprawy w�asne s� najwa�niejsze.
- Takie jednostki s� antyspo�eczne i wrogie rozwojowi og�lnego dobra.
- Spo�ecze�stwo, rozw�j, sprawy og�lne - co mnie to obchodzi, gdy jestem nieszcz�liwy!
- A dlaczego nim jeste�? bo� to swoje szcz�cie wyr�n�� no�em niejako z organizmu spo�ecznego. Czemu� ci�
wstyd pali? Bo nie mo�na bezkarnie robi� krzywd,
a �yj�c w jakim� spo�ecze�stwie, trzeba p�yn�� z nim.
- I by� niewolnikiem jego praw, form, jego g�upoty - wstr�tna rzecz!
- Jak dla kogo! Og�lnie wystarcza bierno��, poddanie si� pr�dowi, ale dla niekt�rych powinna wystarcza�
spo�eczno�� wtedy, gdy maj� �wiadomo�� og�lnego
celu i gdy potrafi� tak opanowa� swoje ja, �e z�o�� je nieraz na o�tarzu sprawy og�lnej i to zwierz�, kt^re w nas
si� budzi czasami - zdusz�.
- I c� si� zyskuje przez to zduszenie?
- Spok�j i zadowolenie, �e spe�nia si� obowi�zek, �e jest si� po�ytecznym og�owi.
- Szcz�cia nic i nikt nie daje. Epiktet powiada: "Szcz�cie jest to, co trwa wiecznie", a c� trwa? a zreszt�
pozw�l, �e ja powiem: Na Boga, sko�cz! Bo
mnie osobi�cie tylko �miesz� jeremiady. Daruj, cierpisz z w�asnej winy; narzekasz na los, ludzi, a sam sobie
zrobi�e� to, co masz. Trzeba by�o zerwa� wszystkie
wi�zy, jakimi was spo�eczno�� skr�powa�a. Czemu�cie nie powiedzieli wprost �wiatu: Kochamy si�, nale�ymy
do siebie! Najuezciwsza z uczciwych droga.
- I najci�sza. Zerwa� z ca�ym �wiatem...
- Brak odwagi albo nie po��danie szcz�cia tak silnie, �eby je zdoby� pomimo wszystkiego.
- Ale czy nie wi�cej by�oby przez to nieszcz�liwych?
- Kto si� wszystkiego l�ka, przez wszystko cierpi.
Masz najgorsz� z si�, bo buntowania si� wewn�trznego, zamiast si�y czynienia. D�b nie dba, �e rozrastaj�c si�
wypija �ycie tysi�cy istnie�, bo sam chce
�y�: to jego prawo.
W�adys�aw rzek�:
- Nigdy� tak nie post�pow�^ jak �w d�b, o kt�rym m�wisz, a radzisz mi.
- Ja nie post�powa�em ani tak, ani inaczej, bo prawie nie �yj�; robi� ogromne oszcz�dno�ci, kontempluj�c tylko
�ycie.
- Zreszt� w takiej walce zostaje zwyci�zc� nie najlepszy.
- A c� to tego obchodzi, kto zostanie zwyci�zc�?
Do�� mu chyba, �e zosta�.
- Widz� ci� coraz innym.
- Antku, bo to s� brednie m�wi�, �e mo�na by� jednym. Cz�owiek nie jest "jedni�" jak mawia� Trentowski.
Cz�owiek jest "wiel�", nie ma stron dw�ch ani dziesi�ciu - lecz miliony. Cz�owiek normalny, to mikrokosmos -
streszczenie wszech�wiata, tylko �e jedni to
czuj�, drudzy wiedz�, a og� olbrzymi nie zdaje sobie sprawy z tych ciemnych, wn�trznych poryw�w, drga�
�wiata w sobie.
Zreszt�, u�wiadamianie jest mu niepotrzebne, do�� ma zwyk�ej n�dzy dnia. Zreszt� jest mi wszystko zupe�nie
oboj�tne.
- Co my�lisz robi� z sob�?
- Po�egnam Europ�, jak tylko b�d� m�g� najpr�dzej.
- Nie b�dzie ci �al nas? ziemi?
- Przemog�; jestem ju� prawie obcy. Pracuj� nad sob�.
- Maj�tek sprzedasz?
- Nie. Nie mia�bym odwagi. Przed�u�� kontrakt z dzier�awc�.
- Zosta�; to tak�e jest powinno�ci�.
- Nie mog�... Kiedym przed dwoma laty ucieka� st�d, tom my�la�, �e umr� bez tego szmatu p�l i las�w - p�niej
wykopywa� zacz��em z siebie to przywi�zanie.
Dzisiaj czuj�, �e mam jedno jarzmo mniej. Tyle tu wspomnie� na ka�dym kroku, �e nie umia�bym chodzi� nie
krwawi�c sobie serca. Zreszt�, chc� by� wolny,
wolny od wszystkiego...
Szli czas jaki� w milczeniu, w�sk�, o�lizg�� �cie�k� pomi�dzy polami, wiod�c� wprost do dworu Kuro�skiego.
Zaczyna�o si� na dobre �ciemnia�. Nagle Antoni
zapyta� cicho:
-Wi�c mnie nie pot�piasz?
- Za c�? �e jeste� nieszcz�liwy? �al mi ci� tylko, jak mi jest �al ka�dej dobrej duszy, kt�ra niszczeje; �al, jak
mi �al ka�dej ch�ci i marzenia nieziszczonego.
- Dzi�kuj� ci, przyjacielu... cho� ty jeden! Ona zna�a ci� i szanowa�a g��boko.
- Biedna dusza. Nie pot�pia�em jej nigdy, bo za bardzo rozumia�em.
- Widywa�e� j� cz�sto przez te dwa lata? .
- Co tydzie� bywali�my z siostr� u nich. Nie wspomina�a nigdy o tym, alem widzia�, co cierpi i opowiada�em jej
ka�dy tw�j list do mnie, ka�dy szczeg� twojego
�ycia; widzia�em, �e tymi okruchami tylko �y�a. W czerwcu, na moje imieniny, przyjechali oboje do nas; by�o
dosy� os�b, ale obserwowa�em j�, bo by�a tak
dziwnie roztargniona i smutna, �e mi jej niezmiernie �al by�o. M�wi�em jej d�ugo o tobie. S�ucha�a chciwie, a
potem zapyta�a tak cicho, �e ledwie dos�ysza�em:
- "Czy on bardzo cierpi? czy nie przyjedzie?" Da�em jej za odpowied� list tw�j ostatni. Schowa�a go i wkr�tce
odjecha�a do domu. Potem co� w kilka tygodni
przys�a�a po mnie. Przerazi�em si� jej blado�ci� i gor�czkowym blaskiem oczu. Byli�my sami, a pomimo to,
d�ugo nic nie m�wili�my. ,
- "Powiedz mu pan, �e ja tak�e cierpi�, �e umieram z tego, ale inaczej by� nie mo�e i nie b�dzie!" - powiedzia�a
mi wreszcie i rozp�aka�a si� g��boko. M�wili�my
zn�w d�ugo. Pozna�em wtedy do dna t� dusz�, jedn� z najczystszych, jedn� z najlepszych, jakie znam. Jej �mier�
nie zdziwi�a mnie. Musia�o si� tak sko�czy�.
To nawet lepiej dla niej: przesta�a czu�.
W milczeniu zupe�nym doszli do dworu, W�adys�aw nie chcia� nawet wst�powa�, ale Kuro�ski zmusi� go prawie
do pozostania na kolacji.
Nie by�o pr�cz nich trzech nikogo wi�cej. Antoniemu wyda�o si� straszne to mieszkanie. Jaka� pustka,
opuszczenie wia�o przejmuj�cym zimnem. Wszyscy trzej
mieli jedno w my�li: "Umar�a!" - i to im zamyka�o usta i mrozi�o krew. Ciemno im by�o jako� i zimno, cho�
lampy p�on�y jasno i ogie� trzaska� na kominku
weso�o. Taka jaka� �a�obna martwota rozw��czy�a si� po pokoju i trzyna�a ich w odr�twieniu. S�u�ba podawa�a
kolacj�, cicho st�paj�c, jakby boj�c si� sp�oszy�
widmo, kt�re zdawa�o si� gdzie� sta� za oknem i patrze� - bo a� si� czu�o dziwn� Hiespokojno��, denerwuj�c� i
ci�k�, bo ka�dy d�wi�k, ka�dy szelest rozbrzmiewa�
jak piorun w tych m�zgach zm�czonych, podra�nia� l�kiem niewyt�umaczonym. Wiatr zrywa� si� coraz wi�kszy,
odrywa� ga��zie w ogrodzie z trzaskiem i targa�
okiennicami, jakby chcia� si� wedrze� si��. Omroczone mieli dusze �ladami po zmar�ej, spostrzeganymi na
ka�dym kroku.
Jedli w milczeniu, obawiaj�c si� tr�ci� no�em, aby nie zm�ci� ciszy, cho� im ci��y�a najwi�cej.
- Kiedy odjedziesz? - zapyta� W�adys�aw.
- Jutro.
- Przed wyjazdem b�dziesz u mnie?
- B�d� z pewno�ci�. Musz� si� z twoimi widzie� i po�egna�; mo�e was ju� nie zobacz�.
Kuro�ski si� zerwa�; przez twarz mu przelecia�a chmura serdecznego wzruszenia.
- Chcesz odje�d�a� jutro? Nie, na to si� nie zgadzam; zostaniesz u mnie cho�by kilka tygodni.--Odwiedzisz przy
sposobno�ci znajomych. Pomy�l, jak smutna
dla mnie jest ta samotno��! Zostaniesz, przyjacielowi tego nie odm�wisz, .w imi� Heli ci� prosz�, w imi� tych
dawnych, dobrych czas�w, sp�dzonych razem
- je�li� mi jest przyjacielem, zostaniesz.
Antoni nic zrazu nie odrzek�; pochyli� tylko g�ow� na piersi, aby nie spostrze�ono jego krwawego rumie�ca i
bolesnego drgania twarzy, a p�niej powiedzia�
cicho:
- Jutro musz� odjecha�, powinienem koniecznie, nawet zaraz, zaraz, natychmiast.
- Dlaczego musisz? Dwa lata temu tak samo m�wi�e� i odjecha�e�; nie pyta�em si�: dlaczego? cho� mia�em
pewne prawo tak pyta�, ale �ona przez delikatno��
kobiec� radzi�a mi nie pyta�; teraz wszak�e nie znios�, �eby� mnie, przyjaciela, zbywa� niczym.
- Musz� koniecznie, pojad�. Nie pytaj o przyczyny, nie pytaj - szepta� Antoni, si�� pokrywaj�c zmieszanie.
- Pom�wcie o tym, a ja musz� odje�d�a� - zacz�� W�adys�aw i powsta� �egnaj�c si� z nimi.
Antoni odprowadzi� go do bryczki, a by�by uciek� z rozkosz� z tego domu, gdyby ta ucieczka by�a mo�liwa. Gdy
sobie �ciskali d�onie, W�adys�aw szepn�� mu
do ucha prawie b�agalnie:
- Pami�taj, ani s�owa przed nim, cho�by nie wiem co, ani s�owa! - i odjecha�.
Pozostali sami. Dom ca�y zalega�a cisza, tylko w nim szala�a zawierucha b�lu.
- Czujesz t� pustk�, jaka si� zwali�a na ten dom?
Pami�tasz, jak tu by�o inaczej, inaczej? Przenie�� takie nieszcz�cie i nie oszale�! Cztery lata szcz�cia, cztery
lata mi�o�ci bez cienia, bez dnia jednego,
kt�ry by nie by� podobny do wszystkich weselem i mi�o�ci�. A teraz pozosta� samemu! Za co i kto mnie tak
strasznie karze? Czym zawini�em? Bo�e m�j, Bo�e!
I dopiero teraz wobec przyjaciela pozwoli� �zom p�yn�� obficie, �ka� �a�o�nie, ukrywszy g�ow� w doniach i
narzeka� do dna rozbola�y, otwiera� serce, skar�y�
si� przed tym, kt�ry by� mu po �onie najdro�szy.
W tej ciszy nocy i snu powszechnego, "p�acz jego i skargi mia�y rozdzieraj�ce akcenta b�lu, a Antoni z
pochylon� nieco twarz� siedzia� sztywno na krze�le
i spotrzebowywa� ca�� moc woli, �eby nie krzycze� z m�ki, jak� mu sprawia� ten p�acz, �eby nie zawo�a�: "To
jam winien wszystkiemu! Ja zrabowa�em ci szcz�cie!
Ja j� zabi�em!"
Ka�dy j�k tamtego, ka�de �kanie smaga�o jak biczem pe�nym w�z��w, targa�o jakby �elazn� r�k� wn�trzno�ci,
chwyta�o za g�ow� i wtoczy�o z�amanego, z krzykiem
okropnym w sercu... Czu� si� winny tych �ez jego, �mierci, nieszcz�� - i czu�, �e nie wolno mu by�o ci�aru tej
winy ani na chwil� zdj�� z siebie.
- I tak si� sta�o wszystko gwa�townie, �e jeszcze dzisiaj my�li zebra� nie mog�. W poniedzia�ek by�a zupe�nie
zdrowa. Bo�e! czemu ja tak pami�tam wszystko!
Rozmawiali�my nawet dnia tego o tobie, p�niej pojecha�a z Zosi� na spacer do lasu. Po przyje�dzie
pokaszliwa�a. Musia�a si� tam przezi�bi�, posz�a spa�
wcze�niej; w nocy kaszel m�czy� j� wi�kszy, wi�c poradzi�em jej wzi�� lekarstwo, chcia�em jej sam przynie��,
ale zerwa�a si� i posz�a do szafki aptecznej.
Zaraz na brzegu sta�a tam mikstura �wie�o przywieziona. Wiedzia�a o niej, bo w niedziel� dawa�a to samo
lekarstwo s�u��cej. Patrza�em jak nalewa�a w szklank�...
jak pi�a, ach, gdybym by� przeczu�!... Widz� ci�gle, jak z krzykiem nadludzkim wypuszcza z r�k szklank� i leci
w ty�. Porwa�em j� z ziemi, drgaj�c� od
strasznych bole�ci, zanios�em na ��ko. Zlecia� si� dom ca�y, ale nikt jej nie m�g� pom�c... Nim doktor
przyjecha� - nie �y�a. Co cierpia�em, nie wypowiem...
Widzie� najdro�sz� istot� targan� m�k�, s�ysze� jej j�ki, czu� jej b�l - i nie m�c nic pom�c, pozwoli� jej
umiera�, a samemu sta� bezsilnie - to okropne!
Jak pies w�ciek�y wi�em si� z niemoey, w ob��dzie rozpaczy blu�ni�em Bogu, a pomimo to, ona umar�a,
umar�a!... I nie zapomn� tej chwili nigdy, nigdy nie
potrafi� - nigdy!
Kuro�ski opowiada� urywanym szeptem, jakby boj�c si� g�o�niejszym d�wi�kiem przywo�a� wi�cej wspomnie�.
W tym jego opowiadaniu bez�adnym by� nawet spok�j
pewien, przez kt�ry czu� by�o dusz� zranion� �miertelnie i rozpacz ja�ow� szamotania bezsilnego.
Antoni s�ucha� i czu�, �e te s�owa jak n� raz po raz zatapia�y si� w jego sercu i �e tymi ranami ulatuje mu �ycie.
S�ucha� bez �ez, bo zalewa�y mu serce.
Prze�ywa� to opowiadanie. Widzia� j� stoj�c�, widzia�, jak pi�a, s�ysza� ten krzyk w g��biach swego m�zgu,
zrywa� si� odruchowo, aby j� pochwyci� i siada�
przytomniej�c. Ta rozpacz Kuro�skiego przepala�a go do dna i nurza�a w jakie� cienie, pe�ne widm halucynacji.
Wstawa� co chwila, chodzi� po pokoju i znowu
siada� - nie mia� ju� si� s�ucha� ani patrze�. Ju� po kilka razy przystawa� i mia� na ustach wyznanie, bo czu�
potrzeb� jakiego� olbrzymiego zderzenia
swojej duszy z czym� nowym, wstrz�saj�cym, co by j� mog�o oderwa� od tego wyczuwania jednego nastroju i
�e co b�d�by si� sta�o potem, mniej by cierpia�
wyzbywszy si� udr�czenia, wypowiedziawszy si� - ale zawsze w por� zdo�a� si� zhamowa�. Pogardza� sob� za
s�abo��. Pod�y! pod�y! pod�y! - krzycza� do siebie,
a� mu serce p�ka�o z napi�cia, ale milcza�.
- ...Wypi�a zamiast lekarstwa od kaszlu kwasu saletrzanego, kt�ry sta� w takiej samej butelce. Kto go postawi�,
bo sta� przedtem w zamkni�tej na klucz szufladce,
nie mo�na by�o si� dowiedzie�.
Antoniego ogarn�o jakie� histeryczne rozdra�nienie.
Nie m�g� ju� panowa� nad sob�, tylko zacz�� p�aka� spazmatycznie, g�o�ne �kanie wydziera�o mu si� z piersi,
nawet pewn� ulg� mu to sprawia�o. Zm�czenie
fizyczne po tylu przebytych wzruszeniach ogarnia�o go senno�ci�. Kuro�ski obj�� go z serdeczno�ci� wielk� i
ca�owa�.
- Poczciwy, dobry!...
- Nie ca�uj, gdyby� wiedzia�, ach, gdyby� wiedzia�! i p�aka� jeszcze bardziej.
I by�by mo�e wypowiedzia� na p� przytomny wszystko, ale dziecko w przyleg�ym pokoju zap�aka�o g�o�no.
Kuro�ski si� zerwa� i pobieg�, a jemu ten p�acz wyda�
si� jakby ostrze�eniem z drugiego �wiata.
P�acz przycich�. Kuro�ski wr�ci� i zara� poszli spa� do pokoju, po�o�onego tu� przy dziecinnym.
Antoni natychmiast prawie zasn��, ale w jak�� godzin� czy dwie obudzi� go jaki� cichy, j�kliwy p�acz. Uni�s� si�
i nas�uchiwa�: to Zosia p�aka�a. Wsta�,
aby tam zajrze� i ju� doszed� do drzwi, gdy go dolecia�o ciche mruczenie piastunki i wci�� szeptane: "Mamusi!
mamusi!" S�ucha� tego g�osiku, w kt�rym by�a
i skarga, i �al, i senno�� - jakie� ciep�o nieznane zacz�o go przenika�, jak�� s�odycz ogromn� wch�ania� z tych
brzmie�.
Dziecko usn�o i cisza znowu zapanowa�a, a on - wci�� sta� pod drzwiami. Pragn�� raz jeszcze us�ysze� ten
szczebiot, przejmuj�cy go tak� dziwn� rozkosz�,
ale tylko chrapanie Kuro�skiego rozlega�o si� jednostajnie, deszcz pluska� w okiennice, a koguty pia�y gdzie� w
czworakach. Usiad� na ��ku, bo sen odlecia�
go zupe�nie, ws�uchiwa� si� w siebie - ten p�acz ci�gle brzmia� w nim i rozbudza�, zbudzi� nawet mi�o��
ojcowsk�.
- Moje! moje! - my�la� i jaki� u�miech wewn�tizny mi�o�ci nag�ej rozja�ni� mu twarz; powstawa�o w nim
po��danie pieszczot tej istotki, przyci�ni�cia do
siebie i przelania wszystkich czu�o�ci na t� kochan� g��wk�. Zapragn�� kocha� i by� kochanym. Wszystko, co
wycierpia�, co prze�y�, jakby si� oderwa�o od
niego i stoczy�o w niepami��, tak zaja�nia�o mu w sercu to dziecko. Dostrzeg� cel w szarej i bezcelowej
dotychczas egzystencji. Tak si� to jego ojcowstwo
rozbudzi�o w nim nagle, tak go porwa�o czarem, tak rozp�omieni�o rado�ci� pot�n�, �e ani pomy�la�, i� nie ma
�adnego prawa i ci�gniony nieprzepart� si��
serca, wszed� do pokoju. W przy�mionym �wietle lampki od razu zobaczy� �pi�c�, przykl�kn�� przy ��eczku i
skierowawszy blady promie� na zarumienion� snem
twarzyczk� dziecka, po�era� j� wzrokiem.
Dziewczynka spa�a niespokojnie, �ka�a przez sen, a jemu na my�l nie przychodzi�o nawet, aby odej��. Kl�cza�,
jak przykuty. Przebudzi�a si� znowu i ujrzawszy
nad sob� twarz obc�, rozp�aka�a si�. Uspakaja� j� pieszczot�, dziecko umilk�o, lecz wybite ze snu, patrza�o �ywo
czarnymi oczkami. Potem wyci�gn�o r�czki
i z jakim� lubym u�mieszkiem szepn�o:
- Lala!
Nie wiedzia�, co si� z nim dzia�o. Ca�owa� te r�czki z uniesieniem, straci� przytomno�� ze szcz�cia. Dziecko
zacz�o trze� pi�stkami oczy i znowu piszcze�.
Wyj�� je ostro�nie z ��ka, owin�� ko�derk� i posadzi� na kolanach.
- Lala, bawi� Zosi�! lala! - szczebiota�a ci�gn�c go za w�sy.
- Powiedz: tata! tata! - prosi� �ebrz�c tkliwie.
Ale dziecko kr�ci�o g��wk�.
- Lala, nie tata!
On j� wci�� ca�owa� i prosi�:
- Powiedz: tata! tata! Lala jest tata! - i obsypywa� gradem najs�odszych nazwisk.
Mia� niebo w duszy, by� jak pijany szcz�ciem i tak poch�oni�ty dzieckiem, �e nie s�ysza�, i� wkr�tce za nim,
snad� przebudzony p�aczem i szeptem, Kuro�ski
wszed�, aby zobaczy�, co si� dzieje.
U�miechn�� si� ujrzawszy obraz, ale nagle co� go tkn�o.
- Powiedz: tata! tata! - szepta� Antoni.
Kuro�ski stan�� przy drzwiach i patrza�... Jakie� nag�e, jak piorun ol�niewaj�ce podejrzenie rozb�ys�o mu w
m�zgu i ci�kimi w��knami zazdro�ci skupia�o
si� coraz bardziej. Tysi�ce szczeg��w, zatartych dawno w pami�ci, nigdy nawet nie postrze�onych �wiadomie,
a tylko wch�oni�tych bezwiednie, tysi�ce drobnych
py�k�w: tam u�miech czyj�, tu s�owo, tu spojrzenie, to znowu co�, z czego nie zdawa� sobie sprawy, z tak�
szalon� szybko�ci� ��czy�y si� w pe�ny obraz
i odkrywa�y przed nim prawd� przera�aj�c�, �e sta� bez ruchu, bez tchnienia, skamienia�y ze zgrozy. Za�amywa�
si� w sobie od strasznego poznania. Huragan
b�lu, nienawi�ci, przera�enia wrza� w nim nie mog�c sobie znale�� uj�cia.
- Powiedz, Zosiu: tata! powiedz, z�ote dziecko, powiedz, anio�ku! - b�aga� Antoni.
Kuro�ski s�ysza� w sobie czy te� obok siebie jaki� syk szczeg�lny. Zastyga� w spokoju martwienia iabnegacji
nag�ej. Tak go przerazi�o to poznanie, tak silny
by� cios, �e sta� jak trup, bez czucia, by� bliski �mierci lub szale�stwa. Post�pi� kilka krok�w, chcia� co� m�wi�,
ale nie potrafi� wyrzec s�owa z zatkanego
b�lem gard�a, wybe�kota� co� niewyra�nie.
Antoni us�ysza�, podni�s� g�ow� i zblad� �miertelnie, oczy ich si� spotka�y i w�ar�y w siebie do g��bi.
- Tata! tata! - wo�a�a Zosia rado�nie, zobaczywszy ojca.
Antoni podni�s� si� z dzieckiem na r�ku. Obj�� go dziki, zwierz�cy strach: Kuro�ski by� straszny po prostu; nie
m�g� patrze� na jego twarz skamienia��,
trupi�, bo zdawa�o mu si�, �e oderwie si� od kad�uba i uderzy w niego z ca�ych si� nienawi�ci, bo pali� oczyma,
taka z nich bi�a pogarda bezbrze�na i rozpacz.
Sta� zgi�ty, jak do skoku, wypr�ony, �e a� mu mi�nie zna� by�o przez cienk� bielizn�, skurczone palce a�
drga�y do chwytania za gard�o i darcia. Szcz�ka�
z�bami, nadmiar szale�stwa obezw�adni� go. Dziecko znowu p�aka� zacz�o.
Kuro�ski jakby si� ockn�� i szepn�� chrapliwie:
- Twoje?
- Moje! moje dzieci�! - i przycisn�� je silniej.
Nie potrafi� powiedzie� nic wi�cej. To ciep�o dziecka przenika�o go dzik�, nieugi�t�* odwag�. Pragn�� �y� za
jak� b�d� cen�. Teraz czu�, �e gdyby ten ma�y,
chudy cz�owiek chcia� podnie�� na niego r�k� lub usi�owaFwzi�� mu dziecko, to by go zdruzgota� i przeszed� po
jego trupie. Uczuwa� w sobie niepo�yt� moc
do walki cho�by z ca�ym �wiatem o to drobne piskl�, kt�re mu zas�oni�o sob� wszystko.
- Precz, z�odzieju, morderco! - sykn�� g�ucho Kuro�ski z takim gestem pot�nym-i si��, �e Antoniego przeszed�
dreszcz zimny i ju� bez s�owa poszed�, ubra�
si�, potem dziewczynk� wzi��, otuli� ko�derk�, okr�ci� jeszcze swoim paltem i wyszed�. A Kuro�ski taki martwy,
taki sztywny jak nakr�cony automat, poszed�
za nim i tylko g�os mu si� podnosi� do skali krzyku pot�nego i hucza� jak grom, pot�nie a g�ucho:
- Precz, z�odzieju, morderco, precz!
I ju� nic nie czu�, nic nie rozumia� i nie pami�ta�. Zabi�o go nieszcz�cie. Szed� za Antonim krok w krok.
Przeszli park i poprzeczn� �cie�k�, t� sam�,
kt�r� niedawno wraca� z W�adys�awem Antoni, zag��biali si� w nocy. Antoni ju� bieg� z ca�ych si�, bo chcia� si�
pozby� tego upiora, chcia� uciec od tego
g�osu, coraz g��biej targaj�cego mu nerwy, kt�ry przenika� go jakim� okropnym t�pym d�wi�kiem i przegryza�
do dna, ale Kuro�ski, jak widmo bia�e, z wyci�gni�t�
r�k�, bieg� tu� za nim i grzmia�:
- Precz, z�odzieju, morderco, precz!
Noc ich poch�on�a, noc jaka� fioletowoszara, w kt�rej drzewa, kamienie, ludzie, jakby si� rozpierzcha�y,
rozstrz�pia�y, rozlewa�y w widma bez form, bez
kontur�w; noc taka, w kt�rej si� cz�owiekowi zdaje, �e jego w�asna dusza rozlewa si� i ��czy z ciemno�ci� i jest
jak embrion rozpylony w nocy. Antoni zboczy�
ze �cie�ki i na prze�aj, aby si� pr�dzej dosta� do lasu, ucieka�, co mu si� starczy�o, ju� nie wiedzia� gdzie, dok�d,
tylko pragn�� oderwa� si� od tego
konaj�cego g�osu, ale Kuro�ski ani na jeden krok nie zostawa� w tyle, tylko ci�gle, jakby z��czony �a�cuchem
niewidzialnym, bieg� i krzycza�.
Uton�li w g�szczach lasu, ale i stamt�d jeszcze bi� w niebo, w przestrze�, ten krzyk, spi�owy moc�, r�wny,
okropny:
- Precz, z�odzieju, morderco, precz!