6144
Szczegóły |
Tytuł |
6144 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
6144 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 6144 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
6144 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
W�adys�aw Stanis�aw Reymont
Przy robocie
- Wam co� jest?
- Ja nie wiem, co mi jest; od rana �re mnie jaka� chandra niby pies po�amanymi z�bami, �e miejsca sobie znale��
nie mog�. Sznapsa pijecie, a?
- Dobra�. Kto wychodzi? Prawda, karty wy�cie rozdawali.
Umilkli i zacz�li gra�.
Wiatr targa� n�dznym, skleconym z desek i ga��zi sza�asem, przyciskaj�cym si� do nasypu kolejowego i z jednej
strony zupe�nie otwartym na �wiat. P�onnemu
pal�cego si� przed sza�asem ogniska sycza�y, zalewane ustawicznym dcszczem, miota�y si� na wszystkie strony,
bucha�y snopami iskier i cz�sto rzuca�y k��by
gryz�cego rudego dymu w twarde graj�cych, kt�rzy siedzieli na pniach przed trzecim, wy�szym znacznie,
��c�cyym si� �wie�o przer�ni�tym s�ojem, na kt�rym
k�adli karty.
- Wychodz� z czterdziestu! - zawo�a� m�odszy, z trudem rozpoznaj�c karty w s�abym brzasku ognia.
- Dobrze, �licznie�ki.
- Teraz podrzynam was z dwudziestu!
- Same cudowno�ci, milusi!
- Dobijam: as atutowy, co czyni siedemdziesi�t jeden i partia moja.
- Twoja, serdce, twoja - odpowiedzia� �piewnym g�osem, ale zupe�nie oboj�tnie Gliniewicz. - Skroi�e� mi kurt�,
serdce moje, a!
- N�ki na st� i p�aci�!
- Zap�aci si�, serdce, jeno krzykn� na swoich ch�opc�w.
Wyszed� przed sza�as, za ognisko, d�onie1 owin��, ko�o ust w tub� i krzykn��:
- Chamy, a rusza� si� tam.
Wiatr zakot�owa� gwa�townie, nakr�ci� si� po sza�asie, wyrwa� kilka p�on�cych szczap z ogniska i przepad� z
nimi w nocy i sarudze pa�dziernikowej. Gliniewicz
cofn�� si� pod sza�as, zap�aci� i zacz�� gra� drug� parti�, spogl�daj�c co chwila przed siebie w noc i nas�uchuj�c.
- Raz... - dwa... puszczaj! - rozleg�a si� g�ucha komenda i huk katar�w wbijaj�cych pa��; a gdy ognisko,
ustawicznie podsycane smolnynu szczapami, buchn�o
�ywszym p�omieniem, wtedy wy�ania�y si� z ciemno�ci wysokie rusztowania podobne do wie�, stoj�ce znacznie
niej od ognia, i ca�y las olbrzymich pni sosnowych,
odartych z kory, ustawionych obok siebie, i niewyra�ne zarysy robotnik�w, obracaj�cych ko�owroty. Nasyp
kolejowy by� rozkopany na przestrzeni kilkudziesi�ciu
metr�w, stary most zniesiony i po obu stronach bystrej i wezbranej pa�dziernikowymi deszczami rzeki wbijano
pale pod fundamenty nowego mostu. Roboty prowadzono
po�piesznie.
- Raz... dwa... puszczaj! - ko�owr�t ci�gn�cy bab� stawa�, kleszcze rozwiera�y si� i baba, trzymana z ty�u przez
dwie wysokie strza�y rusztowania, zsuwa�a
si� po nich z szybko�ci� piorunuj�c� i uderza�a w podstawiony pal z si�� czterdziestu pud�w, a� wielkie wypory,
podtrzymuj�ce rusztowanie i umocowane przy
ziemi w kwadracie z belek, a ��czone przecznic� tak, ze tworzy�y liter� A, trz�s�y si� i trzeszcza�y z�owrogo.
- Jazda... w g�reee!
Niby paj�ki spada�y ze szcz�kiem kleszcze na bab�, chwyta�y j� z�bami z wierzchu, rozlega� si� zgrzyt
ko�owrotu, kilkana�cie r�k zaciska�o si� silniej przy
korbie, osiem; postaci pr�y�o si� ogromnym wysi�kiem, i wolno, automatycznie zginaj�c si� i podnosz�c
obracali ko�o.
Osiem kafar�w bi�o bez ustanku i n;i obu bryzgach co chwila rozlega�a si� komenda, i co chwila przecina�
powietrze ostry �wist i huk g�uchy, podobny do
oddalonego grzmotu, dr�a� ci�ko w zadeszczonym powietrzu i wstrz�sa� sza�asem.
- Nie idzie wam karta?
- A c� mnie sz�o kiedy, a? Nie mog� gra�, r�ce mi si� trz�s� - rzuci� karty na pie�, wsta� i krzykn�� silnym,
zdenerwowanym g�osem:
- Chamy! A rusza� si� tam!
- Sznapsa pijecie, a? - Tamten nie chcia�; Gliniewicz sam si� napi�, zapi�� si� starannie, ko�nierz postawi� i
schodzi� ostro�nie po o�lizg�ej glinie ubocza
nasypu ku palom, kt�re w brzaskach ogniska l�ni�y si� niby kolumny z r�owawego bursztynu.
- Psiakrew, taka noc - mrukn�� schodz�c pomi�dzy pale i macaj�c co chwila kijem, aby nie wpa�� w do�y
pokopane i pokryte tylko gdzieniegdzie tarcicami,
kt�re si� ze skrzypem gi�y pod nim. Jaki� niepok�j g�uchy i obawa rozdra�nia�y go bole�nie, ogl�da� pnie nie
wiedz�c sam po co, w�azi� na drabiny patrze�,
czy sznury si� nie dr�, przypatrywa� si� rusztowaniom kafar�w, t�uk� si� w ciemno�ciach o pale, potyka�, kl�� po
cichu i g�o�no, przystawa� i patrzy� bezmy�lnie
w smugi ogniska przedzieraj�ce si� pomi�dzy palami, na pochodnie zatkni�te nad sam� rzek� przy pompach,
pracuj�cych bezustannie i skrzypi�cych okropnie
t�okami.
- Pale id� dobrze, a? - pyta� si� przy ko�owrotach.
- A id� psiachma�, id� kiej w �elazo.
- Twardo, a?
- �winia, nie ziemia - mruczeli ch�opi niech�tnie.
Odsun�� si� i przypatrywa� si� ostrym, prawie zwierz�cym profilom ludzi, jakby zro�ni�tych z korbami,
oblanych potem, zmokni�tych i dysz�cych ci�ko z wysi�ku.
- Pochodnie da�! - krzykn�� schodz�c do pomp. Wody ubywa, a?
- Trzy cale od wieczoru, jest jeszcze z pi��.
- To jutro nie b�dzie jeszcze mo�na budowa� fundament�w, a?
- Ludziom ja�e gnaty skrzypi� od roboty, a tu jeszcze ten deszcz, niech go marno�ci, i �lipi�w ozewrze� nie
mo�na, tak bije i ci�giem zalewa skrzynie.
- Na psa taka robota! - mrukn�� kt�ry�.
Gliniewicz szed� dalej, mia� ju� przej�� na drug� stron� rzeki, ale zawaha� si� jakby z obawy, powi�d� woko�o
oczami i usiad� przy k�adce w�skiej, umocowanej
na beczkach, sczepionych �a�cuchami. Kafary bi�y raz po raz z ponurym �oskotem, deszcz pada� g�sty, drobny,
dokuczliwy, przenikaj�cy ch�odem do ko�ci,
a rzeka, �ci�ni�ta cembrowinami, wzburzona, szumia�a gro�nie i bi�a w brzegi, targa�a si�, jakby chc�c rozsadzi�
kr�puj�ce j� �ciany. Poza t� k�adk�, w
kt�r� woda bi�a bezustannie i obrzuca�a potokami rozbitej na miazg� piany, szarpi�ca si� niby zwierz� na uwi�zi
- majaczy�y wie�e rusztowa�, masy pali
i czarne sylwetki robotnik�w, odcinaj�c si� na tle ogniska niby na starej bizantyjskiej mozaice.
Gliniewicz bezmy�lnie przygl�da� si� czarnej, poplamionej odblaskami pochodni i ognisk wodzie, s�ucha� jej
be�kotu tajemniczego, huku katar�w, g�os�w komendy
i dziwnych, przejmuj�cych go dr�eniem g�os�w ciemno�ci, kt�ra zdawa�a si� obciska� '�wiat w coraz
szczelniejsz� zas�on�, wisia�a olbrzymimi strz�pami nad
ogniskami, ko�ysa�a si� na wodzie, czai�a si� pomi�dzy palami w porozrywanych, przesi�kni�tych �wiat�em
k��bach; zdawa�a si� przenika� wszystko na wskro�
i wszystko pokrywa� i rozprasza�.
Zatrz�s� si� jakim� zimnym dreszczem, przygniata�a go ta noc i te monotonne huki i �piewy, podni�s� si� i
krzykn��:
- Chamy, a rusza� si� tam!
I jakby w odpowiedzi, po drugiej stronie zerwa� si� �piew ch�ralny i rozp�ywa� wolno, szarpany przez wiatr.
- Jedna baba z Pocieja!... Z Pocieja...
Pokocha�a z�odzieja Z�odzieja!
Odpowiadano z tej strony rzeki i �piew si� ci�gn�� nieprzerwanie, przeplatany tylko hukiem bab bij�cych i
g�osem komend i brzmia� coraz wolniej, smutniej
i ciszej, to przerywa� si� w jakim� chrapliwym akordzie i baby wtedy hucza�y g�o�niej, i zgrzyt pomp przecina�
ze �wistem powietrze, i deszcz pluska� z
-trzaskiem o nagie szkielety drzew, albo las, stoj�cy z prawej strony, w kt�rym mkn�a rzeka, zako�ysa� si�
gwa�townie pod uderzeniem wichru, wrony z krzykiem
zrywa�y si� z gniazd i �opocz�c, i kracz�c �a��nie, kr��y�y nad ogniskami i czepia�y si� rusztowa�, ale
zestraszone hukiem lecia�y dalej w noc.
- A ten z�odziej g�upi by�,
G�upi by�!
Co zarobi�, to przepi�,
To przepi�!...
znowu wrzeszcza�y chrapliwe, przem�czone g�osy.
Gliniewicz wr�ci� do sza�asu. Ognisko przygas�o, ch�op, kt�ry go pilnowa�, spa� z okr�con� workiem g�ow�.
- Wa�ek! ogie� ga�nie, chamie, nie �pij! - krzykn�� Gliniewicz i usiad� na pniu.
- Psi czas! - szepn�� i spojrza� na lewo ku linii prowizorycznej. Szed� poci�g, s�ycha� by�o coraz bli�ej szcz�k
szyn, ziemia dr�a�a i zaraz prawie poci�g
wychyli� si� z �uku; niby czarny, d�ugi potw�r, �wiec�cy bia�ymi �lepiami, przez kt�rego �ebra i kr�gi bucha�o
�wiat�o, przesuwa� si� wysoko, jakby nad
ziemi�, dysz�c k��bami dymu, kt�re wiatr rzuca� pomi�dzy fale i t�uk� o las.
- Psi czas - sznapsa pijecie, a?
Towarzysz nie odpowiedzia�. Gliniewicz pi� d�ugo, p�niej otuli� si� szczelniej w ko�uch i usiad� przy samym
ogniu, ale nie m�g� usiedzie�, wstawa�, przechodzi�
przed sza�asem kilka krok�w tam i z powrotem, powraca�, znowu pi� i coraz nieprzeparciej chcia�o mu si�
m�wi�, bo coraz g��biej wstrz�sa� nim jaki� niepok�j
niewyt�umaczony, �e ju� wytrzyma� nie m�g�. Po�o�y� si� na ziemi, przy ogniu, wypi� reszt� w�dki i zacz��
prawie g�o�no rozmy�la�.
- Ot tobie �o�, a! Trzydzie�ci lat w��cz�gi... Br... zimno! Chamie! drzewa na ogie�! - krzykn�� g�o�no, ale ch�op
si� nie obudzi�. Gliniewicz patrzy� si�
chwil� na niego pijanym, bezprzytomnym wzrokiem i znowu uton�� w rozmy�lania. - Trzydzie�ci lat robi� i
dorobi� si� czego? a! �e jak pies na taki czas
warowa� musi na zimnie i deszczu, a!
- Gliniewicz, masz pech, masz, serdce, pech masz! Miesi�c gdzie by�e�, dwa czy rok, zawsze� w ko�cu i��
musia� w �wiat, bo masz pech, bo zawsze si� stawa�o
jakie nieszcz�cie. Zaczekaj, serdce, a! - w �ubrach dobrze ci by�o, a? - no i co, stodo�y si� spali�y, kto winien,
a? Gliniewicz winien! Gliniewicz wzi��
kij, ta i poszed�.
- A w Kijanach �le by�o, a? - Dobrze. Ch�opa maszyna porwa�a. Kto winien, a? - Gliniewicz winien. A u ja�nie
pana? - Dobrze. Gliniewicz dosta� w pysk -
dobrze, bo Gliniewicz mia� tam �on�, ja�nie pan zlecia� z brogu i zabi� si�. Gliniewicz winien - dobrze. Prztyk
palcem w plecy i ja�nie pan ju� na dole
- Gliniewicz winien! Czy kto umar�, czy si� zabi�, czy si� spali�, czy z�odzieje okradli, kto winien, a? -
Gliniewicz winien! - i Gliniewicz bra� kij i
szed� szuka� nowej s�u�by. Sznapsa pijecie, a? - Towarzysz nie odezwa� si�, wsparty o skarp�, do kt�rej by�
przystawiony sza�as, spa� w najlepsze. Gliniewicz
si� podni�s�, �wie�� butelk� z w�dk� wyci�gn�� spod bar�ogu, pi� d�ugo i usiad� znowu na pniu, opar� si�
�okciami o drugi i zapatrzy� si� w ogie�, siej�cy
krwawe blaski na jego szar�, jakby z garncarskiej gliny modelowan� twarz, na nos d�ugi i haczykowaty, na brwi
szerokie, i w g��bi bladych i wype�z�ych
oczu niebieskich, bardzo wypuk�ych i jakby wystraszonych, zapala� rubinowe skry. Szerokie, sine usta drga�y
mu ustawicznie jakby w �kaniu powstrzymywanym,
przysuwa� si� coraz bli�ej ognia i na p� przytomnie nas�uchiwa�, i skoro dos�ysza� rzadsze uderzenia bab,
wychyla� si� i krzycza� chrapliwie:
- Chamy! a rusza� si� tam!
I snu� dalej gorzkie i ci�kie rozmy�lania w k�ko, z w�a�ciwym pijakom uporem.
- Ot tobie los, a! Sierota� ty, Gliniewicz. Zones mia�, a? Mia� - umar�a. Dzieci� mia�, a? Mia� - umar�y. Families
mia�, a? Mia� - umar�a. Sierota� Gliniewicz,
a? Sierota - dopytywa� si� i odpowiada� sobie coraz senniej - Gliniewicz winien, a? - Winien!
Kafary hucza�y i wci�� bi�y ze straszliw� automatyczn� jednostajno�ci�, a rzeka szamota�a si� i pluska�a w
w�skim korycie z w�ciek�o�ci� coraz wi�ksz�,
a deszcz pada� nieustannie, w blaskach ognisk wida� by�o, jak niesko�czone, sko�ne promienie wody niby
stalowe nici uderza�y w ziemi�. Noc wlok�a si� ci�ko,
bez gwiazd i jakby nigdy nie mia� by� dzie�, tak ciemno�ci �wiat zala�y.
- Gliniewicz winien, a? - Winien Gliniewicz - szepta�, powieki zacz�y mu ci�y�, senno�� opanowa�a go
gwa�townie. Budzi� si� na chwil�, nas�uchiwa� huk�w,
ogl�da� si� doko�a i znowu drzema� i �ni�, i rozmarza� si� przypomnieniami, kt�re w chaotycznie spl�tanym
k��bie przewala�y mu si� przez, m�zg, to si�
jakby stacza� w jak�� g��b, to przez sen obejmowa� pie� r�kami i cichym, smutnym g�osem, ze �zami, kt�re mu
p�yn�y spod zamkni�tych powiek, szepta�: -
Winien Gliniewicz, winien - i j�cza� ci�ko, chcia� si� zerwa�, i��; nie m�g�, bo pie� �ciska� jeszcze silniej i
znowu spa� cicho albo si� podnosi� bezprzytomnie
i odruchowo krzycza�:
- Chamy! a rusza� si� tam! - siada� i spa� dalej.
Naraz podni�s� g�ow�, przera�enie zab�ys�o mu w oczach, wyci�gn�� r�k� jakby chc�c krzykn��, ale w tej prawie
chwili rozleg� si� jaki� trzask, potem huk
ogromny, a� ziemia zaj�cza�a, i jeden tylko, ale d�ugi, przejmuj�cy, okropny ryk ludzki rozdar� powietrze i
brzmia� strasznie w nag�ej ciszy, jaka si�
zrobi�a.
Gliniewicz oprzytomnia� zupe�nie i pobieg� do kafar�w. Jeden z kafar�w z ca�ym rusztowaniem zwali� si� i
zmia�d�y� ch�opa, trzymaj�cego sznury od kleszcz�w.
- Pochodni! - rykn�� strasznym g�osem Gliniewicz, rzuci� si� do stosu pogruchotanych desek i pierwszy zacz�� je
odwala� z gor�czkowym po�piechem, bo spod
nich wydobywa� si� ci�ki, przyt�umiony j�k przywalonego.
- Rozwala�, psiakrew! - krzykn�� na ch�op�w ruszaj�cych si� apatycznie. Przyniesiono pochodnie i po chwili
wyci�gni�to spod drzewa ch�opa, odniesiono go
nieco na bok, nad rzek�. Gliniewicz skrapla� mu twarz wod�, rozciera� r�ce, dmucha� w nozdrza, ale ch�op ju�
nie odzyska� przytomno�ci i kona�.
- Jezus! - rz�a� chrapliwie, wci�ga� wykrzywionymi ustami powietrze, wypr�a� si�, �e a� g�ow� wygniata� d�
w rozmok�ej glinie, przymyka� oczy, bo mu
z rozbitej g�owy krew la�a si� strumieniem po twarzy i �cieka�a a� na piersi.
Ch�opi stali woko�o z t�pym, rezygnacyjnym wyrazem w twarzach, pobrudzonych przy robocie, �wiec�cych si�
od deszczu w �wietle pochodni, rzucaj�cych brudne
smugi �wiat�a na twarz umieraj�cego i na Gliniewicza, kt�ry, widz�c, �e wszelki ratunek nic nie pomo�e, sta� z
boku i z ponurym b�yskiem oczu patrzy� si�
w �wiat�a. Z drugiej strony rzeki dochodzi� jednostajny huk bab i �piew:
Ni ma to ci jak m�ynarzom,
Bo na s�o�ce nie wy�a�om.
- Jezu! - zacharcza� znowu konaj�cy, chcia� si� unie��, ale brak�o mu si�, zacz�� rwa� palcami ziemie, zgrzyta� i
drga� konwulsyjnie ca�ym cia�em.
- Grzela! - szepn�� kt�ry� z ch�op�w przykl�kaj�c: konaj�cy rz�a� coraz bardziej, otwiera� usta szeroko,
po�yskuj�c dwoma rz�dami bia�ych z�b�w. Ch�op
jak�� brudn� szmat� zwi�za� mu roz�upan� g�ow�, obtar�szy mu kapot� twarz zakrwawion�, zdj�� czapk�, zabi�
w ziemi� tu� przy g�owie umieraj�cego jedn�
z latar� i zacz�� dr��cym g�osom pacierz.
- "W imi� Ojca i Syna, i Ducha �wi�tego, Ament".
- Ament - odpowiedzieli kl�kaj�c wok� i odkrywaj�c g�owy. Jaki� tragiczny nastr�j rozla� si� nad nimi w tej
nag�ej ciszy, jaka zapanowa�a, bo i na drugiej
stronie katary umilk�y i wida� by�o szeregi cieni�w przesuwaj�cych po k�adce na rzece.
- "Ojcze nasz, kt�ry� jest w niebie, �wi�� si� imi� Twoje, przyjd� kr�lestwo Twoje" - m�wili g�o�no i z
namaszczeniem; ten prosty pacierz za konaj�cego'
i ten prawie ju� trup, co tam rz�a� ostatnim tchnieniem, rozkrzy�owany w walce ze �mierci�, przenika� tak�
powag� i majestatem, �e si� chylili z boja�ni�,
�e b�l i strach zacz�� �wieci� we wszystkich oczach i zgina� coraz ni�ej karki i g�owy, i wyrywa� g��bokie
westchnienie - ?B�d� wola Twoja, jako w niebie,
tak i na ziemi".
Brzmia� coraz ciszej pacierz i usta si� trz�s�y, �zy migota�y w oczach, �al i trwoga przegryza�y twarde, kamienne
serca i nieul�k�e, zbydl�cone prac� dusze,
korzy�y si� ze �kaniem w nag�ym, okropnym kurczu strachu przed �mierci�.
Tylko Gliniewicz nie kl�cza�, patrza� na konaj�cego, na jego star�, zniszczon� twarz, na g�ow� zwi�zan�, na
kl�cz�cych, co si� pochylali a� do ziemi, bili
si� w piersi wolnym, automatycznym ruchem, tym samym, jakim kr�cili ko�owroty, i powtarza� sobie ci�gle i
bezmy�lnie prawie:
- Gliniewicz winien, a? - Winien.
Grzela skona�, narzucili na niego kapot�, zrobili rodzaj przykrycia z desek, �eby nie m�k�, i powracali wolno do
roboty. Ko�owroty zacz�y skrzypie� wolno
i baby, cho� z rzadka, bi�y z dawn� si��, pompy piszcza�y t�okami, wszystko wraca�o do dawnego, tylko
Gli�iewicz wci�� widzia� przed sob� wysadzone z orbit
oczy, rozbit�, buchaj�c� krwi� g�ow� i usta rozwarte szeroko, po�yskuj�ce rz�dami bia�ych z�b�w i krzycz�ce:
Jezus! - i wci�� powtarza� w k�ko:
- Gliniewicz winien, a? - Winien!
Zeszed� na brzeg, tam, gdzie nie dochodzi� �aden promie� �wiat�a, usiad� na cembrowaniu i siedzia�. Jakie�
straszne �kanie rozrywa�o mu piersi, dusi�y go
�zy, �ama�a rozpacz nieopowiedziana, a nie m�g� wyrwa� z siebie ani jednej my�li, siedzia� jak martwy, bez
ruchu, zapatrzony w czarny, ruchomy odm�t, co
szumia� przed nim, bryzga� na niego pian� i liza� mu stopy. W lesie, kt�ry sta� zaraz czarn� �cian�, rozlega�y si�
jakie� krzyki, hukania, j�ki smutne,
to rzeka rozbija�a si� pomi�dzy drzewami, bulgota�a, jakby p�aczem, to druty telegraficzne zacz�y j�cze�
�a�o�liwie, trz��� si�, zawodzi� dzik� i przejmuj�c�
pie�� niby arfa eolska, na kt�rej noc wygrywa�a swoje melodie tajemnicze, to jakie� ptaki z krzykiem zrywa�y
si� z drzew, to wiatr zm�ci� wszystko, rzuci�
si� na las, prze�wistywa�, g�uszy� odg�osy katar�w, bij�cych ju� z dawn� ci�g�o�ci� - to przycisza�o si� i od
katar�w pop�yn�a smutnie zawodzona pie��.
- Gliniewicz winien, a? - Winien Gliniewicz, winien. - powtarza� i podnosi� si�, jakby chcia� wzi�� kij i i�� w
�wiat, i ju� widzia� przed sob� drogi, tu�aczk�,
n�dz� dawn�, g��d, poniewierk�... i opad� ci�ko z powrotem, bez si�, i �zy, powstrzymywane d�ugo, pola�y mu
si� po twarzy gryz�cym strumieniem. Upad�
na ziemi� i nie m�g� ju� nic m�wi� ani my�le�, tylko p�aka�, p�aka�, p�aka�...