6139
Szczegóły |
Tytuł |
6139 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
6139 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 6139 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
6139 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
W�adys�aw Stanis�aw Reymont
Lili
I
- Ale co my teraz poczniemy ze sob�?
- Raz... dwa... trzy... Nie wiem, to ju� J�zia g�owa odpowiedzia�a Korczewska pochylaj�c si� nad szyde�kow�
rob�tk�. - J�zio dobrze my�li o nas. Ko�cz� te serwety, bo prezydentowa obieca�a�mi sprzeda�. Raz... dwa... trzy...
- liczy�a po cichu i tak si� zatopi�a w robocie, �e nie widzia�a wzburzenia Ga�kowskiej, kt�ra pr�dko i niecierpliwie
biega�a po pokoju; tak niecierpliwie, a� wielka, jasna peleryna, kt�r� mia�a na ramionach, fruwa�a za ni�, wyd�ta i
uderza�a w twarz m�odego ch�opaka, siedz�cego pod piecem.
- Ja�ciu! my�l�e co, przecie� jeste� m�czyzn� zawo�a�a przyduszonym g�osem, staj�c przed nim.
- Jestem m�czyzn�, to si� wie... a zaraz b�d� my�le�, tylko papierosa wypal� - odpowiedzia� drwi�co, puszczaj�c
jej w oczy k��b dymu.
Ga�kowska uderzy�a go oczami i siad�a obok Korczewskiej na koszu, okrytym dywanikiem z r�nokolorowych
skrawk�w.
- Zdaje mi si�, �e zrobili�my wielkie g�upstwo odchodz�c od Stobi�ski�go. Korczy�ski m�g� rozbi� towarzystwo,
bo pa�stwo macie fundusze... macie protektor�w... macie swoje plany...
- Mamy fig� marynowan�. Ple� pani, ple�... raz... dwa... Mamy fundusze! J�zio wczoraj zastawi� futro!... trzy...
cztery...
- Ale c� my zrobimy? My, kt�rzy futer nie mamy do zastawienia! Ca�y tydzie� ju� si� nie gra! Wie pani, pisa�
dzisiaj Ole� do Ja�cia, �e onegdaj grali w Kole, spektakl by� nabity, mieli w kasie osiemdziesi�t rubli!
Osiemdziesi�t rubli! - powt�rzy�a z naciskiem. - Gdyby�my byli razem, to mieliby�my na mark� najmniej po p�
rubla doda�a z �alem,.
- Jed� pani do nich, zaanga�uj� pani� z poca�owaniem r�ki, we�miesz wszystkie bohaterki... zagrasz po Lili
wszystkie naiwne... - szepta�a cicho, z drwi�cym u�mieszkiem Korczewska rozprostowuj�c na kolanie sko�czone
k�ko.
- Pani tak m�wisz, jakbym ja, Ga�kowska, nie by�a aktork� na stanowisku, tylko pierwsz� lepsz� krowient�!
- Ale� ja nic nie m�wi�! Niech�e mnie B�g broni, �ebym co m�wi�a...
Ga�kowska porwa�a si� z kosza i znowu biega�a po pokoju. Jej sinawa twarz, chuda i brzydka, obsypana pudrem,
pokry�a si� mocnymi wypiekami irytacji, a wielkie, wyp�owia�e, okr�g�e oczy, silnie podczernione i otoczone
doko�a ca�� sieci� zmarszczek, zamgli�y si� �zami.
- Mieszkanie za ca�y miesi�c nie zap�acone, to mniejsza, ale je�� nie ma kupi� za co, kredytu nie mamy ju� za grosz.
Ja�cio wczoraj sprzeda� za par� groszy co� z laubzegi, ja dzisiaj zastawi�am salop�, a na jutro nie ma ju� ani co
sprzeda�, ani zastawi�... I kto to wszystko znosi! kto tak cierpi! Ja, Ga�kowska, aktorka na stanowisku! To ju� chyba
koniec �wiata!
Opar�a si� o parapet i wsadzi�a twarz w okno, �eby ukry� �zy, kt�re si� jej gwa�tem wydobywa�y spod powiek -i to
bolesne, rozpaczliwe �kanie, jakie wstrz�sa�o ca�� jej chud� postaci�. Patrzy�a potem chwil� bezmy�lnym wzrokiem
w za�nie�ony, bia�y �wiat, a� jakie� postanowienie mocne j� poderwa�o z miejsca, bo si� rzuci�a na pok�j i zawo�a�a
energicznie:
- Wiem, co robi�! Ja�ciu! Chod�my!
I sz�a przez pok�j z majestatem El�biety z Hrabiego Essexa, kt�r� grywa�a. Ja�cio niech�tnie si� podni�s� i
troskliwie obci�ga� bardzo delikatne, letnie palto, w kt�rym chodzi�.
- Raz... dwa... Zaczekajcie. J�zio zaraz przyjdzie. Maj� si� wszyscy zebra�, to si� naradzimy, trzy... cztery... Grabie�
pisa�, �e chcia�by nas wszystkich anga�owa�, a w ka�dym razie co� si� postanowi. O, ju� kto� idzie!...
Jako� w tej chwili drzwi si� otwar�y i z ca�� fal� �niegu i wiatru wpad�a m�oda dziewczyna, a za ni� elegancki,
przystojny m�czyzna.
- Dzie� dobry! Jezus taki �nieg! taki wiatr! tak strono! Mam pe�ne buciki �niegu. Przechodz�c ko�o apteki,
spojrza�am na >tego pigularza ry�ego i bach... w ca�� kup� �niegu si� przewr�ci�am. Pan Zakrzewski ledwie mnie
wyci�gn�� - m�wi�a pr�dko, tupi�c nogami, otrzepuj�c si�. ze �niegu, witaj�c z kobietami i kr�c�c si� po pokoju,
kt�ry nape�ni�a weso�� wrzaw�.
- Ja�ciu, pu�� mnie do pieca i nie patrz! Musz� zdj�� buciki! Ale i panu nie wolno... nie wolno... - zawo�a�a do
swojego towarzysza i zerwawszy si� od pieca w jednym buciku tylko, odwr�ci�a go plecami do siebie.
Patrz pan na Ga�kowsk�, �licznie si� dzisiaj zrobi�a! Ja�ciu, patrz w szyde�ko pani Korczewskiej! - wo�a�a ze
�miechem, zdejmuj�c drugi bucik, wysypa�a �nieg i opar�a male�kie n�ki w czarnych po�czochach na ciep�ych
drzwiczkach, ogl�daj�c si� przy tym co chwila, czy kto nie patrzy.
- Ho! ho! Lili ma nowe futerko! Dobry "b�benek" z tego obywatela - doda�a ciszej Ga�kowska ogl�daj�c
dziewczyn� z uwag�, pe�n� zazdro�ci.
- Przerobione z mamy! - zawo�a�a Lili weso�o i spojrzawszy na Zakrzewskiego, kt�ry sta� jak s�up na �rodku pokoju,
odwr�cony do niej plecami, roze�mia�a si� g�o�no; ogromne, b��kitne oczy strzeli�y niepohamowan� weso�o�ci�,
w�o�y�a szybko buciki, zerwa�a z g�owy futrzany czarny ko�paczek i rzuci�a nim w twarz Ja�cia, kt�ry nieznacznie
si� jej przypatrywa� i gryz� papierosa, poprawi�a grzebyki w jasnych jak len, popielatych w�osach, kt�re niesfornymi
kosmykami, nastroszone, puszyste, spada�y jej na czo�o, zakrywa�y skronie i jak popielate p�omyki pe�za�y po
bia�ym karku, wychylaj�cym si� z zielonej sukiennej bluzki, �ci�ni�tej paskiem w stanie.
Wytar�a wilgotn� od �niegu twarz i obci�ga�a bardzo starannie bluzk�.
- Lili nie ma dzisiaj gorsetu! - szepn�� Ja�cio cynicznie.
- �obuz! Dyrektorowo! niech on nie patrzy na mnie! zawo�a�a rumieni�c si� i os�aniaj�c skrzy�owanymi r�kami
piersi, bo przez cienkie sukno rysowa�y si� zbyt wyrazi�cie. Korczewska roze�mia�a si� nie podnosz�c ocz�w znad
k�ka, a Ga�kowska obejrza�a j� przymru�onymi z�o�liwie oczami i rzuci�a pob�a�liwie:
- Nigdy nie wychodzi z roli naiwnej! Mascota! - doda�a ciszej i ur�gliwiej.
Lili nie s�ucha�a, okry�a ramiona jak�� podart� chustk� Korczewskiej i usiad�a na koszu. Siedzia�a czas jaki� w
milczeniu, tylko buja�a zajadle nogami i biega�a oczami po �cianach pokoju, malowanych w ordynarny niebieski
dese�, po kt�rym �cieka�y od sufitu brudno��te smugi wilgoci, po ��ku, okrytym szyde�kow� kap� i stosem coraz
mniejszych poduszeczek, przez kt�rych szyde�kowe poszewki prze�wieca�a purpura wsypek; wielki dywan z
r�nokolorowych sukiennych kwadrat�w wisia� nad ��kiem i stanowi� t�o dla obrazu Matki Boskiej
Cz�stochowskiej i dla kilkunastu fotografii Korczewskiego w r�nych rolach, oprawionych w laubzegowe ramki.
- Mieli�cie radzi�, to rad�cie, s�ucham! - zawo�a�a niecierpliwie. - Zakrzewski, chod� no pan! Jakie pan ma w�osy!
ha! ha! - �mia�a si� bij�c pi�tami w kosz.
Zakrzewski przejrza� si� w lusterku i zacz�� spiesznie przyg�adza� w�osy.
- Chod� pan do mnie. Dawaj pan grzebie�, pr�dko!
Zakrzewski usiad� obok niej, a ona, �e by�o jej za wysoko, ukl�k�a na koszu i zacz�a mu czesa� w�osy, obracaj�c
g�ow� na wszystkie strony.
- Raz... dwa... dobre dzieci... �liczne dzieci... - szepn�a Korczewska pob�a�liwie.
- Scena z Wodewilu! Lili dobrze robi naiwn�!
- Pilnuj pani lepiej swojego Ja�cia, a nie moich r�l! - odpowiedzia�a spokojnie dziewczyna czesz�c dalej.
- Pani si� do mnie nie wtr�caj, ja jestem aktorka na stanowisku. Ja�ciu, przecie� jeste� m�czyzn� i pozwalasz
faowientom ubli�a� swojej siostrze!
- Ja�ciu! obro�e od apopleksji �on� swojego brata! - zawo�a�a ze �miechem Lili widz�c p�sow� z irytacji twarz
Ga�kowskiej, kt�ra nic si� ju� nie odezwa�a, tylko gryz�a z w�ciek�o�ci d�et, jakim by� ubrany prz�d okrywki, a
Ja�cio okry� si� takim k��bem dymu, �e znikn�� w nim ca�y.
- Panie Leonie, kogo my w tej chwili przypominamy?
- Samsona i Dalil�!
- Czy to ze sztuki jakiej? Musi mi pan w domu opowiedzie�, dobrze? - zapyta�a s�odkim, przeci�g�ym g�osem,
dotkn�a paluszkiem jego ucha i zajrza�a mu tak blisko w oczy, �e cofn�� si� zmieszany i zacz�� gwa�townie
pokr�ca� w�siki.
- Dobrze, opowiem pani! - odpowiedzia� cicho i staja� si� uchwyci� j� za r�k�, ale si� szybko wysun�a i pobieg�a do
psa �pi�cego na krzese�ku, kt�rego pocz�a poci�ga� za uszy i dra�ni�.
Cisza si� zrobi�a; Korczewska nieustannie liczy�a oczka szyde�ka, Ga�kowska siedzia�a przy oknie i z jak�� trwog�
patrzy�a w za�nie�ony �wiat; wiatr wy� za oknami i co chwila rzuca� tumany �niegu w szybki brz�cz�ce, targa� za
drzwi i gwizda� w kominie, a� si� wydyma�a niby �agiel czerwona firanka, jak� by� przys�oni�ty, a pies, dra�niony
przez Lili, warcza� cicho, a� w ko�cu znudzony zeskoczy� na pod�og�, przeci�gn�� si� i drapa� do drzwi ze
skowytem.
- Cicho, Murzyn! Pan przyjdzie, to Murzynowi da je��, cicho, piesku - szepta�a Korczewska g�aszcz�c
pieszczotliwie psa, kt�ry u�o�y� si� na jej sp�dnicy i zasn��.
- Dzie� dobry, komedianty! To czas, niech go drzwi �cisn�! - zawo�a� niski, chudy aktor mocuj�c si� przez chwil� z
drzwiami, kt�rych mu wiatr nie pozwoli� zamkn��. Zacz�� tupa� nogami i otrzepywa� si� ze �niegu.
- Psi si� dzisiaj wesel�! Na zakr�cie my�la�em, �e mnie wiatr we�mie, bo m�j ibercjerek tak si� wyd��, �e chwil�
jeszcze, a wasz Kos by�by sobie pofrun�� szuka� anga�man w ob�okach. A zimno!
Zabija� r�ce o ramiona po ch�opsku i ostro�nie tupa� nogami, bo jego cienkie lakierki, pe�ne �atek i szw�w,
zaczemionych atramentem, nie pozwala�y na energiczniejsze ruchy.
- Dyrektor zaraz przyjdzie! Pani Ga�kowskiej s�uga i podn�ek! Naszej kochanej, pakownej mamie Korczewskiej -
ca�uj� r�czki; pi�knej Lili - buziaka, a szanownemu dziedzicowi dobrodziejowi, z dubelt�wki! - I co gada�,
wykonywa� natychmiast z bardzo powa�n� min� i z nieruchom�, sinaw�, podobn� do maski twarz� starego aktora
prowincjonalnego, a potem przywar� mocno plecami do pieca i zacz�� gwizda�.
- Kos dzisiaj gwi�d�e ju� od rana, musia� zrobi� dobry interes.
- Lili jest bachor, cicho! Zrobi�em interes, bo zrobi�em molom kawa�. Uwa�cie! Zagl�dam do kufr�w... a tam po
moich sobolach te szelmy spaceruj� sobie najbezczelniej, jakby to by�a garderoba co najmniej naszego kochanego
dzi.edzica dobrodzieja! Czekaj�e, ho�oto! Wa��wk� przybi�em za trzy papierki, a sw�j ibercjerek letni na gzbiet, no
i jestem... - Zacz�� si� �mia� bez przyczyny i rozciera� z zapa�em sine od mrozu uszy.
- Szalkowscy przyjd�? - zapyta� Ja�cio zlewaj�c przeci�g�a.
- O masz ich, id� ju� i k��c� si�, jak zwykle! - zawo�a� patrz�c w okno, obok kt�rego mign�li jacy� ludzie g�o�no
rozmawiaj�cy.
- Pr�dzej! pr�dzej! I zamykajcie te drzwi piekielne! - zakrzycza� Kos, wpu�ci� Szalkowskich, drzwi zatrzasn�� i
pr�bowa� je nawet zamkn�� na klucz.
- Czy przez to ma by� cieplej? - za�mia�a si� Lili.
Kos pu�ci� drzwi i znowu przywar� do pieca, a przypatrywa� si� Szalkowskiej, kt�ra sztywno i ozi�ble wita�a si� ze
wszystkimi, pomijaj�c tylko ostentacyjnie Ga�kowsk�, umy�lnie odwr�con� do okna.
- Bardzo zimno! - odezwa�a si� Szalkowska odwi�zuj�c woalk�.
- Tak, chcia�em w�a�nie powiedzie�, �e jest bardzo zimno - szepn�� spiesznie Szalkowski zacieraj�c r�ce i
odbieraj�c od �ony woalk�, boa z szarych, brudnych pi�r i ceratowy, p�aski kapelusz; u�o�y� to wszystko bardzo
starannie na ��ku.
- Czy to jest naj�wie�sza wiadomo�� z ulicy? - szepn�� ironicznie Kos.
Szalkowska odwr�ci�a si� od niego pogardliwie i w ma�ym lusterku zacz�a wyciera� twarz, poprawia� w�osy i
delikatnie obmacywa�a mocno wypuk�e, silnie ukarminowane usta.
- Todziu! Pudru zapomnia�am! - odezwa�a si� do m�a.
- Rzeczywi�cie, zapomnia�em ci go W�o�y� do kieszeni, ale zaraz przynios�, za chwil� - i w wielkim po�piechu
wybieg�, ju� na ulicy k�ad�c palto i czapk�. Tymczasem Szalkowska bez ceremonii upudrowa�a twarz pudrem
Korczewskiej i siad�a przy Lili, kt�ra z jakim� dziecinnym podziwem przypatrywa�a si� jej wspania�ej, dosko nale
rozwini�tej postaci i pi�knej, chocia� ju� mocno podniszczonej twarzy.
- Todzio wraca! Dobrze pani� obs�uguje - mrukn�� Kos.
Szalkowska roze�mia�a si� sucho, g�os mia�a nieprzyjemny, troch� gard�owy i jakby przepity.
- Mam puder, przepraszam ci�! - wo�a� m�� z trudem �api�c powietrze, tak si� zdysza�, cho� mieszkali tylko o dwa
domy. Poca�owa� �on� w r�k�, odci�gn�� Zakrzewskiego do drzwi i co� mu tam gor�czkowo opowiada� pilnuj�c
r�wnocze�nie oczami, czy �ona czego nie potrzebuje.
- W�a�ciwie na co czekamy? Pi� mi si� chce, Todziu, przynie� mi wody sodowej.
- Zaraz, Hela, za chwil� b�dzie! - i znowu wybieg� po�piesznie.
- Przyjdzie m�j m��, to postanowimy co o spektaklu. Raz... dwa... trzy...
- Ale ja nie mam czasu, mnie si� spa� chce! - Przeci�gn�a si� leniwie, ziewn�a par� razy, opar�a g�ow� o �cian� i
przymglonym a natarczywym wzrokiem wpatrzy�a si� w Zakrzewskiego, kt�ry pisa� co� o��wkiem na mankiecie i
podsuwa� go pod oczy Lili, tak zaj�tej odczytywaniem, �e nie widzia�a prawie wej�cia Korczewskiego z drugim
jakim� aktorem.
Korczewski mrukn�� niezrozumia�e przywitanie i zacz�� odkr�ca� wielki szal z szyi, potem d�ugo zaciera� r�ce,
jeszcze d�u�ej wyci�ga� z kieszeni r�ne prowianty i rozk�ada� je na kominie za firank�, sk�d si� wreszcie ukaza� z
niewielkim garnuszkiem -w r�ku, z kt�rego jad� powoli, chodzi� po pokoju i m�wi�:
- Jeste�my mniej wi�cej wszyscy, mo�emy wi�c ju� radzi�.
Pochyli� swoj� wynios��, chud� posta� i powl�k� po zebranych czarnym, przymglonym nieco, ale dobrym
wzrokiem. Twarz mia� �wie�o wygolon�, sinaw� od mrozu, a na twarzy stercza� wielki, bardzo cienki i d�ugi nos.
- Nie tyle radzi�, ile gra� nam potrzeba; bo niech mnie drzwi �cisn�, ale ju� ani cebuli, ani w co wkraja� - szepn��
powa�nie Kos nie puszczaj�c plecami pieca ani na chwil�.
- Ja r�wnie� jestem ju� "ausgespielt"! Wyrzucili mnie z mieszkania, garderoba przepad�a, ruchomo�ci przepad�y,
biblioteka nawet przepad�a - ozwa� si� patetycznym g�osem aktor przyby�y z Korczewskim, zrobi� szeroki gest r�k�
po gardle, okr�ci� si� szczelniej w star�, aksamitn� almawiw�, podni�s� do g�ry niebieskie oczy i wychudzon�,
mizern� twarz i zaduma� si� ponuro.
- Nie fajnuj, Felu�, tutaj frajer�w nie ma! Kiedy�e� to mia� garderob�, meble, ruchomo�ci jakie, bibliotek�, co?
��esz, a� widno! - m�wi� wolno Korczewski, z powag� wyjadaj�c z garnczka i spaceruj�c po pokoju. Pies chodzi�
za nim nieodst�pnie i co chwila z ihnej strony zagl�da� mu w oczy i cichym warczeniem lub delikatnym
chwytaniem za nogi przypomina�, �e i jemu si� je�� chce.
Felu� nic nie odrzek�, tylko co chwila trzaska� w palce i poci�ga� si� za koniec nosa.
- Mo�e mi pan po�yczy papierosa? - mrukn�� ponuro, wyci�gaj�c r�k� do Zakrzewskiego, kt�ry natychmiast poda�
mu swoj� papiero�nic�.
- Zakrzewski, chod� no pan na chwileczk� - szepn�� Kos odci�gaj�c go pod komin.
- Spojrzyj no pan na Szalkowsk�! Co? zdr�w numer? Wiesz pan, ona dzisiaj by�a u hrabiego! Patrz no pan, jakie ma
aksamity i jedwabie.
- No tak, ale to kwestia jej m�a; a przy tym, gdyby ode mnie zale�a�o, to jednej chwili nie by�aby w towarzystwie.
- Frajer z pana, ona sama potrafi robi� kas�.
- Wi�c po c� na ni� wygadujesz?
- Bo ma�pa jest i tyle, g�upich pi�ciu rubli nie chcia�a mi po�yczy�; nie masz pan co drobnych? - zako�czy� drapi�c
si� w ucho.
- Mog�e� pan od tego samego zacz��! Dam panu, jak b�dziemy wychodzili - szepn�� dosy� niech�tnie, pozostawi�
go przy drzwiach i chcia� powr�ci� do Lili; ale w p� drogi z�apa� go za klap� Felu� i, znowu odci�gn�� do drzwi, i
zacz�� cichym a ponurym g�osem m�wi�:
- Wiesz pan, dlaczego Ja�cio ma tak� pr�g� na twarzy?
- Nie zwr�ci�em nawet uwagi.
- By�o tak: ja mu kraj� dubl�z czerwonej, a on krzywi sw�j paskudny pysk i powiada: fuszer; kraj� mu potem
kwadr� z bia�ej do �rodka, a on m�wi: fuszer; w drugiej partii zrobi�em jednym ci�giem sto trzydzie�ci karamboli, a
ta krowienta posinia� ze z�o�ci i szczeka: fuszer! Wyci��em go kijem przez pysk i wyszed�em, bo nie lubi� d�ugich
awantur.
- �licznie, panie kochany, ale co mnie to obchodzi?
- A c� u diab�a dziedzica obchodzi?
- Mianowicie to, co gra� mamy i czy gra� b�dziemy.
- Co� zawsze gra� b�dziemy, a tymczasem mo�e by�my po cichu si� wynie�li i zagrali jedn� zwyczajn� o sznapsika
z przek�ska, co?
- Ile� panu potrzeba koniecznie? - zapyta� Zakrzewski, wiedz�c, jakimi drogami zwykle dobiera si� Felu� do
po�yczki.
- Te, cho�by rubla - odpowiedzia� nie�mia�o, bo chocia� stale �y� po�yczkami i naci�ganiem, sta�e si� jednak
wstydzi� tego i stale sobie przysi�ga�, �e to po raz ostatni.
- To ju� mocno nudne, rad�cie�, bo mi si� spa� chce! - zawo�a�a Szalkowska i przeci�gaj�c si� oci�ale i leniwie,
wyci�gn�a r�k� po wod�, kt�r� jej podawa� m��.
- Sko�cz�e, Korczewski, je�� do stu diab��w! - zawo�a� Kos.
- Zaraz, niech�e dogryz� ostatniej sk�rki ze swojego futra!
Postawi� gamczek pod kominem, w kt�ry natychmiast wsadzi� �eb Murzyn, wytar� starannie r�ce, potem ukraja�
kawa� chleba i �ami�c go w d�ugich, ko�cistych palcach, jad�, chodzi� i my�la�.
- Co b�dziemy gra�? - zapyta�a Lili pr�dko, bo ju� si� nudzi�a.
- Niech si� pani wpierw spyta, gdzie b�dziemy gra� i przy czym. Tak, bo nie ma co, nie ma gdzie i nie ma przy
czym, tak! - mrukn�� Felu� ponuro.
- B�dzie co, b�dzie gdzie i b�dzie przy czym! Raz... dwa... - odpar�a �ywo Korczewska.
- Dobrze tak m�wi�, ale nie ma biblioteki, nie ni� teatru i nie ma dekoracyj! Dalib�g nie wiem, po co rozbijali�my
Stobi�skiemu towarzystwo. Chyba, �eby teraz pozdycha� z g�odu! Oni grali przedwczoraj i mieli osiemdziesi�t
rubli! Mieliby�my po p� rubla na mark�, jedliby�my i nie zastawiali ostatnich �achman�w. Jestem przecie� aktorka
na stanowisku, by�am w r�nych biedach, ale o takiej n�dzy, jak� cierpi� od dw�ch tygodni, nie mia�am nawet
poj�cia. Literalnie nie mie� co je��, chodzi� w ko�cu grudnia w letnim p�aszczyku, nie mie� czym pali�, to jest
wi�cej, ni� cz�owiek znie�� potrafi, to jest nazbyt okropne!... - m�wi�a Ga�kowska i rozp�aka�a si�. �zy jak groch
sypa�y si� na sinaw�, wypudrowan� twarz i ry�y w niej bruzdy ��tawe. Nie powstrzymywa�a ich, tylko p�aka�a
coraz ci�ej a ciszej.
Po zebranych powia�o jakie� mro�ne tchnienie, strawione n�dz� i tu�aczk�, twarze powlek�y si� smutkiem i
martwot�, a oczy bezmy�lnie zatopi�y si� w okna, poza kt�rymi by�a mro�na zima i szeroki, wielki, zimny �wiat; w
tej chwili wszyscy odczuli ca�� swoj� n�dz� i niejednemu zadrga� w sercu g�uchy, w�ciek�y, bo bezsilny b�l i �al do
�wiata i do ludzi. Lili mia�a pe�ne �ez oczy; tak j� wzruszy� p�acz Ga�kowskiej, �e chocia� si� gniewa�y z sob�,
podesz�a do niej pierwsza i zacz�a co� cicho m�wi� i �ciska� jej r�ce, co tak rozrzewni�o aktork�, �e chwyci�a
dziewczyn� w ramiona i serdeczenie uca�owa�a.
Szalkowska tylko siedzia�a nieruchomo; jej pi�kna, marmurowa twarz ani drgn�a, a w oczach nie zatli� si�
najs�abszy promie� wsp�czucia; ziewn�a i rzek�a:
- Gracie melodramat, a to ju� nudne. Todziu!
- Dla pani nudne, bo pani masz pieni�dze, ale my sob� nie handlujemy! - zakrzycza� chrapliwie Kos, kt�ry nie m�g�
jej darowa�, odm�wienia po�yczki.
- Tak, n�dza by�a, jest i b�dzie! Tak, Szalkowska ma swoich kochank�w, Ga�kowska swoj� zrudzia�� peruk�,
Korczewska swojego Murzyna, Lili matk� i dziedzica, Murzyn sw�j �a�cuch, Kos swoich b�benk�w, Ja�cio siostr�.
Ka�dy kij swojego pana, ka�de ciel� swojego rze�nika, �cian� i kulisy, prosz� o zadeklarowanie. Kurtyn� zrobi si� z
portier, hebesy przecie� po�ycz�. Korniszon namaluje pok�j i b�dzie cudnie, no, tylko galopem!
- Niech Kos zagra benefis, on ma du�o przyjaci�.
- Jak Boga kocham, to niemo�ebne! Jak�e ja si� poka�� na �wiat w swoich lakierach, w kt�rych tylko uszy s� nie
podarte, a m�j ibercjerek, co?
- Felu� niech zagra - zaproponowa�a Ga�kowska.
- Tak, ale nie, bo Felu� w swojej almawiwie m�g�by si� tylko powiesi� uroczy�cie, a zreszt� mnie si� nigdy benefisy
nie udawa�y.
- Graj pani z Ja�ciem - szepn�� Korczewski.
- Co? Mo�e w tym p�aszczyku pojad�? Nie chc� zmarzn��, ani te� nara�a� si� na ur�gowisko!
- Todziu, zagraj ty z �on�, macie tyle znajomo�ci! - b�aga� ju� Korczewski.
- My nie mo�emy gra� dla wielu przyczyn, ale ja mog� w mie�cie kilka bilet�w sprzeda� - t�umaczy�a �ywo.
- Wi�c kto zagra benefis? - wo�a� Korczewski wodz�c wzrokiem po twarzach i garderobie zebranych. - Korniszon
nie mo�e, bo nie ma r�wnie� palta. Ole� palto ma, ale nikt go nie zna.
- Niech zagra pan Zakrzewski! Ma eleganck� garderob�, umie m�wi� po francusku, wie, jak si� m�wi z dziedzicami
- zaproponowa�a Korczewska.
- Nie mog�, nie mog�! Mog� jeszcze natrafi� w tej okolicy na jakiego kuzyna lub znajomego, a nie!
Chciejciepanowie zrozumie� moje po�o�enie.
- Nie chcesz pan ratowa� towarzystwa?
- Chcia�bym, ale w ten spos�b nie podobna, a zreszt� nie znam okolicy, nie wiem nawet, jak si� to robi �cian� i
kulisy, prosz� o zadeklarowanie. Kurtyn� zrobi si� z portier, hebesy przecie� po�ycz�. Korniszon namaluje pok�j i
b�dzie cudnie, no, tylko galopem!
- Niech Kos zagra benefis, on ma du�o przyjaci�.
- Jak Boga kocham, to niemo�ebne! Jak�e ja si� poka�� na �wiat w swoich lakierach, w kt�rych tylko uszy s� nie
podarte, a m�j ibercjerek, co?
- Felu� niech zagra - zaproponowa�a Ga�kowska.
- Tak, ale nie, bo Felu� w swojej almawiwie m�g�by si� tylko powiesi� uroczy�cie, a zreszt� mnie si� nigdy benefisy
nie udawa�y.
- Graj pani z Ja�ciem - szepn�� Korczewski.
- Co? Mo�e w tym p�aszczyku pojad�? Nie chc� zmarzn��, ani te� nara�a� si� na ur�gowisko!
- Todziu, zagraj ty z �on�, macie tyle znajomo�ci! b�aga� ju� Korczewski.
- My nie mo�emy gra� dla wielu'przyczyn, ale ja mog� w mie�cie kilka bilet�w sprzeda� - t�umaczy�a �ywo.
- Wi�c kto zagra benefis? - wo�a� Korczewski wodz�c wzrokiem po twarzach i garderobie 'zebranych. Korniszon
nie'mo�e, bo nie ma r�wnie� palta. Ole� palto ma, ale nikt go nie zna.
- Niech zagra pan Zakrzewski! Ma eleganck� garderob�, umie m�wi� po francusku, wie, jak si� m�wi z dziedz�cami
- zaproponowa�a Korczewska.
- Nie mog�, nie mog�! Mog� jeszcze natrafi� w tej okolicy na jakiego kuzyna lub znajomego, a nie! Chciejcie
panowie zrozumie� moje po�o�enie.
- Nie chcesz pan ratowa� towarzystwa?
- Chcia�bym, ale w ten spos�b nie podobna, a zreszt� nie znam okolicy, nie wiem nawet, jak si� to robi.
T�umaczy� si� mi�kko, bo zobaczy� prosz�cy wzrok Lili.
- Ja panu pomog�, pojad� z panem! No, musisz pan, m�j kr�lu z�oty! Pan jeden masz garderob� i podobny jeste� do
cz�owieka! Pro�cie go, panie - zawo�a� Korczewski.
Zakrzewski pomimo pr�b ca�ego towarzystwa, opiera� si� dosy� d�ugo, ale skoro w ko�cu przysz�a Lili i bardzo
cichutko zacz�a prosi�, nie m�g� si� oprze� i zgodzi� si�.
- Pisz pan afisz w dalszym ci�gu, panie Zakrzewski:
"Wielkie po�egnalne przedstawienie na benefis p. Leona Zakrzewskiego, art. dr. teatr�w lwowskiego i
krakowskiego".
- Daj�e pan spok�j, nie by�em.nawet w Krakowie ani we Lwowie.
- To nic, panie, to dobrze robi na afiszu, �adnie brzmi.
- Benefis gra� mog�, ale na tak� blag� si� nigdy nie zgodz�.
- Z pana jest bardzo porz�dny szlachcic, ale bardzo... blondyn. C� to panu szkodzi mniej wi�cej? Egzaminu pan
zdawa� nie b�dzie, ani do kozy pana nie wsadz� za tytu� aktora lwowskiego. Pisz pan.
Zakrzewski napisa� wreszcie, z�ymn�wszy ramionami.
- Jakie� sztuki gramy?
- Zaczekaj pan. Przysz�a mi my�l mniej wi�cej. Na jednoakt�wki nie polec�, to prawda. Mazur w cztery pary -
dobrze, ale co wi�cej?
Ukraja� znowu kawa� chleba, �ama� go, jad� i biega� po pokoju coraz pr�dzej.
- Co wi�cej? Trzeba by da� co� z wielkiego repertuaru, co�, co grywaj� w Warszawie lub w Pary�u, co�, o czym
pisz� obecnie i m�wi�. Dlatego�my si� przecie� rozbili, �eby nie grywa� "M�ynarz�w i kominiarz�w".
- Powie� si� z tym swoim wielkim repertuarem. Sk�d�e go we�miesz?
- Ty nie jeste� m�dry, Felu�, nie! C� to, my�lisz, �e w tej pod�ej Kiemozi chc� zagra� "Hamleta" czy inn� jak�
g�o�n� szop�? Mnie potrzeba tylko g�o�nej sztuki na afisz, na przyn�t� dla tych hebes�w.
- Nic nie rozumiem - szepn�� Zakrzewski k�ad�c pi�ro.
- Nic pan rozumie� nie potrzebuje, pisz pan: "Gniazdo rodzinne, dramat Sudermanna, grywany z nies�ychanym
powodzeniem na scenach ca�ego �wiata. Osoby"... Zaczekaj pan, jakie tam u diab�a wyst�puj� osoby?...
Zamy�li� si� i znowu biega� po pokoju.
- Zobacz pan w egzemplarzu, po c� z pami�ci?
- Ha! ha! Pan jeste�, panie Zakrzewski... jasny blondyn, ha! ha! Ja nie tylko nie mam egzemplarza, ale nawet afisza
z tej sztuki nie widzia�em na oczy, czyta�em tylko o niej w pismach.
- Wi�c jak�e u Pana Boga mo�emy j� zapowiada� i gra�!
- Kt� m�wi o graniu? My j� zapowiemy, a przed samym przedstawieniem, kiedy ju� teatr b�dzie pe�ny, kiedy
pieni�dze b�d� w kieszeni, zaanonsuje si�, �e z przyezyn od nas niezale�nych sztuki tej gra� nie mo�emy, a
natomiast zagramy trzy jednoakt�wki, zako�czone mazurem! Co, planik z�y?
- Plan dobry, spektakl na pewno b�dzie nabity, ale co publiczno�� powie?
- Publiczno�� to wielkie stare ciel�, obieca� mleka przyleci; da� w to miejsce serwatk� - pobeczy, powierzga, ale
wypije w ko�cu. Pisz no pan osoby.
- Zbabrze nas potem w pismach jaki skryba za taki kawa� - mrucza� Felu� chwytaj�c si� za nos.
- Du�o nam zrobi, przecie� nikt z nas gazet nie czyta! Pisz pan osoby: Magda Szulc, �piewaczka. Co trzeci Niemiec
jest Szulcem. To dobrze, ale wi�cej nic nie pami�tam! Psiako�� s�oniowa! Posz�a na scen�, potem powr�ci�a do
domu, ojciec umar� mniej wi�cej, tyle tylko pami�tam z recenzji. �piewaczka! Wi�c musia�a mie� b�benka,
arystokrat�, barona albo hrabiego, wojskowego, ni& ma przecie� sztuki niemieckiej bez leitnanta - kombinowa�
Korczewski, stuka� palcem w czo�o, zaciera� r�ce, a� zawo�a�:
- Pisz pan: "Hermann von Altona-Meklemburg, baron, kapitan huzar�w, kochanek Magdy", "Gretchen, pokoj�wka
Magdy". Przecie� wielka �piewaczka nie mo�e by� bez pokoj�wki. A mo�e da� kamerdynera? To lepiej wygl�da.
Nie, niech zostanie Gretchen. A teraz, teraz...
Otylia, �piewaczka, wsp�zawodniczka Magdy, dawna kochanka barona. Tak, tak, doskonale, przecie� baron musia�
mie� i dawniej kochanki, z tego robi si� zazdro��, scena gwa�towna z Magd�, Magda robi wyrzuty baronowi, ten
kl�ka, t�umaczy si�, przysi�ga, �e tylko j� jedn� kocha! �licznie, cudnie!
Zacz�� zaciera� r�ce i �mia� si� z zadowolenia.
- Nie �miej si�, Lili, widzisz j�, o! - zawo�a� zmieszany, bo dziewczyna a� k�ad�a si� na koszu od �miechu, taki by�
komiczny gestykuluj�c i graj�c ju� ten schemat komedii wymy�lonej, przy czym ka�de s�owo ilustrowa� ruchami i
mimik� bardzo zabawn�.
- Poniewa� powraca�a do domu, wi�c musi by� jaki� ojciec, surowy, gro�ny, pastor, dajmy na to; jaka� matka skora
do przebaczenia; jaka� m�odsza siostra, jaka� ciotka, jaki� m�ody, ubogi krewny, kochaj�cy si� w m�odszej; jaki�
pan wielki, kt�ry m�g� Magd� uwie�� i przez niego uciek�a z domu; doda� jeszcze paru m�odych ludzi i b�dzie
dobrze. Pisz pan: Johan Szulc, pastor, ojciec Magdy; Joanna, matka; Klara, m�odsza siostra; pani Rauchbinder,
ciotka; Ferdynand Muller, kuzyn; hrabia Wilhelm von Schwerin; baron von Herberstal-Oldenburg. Oto dosy�.
- Meklemburg, Schwerin, Oldenburg! Ca�a obora zarodowa! - �mia� si� Zakrzewski przepisuj�c afisz na czysto.
- Gotowe! Moje z�ote panie, te prze�cierad�a, jak tylko mo�na najpr�dzej, z koszt�w si� zwr�ci. Trzeba, �eby je
Korniszon zaraz zacz�� pacykowa�.
- Tak, gotowe, daj no Korczewski rubla a conto, bo zdechn� ci przed przedstawieniem.
- I mnie musisz da�, bo przecie� w takich butach gra� bym nie m�g�.
- To i o nas niech�e dyrektor nie zapomni. Ja�cio zarobi laubzeg�, to oddamy.
- Dobrze, dobrze, robaczki, cudnie, tylko jak was kocham, mniej wi�cej mam rubla, ca�ego rubla w kieszeni -
t�umaczy� si� Korczewski bardzo gor�co, bo zacz�li si� rzuca� i dogadywa�, ale uspokoi� wszystkich Zakrzewski.
- Ja mog� pa�stwu po�yczy� pi�tna�cie rubli do podzia�u, oddacie mi po przedstawieniu! - zawo�a� daj�c pieni�dze
Korczewskiemu.
- Rzepa, nie ch�op, tak! Powie� si�, Zakrzewski, bo� g�upi - szepn�� mu do ucha Felu� �ciskaj�c r�wnocze�nie
bardzo silnie jego r�k�.
- Kto b�dzie przechodzi� ko�o mieszkania Korniszona, to mo�e mu zaniesie pieni�dze i powie, �eby natychmiast
przyszed� do mnie - powiedzia� Korczewski rozdzielaj�c pieni�dze.
- Ja mog� wst�pi� - ozwa� si� Zakrzewski.
- Mo�e pan mnie odprowadzi, panie Leonie, bardzo prosz�, mam nawet do pana interes - szepn�a mu cicho pi�kna
Szalkowska ogarniaj�c go pow��czystym spojrzeniem.
- Teraz nie mog�, przyjd� wieczorem, je�li pani chce koniecznie.
- Wieczorem nie b�d� w domu! - sykn�a zirytowana, �e odmawia.
- To i lepiej - odpowiedzia� ostro i odwr�ci� si� do Lili, kt�ra udawa�a, �e nie uwa�a i nie s�yszy tych kilku s��w, ale
gdy usiad� obok niej, spojrza�a na niego bardzo wdzi�cznym i s�odkim spojrzeniem.
- Na ile prze�cierade� mog� liczy�?
- Ja mog� da� trzy, dwa musz� zostawi�, nie mieliby�my spa� na czym - t�umaczy�a si� Ga�kowska.
- My mo�emy da� cztery! raz... flwa...
- To my tylko dwa, bo mamy ca�e cztery - zawo�a�a Lili z rumie�cem.
- Szalkowska! a pani nic nie dasz? - zagadn�� milcz�c� Korczewski.
- Dam sze��, Todzio zaraz przyniesie.
M�czy�ni nie deklarowali prze�cierade�, bo nic nie mieli.
- Jutro sobota, wigilia! Szkoda, �e nie mo�emy gra� w drugie �wi�to, teatr by�by pe�ny. Trzeba czeka� do czwartku!
Panie Leonie, w drugie �wi�to pojedziemy na wie� z biletami, afisze b�d� jeszcze dzisiaj, lec� natychmiast do
naczelnika, �eby zd��y� podpisa�. Dzisiaj jeszcze um�wi� si� o stajni�, a od jutra Korniszon mo�e zacz�� malowa�
dekoracje. Do widzenia! - okr�ci� si� szalem i wybieg�, za nim rozchodzili si� wszyscy.
Zakrzewski pom�g� Lili si� ubra� i wyszli razem, przeprowadzeni macierzy�skim spojrzeniem Korczewskiej, kt�ra
w dalszym ci�gu robi�a szyde�kiem k�ka, liczy�a oczka, wygl�da�a oknem i uspokaja�a g�askaniem wydzieraj�cego
si� na �wiat Murzyna.
II
- Panie Leonie - zacz�a Lili zaraz na ulicy, przys�aniaj�c usta mufk�, bo wiatr sypa� �niegiem prosto w twarz.
- Prosz� o r�k�, pr�dko.
Wyci�gn�� do niej r�k�, a oaa przycisn�a j� do serca mocno, pog�aska�a kilkakrotnie i bardzo szybko poca�owa�a
zas�aniaj�c natychmiast mufk� oczy.
- Co pani robi? - zawo�a� i a� przystan�� ze zdumienia.
- Bo pan taki dobry, taki z�oty, taki... strasznie dobry - szepta�a nie patrz�c mu w oczy. -- Ja panu dzi�kuj� za te
pieni�dze, kt�re pan da� wszystkim; nikt panu nawet nie dzi�kowa�, nikt nawet nie m�wi� o nie, a pan sam da�, mo�e
to ostatnie pieni�dze!
- C� w tym dziwnego, oni potrzebowali, a ja mia�em. Lili jest uprzykrzony, niezno�ny dzieciak! Lili jest b�ben,
cicho! - zawo�a� na�laduj�c Felusia i jak on, poci�gn�� si� za koniec nosa Lili roz�mia�a si� weso�o.
- Gdzie my idziemy, panie Leonie?
- Do mamy! Po drodze kupimy ciastek, a jak Lili b�dzie grzeczna, to nic nie powiem, �e dziecko kokietowa�o
Ja�cia.
- Nieprawda! Jak mam� kocham, nieprawda!
Uderzy�a si� pi�stk� w piersi tak energicznie, a� Leon roze�mia� si� szczerze i mia� szalon� ochot� uca�owa� te
cudne, dziecinne prawie usta, kt�re zacisn�a z wielk� powag� rozkapryszonego dziecka.
- Ja nie kokietowa�am Ja�cia, ja nie kokietuj� nikogo!
- Wierz� pani, wierz�.
- Nie trzeba mnie nigdy pos�dza� o to, panie Leonie, nigdy.
- Dobrze.
- Niech mi pan poda r�k�! Tak, ale mocniej, mocniej! o, teraz dobrze.
Szepta�a przyciskaj�c si� do niego ramieniem i podnosz�c cudne, b��kitne oczy na jego twarz.
- Wie pan, ten in�ynier powiedzia� mamie, �e ja mam talent, czy to prawda?
- Prawda, ma pani talent do rozkochiwania w sobie.
- A nieprawda! Kto by si� we mnie kocha�, kiedy ja jestem strasznie g�upia, strasznie i t� rol� Justysi w
"Dzienniczku" gra�am pod starym psem.
- Gra�a pani dobrze i jest pani strasznie �adna, strasznie! A przy tym bardzo dobra, bardzo zdolna, nic nie zazdrosna
o rol�, ach, faka dobra L.
- Nie, nie jestem dobra, nie - odpowiedzia�a powa�nie i trz�s�a g��wk� przecz�co, �ci�gn�a ciemne, prawie czarne
brwi, a� si� pomi�dzy nimi zarysowa�a g��boka bruzda.
Zakrzewski si� uk�oni� jakim� paniom przechodz�cym obok; bdk�oni�y si� lekko i obrzuci�y pogardliwo-aroganckim
wzrokiem Lili. Spostrzeg�a to, zarumieni�a si� mocno, oczy zaiskrzy�y si� jej, przycisn�a si� silniej do nie go i gdy
ju� panie owe przesz�y, odwr�ci�a si� za nimi i pokaza�a im j�zyk.
- Co pani robi?
- A j�dze obrzydliwe, baby-Jagi, bazyliszki - szepta�a ze z�o�ci�. - C� one pani z�ego zrobi�y?
- Nie widzia� pan, jak patrzy�y na mnie, co? Jak na jakie zwierz� z mena�erii.
- Ale�, zdawa�o si� pani, to s� najinteligentniejsze w mie�cie panny, bardzo dobre!
- Ale nie dla mnie. M�j z�oty panie Leonie, zrobi pan, o co bardzo poprosz�? co?
- Prawie obiecuj�, ciekaw jestem.
- Niech si� pan nie k�ania, niech si� pan z nimi nie zna, m�j z�oty, m�j drogi, panie Leonie! - prosi�a ze �zami w
oczach.
- Dlaczego? prosz� mi da� jakie racje.
- Bo one mnie nienawidz�! Ja to dobrze czuj�, dobrze...
Wzdrygn�a si� i bezwiednie obtar�a twarz chustk�, jakby chc�c zetrze� te zimne i pogardliwe ich spojrzenia.
- Pan my�li, �e one s� tak pi�kne, jak wygl�daj�? ta starsza przyczemia sobie powieki i brwi, dobrze kiedy�
widzia�am; a m�odsza si� r�uje, naprawd� si� r�uje! Ze one mnie nienawidz�, to ju� dawno czuj�, dawno! Bo�e!
jaka ja jestem g�upia, c� to pana obchodzi? - wykrzykn�a.
- Nic mnie Lili nie obchodzi, nic! nic! - powtarza� cicho, przyciskaj�c jej r�k� tak silnie, �e a� sykn�a, ale
rozpromieni�a si� wielk� rado�ci�.
Szli w milczeniu, wymijali starannie olbrzymie kupy �niegu, z kt�rych wiatr zwiewa� na chodniki ob�oki kurzawy.
�nieg przesta� pada�, natomiast wiatr od czasu do czasu zrywa� si� gdzie� z p�l i ze �wistem przewala� si� po
ulicach miasteczka, k��bi� w ob�oku bia�ych py��w, zasypywa� oczy, stragany pod ratuszem i okna parterowych
dom�w, milkn�� nagle i jakby d�awiony przez mr�z, charcza� i �omota� si� po dachach blaszanych. S�o�ce wyjrza�o
blade, zimne, obumar�e i b�yszcza�o martwo jak wielka mosi�na tarcza, �wie�o wyszorowana, zapala�o nik�e
skrzenia w �niegach, prze�lizg�o si� po cichu po zmarz�ych szybkach i zapad�o znowu w bia�awej kurzawie
przestrzeni.
- Jedziemy jutro na wigili� na wie� - odezwa�a si� po chwili.
- To ju� jutro wigilia? Prawda! Zapomnia�em zupe�nie. Daleko jedziecie?
- B�dzie podobno z pi�� wiorst. To nasza gospodyni zabiera nas do swojej siostry. Ja chcia�am, aby�my pozostali w
domu, aby i pan z nami by� na wigilii. Ale... ale... Okropnie mi w nogi zimno!
Nie mog�a wykrztusi�, �e nie mieli wprost za co urz�dzi� wigilii.
- A pan gdzie b�dzie jutro wieczorem?
- Ja! ja - powtarza� wolno, budz�c si� z przypomnie�, co go osiad�y gwarn� ci�b� - ja b�d� w restauracji! - k�ama� z
pewnym trudem; nie wiedzia�, gdzie b�dzie.
- Smutno b�dzie panu samemu, bez rodziny, co?
- B�d� nie sam, b�d� ze wspomnieniem pani! - powiedzia� �ywo, ale dosy� twardo.
Uderzy� j� ten niespodziewany d�wi�k; spojrza�a na niego i nic si� nie odezwa�a.
Poszarza� im nagle �wiat. On co� rzek�, ale s�owa porwa� mu wiatr, co buchn�� z bocznej ulicy l poni�s� na pole. Szli
�rodkiem ulicy, brodz�c po puszystym �niegu, kt�ry kurzaw� wstawa� za nimi. Stare, poodbijane z tynk�w
domostwa pochyla�y si� z obu stron i patrzy�y na nich zielonawymi oczami okien. Gromada dzieci bi�a si� w
jednym miejscu tak zajadle, �e tuman bia�ych py��w otacza� ich ob�okiem, w kt�rym tylko chwilami czerni�y si� ich
kontury; rze�we, m�ode g�osy d�wi�cza�y ostro w powietrzu i odbija�y si� o domy. Psy szczeka�y rado�nie i tarza�y
si� w �niegu pod nogami przechodni�w.
- Wejdzie pan do nas? Cho�by na chwil� - doda�a widz�c jego omroczenie.
Skin�� g�ow� i weszli do parterowego ma�ego domku, oddzielonego od ulicy sztachetami, malowanymi na zielono.
Lili mieszka�a z matk� w male�kim pokoiku od podw�rza.
Matka siedzia�a pod oknem, okr�cona w ko�dr�, bo zimno by�o w pokoju; czyta�a odcinki dziennik�w, oprawne w
niebieski aktowy papier; by�a to jej ci�g�a i ulubiona lektura. Podnios�a oczy na wchodz�cych, skin�a
Zakrzewskiemu g�ow� i czyta�a dalej.
Lili posz�a si� rozbiera� za parawanik, kt�ry os�ania� kominek i ��ko, a Leon usiad� na kanapce, kt�rej pokrycie
by�o niegdy� wi�niowe i r�wnie� niegdy� by�o aksamitne i ca�e, bo teraz nie mia�o �adnej barwy, a dziury i szwy
niezliczone, i ko�ce wy�amanych spr�yn pokryte by�y szyde�kowym pokrowcem. St� staro�wiecki, okr�g�y, na
jednej nodze, okryty w��czkow� serwet�, d�wiga� wielk� lamp�, os�oni�t� aba�urem z niebieskiej bibu�ki i stoj�c�
na patarafce z zielonej w��czki, imituj�cej traw�, z kt�rej wychyla�y si� r�owe gniazdka, pe�ne ��tych ptaszk�w,
wyci�gaj�cych niebieskie dzioby. Na �cianach, pokrytych bladoniebieskim papierem w r�e czerwone, wisia�y
jakie� stare fotografie, majacz�ce sp�owia�ymi, zatartymi twarzami jak widma, kilka po��k�ych portret�w s�awnych
ludzi i dwa powinszowania, wyszyte na kanwie i oprawne w czarne ramy.
Pod�oga by�a utrzymana niezmiernie czysto, ale ka�da deska z osobna ugina�a si� jak hu�tawka, a� stolik si� ko�ysa�
i wysoka serwantka, stoj�ca pomi�dzy oknami, brz�cza�a szybami i mas� talerzy, i cacek porcelanowych, jakie poza
szk�em by�y ustawione. W rogu pokoju, poza matk�, sta�a trzcinowa p�ka, pe�na ksi��ek starych, poobdzieranych i
komplet�w "Tygodnika Ilustrowanego". A nad kanapk� wisia�o stare, wp� o�lep�e lustro w poczernia�ych ramach
w stylu cesarstwa.
W pokoju panowa�a wielka cisza, przesycona zapachem jab�ek, kt�re si� czerwieni�y spoza szyb serwantki, i
zapachem staro�ci. Wszystko tutaj by�o tak stare, po�atane, wytarte, stoczone przez czas i robaki, �e tylko wielkim
nak�adem pracy mog�o si� trzyma� w ca�o�ci. Pok�j odnajmowa�y od jakiej� staruszki, domieraj�cej w s�siednim od
ulicy pokoiku.
Zakrzewski, ilekro� wchodzi� do tego mieszkania staro�wieckiego, powa�nia�, bo mu ten pok�j przypomina� pok�j
babki i dom rodzinny. Teraz r�wnie� mia� takie uczucie patrz�c na drzwi, �e za chwil� us�yszy stuk kija babki lub
zobaczy wchodz�c� matk�.
Lili w milczeniu uwija�a si� po pokoiku, a potem na do�� d�ugo znikn�a za parawanikiem, a� si� ukaza�a stamt�d z
herbat� ju� gotow�. W�osy przy robocie tak si� jej roztrz�s�y, �e zakrywa�y czo�o i spada�y ze wszystkich stron na
twarz.
- Co pani czyta? - zapyta� matki, aby przerwa� to dziwne milczenie, jakie panowa�o.
- "Tajemnice grobowca". Straszna rzecz! Nie ma pan poj�cia, co ta nieszcz�sna Blanka cierpi. Biedny Rene. M�j
Bo�e, m�j Bo�e, jak to ludzie cierpie� musz�! - m�wi�a cichym, zmalowanym g�osem, wstaj�c, aby sobie wzi��
herbat�; pi�a j� po�piesznie, od czasu do czasu czytaj�c jaki� ust�p powie�ci.
Gdy sko�czy�a herbat�, otuli�a si� w ko�dr�, usiad�a do nich plecami, zakry�a uszy r�kami i zatopi�a si� znowu w
czytaniu, wycieraj�c czasami oczy pe�ne �ez wsp�czucia dla nieszcz�snej Blanki i biednego Ren�. A m�odzi
siedzieli przy stole, pili herbat� i bardzo ma�o m�wili do siebie. Zakrzewski odpowiada� monosylabami, bo ten
pok�j dziwny, ta ordynarna �atanina, zimno i cisza dziwnie go rozdra�nia�y, a przy tym ju� od rana dzisiaj nosi� w
kieszeni list od matki, list, kt�ry go przepala� t�sknot� do domu i g�uchym niepokojem o jutro. Lili ba�a si�
przerywa� mu zadum�, wi�c tylko patrzy�a na niego coraz smutniej i jaki� dziwny, nieokre�lony l�k przejmowa� jej
dusz�.
Gdy wreszcie odchodzi�, pr�dzej ni� zwykle, bo nie m�g� ju� wytrzyma�, odprowadzi�a go do sieni i na po�egnanie
cichutko zapyta�a:
- Ale pan przyjdzie jeszcze do nas?
I patrzy�a mu w oczy ze strachem.
- Tak�e zapytanie! Przyjd� jutro rano.
- Ale... ale pan si� nie gniewa na mnie?
- A za c� by, Lili? Czy ja m�g�bym si� na pani� gniewa�?
U�cisn�� jej r�ce i poszed�. Wyjrza�a za nim jeszcze, bo jej si� wyda�o, �e go ju� nie zobaczy nigdy, nigdy i tak j� ta
obawa zdenerwowa�a, �e powr�ci�a do mieszkania, po�o�y�a si� na ��ku i ukrywszy twarz w poduszk�, d�ugo i
bole�nie p�aka�a.
III
Zakrzewski znalaz� si� na g��wnym rynku. Nie wiedz�c co zrobi� z sob�, zapu�ci� si� w d�ug� ulic�, wiod�c� do
rzeki i szed� tak g��boko przej�ty tym stanem, z kt�rego sprawy zda� sobie nie umia�, �e nie spostrzeg� nawet kilku
znajomych, kt�rzy mu si� k�aniali. Przeszed� d�ugi drewniany most i skr�ci� z szosy do parku, co si� zaraz czerni�
nad rzek� wielk� mas� �wierk�w. Chodzi� alejami, zasypanymi zupe�nie �niegiem i przez zaspy przedosta� si� na
wysepk�, po�o�on� w �rodku zamarz�ego stawu, z kt�rego wiatr wymiata� �nieg; na wysepce sta�a altana, os�oni�ta
ko�em wielkich �wierk�w i modrzewi; usiad� tam, obejrza� si� po roztrz�sionych, rozchwianych, nagich ga��ziach
drzew, po tej ol�niewaj�cej bia�o�ci �niegu, po dalekich czarnych liniach horyzontu, zamkni�tego lasami i zerwa� si�
szybko, chcia� gdzie� biec czy ucieka�, ale zn�w po chwili usiad� i chocia� mu zimno by�o, my�la�:
- A co dalej? A co dalej? - powt�rzy� g�o�no i a� si� przestraszy� d�wi�ku w�asnego g�osu. Sze�� miesi�cy,
sp�dzonych w towarzystwie aktor�w, przesuwa�o si� przed nim w porwanych, zaciemnionych obrazach.
- Jak to dawno! - my�la�. -- Jak to dawno!
I wielka, ci�ka t�sknota za domem przywali�a mu dusz� i zacz�a j� szarpa�. My�la� o teatrze, ale z jak��* gorycz�
i �alem. Kr�tko to trwa�o, bo przesun�a mu si� przez oczy duszy twarz Lili, twarz tak "pi�kna, pe�na dziwnego
uroku, kt�ry go tyle miesi�cy przykuwa� do tej jarmarcznej budy. Przetar� oczy, jakby chc�c odegna� to widmo, ale
by�o z nim tak silnie zro�ni�te mi�o�ci�, �e nie zgin�o w niepami�ci, lecz przeciwnie, zacz�� przypomina� sobie
tysi�ce chwil z ni� razem sp�dzonych, tysi�ce s��w, spojrze�, tysi�ce szczeg��w drobnych, dziecinnych niemal, ale
kt�re go rozrzewnia�y do g��bi.
Wiatr si� zerwa�, przelecia� przez park z po�wistem, zatarga� �wierkami przy altanie i strz�sn�� ca�e tumany
�wie�ego �niegu, a potem wdar� siew g�szcze parku i trz�s� nagimi szkieletami tak mocno, �e a� si� z j�kiem
pochyla�y i ze �wistem suchym przecina�y powietrze ga��ziami i d�ugo si� chwia�y, d�ugo szumia�y g�ucho, d�ugo
si� uspokaja�y, a� stan�y w wielkiej ciszy, otulone zmrokiem, kt�ry ju� pe�za� po �niegach i czai� si� po g�szczach i
rowach g��bokich.
Od miasta, kt�re z altanki dobrze by�o wida�, znad oz�oconych dach�w, komin�w, �cian, poprzecinanych oknami,
nakrytych blaszanymi dachami, pokaza�o si� olbrzymie stado kawek; z krzykiem opada�y na park, wiesza�y si�
ga��zi i chwiej�c si� razem z nimi, i trzepi�c skrzyd�ami, krzycza�y, bi�y si�, podfruwa�y, zmienia�y miejsce, a� w
ko�cu wszystkie opad�y na zasypany �niegiem gazon, spod ktprego odgrzeba�y zmarz�ego psa i zacz�y go
rozrywa�.
Leon nie zwa�a� na to; zrobi�o mu si� zimno, wi�c zacz�� spacerowa� po altance i z coraz wi�ksz� �ywo�ci�
przypomina� sobie poznanie Lili.
P� roku temu by� jeszcze w domu, przy gospodarstwie w �om�y�skim. Pozna� Lili na przedstawieniu, jakie w
s�siednim miasteczku dawa�a n�dzna trupa prowincjonalnych aktor�w; pozna� j� i rozkocha� si� na �mier�.
By�by ca�y maj�tek po�wi�ci� dla niej, ale rych�o si� przekona�, �e t� drog� nie dojdzie do celu, a �e by� bardzo
zapalny i kocha� si� w niej nami�tnie, rzuci� dom i cichaczem wst�pi� do tej samej trupy, aby tylko by� z ni� razem.
Nie my�la� wtedy, na czym si� to sko�czy; widywa� j� codziennie i codziennie przekonywa� si�, �e to by� jeden z
najczystszych i najpi�kniejszych kwiat�w, jakie kiedykolwiek wykwitn�y na bagnistym gruncie teatru. Ze to by�a
dusza tak dobra, tak czysta, tak nie�wiadoma z�ego i tak wprost niezdolna do pope�nienia, czegokolwiek z�ego, �e
uwielbia� i czci� j� jak �wi�t�. Na razie to mu wystarcza�o.
- Trzeba to jako� wszystko sko�czy�! - my�la� teraz, powracaj�c wolno do miasta. - O�eni� si� z ni�, wyrw� z teatru
i b�dziemy bardzo szcz�liwi, bardzo.
Ale nie u�miecha� si� do tego pe�nego upoje� �ycia z ni� razem, bo nagle horyzont jego szcz�cia za�mi� si�, rzuci�o
na� wielki cie� przypomnienie rodzic�w. Spos�pnia�, czu�, �e b�dzie musia� stoczy� ci�k� walk� o szcz�cie, ale
r�wnocze�nie odczuwa� w sobie ogromny zas�b si� do tej walki i zdecydowanie, konieczno�� wygrania.
- A je�li oni si� nie zgodz�? A je�li - wzdrygn�� si� i spojrza� szybko przed siebie, jak cz�owiek, kt�remu
niespodzianie grunt usuwa si� spod n�g. Zacz�� po�wistywa� i rozbija� lask� �nieg przy dro�ny, szuka� jakiego�
wyj�cia, ale na pr�no. - Co� si� zrobi. Jako� tam b�dzie! Czeg� ma si� k�opota�? O�eni si� z ni�, zawiezie j� do
domu, przyjm� ich dobrze, to dobrze; a nie, to... to... ja ko� tam b�dzie. - Domy�la� i odwa�nie ruszy� naprz�d.
A musia� ju� serio si� zdecydowa� na co�, bo w teatrze d�u�ej siedzie� nie m�g�. Mia� jeszcze kilkana�cie rubli i
czu� denerwuj�cy dreszcz na my�l, �e mog�aby przyj�� chwila, w kt�rej trzeba wie�� �ycie takie, jak wszyscy jego
koledzy teatralni. To go najwi�cej nagli�o do stanowczego kroku, wi�c teraz, wracaj�c do miasta, postanowi�, �e
jutro najformalniej o�wiadczy si� Lili; by� pewien przyj�cia, bo dobrze wiedzia�, �e dziewczyna go kocha.
W pomieszkaniu zasta� swego wsp�towarzysza, m�odego aktora, kt�ry od dw�ch lat wtoczy� si� z teatrem, od lat
dw�ch zdycha� z g�odu i cierpia� n�dz� nieopowiedzian�, ale nic go nie mog�o zniech�ci� do teatru i do
Szalkowskiej, w kt�rej si� kocha� na zab�j i dla kt�rej uciek� z gimnazjum, wyrzek� si� rodziny i zapomnia� o
�wiecie ca�ym.
Mieszkanie by�o mniej ni� po kawalersku urz�dzone: ��ko, st� i dwa krzes�a by�y ca�ym umeblowaniem.
Zakrzewski nie dba� o wygody, bo dni ca�e przesiadywa� u Lili i tam r�wnie� si� sto�owa�.
- Masz pan dziesi�� z�otych a conto.
- Dzi�kuj�! - rzek� cicho Olkowski podnosz�c si� z siennika, na kt�rym le�a� okr�cony w ko�dr� i r�ne �achmany,
bo w mieszkaniu by�o bardzo zimno.
- Gramy w przysz�y czwartek! - Zapali� swoj� lamp�, bo Olkowski czyta� przy �wiecy, przylepionej do pod�ogi.
- Czy ja mam jak� rol�?
- Nie wiem, ale przypuszczam, �e pan co� b�dzie pokazywa�.
Nie odrzek� zaraz, tylko przygl�da� si� pieni�dzom i rozlicza� je w my�li na ca�y tydzie�.
- B�dziesz pan pi� herbat�7 to zrobi�.
- Owszem! to mo�e by� pan i w piecu napali�?
- Daj pan na w�giel; cukru ani herbaty r�wnie� nie ma, a mo�e pan b�dzie co je��, to przyni�s�bym zaraz.
Zakrzewskiemu je�� si� nie chcia�o, ale po cichym g�osie Olkowskiego pozna�, �e musia� nie je�� ca�y dzie�, co
zreszt� cz�sto si� zdarza�o w teatrze nie tylko kroyientom, ale i aktorom na stanowisku, wi�c da� pieni�dze na
szynk�. Wkr�tce w piecu si� pali�o i po�yczony od s�siad�w samowar szumia� g�ucho. Milczeli obaj, bo Olkowski
by� bardzo nie�mia�y i ma�om�wny, a Zakrzewski by� zbyt zaj�ty jutrem.
Leon po�o�y� si� na ��ku, a Olkowski na swoim brudnym sienniku, kt�ry nie mia� nawet prze�cierad�a i obaj czytali
popijaj�c herbat�.
Olkowski mia� i wozi� z sob� ca�� pak� starych, okropnych dramide�, kt�re najsumienniej czytywa� po kilka razy, a
czytaj�c grywa� je r�wnocze�nie, bo ilekro� Zakrzewski spojrza� na niego, zawsze widzia� to jego n�dzn� twarz
g�odomora rozpalon� wzruszeniem, to szerok� a mocn� gestykulacj� lub s�ysza� szeptem wypowiadane tyrady, a
czasami widzia�, �e Olkowski zrywa� si� z bar�ogu, rzuca� spieczonymi ustami jaki� frazes pot�ny, a potem k�ad�
si� i uspokaja� na czas pewien.
- C� pan za g�upie hece wyprawiasz! - zawo�a� Leon zirytowany, bo si� to ci�gle powtarza�o.
Olkowski nic nie odrzek�, zgasi� �wiec� i poszed� spa�, ale rano mia� mocno czerwone oczy i �lady �ez na twarzy.
- Wie pan, dzisiaj wigilia... - szepn�� cicho i nie�mia�o.
- Wi�c c�? - zawo�a� szorstko Leon, kt�rego to przypomnienie zabola�o.
- Nic... nic... Przepraszam, pana, pan si� pewnie na mnie obrazi� wczoraj; mo�e pan nikomu nic nie powie, bo
znowu by si� �miali ze mnie.
- Nic mnie nie obchodzi, co pan robisz. By�e� pan wczoraj u Szalkowskich?
- By�em - odpowiedzia� ciszej i odwr�ci� g�ow�, aby ukry� pomieszanie.
Zakrzewski ubra� si� szybko i wyszed�, na schodach ju� spotka� Szalkowskiego.
- Jest Olkowski?
- Jest, no, �ycz� panu, panie Szalkowski, pyzy dzisiejszej wigilii wszystkiego dobrego i d�ugiego szcz�cia w
ma��e�stwie! - powiedzia� ironicznie, u�cisn�� mu d�o� i pobieg�.
Szalkowski za� wszed� do mieszkania, zamkn�� drzwi na klucz, usiad� przy stole i d�ugo, bezmy�lnie wpatrywa� si�
w smug� s�o�ca, wpadaj�c� przez okno. Olkowski sprz�ta� swoje legowisko i cz�sto na� spogl�da�, po kilka razy
chcia� zacz�� m�wi�, ale nie�mia�o�� bra�a g�r� i milcza�; tylko zrobi� sobie-herbaty, usiad� na z�o�onym pod
piecem sienniku i pi� zwolna, nie spuszczaj�c z niego oczu.
- Jeszcze jej nie ma, uwa�asz, ju� po dziesi�tej, a jej nie ma! - szepn�� tamten wi�cej do siebie, ni� do 0lkowskiego,
kt�ry us�yszawszy wie�� tak� zblad� �miertelnie i tak dr�e� zacz��, a� dzwoni� z�bami po szklance.
- Czemu� pan pozwoli�? - szepn�� wreszcie cicho, ale z g��bokim wyrzutem.
- G�upi�! Jak�e ja mog� zabroni�? Nie spa�em ca�� noc, czeka�em, bo mi powiedzia�a, �e najp�niej wr�ci o
dwunastej! Bo�e, jaki ja jestem nieszcz�liwy! Bo�e, jaki ja jestem nieszcz�liwy! - zacz�� wo�a� j�cz�cym g�osem i
chwyci� si� r�kami za w�osy.
- Dok�d pojecha�a?
- Do hrabiego! Ach, je�li ja go nie zabij�, je�li go nie zetr� w proch, je�li nie odemszcz� na nim wszystkich moc ich
cierpie�, to psem ostatnim b�d�. S�yszysz, Olkowski? Uderzysz mnie w twarz, je�li tego nie zrobi�.
- Ile� to razy pan tak m�wi�, co? - szepn�� gorzko.
- Ale ci ju� ostatni raz powtarzam, ostatni, zobaczysz, ja zrobi� dzisiaj co�, co�... strasznego! Ja j� zabij�! -
wykrztusi� w bezsilnej w�ciek�o�ci.
Olkowski u�miechn�� si� smutnie, zna� jego tch�rzostwo i jego szalone, psie przywi�zanie do �ony, kt�ra zrabi�a z
niego lokaja.
- Nie zabije pan jej! - powiedzia�.
- Zmia�d��, jak... jak to krzes�o! - zawo�a� chwytaj�c za krzese�ko