6090
Szczegóły |
Tytuł |
6090 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
6090 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 6090 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
6090 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Eliza Orzeszkowa
Marta
�ycie kobiety to wiecznie gorej�cy p�omie� mi�o�ci - powiadaj� jedni.
�ycie kobiety to zaparcie si� - twierdz� inni.
�ycie kobiety to macierzy�stwo - wo�aj� tamci.
�ycie kobiety to igraszka - �artuj� inni jeszcze.
Cnota kobiety to �lepa wiara - ch�rem zgadzaj� si� wszyscy.
Kobiety wierz� �lepo; kochaj�, po�wi�caj� si�, hoduj� dzieci, bawi� si�... spe�niaj� atem wszystko, co �wiat spe�nia� im nakazuje, a jednak �wiat krzywo
jako� na nie spogl�da i od czasu do czasu odzywa si� w kszta�cie wyrzutu lub napomnienia:
- �le dzieje si� z wami!
Spomi�dzy kobiet samych przenikliwsze, rozumniejsze lub nieszcz�liwsze, wgl�daj�c w siebie lub rozgl�daj�c si� doko�a, powtarzaj�:
- �le dzieje si� z nami!
Na wszelkie z�e niezb�dnym jest �rodek zaradczy; ci i owi upatruj� go w tym lub w owym, ale choroba nie ust�puje przed recept�.
Niedawno jeden z najs�uszniej powa�anych w kraju naszym pisarzy (pan Zachariasiewicz w powie�ci pt. "Albina") poda� do wiadomo�ci publicznej, �e kobiety
fizycznie i moralnie choruj� dlatego, �e brak im wielkiej mi�o�ci (naturalnie dla m�czyzny).
Nieba! jaka� to olbrzymia niesprawiedliwo��!
Niech r�owy bo�ek Eros zleci nam ku pomocy i za�wiadczy, i� ca�e �ycie nasze nie jest czym innym jak kadzid�em na cze�� jego nieustannie palonym!
Zaledwie odr�s�szy od ziemi s�yszymy ju�, �e przeznaczeniem naszym b�dzie kocha� jednego z pan�w stworzenia; podlotki, marzymy o tym panu i w�adcy ka�dego
wieczora, w kt�rym na niebiosach ksi�yc �wieci lub gwiazdy b�yszcz�, ka�dego poranku, w kt�rym �nie�ne lilie rozwijaj� ku s�o�cu wonne swe kielichy, marzymy
i wzdychamy. Wzdychamy do chwili, w kt�rej wolno nam b�dzie, jak liliom ku s�o�cu, zwr�ci� si� ku temu, kt�ry z mg�y porannych ob�ok�w lub powodzi ksi�ycowego
�wiat�a wy�ania si� przed wyobra�ni� nasz� z postaci� Adonisa �pi�cego na tajemnicy... Potem... c� potem? Adonis zst�puje z chmur, wciela si�, zamieniamy
z nim obr�czki i wychodzimy za m��... Jest to tak�e akt mi�o�ci, a chocia� wy�ej nadmieniony pisarz w bardzo zreszt� pi�knych swych powie�ciach utrzymywa�
chce, i� zawsze i nieodmiennie jest to tylko akt rachuby, nie zgadzamy si� z nim w tej mierze.
Akt rachuby w wyj�tkowych sferach i okoliczno�ciach, powszechnie bywa to akt mi�o�ci. Jakiej mi�o�ci? Wcale to ju� inna a wielce subtelna i drogiego m�wienia
o sobie wymagaj�ca materia, do�� przecie�, �e gdy w bia�ych mu�linach wstydliw� twarz s�oni�c tiulowymi zwojami idziemy do o�tarza, �liczniutki Eros leci
przed nami i wstrz�sa nam nad g�ow� pochodni� o r�anych p�omykach.
Potem? c� potem? Kochamy znowu... Je�eli nie tego z pan�w stworzenia, kt�ry podlotkowi objawia� si� w marzeniu, a dziewicy obr�czk� �lubn� na palec w�o�y�
- to innego, je�eli zreszt� nie kochamy �adnego, to kocha� pragniemy... usychamy, suchot dostajemy, j�dzami cz�stokro� si� stajemy z pragnienia kochania...
A z tego wszystkiego co wynika? Jedne z nas, otulone skrzyd�ami bo�ka mi�o�ci, przelatuj� wprawdzie przez ca�e �ycie uczciwie, cnotliwie i szcz�liwie,
inne przecie�, liczniejsze, daleko liczniejsze, zakrwawionymi stopami chodz� po ziemi walcz�c o chleb, o spok�j, o cnot�, �zy lej�c obfite, cierpi�c straszliwie,
grzesz�c okrutnie, spadaj�c w otch�anie wstydu, umieraj�c z g�odu...
Recepta tedy zamykaj�ca si� w s�owie kochajcie! nie na wszystkie s�u�y choroby.
Mo�e by doda� jej jedn� jeszcze ingrediencj�, aby skuteczniejsz� by�a.
Jak�?
Powie nam to mo�e karta wydarta z �ycia kobiety...
*
Ulica Graniczna jest jedn� z do�� o�ywionych ulic Warszawy. Lat temu par� w bardzo pi�kny dzie� jesienny ulic� t� sz�o i jecha�o mn�stwo ludzi, z kt�rych
ka�dy �pieszy� to do interes�w swych, to do przyjemno�ci; nie ogl�da� si� ani na lewo, ani na prawo i wcale a wcale nie zwraca� uwagi na to, co dzia�o
si� w g��bi jednego z dziedzi�c�w, ulicy dotykaj�cych.
Dziedziniec to by� czysty, do�� obszerny, z czterech stron otoczony wysokimi murowanymi budowlami. Budowla znajduj�ca si� w g��bi by�a najmniejsza, ale
po wielkich oknach, szerokim wej�ciu i �adnym ganku wej�cie to przyozdabiaj�cym wnosi� mo�na by�o, �e znajduj�ce si� w niej mieszkania by�y wygodne i ozdobne.
Na ganku sta�a m�oda kobieta w �a�obnej sukni z blad� bardzo twarz�. Blada r�wnie� i w �a�ob� przyodziana czteroletnia dziewczynka czepia�a si� r�k jej,
kt�re, nie za�amane wprawdzie, zwisa�y jednak bezsilnie, nadaj�c postaci kobiety poz�r wielkiego smutku i zn�kania.
Z czystych, szerokich wschod�w prowadz�cych na wy�sze pi�tro budowli schodzili Wci�� ludzie w grubej odzie�y i grubym, opylonym obuwiu. Byli tam tragarze
nios�cy najrozmaitsze sprz�ty, jakimi tylko nape�nionym i przybranym by� mo�e mieszkanie, je�li niezbyt obszerne i wytworne, to przynajmniej �adnie i wygodnie
urz�dzone. By�y tam ��ka mahoniowe, kanapy i fotele obite p�sowym we�nianym adamaszkiem, kszta�tne szafy i komody, par� konsolek nawet z marmurowymi p�ytami
par� sporych zwierciade�, dwa wielkie drzewa oleandrowe w doniczkach i datura, na kt�rej ga��ziach zwiesza�o si� jeszcze kilka niezupe�nie okwit�ych kielich�w
bia�ego kwiecia.
Tragarze wszystkie przedmioty te znosili ze wschod�w i mijaj�c stoj�c� na ganku kobiet� ustawiali je na bruku dziedzi�ca albo umieszczali na dw�ch wozach
w blisko�ci bramy stoj�cych, albo jeszcze wynosili na ulic�. Kobieta sta�a nieruchomo i wiod�a oczami za ka�dym z wynoszonych sprz�t�w. Zna� by�o, �e przedmioty
te, z kt�rymi rozstawa�a si� widocznie, posiada�y dla niej nie tylko materialn� cen�; �egna�a je ona tak, jak si� �egna widome znaki, kre�l�ce przed oczami
naszymi dzieje znik�ej bezpowrotnie przesz�o�ci, jak si� �egna niemych �wiadk�w utraconego szcz�cia. Blade czarnookie dzieci� silniej poci�gn�o sukni�
matki.
- Mamo! - szepn�a dziewczynka - patrz! biurko ojca!
Tragarze znosili ze wschod�w i ustawiali na wozie obszerne biurko m�skie, zielonym suknem obite i �adnie rze�bion� galeryjk� ozdobione. Kobieta w �a�obie
d�ugim spojrzeniem okry�a sprz�t wskazywany jej drobnym paluszkiem dziecka.
- Mamo! - szepta�a dziewczynka - czy widzisz t� wielk� czarn� plam� na biurku ojca? ... Ja pami�tam, jak si� to sta�o... Ojciec siedzia� przed biurkiem
i trzyma� mi� na kolanach, ty, mamo, przysz�a� i chcia�a� mi� ojcu odebra�. Ojciec �mia� si� i nie oddawa� mi�, ja swawoli�am i rozla�am atrament... Ojciec
nie gniewa� si�. Ojciec by� dobry, nigdy nie gniewa� si� ani na mnie, ani na ciebie...
Dziecko szepta�o s�owa te kryj�c twarzyczk� w fa�dy �a�obnej sukni matczynej, ca�ym drobnym cia�kiem swym tul�c si� do jej kolan. Zna� i nad tym dziecinnym
sercem wspomnienia wywiera�y ju� moc swoj�, �ciskaj�c je b�lem nie�wiadomym samego siebie. Z suchych dot�d oczu kobiety sp�yn�y dwie �zy grube; chwila
wywo�ana przed pami�� jej s�owami dziecka, zagubiona niegdy� w milionach chwil podobnych jej, codziennych, u�miechn�a si� teraz ku nieszcz�liwej czaruj�c�
gorycz� utraconego raju. By� mo�e, i� pomy�la�a tak�e, �e swoboda, weso�o�� owej chwili op�acon� zosta�a dzi� utrat� jednego z ostatnich k�s�w chleba,
pozosta�ych jej i jej dziecku, op�acon� zostanie jutro - g�odem; plama atramentowa, powsta�a �r�d �miechu dziecka i poca�unk�w rodzic�w, kilkana�cie z�otych
uj�a warto�ci sprz�tu.
Po biurku ukaza� si� na dziedzi�cu �adny kralowski fortepian, ale kobieta w �a�obie oboj�tniej ju� za nim wzrokiem powiod�a. Nie by�a zna� wcale artystk�,
instrument muzyczny najmniej obudza� w niej �al�w i wspomnie�, za to malutkie mahoniowe ��eczko, orzucone nakryciem z kolorowej w��czki wyrabianym, wyniesione
z domu i ustawione na wozie, przyku�o do siebie spojrzenie matki, nape�ni�o �zami oczy dzieci�cia.
- ��eczko moje, mamo! - zawo�a�a dziewczynka - ludzie ci i ��eczko moje zabieraj�, i t� ko�derk�, kt�r�� mi sama zrobi�a! Ja nie chc�, aby oni to zabierali!
Odbierz, mamo, od nich ��eczko moje i ko�derk�.
Za ca�� odpowied� kobieta przycisn�a silniej do kolan g�ow� p�acz�cego dziecka, oczy jej czarne, pi�kne, zapad�e nieco, suche by�y znowu, blade, delikatne
usta zwarte i milcz�ce.
�adne dzieci�ce ��eczko owo by�o ju� ostatnim z wyniesionych sprz�t�w. Otworzono na o�cie� bram�, wozy na�adowane sprz�tami wjecha�y w �adn� ulic�, za
nimi odeszli tragarze nios�c na barkach reszt� ci�ar�w, a zza szyb kilku s�siednich okien poznika�y g�owy ludzkie, ciekawie dot�d na dziedziniec wygl�daj�ce.
Ze wschod�w zst�pi�a m�oda dziewczyna w okryciu i kapeluszu i stan�a przed kobiet� w �a�obie.
- Pani - rzek�a - za�atwi�am ju� wszystko... zap�aci�am, komu by�o potrzeba... oto jest reszta pieni�dzy...
M�wi�c to m�oda dziewczyna podawa�a kobiecie w �a�obie ma�y zw�j asygnat.
Kobieta zwolna zwr�ci�a twarz ku niej.
- Dzi�kuj� ci, Zosiu - rzek�a cicho - by�a� dla mnie bardzo dobr�.
- Pani to by�a� zawsze dobr� dla mnie - zawo�a�a dziewczyna - s�u�y�am u pani cztery lata i nigdzie nie by�o mi i nie b�dzie ju� lepiej jak u pani.
Rzek�szy to przeci�gn�a po oczach zwil�onych �zami r�k�, na kt�rej znaczne by�y �lady ig�y i �elazka, ale kobieta pochwyci�a r�k� t� zgrubia�� i u�cisn�a
j� silnie w swych bia�ych drobnych d�oniach.
- A teraz, Zosiu - rzek�a - b�d� zdrowa...
- Ja pani� odwioz� do nowego mieszkania - zawo�a�a dziewczyna - zaraz zawo�am doro�ki.
W kwadrans po tej rozmowie dwie kobiety i dzieci� wysiada�y z doro�ki przed jedn� z kamienic przy ulicy Piwnej stoj�cych.
Kamienica to by�a w�ska od frontu, ale wysoka, trzypi�trowa, poz�r mia�a stary i do�� smutny.
Ma�a Jancia szeroko otwartymi oczami patrzy�a na �ciany i okna budowy.
- Mamo, czy tu mieszka� b�dziemy?
- Tu, moje dziecko - cichym zawsze g�osem odpar�a kobieta w �a�obie i zwr�ci�a si� do stoj�cego w bramie str�a:
- Prosz� pana o klucz do mieszkania, kt�re dwa dni temu naj�am.
- A! na facjatce zapewne - odpar� str� i doda�: - Niech pani idzie na g�r�, otworz� zaraz.
Z ma�ego kwadratowego podw�rka, z dw�ch stron otoczonego �lepym murem ceglastej barwy, a z dw�ch innych starymi, drewnianymi drwalniami i spichrzami, kobiety
i dzieci� wesz�y na wschody w�skie, ciemne i brudne.
M�oda dziewczyna wzi�a dzieci� w obj�cia i posz�a przodem, kobieta w �a�obie zwolna post�powa�a za ni�.
Izba, kt�rej drzwi str� otworzy�, by�a do�� obszerna, ale niska i ciemna, jedno niewielkie okienko, otwieraj�ce si� nad dachem, �le j� o�wietla�o, sufit,
pochylaj�cy si� z g�ry na d� w uko�nej linii, zdawa� si� uciska� �ciany, od kt�rych wia� wilgotny zapach wapna, jakim �wie�o je zna� pobielono.
W k�cie obok pieca z prostej ceg�y by� tam niewielki komin do gotowania, naprzeciw pod jedn� ze �cian sta�a niewielka szafka, dalej jeszcze ��ko bez por�czy,
kanapka podartym perkalem obita, st� na czarny kolor umalowany i kilka ��tych krzese�ek ze s�omian� siatk�, w cz�ci porwan� i wkl�s��.
Kobieta w �a�obie zatrzyma�a si� chwil� na progu, orzuci�a izb� powolnym spojrzeniem, po czym post�piwszy kilka krok�w opu�ci�a si� na kanapk�.
Dzieci� stan�o przy matce i nieruchome, blade wodzi�o doko�a oczami, w kt�rych malowa�y si� zdziwienie i przestrach.
M�oda dziewczyna odprawi�a doro�karza, kt�ry wni�s� do izby dwa ma�e t�omoczki, i krz�ta� si� zacz�a ko�o uporz�dkowania rzeczy z t�omoczk�w wyj�tych.
Nie by�o ich wiele, porz�dkowanie wi�c trwa�o kr�tko. Dziewczyna, nie zdejmuj�c okrycia i kapelusza, u�o�y�a w jednym z t�omoczk�w par� sukienek dziecinnych
i troszk� bielizny, drugi wypr�niony usun�a w k�t izby, ��ko zas�a�a dwoma poduszkami i we�nian� ko�dr�, u okna zawiesi�a bia�� firank�, w szafie ustawi�a
kilka talerzy i garnuszk�w, dzbanek gliniany do wody, tak�� miednic�, mosi�ny lichtarz i ma�y samowarek. Uczyniwszy to wszystko wzi�a jeszcze zza pieca
wi�zk� drewek i rozpali�a na kominie weso�y ogie�.
- Ot, tak - rzek�a powstaj�c z kl�czek i twarz zarumienion� od rozdmuchiwania p�omienia zwracaj�c ku nieruchomej kobiecie - rozpali�am ogie� i zaraz tu
b�dzie pani cieplej i widniej. Drzewo na opa� - m�wi�a dalej - znajdzie pani za piecem, b�dzie tam jego pewnie na jakie dwa tygodnie, suknie i bielizna
w t�omoku, naczynia kuchenne i kredensowe w szafie, �wieca wprawiona w lichtarz tak�e w szafie.
M�wi�c to poczciwa s�uga zdobywa�a si� widocznie na ton weso�y, ale u�miech zsuwa� si� z ust jej, a oczy nap�ywa�y �zami.
- A teraz - rzek�a ciszej, sk�adaj�c r�ce - a teraz, pani moja, trzeba mi ju� i��! Kobieta w �a�obie podnios�a g�ow�.
- Trzeba ci ju� i��, Zosiu - powt�rzy�a - to prawda - doda�a rzucaj�c spojrzenie za okno - zmierzcha� ju� zaczyna... b�dzie ci straszno i�� wieczorem przez
miasto.
- O, nie to, droga pani! - zawo�a�a dziewczyna - ja dla pani posz�abym w noc najciemniejsz� na koniec �wiata... ale... nowi moi pa�stwo jutro bardzo rano
wyje�d�aj� z Warszawy i kazali mi przyj�� przed zmrokiem. Musz� i��, bo b�d� im dzi� jeszcze potrzebn�...
Przy ostatnich wyrazach m�oda s�u��ca schyli�a si� i uj�wszy bia�� r�k� kobiety chcia�a podnie�� j� do ust. Ale kobieta podnios�a si� nagle i oba ramiona
zarzuci�a na szyj� dziewczyny. Obie p�aka�y, dzieci� rozp�aka�o si� tak�e i obiema r�czkami pochwyci�o sukienne okrycie s�u��cej.
- Nie id�, Zosiu! - wo�a�a Jancia nie id�! tu tak straszno jako�, tak smutno!
Dziewczyna ca�owa�a dawn� pani� swoj� w ramiona i w r�ce, przyciska�a do piersi p�acz�ce dzieci�.
- Musz� musz� i��! - powtarza�a �kaj�c - mam biedn� matk� i ma�e siostry, musz� dla nich pracowa�...
Kobieta w �a�obie podnios�a twarz blad� i wyprostowa�a wiotk� kibi�.
- I ja tak�e, Zosiu, pracowa� b�d� - wyrzek�a g�osem pewniejszym ni� ten, kt�rym przemawia�a dot�d - i ja mam dzieci�, na kt�re pracowa� powinnam...
- Niech Pan B�g ci� nie opuszcza i b�ogos�awi, dobra, droga pani moja! - zawo�a�a m�oda s�u��ca i raz jeszcze uca�owawszy r�ce matki i zap�akan� twarzyczk�
dziecka, nie ogl�daj�c si�, wybieg�a z izby.
Po wyj�ciu dziewczyny zrobi�a si� w izbie wielka cisza, przerywana tylko trzaskiem ognia pal�cego si� na kominie i gwarem ulicy g�ucho i niewyra�nie dochodz�cym
na wysokie poddasze. Kobieta w �a�obie siedzia�a na kanapce, dziecko p�aka�o zrazu, potem przytuli�o si� do piersi matki, ucich�o i zm�czone usn�o. Kobieta
wspar�a g�ow� na d�oni, ramieniem opasa�a drobn� kibi� �pi�cego na kolanach jej dzieci�cia i nieruchomymi oczami wpatrzy�a si� w migotliwy blask p�omienia.
Z odej�ciem wiernej i przywi�zanej s�ugi odesz�a od niej ostatnia twarz ludzka, kt�ra by�a �wiadkiem jej przesz�o�ci, ostatnia podpora, pozosta�a jej po
znikni�ciu wszystkiego, co wprz�dy s�u�y�o jej wsparciem, pomoc� i us�ug�. Pozosta�a teraz sama, oddana na moc losu, trudy samotnej doli, si�� w�asnych
d�oni i g�owy, a z ni� razem by�a tylko ta ma�a, s�aba istotka, kt�ra mog�a tylko przy piersi jej szuka� spoczynku, od ust ��da� pieszczoty, z d�oni jej
wygl�da� po�ywienia. Dom jej, niegdy� urz�dzony dla niej kochaj�c� r�k� m�a, opuszczony przez ni�, przyjmowa� teraz w �ciany nowych mieszka�c�w; dobry,
ukochany cz�owiek, kt�ry dot�d otacza� j� mi�o�ci� i dostatkiem, od kilku dni spoczywa� w mogile...
Wszystko min�o... mi�o��, dostatek, spok�j i pogoda �ycia, a jedynym �ladem znik�ej jak sen przesz�o�ci by�y dla nieszcz�liwej kobiety bolesne wspomnienia
i to blade, w�t�e dzieci�, kt�re teraz, otworzywszy oczy ze snu chwilowego, zarzuci�o jej r�cz�ta na szyj� i drobne usteczka przyciskaj�c do jej twarzy
szepn�o:
- Mamo! daj mi je��!
Teraz jeszcze pro�ba ta nie mia�a w sobie nic takiego, co by obudzi� mog�o obaw� lub smutek w sercu matki. Wdowa si�gn�a do kieszeni i wydoby�a pugilares
zawieraj�cy kilka asygnat - ca�y maj�tek jej i c�rki. Zarzuci�a chustk� na ramiona i powiedziawszy dziecku, aby spokojnie na powr�t jej czeka�o, wysz�a
z izby.
W po�owie wschod�w spotka�a str�a, kt�ry wi�zk� drzewa ni�s� do jednego z mieszka� znajduj�cych si� na pierwszym pi�trze.
- Kochany panie - rzek�a wdowa uprzejmie i nieco nie�mia�o - czy nie m�g�by� pan mi przynie�� z jakiego bliskiego sklepiku mleka i bu�ek dla dziecka?
Str� nie zatrzymuj�c si� s��w tych wys�ucha�, po czym odwr�ci� g�ow� i odpar� z zaledwie tajon� niech�ci�:
- A kto tam ma czas chodzi� po mleko i bu�ki... Ja tu nie dlatego jestem, abym lokatorom jedzenie przynosi�.
Wymawiaj�c ostatnie s�owa znikn�� za za�omem muru. Wdowa zst�pi�a ni�ej.
"Nie chcia� mi odda� przys�ugi - my�la�a - bo domy�la si�, �e jestem biedn�... Tym, od kt�rych spodziewa si� otrzyma� zap�at�, ci�k� wi�zk� drzewa poni�s�.
"
Zesz�a a� na dziedziniec i rozejrza�a si� doko�a.
- A czego to pani tak si� ogl�da? - zabrzmia� ko�o niej g�os kobiecy, chropowaty i niemi�y.
Wdowa ujrza�a stoj�c� przed niskimi drzwiczkami znajduj�cymi si� w pobli�u bramy kobiet�, kt�rej twarzy w zmroku nie rozpoznawa�a, ale kt�rej kr�tka sp�dnica,
wielki p��cienny czepiec i gruba chustka krzywo na plecy zarzucona, a tak�e d�wi�k g�osu i ton m�wienia oznajmia�y kobiet� z ludu.
Wdowa domy�li�a si� w niej �ony str�a.
- Moja dobra pani - rzek�a - czy nie znajd� tu kogo, kto by mi przyni�s� mleka i bu�ek? Kobieta namy�la�a si� chwilk�.
- A z kt�rego to pi�tra? - zapyta�a - co�ci� ja pani jeszcze nie znam.
- Dzi� zamieszka�am na facjatce....
- A, na facjatce! To po c� asani gadasz o przynoszeniu ci tam czego�? nie mo�esz sama p�j�� do miasta?
- Zap�aci�abym za fatyg� - szepn�a wdowa, ale �ona str�a nie s�ysza�a, czy uda�a, �e nie s�yszy s��w jej, otuli�a si� lepiej chustk� i znikn�a za ma�ymi
drzwiczkami.
Wdowa sta�a przez chwil� nieruchoma, nie wiedz�c widocznie, co czyni� i do kogo si� ju� uda�, westchn�a i opu�ci�a r�ce; po chwili jednak podnios�a g�ow�
i wszed�szy w bram� otworzy�a furtk� wiod�c� na ulic�.
Wiecz�r nie by� jeszcze p�ny, ale do�� ciemny, rzadkie latarnie �le o�wieca�y ulic� w�sk� i nape�nion� t�umami ludzi; na chodnikach by�y szerokie miejsca
w zupe�nych prawie pogr��one cieniach. Fala ch�odnego jesiennego wiatru wp�yn�a w bram� przez otwart� furtk�, rzuci�a si� w twarz wdowy i zakr�ci�a ko�cami
czarnej jej chustki; turkot doro�ek i gwar zmieszanych rozm�w og�uszy� j�, cienie zalegaj�ce chodniki przerazi�y. Cofn�a si� kilka krok�w w g��b bramy
i sta�a znowu chwil� ze spuszczon� g�ow�, nagle jednak wyprostowa�a si� i post�pi�a naprz�d. Przypomnia�a sobie mo�e dziecko swe, kt�re czeka�o po�ywienia,
albo uczu�a, i� powinna by�a zdoby� od woli swej i odwagi to, co odt�d zdobywa� ju� jej przyjdzie w ka�dym dniu, w ka�dej godzinie. Zarzuci�a chustk� na
g�ow� i przest�pi�a pr�g furtki. Nie wiedzia�a, w kt�rej stronie szuka� nale�a�o sklepiku z wiktua�ami. Usz�a spory kawa�, pilnie przygl�daj�c si� wystawom
okien sklepowych, min�a par� dystrybucji cygar, jak�� kawiarni�, jaki� sklep z b�awatnymi towarami i wr�ci�a. Nie �mia�a dalej zapuszcza� si� w ulic�
ani prosi� kogo o obja�nienie. Uda�a si� w inn� stron�. Po kwadransie wraca�a z kilku bu�kami w bia�ej chusteczce. Mleka nie przynosi�a: nie by�o go w
sklepiku, w kt�rym znalaz�a bu�ki. Nie chcia�a, nie mog�a szuka� d�u�ej, niespokojn� by�a o dzieci�, wraca�a szybko, bieg�a prawie. By�a ju� o kilka krok�w
od bramy, gdy tu� za sob� us�ysza�a g�os m�ski nuc�cy piosenk�: "St�j, zaczekaj, moja duszko, sk�d drobniutk� strzy�esz n�k�". Usi�owa�a w duchu upewni�
siebie, �e piosenka nie do niej si� stosuje, przy�pieszy�a kroku i ju� dotyka�a furtki, gdy g�os �piewaj�cy przemieni� si� w m�wi�cy.
- Dok�d tak pilno? dok�d? Wiecz�r pi�kny! Mo�e by troch� pospacerowa�!
Bez tchu, dr��ca ca�a z trwogi i obrazy, m�oda wdowa wpad�a w bram� i furtk� za sob� zatrzasn�a. W par� minut potem Jancia widz�c wchodz�c� do izby matk�
rzuci�a si� ku niej tul�c si� w jej obj�cia.
- Tak d�ugo nie wraca�a�, mamo! - zawo�a�a, ale nagle umilk�a i wpatrzy�a si� w matk�. - Mamo, ty znowu p�aczesz i znowu wygl�dasz tak... tak jak wtedy,
gdy ojca wynoszono w trumnie z naszego mieszkania.
M�oda kobieta dr�a�a w istocie ca�ym cia�em, �zy obfite p�yn�y po rozognionych jej policzkach. To, co przenios�a przez kwadrans wycieczki swej na miasto,
walka z trwo�liwo�ci� w�asn�, szybki bieg po �liskiej ulicy �r�d t�umu ludzi i zimnych fal wichru, obelga nade wszystko, doznana od nieznanego wprawdzie
cz�owieka, ale doznana po raz pierwszy w �yciu, wstrz�sn�y zna� ni� do g��bi. Zna� by�o jednak, �e postanowi�a zwyci�a� sam� siebie na ka�dym kroku,
bo szybko uspokoi�a si�, otar�a �zy, poca�owa�a dziecko i rozniecaj�c ogie� na kominie rzek�a:
- Przynios�am ci bu�ek, Janciu, a teraz nastawi� samowar i urz�dz� herbat�.
Wzi�a z szafy gliniany dzbanek i zaleciwszy dziecku ostro�no�� z ogniem, zesz�a znowu na dziedziniec ku studni. Wr�ci�a niebawem zdyszana i zm�czona, z
ramieniem uginaj�cym si� pod ci�arem dzbanka nape�nionego wod�; nie spocz�a jednak ani chwili, tylko zaraz wzi�a si� do nastawiania samowaru. Czynno��
ta, kt�r� spe�nia�a widocznie po raz pierwszy w �yciu, sz�a jej z trudno�ci�, niemniej przeto w niespe�na godzin� herbata by�a wypit�, Jancia rozebran�
i u�pion�. R�wny, cichy oddech dziecka oznajmia� sen spokojny, z bladej twarzyczki znikn�y �lady �ez, tak obficie przez dzie� ca�y wylewanych.
Ale m�oda matka nie spa�a; w �a�obnej sukni swej, z rozpuszczonymi czarnymi warkoczami, z twarz� opart� na d�oni, siedzia�a nieruchoma naprzeciw dogasaj�cego
ogniska i my�la�a. Zrazu gryz�ca bole�� sfa�dowa�a bia�e czo�o jej w kilka zmarszczek g��bokich, oczy zasz�y �zami, pier� podnosi�a si� ci�kim westchnieniem.
Po chwili jednak wstrz�sn�a g�ow�, jakby odp�dzi� chcia�a oblegaj�ce j� t�umy �al�w i obaw, powsta�a, wyprostowa�a kibi� i rzek�a z cicha:
- Nowe �ycie!
Tak, kobieta ta, m�oda, pi�kna, z bia�ymi r�kami i wiotk� kibici�, wst�powa�a w nowe dla siebie �ycie, dzie� ten mia� by� dla niej pocz�tkiem nieznanej
przysz�o�ci.
Jak�� by�a jej przesz�o��?
Przesz�o�� Marty �wickiej kr�tk� by�a ze wzgl�du na lata, prost� ze wzgl�du na wypadki.
Marta urodzi�a si� w dworku szlacheckim, niezbyt wspania�ym i bogatym, ale ozdobnym i wygodnym.
Posiad�o�� ojca jej, o kilka mil zaledwie od Warszawy po�o�ona, sk�ada�a si� z kilkunastu w��k urodzajnej ziemi kwiecistej, spor� przestrze� gruntu zajmuj�cej
��ki, pi�knego brzozowego gaju, kt�ry dostarcza� opa�u w zimie i pon�tnych przechadzek w lecie, z obszernego sadu pe�nego drzew owocowych i �adnego domku
z sze�ciu frontowymi oknami, wychodz�cymi na okr�g�o wykrojony, g�adk� muraw� zas�any dziedziniec, z zielonymi, weso�o wygl�daj�cymi �aluzjami. Z gankiem
o czterech s�upach, na kt�re pi�y si� fasole z p�sowym kwieciem i powoje o bujnych liliowych kielichach. Nad kolebk� tedy Marty s�owiki �piewa�y i stare
lipy powa�nymi czo�ami powiewa�y, r�e kwit�y i k�osy pszeniczne fale z�ota toczy�y. Pochyla�a si� te� nad ni� pi�kna twarz matki i gor�cymi poca�unkami
okrywa�a czarnow�os� g��wk� dzieci�cia.
Matka Marty by�a kobiet� pi�kn� i dobr�, ojciec cz�owiekiem ukszta�conym i tak�e dobrym. Jedyne dzieci� rodzic�w tych wzrasta�o �r�d mi�o�ci ludzi i pieszczot
dostatku.
Pierwsz� bole�ci�, kt�ra spad�a na bezchmurne dot�d �ycie pi�knej, weso�ej, ho�ej dziewczyny, by�a utrata matki. Marta mia�a wtedy lat szesna�cie, rozpacza�a
czas jaki�, t�skni�a d�ugo, ale m�odo�� balsam goj�cy po�o�y�a na pierwsz� ran� jej serca, rumie�ce odkwit�y na jej twarzy, weso�o��, nadzieje i marzenia
wr�ci�y.
Inne przecie� kl�ski nadesz�y wkr�tce. Ojciec Marty w cz�ci nieopatrzno�ci� w�asn�, a g��wnie wskutek zasz�ych w kraju zmian ekonomicznych ujrza� si� zagro�onym
utrat� swej posiad�o�ci. Zdrowie jego zachwia�o si�, przewidywa� zar�wno upadek swej fortuny, jak bliski koniec �ycia. Los jednak Marty zdawa� si� ju�
wtedy zabezpieczonym. Kocha�a i by�a kochan�.
Jan �wicki, m�ody urz�dnik zajmuj�cy do�� wysok� ju� posad� w jednym z biur rz�dowych w Warszawie, pokocha� pi�kn� czarnook� pann� i wzbudzi� w niej wzajemne
uczucie szacunku i mi�o�ci. �lub Marty o kilka tygodni zaledwie poprzedzi� �mier� jej ojca. Zrujnowany szlachcic, kt�ry niegdy� marzy� mo�e dla jedynaczki
swej o �wietniejszym losie, z rado�ci� sk�ada� d�o� jej w r�k� niemaj�tnego, lecz pracowitego cz�owieka; my�l�c, i� wraz z odej�ciem Marty od �lubnego
o�tarza przysz�o�� jej otrzyma�a dostateczne ochrony od cierpie� samotno�ci i niebezpiecze�stw ub�stwa, umar� spokojnie.
Marta po raz drugi w �yciu spotka�a si� z wielk� bole�ci�, ale tym razem koi�a j� nie tylko ju� sama m�odo��, ale i mi�o�� �ony, a potem matki. Pi�kne miejsce
jej rodzinne zosta�o dla niej na zawsze straconym, przesz�o w r�ce ludzi obcych, ale natomiast ukochany i kochaj�cy m�� �r�d gwaru miejskiego us�a� jej
mi�kkie, ciep�e, wygodne gniazdo, w kt�rym wkr�tce ozwa� si� srebrzysty g�os dzieci�cia.
�r�d uciech i obowi�zk�w rodzinnych pi�� lat zesz�o dla m�odej kobiety szcz�liwie i szybko.
Jan �wicki pracowa� sumiennie i umiej�tnie, pobiera� znaczn� p�ac�, do�� znaczn�, aby m�c otoczy� kobiet�, kt�r� kocha�, wszystkim, do czego od kolebki
przywyk�a, co stanowi� mog�o urok ka�dej chwili, spok�j ka�dego jutra. Ka�dego? Nie! Najbli�szego tylko. Jan �wicki nie by� do�� opatrznym, aby my�le�
o dalszej przysz�o�ci z najmniejszym cho�by uszczerbkiem dla pory obecnej.
M�ody, silny, pracowity, liczy� na m�odo�� sw�, si�� i pracowito��, my�l�c, i� skarby te nie wyczerpi� si� nigdy. Wyczerpa�y si� jednak zbyt pr�dko. M��
Marty uleg� chorobie ci�kiej i nag�ej, z kt�rej nie uratowa�y go rady lekarzy ani starania zrozpaczonej �ony. Umar�. Wraz ze �mierci� jego sko�czy�o si�
nie tylko szcz�cie domowe Marty, ale usun�a si� spod st�p jej podstawa materialnego jej bytu.
Nie na zawsze wi�c �lubny o�tarz uratowa� m�od� kobiet� od cierpie� samotno�ci i niebezpiecze�stw ub�stwa. Stary jak �wiat aksjomat opiewaj�cy, �e nic nie
ma sta�ego na �wiecie, sprawdzi� si� na niej o tyle, o ile jest prawdziwym. Nie jest on bowiem prawdziwym w zupe�no�ci. Wszystko, co z zewn�trz ku cz�owiekowi
przybywa, mija i mieni si� doko�a niego pod wp�ywem tych tysi�cznych pr�d�w i zagmatwie�, jakimi post�puj�, w jakie wi��� si� spo�eczne stosunki i ustawy,
pod wp�ywem cz�stokro� najstraszniejszym, bo najmniej przewidzie� i obrachowa� si� daj�cym, �lepego trafu. Ale los cz�owieka na ziemi by�by w istocie po�a�owania
godnym, gdyby ca�a moc, wszystkie bogactwa i r�kojmie jego zawiera�y si� w tych tylko �ywio�ach zewn�trznych, zmiennych i urokliwych jak fale wodne, poddane
rozkazom wichr�w. Tak, nic nie ma sta�ego na ziemi pr�cz tego, co cz�owiek posiada we w�asnej piersi i g�owie: pr�cz wiedzy, kt�ra wskazuje drogi i uczy
st�pa� po nich, pr�cz pracy, kt�ra rozja�nia samotno�� i od�egnywa n�dz�, pr�cz do�wiadczenia, kt�re naucza, i wysoko podniesionych uczu�, kt�re od z�ego
chroni�. I tu jeszcze sta�o�� wzgl�dn� jest zapewne, �amie je pos�pna, lecz niez�omna pot�ga choroby i �mierci. Ale dop�ki niewzruszenie i prawid�owo trwa
i rozwija si� ten proces ruchu, my�li i uczu� ludzkich, kt�ry zwie si� �yciem, poty cz�owiek nie rozstaje si� z samym sob�, poty sam sobie s�u�y, dopomaga,
stale podpiera si� tym, co uzbiera� sobie zdo�a� w przesz�o�ci, co s�u�y mu or�em w walce z zawik�aniami �ycia, ze zmienno�ci� losu, z okrucie�stwem trafu.
Mart� zawiod�o i opu�ci�o wszystko, co przybywaj�c z zewn�trz przyjaznym jej by�o dot�d i opieku�czym. Los, jakiemu uleg�a, nie by� wcale wyj�tkowym losem,
nieszcz�cie jej nie wzi�o �r�d�a z dziwnej jakiej�, niepospolitej przygody, ze zdumiewaj�cej jakiej�, w rocznikach ludzko�ci rzadko pojawiaj�cej si�
katastrofy. Ruina i �mier� odegrywa�y dot�d w �yciu jej rol� niszczycielek spokoju i szcz�cia. C� pospolitszego wsz�dzie, c� mianowicie w spo�ecze�stwie
naszym pospolitszego nad pierwsz�? co konieczniejszego, cz�stszego, bardziej nieuniknionego nad drug�?
Marta spotka�a si� oko w oko z tym, z czym spotykaj� si� miliony ludzi, miliony kobiet. Kt� w �yciu swym po wielokro� nie napotka� ludzi p�acz�cych nad
wodami Babilonu op�ywaj�cymi gruzy utraconej fortuny? Kto zrachuje, ile razy w �yciu swym patrza� na szat� wdowi�, na blade twarze i �zami zm�czone oczy
sier�t?
Wszystko wi�c, co towarzyszy�o dot�d �yciu m�odej kobiety, rozsta�o si� z ni�, umkn�o od niej, ale ona nie rozsta�a si� z sam� sob�. Czym mog�a by� sama
dla siebie samej? co uzbiera� sobie zdo�a�a w przesz�o�ci? jakie or�e wiedzy, woli, do�wiadczenia s�u�y� jej mog�y w walce z zawik�aniami spo�ecz nymi,
bied�, trafem, samotno�ci�? W pytaniach tych mie�ci�a si� zagadka jej przysz�o�ci, kwestia �ycia i �mierci jej, i nie tylko jej, ale jeszcze i jej dziecka.
Materialnie m�oda matka ta nie posiada�a nic albo prawie nic. Par�set z�otych, pozosta�e ze sprzeda�y sprz�t�w po op�aceniu drobnych d�ug�w i koszt�w pogrzebu
m�a, troch� bielizny, dwie suknie - stanowi�y ca�y jej maj�tek. Klejnot�w wielkiej ceny nie mia�a nigdy; te, kt�re mia�a, spieni�one przez ni� w czasie
choroby m�a, zap�aci�y nadaremne rady lekarskie i r�wnie� nadaremne leki. Ubogie nawet sprz�ty nape�niaj�ce nowe jej siedlisko nie by�y jej w�asno�ci�.
Wynaj�a je razem z izb� na poddaszu, za u�ywanie ich, r�wnie� jak za izb�, p�aci� obwi�za�a si� z ka�dym pierwszym dniem ka�dego miesi�ca.
By�a to tera�niejszo�� smutna zapewne, naga, ale wyra�nie ju� okre�lona. Nieokre�lon� pozostawa�a przysz�o��. Trzeba j� by�o zdoby�, stworzy� niemal.
Czy m�oda, pi�kna ta kobieta ze smuk�� kibici�, bia�ymi r�kami i jedwabistym kruczym w�osem, op�ywaj�cym kszta�tn� g�ow�, posiada�a jak� si�� zdobywcz�?
czy z przesz�o�ci swej wynios�a cokolwiek, z czego by stworzy� mog�a przysz�o��? My�la�a o tym siedz�c na niskim drewnianym sto�ku przed �arz�cymi si�
w�glami ogniska. Oczy jej z wyrazem niewymownej mi�o�ci tkwi�y w dzieci�cej twarzyczce, spokojnie u�pionej �r�d bieli poduszek.
- Dla niej - wym�wi�a po chwili - dla siebie, na chleb, na dach, na spok�j pracowa� b�d�!
Stan�a przed oknem. Noc by�a ciemna, Marta nie widzia�a nic: ani stromych dach�w, kt�re je�y�y si� poni�ej wysokiego poddasza mn�stwem wschod�w i za�om�w,
ani ciemnych, zakopconych komin�w nad dachami stercz�cych, ani latarni ulicznych, kt�rych m�tne blaski nie dosi�ga�y wysoko�ci jej okienka. Nie widzia�a
nawet nieba, bo pokryte by�o chmurami i nie �wieci�o �adn� gwiazd�. Ale gwar wielkiego miasta dochodzi� uszu jej nieustannie, cho� nocny, og�uszaj�cy,
cho� st�umiony odleg�o�ci�. Pora nie by�a zbyt p�n�; na szerokich, wspania�ych ulicach zar�wno jak �r�d ciasnych i mrocznych uliczek ludzie chodzili jeszcze,
je�dzili gonili za przyjemno�ci�, szukali zysku, biegli tam, gdzie wzywa�a ich ciekawo�� my�li, rozkosz serca lub nadzieja zdobyczy.
Marta opu�ci�a czo�o na splecione r�ce i zamkn�a oczy. Ws�uchiwa�a si� w tysi�czne g�osy, zlane w jeden g�os olbrzymi i cho� niewyra�ny, monotonny, a jednak
pe�en gor�czkowych wybuch�w, nag�ych ucisze� si�, g�uchych wykrzyk�w i tajemniczych szmer�w. Wielkie miasto stan�o przed oczami wyobra�ni jej w kszta�cie
olbrzymiego ula, w kt�rym porusza�o si�, wrza�o �yciem i gonitw� mn�stwo istot ludzkich. Ka�da z istot tych posiada�a miejsce, na kt�rym pracowa�a, i to,
na kt�rym spoczywa�a, cele, do jakich d��y�a, narz�dzia, jakimi drog� sobie torowa�a �r�d t�umu. Jakim b�dzie dla niej, dla biednej, w bezbrze�n� samotno��
str�conej kobiety, miejsce pracy i spoczynku? k�dy ten cel, do kt�rego pod��y ona? sk�d wezm� si� or�e, kt�re utoruj� drog� ubogiej i opuszczonej? A tak�e
jakimi b�d� dla niej te istoty ludzkie, kt�re tam tak gwarz� nieustannie, z kt�rych oddechu powstaje ten szmer gor�czkowy, w kt�rego to podnosz�cych si�,
to opadaj�cych falach ona teraz s�uch sw�j zatapia? B�d�� one dla niej sprawiedliwymi lub okrutnymi, lito�ciwymi lub mi�osiernymi? Otworz�� si� przed krokami
jej te �ci�le zwarte falangi t�ocz�ce si� ku szcz�ciu i dobrobytowi lub zewr� si� �ci�lej jeszcze, aby nowoprzyby�a nie zw�zi�a im miejsca, nie ubieg�a
kt�rej z nich w mozolnej gonitwie? Jakie ustawy i obyczaje przyjaznymi jej b�d�, a jakie wrogimi, i kt�rych wi�cej b�dzie, pierwszych czy drugich? Nade
wszystko za�, nade wszystko - potrafi� ona sama przezwyci�a� �ywio�y wrogie, wyzyskiwa� przyjazne, ka�d� chwil�, ka�de uderzenie serca, ka�d� my�l przelatuj�c�
przez g�ow�? ka�de drgnienie poruszaj�ce fibrami cia�a skupi� w jedn� moc rozumn�, wytrwa��, niespo�yt�, w moc tak�, jaka jedynie odegna� zdo�a n�dz�,
zabezpieczy� od poni�enia si� godno�� cz�owieka, uchroni� od bezowocnych b�l�w, rozpaczy i - �mierci g�odowej?
W pytaniach tych skupi�a si� ca�a dusza Marty. Wspomnienia rozkoszne i zarazem gryz�ce, wspomnienia kobiety, kt�ra niegdy�, ho�ym i weso�ym b�d�c dziewcz�ciem,
lekkimi stopami depta�a �wie�� muraw� i barwne kwiecie rodzinnej wioski, potem u boku ukochanego m�a p�dzi�a dnie szcz�liwe, wolne od trosk i smutk�w
a teraz we wdowiej szacie sta�a u ma�ego okienka poddasza, z bladym czo�em opuszczonym na za�amane d�onie - wspomnienia kobiety, kt�re przez ca�y dzie�
miniony otacza�y j� rojem widm n�c�cych po to, aby krwawi� i rozdziera�, ulecia�y teraz od niej przed gro�nym, tajemniczym, lecz dotykalnym jak rzeczywisto��
zjawiskiem tera�niejszo�ci. Zjawisko to poch�ania�o jej my�li, ale nie zna� by�o, aby j� przera�a�o. Czy odwag� sw� czerpa�a z mi�o�ci macierzy�skiej nape�niaj�cej
jej serce? czy posiada�a w sobie t� dum�, kt�ra brzydzi si� trwog�? czy... nie zna�a �wiata i samej siebie? Nie l�ka�a si�. Gdy podnios�a twarz, by�y na
niej �lady �ez, obficie od dni kilku wylewanych, by� na niej wyraz �alu i t�sknoty, ale obawy i zw�tpienia nie by�o.
*
Nazajutrz po przeniesieniu si� swym na poddasze Marta o godzinie dziesi�tej z rana by�a ju� na mie�cie.
Pilno jej zna� by�o doj�� do celu, pal�ca jaka� my�l, niespokojna nadzieja - pop�dza�y j� naprz�d bo sz�a pr�dko, a zwolni�a kroku wtedy dopiero, gdy znalaz�a
si� na ulicy D�ugiej. Tu jednak sz�a ju� coraz wolniej, s�aby rumieniec wybi� si� na blade jej policzki, oddech sta� si� �pieszniejszym, jak bywa zwykle
przy zbli�aniu si� chwili upragnionej i zarazem strasznej, wzywaj�cej do wysile� wszystkie w�adze umys�u i woli, obudzaj�cej nadziej�, nie�mia�o��, kto
wie? wstyd mo�e mimowolny, z przyzwyczaje� ca�ego �ycia, z surowej nowo�ci po�o�enia powsta�y.
Przed bram� jednej z najpoka�niejszych kamienic zatrzyma�a si�, spojrza�a na numer domu. By� zna� tym samym, kt�ry mia�a w pami�ci, bo po jednym d�u�szym
nieco i g��bszym odetchni�ciu zwolna zacz�a wst�powa� na widne i szerokie wschody.
Zaledwie przeby�a kilkana�cie stopni, ujrza�a zst�puj�ce dwie kobiety. Jedna z nich ubrana by�a starannie, z pewnym nawet wykwintem, postaw� mia�a pewn�
siebie, wyraz twarzy wi�cej ni� spokojny, bo zadowolony. Druga, m�odsza, bardzo m�oda, w ciemnej we�nianej sukience, wyszarza�ym nieco szalu na ramionach,
w kapelusiku, kt�ry widocznie niejedn� ju� jesie� pami�ta�, sz�a z opuszczonymi r�kami, ze wzrokiem wbitym w ziemi�. Zaczerwienione nieco powieki, blada
cera twarzy i szczup�o�� kibici nadawa�y ca�ej postaci m�odziutkiej i do�� �adnej dziewczyny tej wyraz smutku, s�abo�ci i zm�czenia. Dwie te kobiety zna�y
si� wida� z bliska, bo rozmawia�y z sob� poufnie.
- Bo�e m�j, Bo�e! - m�wi�a m�odsza z cicha i nieco j�kliwie - co ja teraz, nieszcz�liwa, poczn�? ostatnia nadzieja mnie zawiod�a. Jak powiem matce, �e
i dzi� jeszcze nie dosta�am lekcji, rozchoruje si� gorzej... A tu i je�� w domu tak dobrze, jak nie ma ju� czego...
- No, no - odrzek�a starsza tonem, w kt�rym obok wsp�czucia odzywa�a si� struna silnie uczuwanej wy�szo�ci w�asnej - nie martw si� tak bardzo! oto popracuj
jeszcze troch� nad muzyk�...
- Ach! gdybym ja tak gra� mog�a jak pani! - zawo�a�a m�odsza - ale nie mog�...
- Talentu nie masz, kochanko! - wym�wi�a starsza - c� robi�? talentu nie masz!
Zamieniaj�c te wyrazy dwie kobiety mija�y Mart�. By�y tak zaj�te, jedna zadowoleniem swym, druga swym smutkiem, �e najmniejszej nie zwr�ci�y uwagi na kobiet�,
kt�rej �a�obna suknia z bliska przesun�a si� ko�o nich.
Ale ona stan�a nagle i wiod�a za nimi wzrokiem. By�y widocznie nauczycielkami, kt�re opuszcza�y miejsce, do jakiego ona d��y�a. Jedna z nich wprawdzie
odchodzi�a z twarz� promieniej�c�, ale druga ze �zami. Za p� godziny, za kwadrans mo�e, ona tak�e zst�powa� b�dzie z tych wschod�w, po kt�rych teraz wst�puje.
Czy rado��, czy �zy dostan� si� jej w udziale? Serce jej uderza�o silnie, gdy poruszy�a dzwonek przytwierdzony do drzwi, na kt�rych po�yskiwa�a mosi�na
blacha z napisem:
BIURO INFORMACYJNE DLA NAUCZYCIELI I NAUCZYCIELEK
LUDWIKI �MI�SKIEJ
Z ma�ego przedpokoiku, kt�rego drzwi otworzy�y si� na odg�os dzwonka, Marta wesz�a do obszernego pokoju, o�wietlonego dwoma wielkimi oknami na ludn� ulic�
wychodz�cymi, ostawionego �adnymi sprz�tami, spo�r�d kt�rych wyr�nia� si� i wchodz�cemu od razu w oczy wpada� nowiutki, bardzo ozdobny i kosztowny fortepian.
W pokoju znajdowa�y si� trzy osoby, z kt�rych jedna powsta�a na spotkanie Marty. By�a to kobieta �redniego wieku, z w�osami niepewnego koloru, g�adko przyczesanymi
pod kszta�tnym bia�ym czepeczkiem, z postaw� troch� sztywn�. Twarz jej, do�� regularnych rys�w, nie nosi�a na sobie �adnej wyra�nej cechy i tak jak popielata
suknia, pozbawiona wszelkich ozd�b i rz�dem monotonnych guzik�w spi�ta na piersi, nie razi�a niczym i niczym nie poci�ga�a. By�a to posta� od st�p do g�owy
obleczona w wyraz urz�dowo�ci; kobieta ta umia�a mo�e w innych porach i w innym miejscu u�miecha� si� swobodnie, patrze� z czu�o�ci�, serdecznym ruchem
wyci�gn�� d�o� do u�cisku, ale tu, w saloniku tym, w kt�rym przyjmowa�a osoby wzywaj�ce jej porady i pomocy, wyst�powa�a w charakterze urz�dowej po�redniczki
pomi�dzy osobami tymi a spo�ecze�stwem, by�a tak�, jak� zapewne by� by�a powinna, grzeczn� i przyzwoit�, ale pow�ci�gliw� i ostro�n�. Salonik ten mia�
tylko poz�r saloniku; w gruncie by� miejscem handlu takim, jakim bywaj� wszelkie inne miejsca handlu; w�a�cicielka jego ofiarowywa�a porady swe, wskaz�wki,
stosunki tym, kt�rzy ich od niej ��dali, w zamian wzajemnej us�ugi t�umacz�cej si� monet�. By� to tak�e czy�ciec, przez kt�ry przechodzi�y dusze ludzkie,
wst�puj�c ze� w niebo zdobytej pracy lub zst�puj�c w piek�o przymusowego bezrobocia.
Marta zatrzyma�a si� chwil� przy drzwiach i ogarn�a wzrokiem twarz i posta� post�puj�cej na spotkanie jej kobiety. Oczy jej, kt�re wczoraj nape�nia�y si�
co chwila �zami, dzi� suche i po�yskliwe, nabra�y wyrazu niepospolitej bystro�ci, przenikliwo�ci niemal. Skupi�y si� w nich widocznie wszystkie w�adze
my�lenia m�odej kobiety i usi�owa�y przez zewn�trzn� pow�ok� przedrze� si� w g��bi� istoty, kt�rej usta wyda� mia�y s�d o przysz�ej niedoli jej lub spokoju.
Pierwszy to raz i w swym �yciu Marta przychodzi�a do kogo� za interesem; interes za� ten by� jednym z najwa�niejszych interes�w ludzi biednych: potrzeba
zarobku.
- Pani dobrodziejka do biura informacyjnego zapewne? - wym�wi�a gospodyni domu.
- Tak, pani - odrzek�a przybywaj�ca i doda�a: - Jestem Marta �wicka.
- Chciej pani usi��� i zaczeka� chwil�, a� uko�cz� rozmow� z tymi paniami, kt�re przyby�y pierwej. Marta usiad�a na wskazanym sobie fotelu i teraz dopiero
zwr�ci�a uwag� na dwie inne znajduj�ce si� w pokoju osoby.
Osoby te r�ni�y si� ze sob� niezmiernie wiekiem, ubiorem i powierzchowno�ci�. Jedn� z nich by�a dwudziestoletnia mo�e panna, bardzo �adna, z u�miechem
na r�owych ustach, b��kitnymi oczami, kt�re patrza�y pogodnie, prawie weso�o, w jedwabnej sukni jasnego koloru i malutkim kapelusiku, pi�knie stroj�cym
jasnop�owe w�osy. Z ni� w�a�nie rozmawia� musia�a Ludwika �mi�ska przed wej�ciem Marty, bo do niej zwr�ci�a si� zaraz po przywitaniu przyby�ej. M�wi�a
po angielsku, a z pierwszych zaraz wyraz�w odpowiedzi m�odej panny odgadn�� w niej mo�na by�o rodowit� Angielk�. Marta nie rozumia�a rozmowy dw�ch kobiet,
bo nie zna�a j�zyka, kt�rym j� prowadzono, widzia�a tylko, �e swobodny u�miech nie znika� z ust pi�knej Angielki, �e twarz jej, postawa i spos�b m�wienia
wyra�a�y �mia�o�� osoby przywyk�ej do powodzenia, pewnej siebie i losu, kt�ry j� czeka.
Po kr�tkiej rozmowie gospodyni domu wzi�a �wiartk� papieru i pocz�a zakre�la� j� bieg�ym pismem.
Marta z wyt�on� uwag� �cigaj�ca szczeg�y sceny, kt�ra blisk� ��czno�� mia�a z w�asnym jej po�o�eniem, widzia�a, �e Ludwika �mi�ska pisa�a list po francusku,
umie�ci�a w nim cyfr� wyra�aj�c� sum� 600 rubli, na kopercie za� wypisa�a jedno z hrabiowskich nazwisk krajowych i doda�a do� nazw� najpi�kniejszej w Warszawie
ulicy. Uczyniwszy to wszystko z grzecznym u�miechem wr�czy�a pismo Angielce, kt�ra powsta�a, sk�oni�a si� i wysz�a z pokoju krokiem lekkim, z g�ow� podniesion�
i u�miechem zadowolenia na ustach.
"Sze��set rubli rocznie - my�la�a Marta - jakie� to bogactwa, m�j Bo�e! jakie to szcz�cie m�c tyle zarobi�! Gdyby mi cho� po�ow� sumy tej przyrzeczone,
by�abym spokojna o Janci� i o siebie!"
My�l�c tak m�oda kobieta z zaj�ciem i mimowolnym politowaniem spogl�da�a na osob�, z kt�r� po odej�ciu Angielki gospodyni domu rozmow� rozpocz�a.
By�a to kobieta mog�ca mie� oko�o lat sze��dziesi�ciu, drobna, chuda, ze zwi�d�� twarz�, okryt� mn�stwem zmarszczek, z zupe�nie prawie bia�ymi w�osami,
w dwa g�adkie pasma przyczesanymi pod kapeluszem czarnym, zmi�tym i bardzo dawn� mod� pami�taj�cym. Czarna we�niana suknia i jedwabna staro�ytna mantylka
zwisa�y na chudym ciele staruszki, r�ce jej, przezroczyste, bia�e i drobne, niespokojnym ruchem mi�y wci�� i obraca�y w ko�cistych palcach le��c� na kolanach
bia��, p��cienn� chustk�. Podobna� niespokojno�� malowa�a si� w b��kitnych zna� niegdy�, lecz teraz sp�owia�ych i pozbawionych blasku jej �renicach, kt�re
to podnosi�y si� na twarz gospodyni domu, to okrywa�y si� zaczerwienionymi powiekami, to przebiega�y z przedmiotu na przedmiot, odzwierciedlaj�c tym niejako
niepok�j i bolesne targanie si� steranego umys�u, szukaj�cego dla siebie jakiego� niby punktu oparcia, jakiego� przytu�ku i ukojenia.
- Czy pani by�a� ju� kiedy nauczycielk�? - wym�wi�a po francusku Ludwika �mi�ska zwracaj�c si� do staruszki.
Biedna kobieta poruszy�a si� na krze�le, przebieg�a oczami wzd�u� i wszerz przeciwleg�� �cian�, konwulsyjnym ruchem zacisn�a palce wko�o zwini�tej w k��b
chustki i zacz�a z cicha:
- Non, madame, c'est le premier fois que je... je...
Urwa�a; szuka�a widocznie obcych wyraz�w, kt�rymi by wypowiedzie� mog�a my�l swoj�, ale one umyka�y zm�czonej jej pami�ci.
- J'avais... - zacz�a po chwili - j'avais la fortune... mon fils avait le malheur de la perdre...
Gospodyni domu zimna i wyprostowana siedzia�a na kanapie. B��dy j�zykowe pope�niane przez staruszk�, trudna i przykro brzmi�ca jej wymowa nie wywo�a�y na
usta jej u�miechu, tak jak zn�kanie jej i bolesny niepok�j nie zdawa�y si� budzi� w niej wsp�czucia.
- To smutno - rzek�a - i pani tego jednego tylko masz syna?
- Nie mam go ju�! - zawo�a�a po polsku stara kobieta, lecz nagle przypominaj�c sobie obowi�zek wykazania umiej�tno�ci obcej mowy, doda�a:
- Il est mourru par desespoir!
Sp�owia�e �renice staruszki nie zwil�y�y si� �z� ani za�wieci�y najmniejszym blaskiem, gdy wymawia�a ostatnie wyrazy, ale blade, w�skie usta jej drgn�y
�r�d roju otaczaj�cych je zmarszczek i pier� wkl�s�a zadr�a�a pod staro�wieck� mantylk�.
- Pani posiadasz muzyk�? - zapyta�a gospodyni domu po polsku, jakby z kilku s��w zamienionych dostatecznie ju� o�wiadomion� zosta�a z francuskim ukszta�ceniem
staruszki.
- Grywa�am kiedy�, ale... bardzo ju� dawno... nie wiem doprawdy, czy mog�abym ju� teraz...
- A wi�c mo�e niemiecki j�zyk....
Za ca�� odpowied� staruszka przecz�co wstrz�sn�a g�ow�.
- A wi�c czeg� pani dobrodziejka naucza� mo�e?
Pytanie to zadanym by�o tonem grzecznym wprawdzie, ale zarazem tak suchym i zimnym, �e znaczy�o tyle�, ile wyra�na odprawa. Stara kobieta przecie� nie zrozumia�a
lub wysili�a si� na niezrozumienie. Francuski j�zyk by� zna� t� z umiej�tno�ci jej, na kt�r� rachowa�a najwi�cej - przez kt�r� spodziewa�a si� otrzyma�
k�s chleba, maj�cy uchroni� od n�dzy ostatnie dnie steranego jej �ycia. Czuj�c, �e grunt usuwa si� pod jej stopami, �e w�a�cicielka biura informacyjnego
zamierza uko�czy� rozmow� z ni� nie udzieliwszy jej �adnej informacji, pochwyci�a t� jedyn�, ostatni� wed�ug niej desk� zbawienia i coraz silniej mn�c
p��cienn� chustk� w dr��cych palcach, po�piesznie zacz�a:
- La g�ographie, la histoire, les commencements de l'arithm�tique...
Umilk�a nagle i os�upia�y wzrok utkwi�a w przeciwleg�ej �cianie, bo Ludwika �mi�ska powsta�a.
- Przykro mi to bardzo - zacz�a zwolna gospodyni domu - ale nie mam obecnie na widoku �adnego miejsca, kt�re by dla pani odpowiednim by� mog�o... Sko�czy�a
i sta�a z r�kami za�o�onymi na surowym staniku popielatej sukni, oczekuj�c wyra�nie po�egnania. Ale staruszka siedzia�a jak przykuta do miejsca, ruchliwe
dot�d r�ce jej i oczy znieruchomia�y, blade usta za to roztworzy�y si� i drga�y nerwowo.
- �adnego! - wyszepta�a po chwili. - �adnego! - powt�rzy�a i sztywna, niezale�n� jakby od niej samej moc� poruszona, zwolna podnios�a si� z krzes�a.
Nie odchodzi�a jednak. Teraz dopiero powieki jej nabrzmiewa�y, blade �renice zasz�y szklist� pow�ok�. Opar�a trz�s�c� si� d�o� na por�czy krzes�a i rzek�a
z cicha:
- Mo�e potem.... mo�e kiedykolwiek potem... b�dzie jakie miejsce...
- Nie, pani, przyrzeka� nie mog� - jednostajnie zawsze grzecznie i sztywnie odrzek�a gospodyni domu.
Przez par� sekund zupe�ne milczenie panowa�o w pokoju. Nagle po zmarszczonych policzkach starej kobiety pop�yn�y dwa strumienie bujnych, obfitych �ez.
Nie wyda�a jednak �adnego g�osu, nie wym�wi�a ani jednego s�owa, sk�oni�a si� gospodyni domu i szybko opu�ci�a pok�j. Wstydzi�a si� mo�e �ez swych i pragn�a
ukry� je co najpr�dzej albo mo�e do miejsca innego, lecz podobnego temu, jakie opuszcza�a, �pieszy�a z now� nadziej� po nowy zaw�d...
Teraz Marta zosta�a sam na sam z kobiet�, kt�ra rozstrzyga� mia�a kwesti� spe�nienia lub upadku najdro�szych dla niej nadziei, najusilniejszych pragnie�.
Nie czu�a si� przel�knion�, tylko g��boko smutn�.
Sceny, kt�re od kilku chwil przesuwa�y si� przed jej oczami, wywar�y na umy�le jej silne wra�enie, tym silniejsze, �e ca�kiem nowe. Nie by�a przyzwyczajon�
do widoku ludzi szukaj�cych zarobku, up�dzaj�cych si� za k�sem chleba, me odgadywa�a, nie przeczuwa�a nigdy, aby gonitwa ta zawiera�a tyle w sobie niepokoj�w,
udr�cze�, zawod�w. Praca zjawia�a si� w wyobra�ni Marty, ilekro� dot�d my�la�a o niej, w postaci czego�, po co nachyli� si� tylko trzeba, aby osi�gn��
przedmiot upragniony. Tu, na pierwszej zaraz stacji nieznanej tej drogi, zaczyna�a domy�la� si� rzeczy strasznych, niemniej jednak nie dr�a�a, upewnia�a
siebie w my�li, �e j�, kobiet� m�od� i zdrow�, starannie kiedy� wychowywan� przez najlepszych rodzic�w, j�, towarzyszk� cz�owieka rozs�dnego i umys�ow�
prac� zarabiaj�cego sobie na �ycie, spotka� nie mo�e los podobny temu, jaki spotka� t� biedn�, smutn� dziewczyn�, kt�r� spotka�a na wschodach, i t� stokro�
nieszcz�liwsz� jeszcze staruszk�, kt�ra odesz�a przed chwil� z dwoma strumieniami �ez op�ywaj�cymi zmarszczone policzki.
Ludwika �mi�ska zacz�a od pytania, od kt�rego zwyczajnie zna� zaczyna�a rozmowy ze zjawiaj�cymi si� kandydatkami na nauczycielskie posady:
- Pani trudni�a� si� ju� nauczycielstwem?
- Nie, pani; jestem wdow� po urz�dniku zmar�ym przed kilku dniami. Teraz dopiero po raz pierwszy pragn� rozpocz�� zaw�d nauczycielki.
- A! wi�c posiadasz pani mo�e �wiadectwo uko�czenia kt�rego z wy�szych naukowych zak�ad�w?
- Nie, pani; wychowa�am si� w domu.
S�owa te dwie kobiety zamienia�y ze sob� po francusku. Marta wyra�a�a si� w j�zyku tym poprawnie i z �atwo�ci�, wymowa jej nie by�a jak najdoskonalsz�,
ale nie razi�a �adnymi osobliwszymi uchybieniami.
- Jakich�e przedmiot�w pani mo�esz i �yczysz sobie udziela�?
Marta nie zaraz odpowiedzia�a. Rzecz dziwna, przysz�a tu z zamiarem wyjednania dla siebie miejsca nauczycielki, ale nie wiedzia�a dobrze, czego w�a�ciwie
naucza� mog�a i chcia�a. Nie by�a przyzwyczajon� do rachowania si� z posiadanymi zasobami umys�u, wiedzia�a tylko o tym, �e to, co umia�a, by�o zupe�nie
wystarczaj�cym dla kobiety, zostaj�cej w tych po�o�eniach, w jakich ona zostawa�a, dla c�rki szlacheckiej. dla �ony urz�dnika. Nie czas jednak by� namy�la�
si� d�ugo; pami�ci Marty nasun�y si� naturalnie te przedmioty, nad kt�rymi w dzieci�stwie pracowa�a najwi�cej, kt�re stanowi�y t�o ukszta�cenia jej i
jej r�wie�nic.
- Mog�abym dawa� lekcje muzyki i francuskiego j�zyka - rzek�a.
- Co do drugiego - odpar�a gospodyni domu - uwa�am, i� pani posiadasz wymow� francusk� do�� bieg�� i poprawn�, a chocia� nie jest ona jeszcze wszystkim,
czego potrzeba dla mo�no�ci nauczania, to jednak pewn� jestem, i� pani i gramatyka, i pisownia, i mo�e nieco pi�miennictwo francuskie obcymi nie s�. Co
do muzyki... racz pani przebaczy�... ale musz� zna� stopie� artystycznego jej wykszta�cenia, a�eby znale�� spos�b odpowiedniego dla� zu�ytkowania.
Na blade policzki Marty wyst�pi�y rumie�ce. Wychowa�a si� w domu, nie zdawa�a nigdy egzamin�w �adnych przed nikim, nie produkowa�a si� nawet przed �wiatem,
bo w kilka miesi�cy po �lubie, zamkn�wszy kupiony jej przez m�a fortepian, otwiera�a go zaledwie par� razy, i to wtedy zawsze; kiedy gry jej s�ucha�y
tylko cztery �ciany �adnego jej saloniku i drobniutkie uszki Janci, skacz�cej na kolanach piastunki w takt muzyki matczynej. A jednak ��danie w�a�cicielki
informacyjnego biura nie mia�o w sobie nic takiego, co by obra�a� powinno, zasadza�o si� na tym prawidle prostym i powszechnie w �wiecie pracuj�cych przyj�tym,
�e aby powiedzie� co� o cenie i w�a�ciwo�ciach przedmiotu, trzeba go naprz�d obejrze�, zwa�y� i tak dopasowa�, k�dy on oka�e si� potrzebnym i stosownym.
Rozumia�a to Marta, podnios�a si� z fotelu i zdj�wszy r�kawiczki przyst�pi�a do fortepianu. Tu sta�a chwil� z oczami spuszczonymi na klawiatur�. Przypomina�a
sobie panie�ski sw�j repertuar muzyczny i waha�a si� pomi�dzy kompozycjami, kt�re darzy�y j� niegdy� pochwa�� nauczycielki i u�ciskami rodzic�w. Usiad�a
i rozmawia�a jeszcze wci�� ze swoj� pami�ci�, gdy drzwi otworzy�y si� z �oskotem, a od progu ozwa� si� g�os kobiecy, ostry i przenikaj�cy:
- Eh bien, mame! La comtesse arrive-t-elle a Varsovie?
Ze s�owami tymi wpad�a raczej, ni� wesz�a do pokoju kobieta �wawa, przystojna, ciemnej p�ci, �redniego wzrostu, w oryginalnym