6147

Szczegóły
Tytuł 6147
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

6147 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 6147 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

6147 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

W�adys�aw Stanis�aw Reymont Spotkanie Tka�a jesie� zim�, tka�a. Mg�y rzadkie, zimne, rozsnuwa�y si� tu� nad ziemi� niby zgrzebne, nie bielone przedziwo, kt�rego w�tek stanowi� drobny, uko�nie siek�cy deszczyk. Podorane pola szkli�y si�, przepojone wod� i le�a�y ciche, czarniawe, jakby w ci�kim odpocznieniu po pracy lata. Pustka, otamowana ogromn� cicho�ci� przestrzeni, zdawa�a si� dysze� z roz�og�w, i�� �cierniskami wytartymi, t�uc si� pomi�dzy krzakami tarniny, obrastaj�cej kamionki po miedzach i rozw��czy� po ca�ym �wiecie nud� i smutek. Nie by�o barw na �wiecie, okr�conym szarymi zwojami mgie�, nie by�o woni, nie by�o d�wi�k�w innych nad ci�ki pomruk las�w i przelatuj�cych wron krakanie: by�a tylko szara, przejmuj�ca pos�pno�ci� jesie�, pe�na spokoju �mierci i rozk�adu, co� jak hekatomba ca�ej przyrody. Li�cie gni�y pod drzewami, jak ostatnie �achmany lata zmar�ego; ka�u�e po drogach, po bruzdach, niby �a�o�nie wy�ane �zy, siwi�y si� wod� m�tn�, zropia�� w rozk�adzie. Dw�r, opleciony po szczyty czarnymi, usch�ymi p�dami win� niby ramionami trupa, sta� hardo i zdawa� si� dr�e� od gwar�w �ycia, jakie w nim rozbrzmiewa�o. Na wy�wirowanym podje�dzie sta�o mn�stwo bryczek i powoz�w. Konie ub�ocone, smutne, z pospuszczanymi �bami, cierpliwie wystawia�y grzbiety na deszcz; ludzie tak�e mokli w milczeniu. Jaka� oci�a�o�� smutna i przy gn�bienie rozpo�ciera�y si� nad wszystkim. Ludzie chodzili na palcach, rozmawiali p�g�osem i mieli w twarzach co� strwo�onego. Na ganek dworu co chwila kto� wychodzi� i przepatrywa� drog�, biegn�c� wskro� otaczaj�cego dom parku, i nie ujrzawszy nic w omglonej przestrzeni, wraca�. W ogromnym, obstawionym szafami pokoju by�o gwarno. Kilkadziesi�t os�b, porozdzielanych na grupy, snu�o si� i rozprawia�o. Kilku m�odych ksi�y rozmawia�o pod oknem w jakim� surowym skupieniu. Na �rodku pokoju, grupa m�odych m�czyzn, obywatelskich latoro�li, rozmawia�a co� �ywo a zajmuj�co, bo co chwila wybuchali dyskretnym �miechem, zatykaj�c sobie usta. - Buzie w ciup, ch�opaczki, bo dziekan spogl�da na nas, mo�e przyjdzie - szepn�� z nich jeden. Dziekan, niski, gruby ksi�dz, przyst�pi� do nich. Witali go z szacunkiem. - Na co czekamy, ksi�e dziekanie? - Na siostr� nieboszczki. - Straszny wypadek... Taka m�oda kobieta i zdrowa zupe�nie. - Zupe�nie. Przez omy�k�, wypi�a kwasu saleitrzanego, zamiast lekarstwa od kaszlu. - Za�y�a lekarstwa od �ycia - szepn�� na uboczu stoj�cy, wysoki, blady brunet. - Czekamy tak�e na pana Antoniego. Pan Kuro�ski co chwila si�spodziewa jego przyjazdu. Dwa razy telegrafowa� - ci�gn�� dalej ksi�dz dobrodusznie. - I ten b�dzie? ale� to skandaliczne! Przecie� ca�y �wiat wie... Dziekan spojrza� na m�wi�cego karc�co, z�ymn�� ramionami i odszed�. - S�yszeli�cie! ten m�� ciemi�ga zaprasza kochanka... - M�w ciszej, baby us�ysz� i plotka gotowa - szepn�� zimno brunet. - Przede wszystkim nie �adna plotka. Wszyscy wiedz� przecie�, �e by� kochankiem nieboszczki. - Sam ten wypadek jest mi co� nienaturalny, wygl�da na co� ukartowanego. - Co do tego, to ju� nie uwierz�. - Wszyscy przynajmniej tak komentuj�. - A ty, jak baran, potrzebujesz za wszystkimi powtarza� g�upi wymys�! - Mniejsza o to, ale Antek nie powinien przyje�d�a�. - Dlaczego? Je�eli j� kocha� fiaprawd�, to powinien tu by�. - Ale to b�dzie niegodziwo�ci�, je�li si� zjawi� tutaj zechce... - Daj spok�j, J�ziu; z�y jeste�, �e si� tobie nie uda�o... Wiemy przecie�... - Wiecie to, co chcia�em, aby�cie wiedzieli, co wypada�o... - No, daj spok�j, nie ko�cz, bo to jeszcze gorsze, czego chcesz, �eby�my si� domy�lili. - Ja wam powiem otwarcie: jeste�cie ob�udni i niesprawiedliwi. Sk�d�e mo�emy mie� prawo s�dzi� drugich? czy jeste�my bez win? Pot�piacie tak pro honore domus, bo w gruncie jest warn wszystko jedno. - Ty got�w jeste� to cudzo��stwo robi� zas�ug�, a nas niepoczytalnymi moralnie. - Ani zbrodni�, ani zas�ug�. W faktach s� tylko prawa fizyczne. - Moralno�� - to wyrozumowanie, a nie jakie� prawo natury niez�omne, a ja jestem obiektywnym spostrzegaczem. Sta�o si� co�, wi�c si� musia�o sta�. - Za grub� barbari� jeste�my, aby�my ci� poj�� mogli, ale jeszcze tak po swojemu pojmujemy co zie, a co dobre. Nie jeste�my tak znikczemniali, aby nie widzie� �ajdactwa w zba�amuceniu �ony przyjaciela. Zamgli�a ci m�zg filozofia. - By� mo�e. A czemu wy takie same �ajdactwa pope�niacie ci�gle, bo� przecie� to samo robicie uwodz�c wiejskie dziewczyny dziesi�tkami? - Zupe�nie co innego - szepn�� kt�ry�. - To zupe�nie co innego? - znaczy, �e nie jest �ajdactwem ha�bi� s�ugi, wyrobnice, spycha� je w b�oto, a jest �ajdactwem uwie�� kobiet� naszej sfery - co? Jakiego� to gatunku etyka? - Ale� to jest to, a jednak grubo nie to - szepn�� kt�ry� z obro�c�w dobrych obyczaj�w. Reszta s�ucha�a zmieszana. - To jeszcze gorsze, tysi�c razy gorsze �ajdactwo. - Dajmy spok�j rozprawom, nie miejsce na wyk�ady moralno�ci niezale�nej. Gdyby� zaprosi� nas do siebie, postawi� dobrego wina, da� na deser co� pikantnego, to mo�na by szerzej pom�wi�. Umilkli. "Zamglony filozofi�" usun�� si� troch� na stron�, przez usta wi� mu si� smutny u�miech i oczyma �lizga� si� po twarzach obecnych. W drugim ko�cu sali starsi m�czy�ni podniesionymi g�osami rozprawiali o gospodarstwie. Kobiety szepta�y pomi�dzy sob� i lustrowa�y si� wzajemnie. Gospodarz domu wychodzi� co chwila i wraca� rozmieniaj�c sw�j b�l przed ka�dym, kto go tylko chcia� s�ucha�: opowiada� wci�� najdrobniejsze szczeg�y wypadku i �mierci, zalewa� si� �a�o�ci� i taki szczery b�l drga� mu w g�osie, le�a� w zmi�tej, poczernia�ej twarzy, �e cho� ich to nudzi�o, s�uchali przez szacunek. Chwilami robi�o si� cicho, a wtedy pr�cz modlitw, dochodz�cych niewyra�nym szeptem z drugiego pokoju, s�ycha� by�o plusk deszczu o szyby i g�uchy, be�kotliwy szmer wody spadaj�cej rynnami. Wiatr czasem z wi�ksz� si�� szamota� ga��ziami drzew i wymiata� z ka�u�, wod�, zas�an� li�ciem i s�om�. Zimno by�o przej�te wilgoci�. Czekanie ju� si� przykrzy�o wszystkim. Wreszcie przyjechali oczekiwani. Siostra zmar�ej z m�em i Antoni. Gospodarz przywita� rodzin� z roztargnieniem, a rzuci� si� na szyj� przyjacielowi. U�mieszki drwi�ce jak b�yskawica przemkn�y po twarzach m�odzie�y. Zrobi� si� rumor przygotowa�. Ksi�a spiesznie nadziewali kom�e. Otworzono na o�cie� drzwi do du�ego pokoju, pe�nego ludzi dworskich i ch�op�w ze wsi; na �rodku, na pewnym podwy�szeniu, w g�szczu palm sta�a trumna otwarta. zarzucona bia�ymi astrami, smutnym i ostatnim kwiatem jesifni. Przys�onione okna rzuca�y mrok, w kt�rym �wiat�e �wiec wydawa�o si� jeszcze ��ciejsze. Zapach kadzide� rozw��czy� si� w bia�awym, potarganym ob�oczku dymu. Pos�pno�� wyziera�a z ka�dego k�ta i z ka�dej twarzy bi�a surowo�ci� i za�zawieniem. Jaka� �a�o�� cicha, niezmiernie ostra, drga�a w przyciszonych g�osach^ Te proste dusze ch�opskie by�y jak przyp�aszczone zn�kaniem i groz�; jaki� b�l t�py niemocy i trwogi zarazem �wieci� im w oczach, wlepionych w zmar��. I ta �wiadomo�� zbiorowa w�asnej niemocy wobec pot�gi �mierci t�oczy�a im m�zgi b�lem i odr�twia�a. Pok�j zacz�� si� nape�nia� coraz wi�cej. - Patrz, to ona! - szepn�� m�� wskazuj�c Antoniemu trumn�. - A... - post�pi� bli�ej i wpi� si� wzrokiem w twarz le��cej. - A! - wyrzuci� jeszcze i czu�, �e go chwyta za gard�o jaki� spazm j�ku, �e �al niby gryz�ca ogniem fala przenika� zaczyna mu serce i z t�pym naporem rozsadza mu m�zg. Patrza� jednak, bo nie m�g�by si� oderwa�, jakby chcia� na wieki zapami�ta� ten obraz. Ta twarz kochana, zdrowa, pi�kna - le�a�a przed nim trupem, bry�� martw�, odcina�a si� sinaw� plam� od bia�ej poduszki, ostro, jakby kamienna. Opuszczona nieco szcz�ka, k�ty ust pe�ne jakiej� gorzko�ci niewypowiedzianej, usta zaci�te mocno, nadawa�y tej twarzy poz�r maski jakiej� Elektry, Wida� by�o, �e �mier� nie przysz�a cicho, ale pochwyciwszy j� w nag�e skurcze strasznego b�lu, zmi�a niby �achman i zd�awion� ostatnim szamotaniem, rzuci�a jak rupiecie, pow��cz�c sino�ci�, co jak piecz�cie okala�a zapad�e oczy i le�a�a p�atami brudnymi na skroniach. Ogromny majestat bi� z tej trumny, w kt�rej le�a�a cicha teraz, wielka w spokoju, pot�na w oboj�tno�ci - tylko echa �ka�, jakby krzyk�w przedzgonnych zdawa�y si� drga� w powietrzu i m�ci� cisz�. S�odycz nieczucia le�a�a na jej czole wypuk�ym, a zapad�e g��boko oczy, przez poczernia�e powieki zdawa�y si� jeszcze �wieci� srogim wyrazem b�lu. Policzki lekko obrzmia�e, powleczone siatk� drobnych, przekrwionych �y�ek, by�y przepi�kne jeszcze. Fioletowa suknia, obrzucona bia�ymi koronkami, rzuca�a na twarz r�owawy ton. W r�kach z�o�onych, o po�ci�ganych kurczowo d�ugich palcach, trzyma�a krzy�yk. Czarna trumna by�a ram� tego obrazu. Jaki� tragiczny oddech owiewa� wszystko i przenika� groz�. Ta martwa twarz m�wi�a wielkim g�osem ciszy o n�dzy istnienia i o n�dzy �mierci. Zacz�li szykowa� si� do wyprowadzenia cia�a. Ksi�a bia�ymi plamami kom�y rozbjali czarny ton zgromadzonych. Jaki� w�z z turkotem zajecha�, s�ycha� by�o huk, jakby wbijanych gwo�dzi. Szepty by�y coraz cichsze, �kania si� zrywa�y g��bokie, westchnienia przeci�g�e - to znowu jaki� oderwany,'nie wiadomo sk�d p�yn�cy j�k przecina� ostro powietrze. Przezroczysta ��to��, oderwana jakby od twarzy zmar�ej, od �wiec, od z�oconego obrazu Cz�stochowskiej, stoj�cego przy trumnie, p�ywa�a poszarpanymi p�atkami, l�ni�a na hebanach konsol, k�ad�a z�otawe pi�tno na jasnozielonych li�ciach palm i py�kiem rozk�ada�a-si� w smudze brudnego �wiat�a, p�yn�cego zza odchylonej rolety. Ksi�a zacz�li d�ug� ceremoni�. Basowe g�osy w ci�kich, przejmuj�cych rytmach psalm�w rozlega�y si� uroczy�cie. A on sta� precz i zdawa� si� coraz g��biej patrze� w umar��. Zdawa� si� zastyga� zwolna w przera�eniu i sztywnie� w b�lu. Czu�, �e mu wszystkie nerwy, wszystkie centra, wszystkie t�tnice rozkr�caj� si�, krwawi� - coraz to fala u�wiadomienia bi�a w m�zg jego, k��bi�a si� i znika�a w chaosie przypomnie� ci�g�ych, spl�tanych, okropnych zgie�kiem pomieszania i si�� rzutu, z jak� przesuwa�a si� przed nim. Trz�s� si� w sobie do ostatniego w��kna; �al niby czerwona b�yskawica przepala� mu wn�trzno�ci. Czu� - �e jeszcze chwila takiej m�ki niewypowiedzianej, a zacznie wy� z-rozpaczy bezsilnej, jak zwierz� osaczone ze wszystkich stron - lub padnie i umrze. Widzia� j� teraz tak�, jak� pozostawi� odje�d�aj�c, niby spokojn�, a z p�omieniami w oczach. Ten �piew ksi�y przypomnia� mu jej g�os niski, przenika� przypomnieniem u�cisk�w ostatnich .i wydobywa� ukryte a� dot�d w m�zgu ostatnie jej s�owa po�egnania: "Spotkamy si�! Spotkamy!" Powtarza� je odruchowo i szuka� w kieszeni listu, kt�ry mu wr�czono na stacji - listu od niej... Nie czyta� go, bo si� ba� i nie mia� jeszcze sposobno�ci. - Ja j� zabi�em, ja! - pomy�la� i a� drgn�� ze strachu nag�ego. - Zabi�em j�!... - snu�o mu si� ci�ko w m�zgu i czu� rozlewanie si� po sobie czego� strasznego, jakby grozy nad sob� i wstr�tu. Obrazy przesz�o�ci znik�y prawie raptownie, ale tam - pod czaszk� nie mia� ju� nic, pr�cz odbicia jej twarzy i zdawa�o mu si�, �e mu m�zg rozsadzi ten jej wyraz bolesny ust, ten spok�j gro�ny, jakby z�orzecz�cy �wiatu. Jaki� wir, pe�en ol�niewaj�cych skr�t�w my�li przerywanej, chaos rozprz�ganej osobowo�ci, zgie�kliwo�� szale�stwa czu� w sobie... �piewy ucich�y na, chwil�. Otwarto szeroko drzwi do sieni, strumie� szarego jesiennego �wiat�a wp�yn�� z ogrodu i zala� pok�j. Kobiety wybuchn�y spazmatycznym p�aczem. Odstawiono kwiaty, aby zabra� trumn�. Rodzina rzuci�a si� do po�egna� ostatnich z krzykiem bolesnym. Przybito wieko w�r�d rozdzieraj�cego p�aczu. Zmieszane �zy, �kania bole�ci - p�yn�y okropnym strumieniem w zamglony �wiat. Wszystkie twarze by�y zgn�bione, wszystkie oczy za�zawione, wszystkie^ serca przenikni�te �alem i smutkiem. Kilkoletnia dziewczynka z krzykiem rozpaczliwym przyczepi�a si� do wynoszonej trumny i g�osem. ochryp�ym, ob��kanym krzycza�a: - Mamusiu! Mamusiu! Oderwano j� i trumn� na ramionach wynie�li znajomi i ponie�li. Miserere met, Deus... - rozleg�o si� jakim� pot�nym, z�owrogim echem i ko�ysa�o ci�ko niby �miertelny, ostatni ca�un, niby podzwonne istnienia; wznosi�o si� w rytmach kr�tkich a brzemiennych smutkiem i rozs�awia�o w szarej przestrzeni dnia jesiennego pot�g� straszn� Pana. M�y� deszcz i wiatr ci�� w oczy id�cych. Opad�e li�cie, ostatnie, z suchym szelestem lecia�y na ziemi�, wirowa�y w k�ko i lgn�y w b�ocie. Nagie lipy olbrzymie, ko�ysa�y si� z pomrukiem podobnym do j�ku. Poczernia�e, zbrukane, poryte kretowiskami, pasy przydro�nych trawnik�w le�a�y jak szmaty, splugawione dotkni�ciem jesieni. Dymy z chaty, stoj�cej za parkiem wioski, snu�y si� nad ziemi� i rozstrz�pia�y o nagie drzewa. ...Miserere mei, Deus... - rozleg�o si� znowu. Taka szaro�� bezbrze�n� pos�pino�ci�, taki smutek obumierania wia� zewsz�d niby ca�unem �mierci, �e przenika� wszystkich g��bok� melancholi�. Chwil� znowu trwa�o milczenie, przerywane tylko parskaniem koni, krokami id�cych i cichszym ju� p�aczem. ...secundum magnam misericordiam Tuam... - wznosi�a si� pie�� dalej. Krzy� pob�yskiwa� na czele orszaku. Czarna chor�giew z ukrzy�owanym, ociekaj�cym krwi� Chrystusem, a� skrzypia�a pod parciem wiatru. Kapy ksi�y, podrywane wichrem, podnosi�y si� niby skrzyd�a potworne �mierci i bi�y im po bokach z �opotem. Fioletowy tren sukni, przyci�ty wiekiem, targa� si� jak na uwi�zi i trzepota� niby triumfalny sztandar nicestwa. Orszak szed� ci�gle; b�otnista droga wi�a si� jak w��; nios�cy ci�gle si� zmieniali, tylko Antoni ni�s� od samego pocz�tku bez odpocznienia. Przyciska� ucho do trumny, jakby nas�uchiwa� jakich g�os�w �ycia; co czas jaki� trumna na wybojach, przez kt�re si� potykali, gibota�a si� i wewn�trz niej rozlega� si� g�uchy odg�os cia�a uderzaj�cego o �cianki. Przenika� go ten �oskot strachem, ale szed� dalej, zatopiony w prawie bezmy�lnej, z nadmiaru wyczuwania pochodz�cej spoko jno�ci; nie brakowa�o mu si� nie��, ale czu�, �e coraz wi�kszy ci�ar gniecie mu kr�gos�up. Chwilami wydawa�o mu si�, �e jak Anteusz �wiat ca�y d�wiga i wtedy uczuwa� co� niewyra�nie, �e ju� tak wieki idzie i i�� b�dzie w niesko�czono��. Ten stuk w trumnie, coraz cz�stszy, stawa� si� ohydny, wstrz�sa� nim zacz�� jak pr�d i podra�nia�. �piew ksi�y ci�gn�� si� pasem przerwanym. Co kilka minut ustawa� i tylko echa g�ucho p�yn�y w przestrzenie, odbija�y si� o lasy i k�ad�y na polach szerokich rozbite. Wi�ksza cz�� orszaku powsiada�a w pojazdy, bo b�oto by�o coraz g��bsze. Ogromne szmaty p�l, obsianych ozimin�, rozci�ga�y si� z obu stron drogi, jak p�achty o zielono�ci sczernia�ej, zm�czonej zimnem. Rzadkie przydro�ne topole powiewa�y szcz�tkami po��k�ych li�ci. Krzy�e na rozdro�ach sta�y czarne, o�lizg�e wilgoci�, trupie jakie� - tylko las na drugim stoku doliny mieni� si� jaskrawo barwami - mia� t�o z drzew iglastych ciemnozielonych, na kt�rym odbija�y si� wyra�nie na kszta�t plam d�by o rdzawych li�ciach, grupy czerwonych buk�w i ogromne kawa�y jasno��tych brzezin. Stamt�d nadbiega�o czasami stado wron, ci�kim, zm�czonym lotem obsiada�y drog�, lecz sp�oszone przez orszak, ucieka�y podrywaj�c si� cicho i sko�nie. Deszcz ustawa�, ale mg�a by�a coraz ci�sza, zaciemnia�a dolin�, �e tylko wida� by�o, co� jak morze szare i ruchome, sz�a na id�cych potwornymi k��bami, to rozstrz�piona potargana, opada�a w k�akach przezroczystych, przenikaj�c lodowatym zimnem. Antoni szed� zapatrzony w ten las, ale droga po spadku wzg�rza schodzi�a w dolin�, przecina�a j� i podnosi�a si� zn�w w g�r�, gin�c gdzie� w lesie. Zm�czenie wraca�o mu r�wnowag�; nie ni�s� ju� trumny. Szed� z boku i wyda�o mu si�, �e jest jakby spokojniejszy. Obejrza� si� za siebie pierwszy raz przytomnie i spotka� oczy wszystkich. Obserwowano go nieustannie, zrozumia� to zaraz. M�� zmar�ej uj�� go pod rami� z serdeczno�ci� przyjaciela - obejrza� si� bezwiednie po raz drugi i wydawa�o mu si�, �e widzi na twarzach z�o�liwe u�miechy, co� jak upokorzenie go przej�o, bo wysun�� delikatnie r�k� i odszed�. Czu�, �e nie powinien i�� razem z 'tym biedakiem, nie powinien przyjmowa� oznak przyja�ni. - Nie powinienem! - powiedzia� sobie surowo i wyczuwa� zacz�� jak�� pustk� w sobie, jak�� nico�� wszystkiego i �al jakby do siebie. Nie widzia� nic przed sob� i ta samotno�� i bezcelowo�� �ycia przysz�ego, jak b�ysk nag�y, o�lepi�a go na chwil�. Ta �mier� kochanki wytr�ci�a go z r�wnowagi, odebra�a mu spok�j i oboj�tno��, w jakiej ju� prawie zastyga�, otworzy�a przysch�a ran�. Teraz wiedzia�, �e ju� do tych utraconych d�br egoizmu nie potrafi wr�ci�, bo ta twarz zmar�ej b�dzie si� zawsze snu�a przed nim, a te j�ki b�lu przyjaciela s� nie do zapomnienia. Zna� siebie, wi�c rozpacznie my�la�: - Co ja poczn�? - i coraz dotkliwiej czu� gorycz samotno�ci i opuszczenia. Szli teraz lasem. Mary wspomnie� obsiad�y mu dusz� i ko�ysa�y czarami. - Ach, ten las! ten las' Co drzewo, co polanka, to przypomnienie, to chwila przesz�ego szcz�cia, to jaki� boski ton tej przerwanej melodii ich mi�o�ci. - Spotkamy si� jeszcze w tym samym lesie, gdzie� tu, pomi�dzy tymi olbrzymami - powiedzia�a mu w cichy dzie� wrze�niowy - i spotkali si�, spotkali... Dotrzyma�a przyrzeczenia. ...et secundum... - �piewali. Las szumia� powa�nie, omszone d�by zgina�y si� w powolnym, automatycznym ruchu jak starce, ��te brzozy trzepota�y listkami i pot�ny, rozleg�y rytm ��czy� si� ze �piewem i wznios�ym hymnem bi� o pnie wysmuk�e, uderza� w las niby w strun� napi�t�, rozbrzmiewa� w mrocznych g��biach echami, a� si� wszystko zaczyna�o chwia� i ptaki zrywa�y si� z ga��zi przestraszone - wszyscy k�adli serca w te g�osy, zdawali si� odrywa� od ziemi i rozp�ywa� w tej szaro�ci dnia i sm�tku, tylko ta cicha triumfatorka le�a�a spokojna i oboj�tna - p�yn�a w wieczno�� i cisz�, przerywan� fal� nieznanego przyp�ywu. Antoniego zacz�y przejmowa� te g�osy �a�o�ci� bezbrze�n�, bo �wiadom�. Ca�a mama, g�upia farsa �ycia ukazywa�a mu si� w prawdziwym �wietle. - Co za n�dza! co za n�dza! - powtarza� i dusz� mu przeorywa� smutek wszech�wiata, wszech�wiata konaj�cego; ludzko�ci �ywot bez } "Zegnam ci�. Wiem, �e ci� ju� nigdy nie zobacz�, �e ten dzie�, kt�ry si� teraz roztacza, jest ostatni dla mnie i �e ta noc, w kt�r� zapadn�, jest wieczna. Umieram. Brak mi si� do szcz�cia i do znoszenia niedoli. Dosy� ju� k�amstw, dosy� meczami, dosy� �ycia... Tak strasznie �akn� spokoju, tak po��dam odpoczynku i ciszy, �e umieram. Kocham ci�, jak zawsze, ale czuj�, �e ju� nawet z tob� nie by�abym szcz�liwa. Nie mog� k�ama� dalej, nie chc�, bo jestem sobie samej wstr�tna. Za jak� b�d� cen� chc� zapomnienia o �yciu. By�am silna, ale nie na taki b�l, nie na tak� m�k�. Kocham ci�, jedyny cz�owieku, jakiego spotka�am. Pami�taj o dziecku... Nie mog�am Boga przeb�aga� dwuletnim cierpieniem, bo nie potrafi�am przesta� ci� kocha�. A je�li to nasza wina, �e zmarnowali�my w�asne szcz�cie!... a je�li pomimo �wiata wolno nam by�o si� kocha� i by� szcz�liwymi? Dlaczego ja nie mog�am i�� za tob�? Dlaczego nie mog� �y� bez ciebie? Pami�taj o mnie... Zabierz dziecko do siebie. .Boj� si� tej nocy, boj�... Kocham was wida� mniej, ni�li nico��, w jak� si� zaraz stocz� - zaraz. Dosy� k�amstwa... Twoja do ostatka Helena". Czyta� kilka razy i ci�gle jakby co� nowego odczytywa�; coraz fala �wie�ego b�lu, smutku i �alu, okropnie rozszerzaj�cego si� w nim, zalewa�a mu serce. Dopiero teraz, przeczytawszy: "Pami�taj o dziecku", przypomnia� sobie o nim. Przypomnia�, �e je widzia� p�acz�ce, ale pozosta� zimny; g��boki pr�d mi�o�ci ojcowskiej nie przenika� mu serca, bo jeszcze niedawno z nienawi�ci� prawie my�la� o tym dzieci�ciu - by�o ono powodem ich rozstania. Ona dopiero wtedy, kiedy da�a m�owi dzieci� kochanka, gdy ujrza�a m�a, szalej�cego z rado�ci, kiedy widzia�a, jak to nie swoje dzieci� przyciska� do piersi z wybuchem szcz�cia i po�o�y� na nim piecz�� swojego nazwiska - poczu�a k�amstwo dotychczasowego �ycia, pozna�a ca�y ci�ar udawania i ohyd�, i ten b�l wiecznego stania na stra�y swoich spojrze�, gest�w, s��w. Wi�zy wyda�y si� jej okropne. Uczu�a si� nagle zaniepokojona w sumieniu, zapragn�a zmaza� winy w�asne wyrzekaj�c si� kochanka na zawsze. Chcia�a si� odkupi� cierpieniem. Do��, �e si� rozstali. Dzia�a�a pod wp�ywem pewnego rozstroju psychicznego, jakiemu uleg�a przy chorobie. I tak g��boko wierzy�a w prawo�� istniej�cych form, �e nie pomy�la�a na chwil� cho�by o mo�no�ci pozbycia si� ich, wy�amania si� zupe�nego spod jarzma. Och, to dzieci� by�o mu teraz, w chwili przypomnienia krzywd, jakich po�rednio przez nie dozna�, prawie nienawistne. Odebra�o mu kochank� i zmusi�o do wyjazdu. C� mia� tutaj robi�, skoro nie wolno mu by�o jej widywa�? Musia� ulec jej pro�bom i postanowieniom. Wyjecha�, bo jej spok�j by� mu dro�szy nad w�asne szcz�cie. Siedzia� w tym szynku tak d�ugo, �e ju� byli na cmentarzu, gdy si� z nimi po��czy�. Kiedy opuszczali trumn�, nie zadr�a� nawet, nie zap�aka�; by� jak kamienny wobec �ez i krzyk�w bole�ci, kt�re si� rozlega�y nad grobem; do piero gdy si� schyli�, aby rzuci� gar�� ziemi, cofn�� si� przera�ony, zobaczy� przez wieko twarz umar�ej, z tym samym gorzkim wyrazem ust. Nie s�ysza� mowy ksi�dza ni g�uchego dudnienia ziemi sypanej, nic nie widzia�, tylko t� g�ow� blad�, sinaw�, w jakim� fioletowym nimbie unosz�c� si� w przestrzeni... P�yn�a w tej per�owej, mglistej toni i ko�ysa�a si� z tumanami mgie�. Przeciera� oczy, gryz� r�ce, ale to widziad�o halucynacji wci�� mia� w m�zgu. Gdy si� ju� wszystko sko�czy�o, "zamglony filozofi�" przyst�pi� do niego: - Jed� do mnie, Anto�. Drgn�� zobaczywszy przyjaciela i u�cisn�� mu r�ce. Kuro�ski, m�� zmar�ej, tak�e przyszed� zabra� go z sob�. Antoni chwil� sta� bez s�owa, zapatrzony i nagle, snad� o�wiecony jakim� nag�ym postanowieniem czy my�l�, rzek�: - Z W�adkiem si�d� i przyjedziemy do ciebie. Mam z nim interesa pewne. Niech sobie odjad�, pojedziemy ostatni - szepn�� i po�egna� si� ze wszystkimi. Pojechali ostatni. W lesie zaproponowa�, aby zej�� z bryczki i i�� pieszo; chcia� swobodnie pom�wi�. Zeszli i poszli �cie�k�, wiod�c� na prze�aj lasu, konie wys�awszy przodem. Szli w milczeniu. Pierwszy zacz�� W�adys�aw: - Ba�em si� o ciebie; s�dzi�em, �e ci zbraknie odwagi przyjecha�. - Ba�e� si� o moj� uczciwo��? - Tak. A przyjazd by� twoim obowi�zkiem. - Bodajbym by� nigdy nie odje�d�a�... ach, gdyby nie konieczno��!... - Nie m�w, znam to, co ty teraz cierpisz, bo kocha�em sam. - A teraz? - Nie kocham. Rozdzia�em serce z pi�knej szaty i oblok�em je w lepsz�: w oboj�tno��. - Nie m�wi�e� nigdy o tym. - Tobie sprawia ulg� wypowiedzie� si�, a mnie zatopi� w sobie. - Nie kocha�a ci�? - Kochana bardzo, ale jeszcze wi�cej klasztor i Chrystusa, bo si� Jemu po�wi�ci�a. Tak mnie przedstawili, �e ta biedna dusza zl�k�a si� moich poj��. - Boli ci� wspomnienie? - Boli, jak ka�de rozgryzanie serca, ale to przejdzie zupe�nie. -Jest jeszcze co�, co wi�cej boli. Co by� zrobi� przyjacielowi, okradaj�cemu ci� z najdro�szej rzeczy? - zapyta� nagle Antoni przystaj�c i topi�c w jego oczach swoje zielonkawe �renice. - Nic nie mam dro�szego nad ziemi�. - S� rzeczy, kt�rych si� nie odzyskuje nigdy. - Szcz�cie, wiem. - A kt�rych zabranie drugim jest zbrodni� nie mniejsz�. - Najcz�ciej szale�stwem, za kt�re srogo si� pokutuje p�niej samemu. - Wiem o tym. - A by�e� w mocy tego nie zrobi�? - Nie walczy�em z sob�, bo zreszt� nie chcia�em; znalaz�em szcz�cie i zabra�em; nie obchodzi�o mnie wtedy, �e kogo� i siebie przez to unieszcz�liwi�; s�dzi�em zreszt�, �e mam prawo do niego. - I by�e� zupe�nie szcz�liwy? - By�em. - Wi�c ci powinno starczy� na �ycie ca�e wspomnie� o tym szcz�ciu. - Wystarczy, ale i zgryzot starczy na wieczno��. - Zgryzoty! sk�d�e? W�adys�aw Stanis�aw Reymont: Spotkanie Na to nie odpowiedzia�, a potem m�wi�: - Wi�c nie mo�na by� szcz�liwym osobi�cie, �eby jednocze�nie nie unieszcz�liwia� drugich? - Prawie �e nie mo�na, bo zdaje si�, �e tylko w spokoju jest szcz�cie. - To wszystko nic, ale gdyby nie ten b�l wstydu, co mnie przepala! - Czy on wie co? - Nie znios� jego przyja�ni, nie wytrzymam, gdy mi zacznie tak poczciwie, ufnie spogl�da� w oczy, tak po bratersku �ciska�-oszalej�, cisn� mu w twarz prawd�. Niech mnie nienawidzi, przeklina, niech mnie zabije, r�ki nie podnios� na obron� - wol� �mier�, byle si� ta m�ka udawania, to okropne dr�czenie upokorzeniem sko�czy�o. Dosy� mam k�amstwa, dosy�! - Nie mo�esz tego zrobi�. Czy� pomy�la�e�, czym by by�o to twoje wyznanie dla niego? Nie, nie!... musisz cierpie�, nie wolno ci tego robi�, by�oby to naprawd� zbrodni�... - Ach, gdyby� czu�, co si� dzieje we mnie! - M�j drogi, je�li nie mo�esz sobie wszystkiego, co si� sta�o, wyt�umaczy� wprost potrzeb� w�asnego szcz�cia, to cierpie� musisz, a jemu wprost przez lito��, przez ludzko�� nie powiesz ani s�owa. Nie wolno ci obdziera� biedaka z ostatniego dobra - ze z�udze�. Jest to tw�j ludzki obowi�zek. - Je�li tu �y� b�dzie, co pocz��? - Pcha� b�dziesz swoj� taczk� do ko�ca. Zaczep si� o co b�d� my�l�, w�� w jak�� prac� czy ide� ca�ego siebie, a zapomnisz powoli. - Ale w co? czy jest co� takiego, czemu by warto si� po�wi�ci�? - M�wisz nieprzytomnie. S� sprawy wi�kszej wagi ni� nasze w�asne-sprawy og�lne. - Dla mnie sprawy w�asne s� najwa�niejsze. - Takie jednostki s� antyspo�eczne i wrogie rozwojowi og�lnego dobra. - Spo�ecze�stwo, rozw�j, sprawy og�lne - co mnie to obchodzi, gdy jestem nieszcz�liwy! - A dlaczego nim jeste�? bo� to swoje szcz�cie wyr�n�� no�em niejako z organizmu spo�ecznego. Czemu� ci� wstyd pali? Bo nie mo�na bezkarnie robi� krzywd, a �yj�c w jakim� spo�ecze�stwie, trzeba p�yn�� z nim. - I by� niewolnikiem jego praw, form, jego g�upoty - wstr�tna rzecz! - Jak dla kogo! Og�lnie wystarcza bierno��, poddanie si� pr�dowi, ale dla niekt�rych powinna wystarcza� spo�eczno�� wtedy, gdy maj� �wiadomo�� og�lnego celu i gdy potrafi� tak opanowa� swoje ja, �e z�o�� je nieraz na o�tarzu sprawy og�lnej i to zwierz�, kt^re w nas si� budzi czasami - zdusz�. - I c� si� zyskuje przez to zduszenie? - Spok�j i zadowolenie, �e spe�nia si� obowi�zek, �e jest si� po�ytecznym og�owi. - Szcz�cia nic i nikt nie daje. Epiktet powiada: "Szcz�cie jest to, co trwa wiecznie", a c� trwa? a zreszt� pozw�l, �e ja powiem: Na Boga, sko�cz! Bo mnie osobi�cie tylko �miesz� jeremiady. Daruj, cierpisz z w�asnej winy; narzekasz na los, ludzi, a sam sobie zrobi�e� to, co masz. Trzeba by�o zerwa� wszystkie wi�zy, jakimi was spo�eczno�� skr�powa�a. Czemu�cie nie powiedzieli wprost �wiatu: Kochamy si�, nale�ymy do siebie! Najuezciwsza z uczciwych droga. - I najci�sza. Zerwa� z ca�ym �wiatem... - Brak odwagi albo nie po��danie szcz�cia tak silnie, �eby je zdoby� pomimo wszystkiego. - Ale czy nie wi�cej by�oby przez to nieszcz�liwych? - Kto si� wszystkiego l�ka, przez wszystko cierpi. Masz najgorsz� z si�, bo buntowania si� wewn�trznego, zamiast si�y czynienia. D�b nie dba, �e rozrastaj�c si� wypija �ycie tysi�cy istnie�, bo sam chce �y�: to jego prawo. W�adys�aw rzek�: - Nigdy� tak nie post�pow�^ jak �w d�b, o kt�rym m�wisz, a radzisz mi. - Ja nie post�powa�em ani tak, ani inaczej, bo prawie nie �yj�; robi� ogromne oszcz�dno�ci, kontempluj�c tylko �ycie. - Zreszt� w takiej walce zostaje zwyci�zc� nie najlepszy. - A c� to tego obchodzi, kto zostanie zwyci�zc�? Do�� mu chyba, �e zosta�. - Widz� ci� coraz innym. - Antku, bo to s� brednie m�wi�, �e mo�na by� jednym. Cz�owiek nie jest "jedni�" jak mawia� Trentowski. Cz�owiek jest "wiel�", nie ma stron dw�ch ani dziesi�ciu - lecz miliony. Cz�owiek normalny, to mikrokosmos - streszczenie wszech�wiata, tylko �e jedni to czuj�, drudzy wiedz�, a og� olbrzymi nie zdaje sobie sprawy z tych ciemnych, wn�trznych poryw�w, drga� �wiata w sobie. Zreszt�, u�wiadamianie jest mu niepotrzebne, do�� ma zwyk�ej n�dzy dnia. Zreszt� jest mi wszystko zupe�nie oboj�tne. - Co my�lisz robi� z sob�? - Po�egnam Europ�, jak tylko b�d� m�g� najpr�dzej. - Nie b�dzie ci �al nas? ziemi? - Przemog�; jestem ju� prawie obcy. Pracuj� nad sob�. - Maj�tek sprzedasz? - Nie. Nie mia�bym odwagi. Przed�u�� kontrakt z dzier�awc�. - Zosta�; to tak�e jest powinno�ci�. - Nie mog�... Kiedym przed dwoma laty ucieka� st�d, tom my�la�, �e umr� bez tego szmatu p�l i las�w - p�niej wykopywa� zacz��em z siebie to przywi�zanie. Dzisiaj czuj�, �e mam jedno jarzmo mniej. Tyle tu wspomnie� na ka�dym kroku, �e nie umia�bym chodzi� nie krwawi�c sobie serca. Zreszt�, chc� by� wolny, wolny od wszystkiego... Szli czas jaki� w milczeniu, w�sk�, o�lizg�� �cie�k� pomi�dzy polami, wiod�c� wprost do dworu Kuro�skiego. Zaczyna�o si� na dobre �ciemnia�. Nagle Antoni zapyta� cicho: -Wi�c mnie nie pot�piasz? - Za c�? �e jeste� nieszcz�liwy? �al mi ci� tylko, jak mi jest �al ka�dej dobrej duszy, kt�ra niszczeje; �al, jak mi �al ka�dej ch�ci i marzenia nieziszczonego. - Dzi�kuj� ci, przyjacielu... cho� ty jeden! Ona zna�a ci� i szanowa�a g��boko. - Biedna dusza. Nie pot�pia�em jej nigdy, bo za bardzo rozumia�em. - Widywa�e� j� cz�sto przez te dwa lata? . - Co tydzie� bywali�my z siostr� u nich. Nie wspomina�a nigdy o tym, alem widzia�, co cierpi i opowiada�em jej ka�dy tw�j list do mnie, ka�dy szczeg� twojego �ycia; widzia�em, �e tymi okruchami tylko �y�a. W czerwcu, na moje imieniny, przyjechali oboje do nas; by�o dosy� os�b, ale obserwowa�em j�, bo by�a tak dziwnie roztargniona i smutna, �e mi jej niezmiernie �al by�o. M�wi�em jej d�ugo o tobie. S�ucha�a chciwie, a potem zapyta�a tak cicho, �e ledwie dos�ysza�em: - "Czy on bardzo cierpi? czy nie przyjedzie?" Da�em jej za odpowied� list tw�j ostatni. Schowa�a go i wkr�tce odjecha�a do domu. Potem co� w kilka tygodni przys�a�a po mnie. Przerazi�em si� jej blado�ci� i gor�czkowym blaskiem oczu. Byli�my sami, a pomimo to, d�ugo nic nie m�wili�my. , - "Powiedz mu pan, �e ja tak�e cierpi�, �e umieram z tego, ale inaczej by� nie mo�e i nie b�dzie!" - powiedzia�a mi wreszcie i rozp�aka�a si� g��boko. M�wili�my zn�w d�ugo. Pozna�em wtedy do dna t� dusz�, jedn� z najczystszych, jedn� z najlepszych, jakie znam. Jej �mier� nie zdziwi�a mnie. Musia�o si� tak sko�czy�. To nawet lepiej dla niej: przesta�a czu�. W milczeniu zupe�nym doszli do dworu, W�adys�aw nie chcia� nawet wst�powa�, ale Kuro�ski zmusi� go prawie do pozostania na kolacji. Nie by�o pr�cz nich trzech nikogo wi�cej. Antoniemu wyda�o si� straszne to mieszkanie. Jaka� pustka, opuszczenie wia�o przejmuj�cym zimnem. Wszyscy trzej mieli jedno w my�li: "Umar�a!" - i to im zamyka�o usta i mrozi�o krew. Ciemno im by�o jako� i zimno, cho� lampy p�on�y jasno i ogie� trzaska� na kominku weso�o. Taka jaka� �a�obna martwota rozw��czy�a si� po pokoju i trzyna�a ich w odr�twieniu. S�u�ba podawa�a kolacj�, cicho st�paj�c, jakby boj�c si� sp�oszy� widmo, kt�re zdawa�o si� gdzie� sta� za oknem i patrze� - bo a� si� czu�o dziwn� Hiespokojno��, denerwuj�c� i ci�k�, bo ka�dy d�wi�k, ka�dy szelest rozbrzmiewa� jak piorun w tych m�zgach zm�czonych, podra�nia� l�kiem niewyt�umaczonym. Wiatr zrywa� si� coraz wi�kszy, odrywa� ga��zie w ogrodzie z trzaskiem i targa� okiennicami, jakby chcia� si� wedrze� si��. Omroczone mieli dusze �ladami po zmar�ej, spostrzeganymi na ka�dym kroku. Jedli w milczeniu, obawiaj�c si� tr�ci� no�em, aby nie zm�ci� ciszy, cho� im ci��y�a najwi�cej. - Kiedy odjedziesz? - zapyta� W�adys�aw. - Jutro. - Przed wyjazdem b�dziesz u mnie? - B�d� z pewno�ci�. Musz� si� z twoimi widzie� i po�egna�; mo�e was ju� nie zobacz�. Kuro�ski si� zerwa�; przez twarz mu przelecia�a chmura serdecznego wzruszenia. - Chcesz odje�d�a� jutro? Nie, na to si� nie zgadzam; zostaniesz u mnie cho�by kilka tygodni.--Odwiedzisz przy sposobno�ci znajomych. Pomy�l, jak smutna dla mnie jest ta samotno��! Zostaniesz, przyjacielowi tego nie odm�wisz, .w imi� Heli ci� prosz�, w imi� tych dawnych, dobrych czas�w, sp�dzonych razem - je�li� mi jest przyjacielem, zostaniesz. Antoni nic zrazu nie odrzek�; pochyli� tylko g�ow� na piersi, aby nie spostrze�ono jego krwawego rumie�ca i bolesnego drgania twarzy, a p�niej powiedzia� cicho: - Jutro musz� odjecha�, powinienem koniecznie, nawet zaraz, zaraz, natychmiast. - Dlaczego musisz? Dwa lata temu tak samo m�wi�e� i odjecha�e�; nie pyta�em si�: dlaczego? cho� mia�em pewne prawo tak pyta�, ale �ona przez delikatno�� kobiec� radzi�a mi nie pyta�; teraz wszak�e nie znios�, �eby� mnie, przyjaciela, zbywa� niczym. - Musz� koniecznie, pojad�. Nie pytaj o przyczyny, nie pytaj - szepta� Antoni, si�� pokrywaj�c zmieszanie. - Pom�wcie o tym, a ja musz� odje�d�a� - zacz�� W�adys�aw i powsta� �egnaj�c si� z nimi. Antoni odprowadzi� go do bryczki, a by�by uciek� z rozkosz� z tego domu, gdyby ta ucieczka by�a mo�liwa. Gdy sobie �ciskali d�onie, W�adys�aw szepn�� mu do ucha prawie b�agalnie: - Pami�taj, ani s�owa przed nim, cho�by nie wiem co, ani s�owa! - i odjecha�. Pozostali sami. Dom ca�y zalega�a cisza, tylko w nim szala�a zawierucha b�lu. - Czujesz t� pustk�, jaka si� zwali�a na ten dom? Pami�tasz, jak tu by�o inaczej, inaczej? Przenie�� takie nieszcz�cie i nie oszale�! Cztery lata szcz�cia, cztery lata mi�o�ci bez cienia, bez dnia jednego, kt�ry by nie by� podobny do wszystkich weselem i mi�o�ci�. A teraz pozosta� samemu! Za co i kto mnie tak strasznie karze? Czym zawini�em? Bo�e m�j, Bo�e! I dopiero teraz wobec przyjaciela pozwoli� �zom p�yn�� obficie, �ka� �a�o�nie, ukrywszy g�ow� w doniach i narzeka� do dna rozbola�y, otwiera� serce, skar�y� si� przed tym, kt�ry by� mu po �onie najdro�szy. W tej ciszy nocy i snu powszechnego, "p�acz jego i skargi mia�y rozdzieraj�ce akcenta b�lu, a Antoni z pochylon� nieco twarz� siedzia� sztywno na krze�le i spotrzebowywa� ca�� moc woli, �eby nie krzycze� z m�ki, jak� mu sprawia� ten p�acz, �eby nie zawo�a�: "To jam winien wszystkiemu! Ja zrabowa�em ci szcz�cie! Ja j� zabi�em!" Ka�dy j�k tamtego, ka�de �kanie smaga�o jak biczem pe�nym w�z��w, targa�o jakby �elazn� r�k� wn�trzno�ci, chwyta�o za g�ow� i wtoczy�o z�amanego, z krzykiem okropnym w sercu... Czu� si� winny tych �ez jego, �mierci, nieszcz�� - i czu�, �e nie wolno mu by�o ci�aru tej winy ani na chwil� zdj�� z siebie. - I tak si� sta�o wszystko gwa�townie, �e jeszcze dzisiaj my�li zebra� nie mog�. W poniedzia�ek by�a zupe�nie zdrowa. Bo�e! czemu ja tak pami�tam wszystko! Rozmawiali�my nawet dnia tego o tobie, p�niej pojecha�a z Zosi� na spacer do lasu. Po przyje�dzie pokaszliwa�a. Musia�a si� tam przezi�bi�, posz�a spa� wcze�niej; w nocy kaszel m�czy� j� wi�kszy, wi�c poradzi�em jej wzi�� lekarstwo, chcia�em jej sam przynie��, ale zerwa�a si� i posz�a do szafki aptecznej. Zaraz na brzegu sta�a tam mikstura �wie�o przywieziona. Wiedzia�a o niej, bo w niedziel� dawa�a to samo lekarstwo s�u��cej. Patrza�em jak nalewa�a w szklank�... jak pi�a, ach, gdybym by� przeczu�!... Widz� ci�gle, jak z krzykiem nadludzkim wypuszcza z r�k szklank� i leci w ty�. Porwa�em j� z ziemi, drgaj�c� od strasznych bole�ci, zanios�em na ��ko. Zlecia� si� dom ca�y, ale nikt jej nie m�g� pom�c... Nim doktor przyjecha� - nie �y�a. Co cierpia�em, nie wypowiem... Widzie� najdro�sz� istot� targan� m�k�, s�ysze� jej j�ki, czu� jej b�l - i nie m�c nic pom�c, pozwoli� jej umiera�, a samemu sta� bezsilnie - to okropne! Jak pies w�ciek�y wi�em si� z niemoey, w ob��dzie rozpaczy blu�ni�em Bogu, a pomimo to, ona umar�a, umar�a!... I nie zapomn� tej chwili nigdy, nigdy nie potrafi� - nigdy! Kuro�ski opowiada� urywanym szeptem, jakby boj�c si� g�o�niejszym d�wi�kiem przywo�a� wi�cej wspomnie�. W tym jego opowiadaniu bez�adnym by� nawet spok�j pewien, przez kt�ry czu� by�o dusz� zranion� �miertelnie i rozpacz ja�ow� szamotania bezsilnego. Antoni s�ucha� i czu�, �e te s�owa jak n� raz po raz zatapia�y si� w jego sercu i �e tymi ranami ulatuje mu �ycie. S�ucha� bez �ez, bo zalewa�y mu serce. Prze�ywa� to opowiadanie. Widzia� j� stoj�c�, widzia�, jak pi�a, s�ysza� ten krzyk w g��biach swego m�zgu, zrywa� si� odruchowo, aby j� pochwyci� i siada� przytomniej�c. Ta rozpacz Kuro�skiego przepala�a go do dna i nurza�a w jakie� cienie, pe�ne widm halucynacji. Wstawa� co chwila, chodzi� po pokoju i znowu siada� - nie mia� ju� si� s�ucha� ani patrze�. Ju� po kilka razy przystawa� i mia� na ustach wyznanie, bo czu� potrzeb� jakiego� olbrzymiego zderzenia swojej duszy z czym� nowym, wstrz�saj�cym, co by j� mog�o oderwa� od tego wyczuwania jednego nastroju i �e co b�d�by si� sta�o potem, mniej by cierpia� wyzbywszy si� udr�czenia, wypowiedziawszy si� - ale zawsze w por� zdo�a� si� zhamowa�. Pogardza� sob� za s�abo��. Pod�y! pod�y! pod�y! - krzycza� do siebie, a� mu serce p�ka�o z napi�cia, ale milcza�. - ...Wypi�a zamiast lekarstwa od kaszlu kwasu saletrzanego, kt�ry sta� w takiej samej butelce. Kto go postawi�, bo sta� przedtem w zamkni�tej na klucz szufladce, nie mo�na by�o si� dowiedzie�. Antoniego ogarn�o jakie� histeryczne rozdra�nienie. Nie m�g� ju� panowa� nad sob�, tylko zacz�� p�aka� spazmatycznie, g�o�ne �kanie wydziera�o mu si� z piersi, nawet pewn� ulg� mu to sprawia�o. Zm�czenie fizyczne po tylu przebytych wzruszeniach ogarnia�o go senno�ci�. Kuro�ski obj�� go z serdeczno�ci� wielk� i ca�owa�. - Poczciwy, dobry!... - Nie ca�uj, gdyby� wiedzia�, ach, gdyby� wiedzia�! i p�aka� jeszcze bardziej. I by�by mo�e wypowiedzia� na p� przytomny wszystko, ale dziecko w przyleg�ym pokoju zap�aka�o g�o�no. Kuro�ski si� zerwa� i pobieg�, a jemu ten p�acz wyda� si� jakby ostrze�eniem z drugiego �wiata. P�acz przycich�. Kuro�ski wr�ci� i zara� poszli spa� do pokoju, po�o�onego tu� przy dziecinnym. Antoni natychmiast prawie zasn��, ale w jak�� godzin� czy dwie obudzi� go jaki� cichy, j�kliwy p�acz. Uni�s� si� i nas�uchiwa�: to Zosia p�aka�a. Wsta�, aby tam zajrze� i ju� doszed� do drzwi, gdy go dolecia�o ciche mruczenie piastunki i wci�� szeptane: "Mamusi! mamusi!" S�ucha� tego g�osiku, w kt�rym by�a i skarga, i �al, i senno�� - jakie� ciep�o nieznane zacz�o go przenika�, jak�� s�odycz ogromn� wch�ania� z tych brzmie�. Dziecko usn�o i cisza znowu zapanowa�a, a on - wci�� sta� pod drzwiami. Pragn�� raz jeszcze us�ysze� ten szczebiot, przejmuj�cy go tak� dziwn� rozkosz�, ale tylko chrapanie Kuro�skiego rozlega�o si� jednostajnie, deszcz pluska� w okiennice, a koguty pia�y gdzie� w czworakach. Usiad� na ��ku, bo sen odlecia� go zupe�nie, ws�uchiwa� si� w siebie - ten p�acz ci�gle brzmia� w nim i rozbudza�, zbudzi� nawet mi�o�� ojcowsk�. - Moje! moje! - my�la� i jaki� u�miech wewn�tizny mi�o�ci nag�ej rozja�ni� mu twarz; powstawa�o w nim po��danie pieszczot tej istotki, przyci�ni�cia do siebie i przelania wszystkich czu�o�ci na t� kochan� g��wk�. Zapragn�� kocha� i by� kochanym. Wszystko, co wycierpia�, co prze�y�, jakby si� oderwa�o od niego i stoczy�o w niepami��, tak zaja�nia�o mu w sercu to dziecko. Dostrzeg� cel w szarej i bezcelowej dotychczas egzystencji. Tak si� to jego ojcowstwo rozbudzi�o w nim nagle, tak go porwa�o czarem, tak rozp�omieni�o rado�ci� pot�n�, �e ani pomy�la�, i� nie ma �adnego prawa i ci�gniony nieprzepart� si�� serca, wszed� do pokoju. W przy�mionym �wietle lampki od razu zobaczy� �pi�c�, przykl�kn�� przy ��eczku i skierowawszy blady promie� na zarumienion� snem twarzyczk� dziecka, po�era� j� wzrokiem. Dziewczynka spa�a niespokojnie, �ka�a przez sen, a jemu na my�l nie przychodzi�o nawet, aby odej��. Kl�cza�, jak przykuty. Przebudzi�a si� znowu i ujrzawszy nad sob� twarz obc�, rozp�aka�a si�. Uspakaja� j� pieszczot�, dziecko umilk�o, lecz wybite ze snu, patrza�o �ywo czarnymi oczkami. Potem wyci�gn�o r�czki i z jakim� lubym u�mieszkiem szepn�o: - Lala! Nie wiedzia�, co si� z nim dzia�o. Ca�owa� te r�czki z uniesieniem, straci� przytomno�� ze szcz�cia. Dziecko zacz�o trze� pi�stkami oczy i znowu piszcze�. Wyj�� je ostro�nie z ��ka, owin�� ko�derk� i posadzi� na kolanach. - Lala, bawi� Zosi�! lala! - szczebiota�a ci�gn�c go za w�sy. - Powiedz: tata! tata! - prosi� �ebrz�c tkliwie. Ale dziecko kr�ci�o g��wk�. - Lala, nie tata! On j� wci�� ca�owa� i prosi�: - Powiedz: tata! tata! Lala jest tata! - i obsypywa� gradem najs�odszych nazwisk. Mia� niebo w duszy, by� jak pijany szcz�ciem i tak poch�oni�ty dzieckiem, �e nie s�ysza�, i� wkr�tce za nim, snad� przebudzony p�aczem i szeptem, Kuro�ski wszed�, aby zobaczy�, co si� dzieje. U�miechn�� si� ujrzawszy obraz, ale nagle co� go tkn�o. - Powiedz: tata! tata! - szepta� Antoni. Kuro�ski stan�� przy drzwiach i patrza�... Jakie� nag�e, jak piorun ol�niewaj�ce podejrzenie rozb�ys�o mu w m�zgu i ci�kimi w��knami zazdro�ci skupia�o si� coraz bardziej. Tysi�ce szczeg��w, zatartych dawno w pami�ci, nigdy nawet nie postrze�onych �wiadomie, a tylko wch�oni�tych bezwiednie, tysi�ce drobnych py�k�w: tam u�miech czyj�, tu s�owo, tu spojrzenie, to znowu co�, z czego nie zdawa� sobie sprawy, z tak� szalon� szybko�ci� ��czy�y si� w pe�ny obraz i odkrywa�y przed nim prawd� przera�aj�c�, �e sta� bez ruchu, bez tchnienia, skamienia�y ze zgrozy. Za�amywa� si� w sobie od strasznego poznania. Huragan b�lu, nienawi�ci, przera�enia wrza� w nim nie mog�c sobie znale�� uj�cia. - Powiedz, Zosiu: tata! powiedz, z�ote dziecko, powiedz, anio�ku! - b�aga� Antoni. Kuro�ski s�ysza� w sobie czy te� obok siebie jaki� syk szczeg�lny. Zastyga� w spokoju martwienia iabnegacji nag�ej. Tak go przerazi�o to poznanie, tak silny by� cios, �e sta� jak trup, bez czucia, by� bliski �mierci lub szale�stwa. Post�pi� kilka krok�w, chcia� co� m�wi�, ale nie potrafi� wyrzec s�owa z zatkanego b�lem gard�a, wybe�kota� co� niewyra�nie. Antoni us�ysza�, podni�s� g�ow� i zblad� �miertelnie, oczy ich si� spotka�y i w�ar�y w siebie do g��bi. - Tata! tata! - wo�a�a Zosia rado�nie, zobaczywszy ojca. Antoni podni�s� si� z dzieckiem na r�ku. Obj�� go dziki, zwierz�cy strach: Kuro�ski by� straszny po prostu; nie m�g� patrze� na jego twarz skamienia��, trupi�, bo zdawa�o mu si�, �e oderwie si� od kad�uba i uderzy w niego z ca�ych si� nienawi�ci, bo pali� oczyma, taka z nich bi�a pogarda bezbrze�na i rozpacz. Sta� zgi�ty, jak do skoku, wypr�ony, �e a� mu mi�nie zna� by�o przez cienk� bielizn�, skurczone palce a� drga�y do chwytania za gard�o i darcia. Szcz�ka� z�bami, nadmiar szale�stwa obezw�adni� go. Dziecko znowu p�aka� zacz�o. Kuro�ski jakby si� ockn�� i szepn�� chrapliwie: - Twoje? - Moje! moje dzieci�! - i przycisn�� je silniej. Nie potrafi� powiedzie� nic wi�cej. To ciep�o dziecka przenika�o go dzik�, nieugi�t�* odwag�. Pragn�� �y� za jak� b�d� cen�. Teraz czu�, �e gdyby ten ma�y, chudy cz�owiek chcia� podnie�� na niego r�k� lub usi�owaFwzi�� mu dziecko, to by go zdruzgota� i przeszed� po jego trupie. Uczuwa� w sobie niepo�yt� moc do walki cho�by z ca�ym �wiatem o to drobne piskl�, kt�re mu zas�oni�o sob� wszystko. - Precz, z�odzieju, morderco! - sykn�� g�ucho Kuro�ski z takim gestem pot�nym-i si��, �e Antoniego przeszed� dreszcz zimny i ju� bez s�owa poszed�, ubra� si�, potem dziewczynk� wzi��, otuli� ko�derk�, okr�ci� jeszcze swoim paltem i wyszed�. A Kuro�ski taki martwy, taki sztywny jak nakr�cony automat, poszed� za nim i tylko g�os mu si� podnosi� do skali krzyku pot�nego i hucza� jak grom, pot�nie a g�ucho: - Precz, z�odzieju, morderco, precz! I ju� nic nie czu�, nic nie rozumia� i nie pami�ta�. Zabi�o go nieszcz�cie. Szed� za Antonim krok w krok. Przeszli park i poprzeczn� �cie�k�, t� sam�, kt�r� niedawno wraca� z W�adys�awem Antoni, zag��biali si� w nocy. Antoni ju� bieg� z ca�ych si�, bo chcia� si� pozby� tego upiora, chcia� uciec od tego g�osu, coraz g��biej targaj�cego mu nerwy, kt�ry przenika� go jakim� okropnym t�pym d�wi�kiem i przegryza� do dna, ale Kuro�ski, jak widmo bia�e, z wyci�gni�t� r�k�, bieg� tu� za nim i grzmia�: - Precz, z�odzieju, morderco, precz! Noc ich poch�on�a, noc jaka� fioletowoszara, w kt�rej drzewa, kamienie, ludzie, jakby si� rozpierzcha�y, rozstrz�pia�y, rozlewa�y w widma bez form, bez kontur�w; noc taka, w kt�rej si� cz�owiekowi zdaje, �e jego w�asna dusza rozlewa si� i ��czy z ciemno�ci� i jest jak embrion rozpylony w nocy. Antoni zboczy� ze �cie�ki i na prze�aj, aby si� pr�dzej dosta� do lasu, ucieka�, co mu si� starczy�o, ju� nie wiedzia� gdzie, dok�d, tylko pragn�� oderwa� si� od tego konaj�cego g�osu, ale Kuro�ski ani na jeden krok nie zostawa� w tyle, tylko ci�gle, jakby z��czony �a�cuchem niewidzialnym, bieg� i krzycza�. Uton�li w g�szczach lasu, ale i stamt�d jeszcze bi� w niebo, w przestrze�, ten krzyk, spi�owy moc�, r�wny, okropny: - Precz, z�odzieju, morderco, precz!