609

Szczegóły
Tytuł 609
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

609 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 609 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

609 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Autor: Kazimierz Dymel Tytul: Jedna jest tylko synogarlica moja Opracowanie - [ mailto:[email protected] ] Piotr Parafiniuk ����������������������������������������������������������������������������� Czytelnikom Biblioteki Sieciowej z wyrazami szacunku i przyja�ni - autor P.S. Prosz� za motto mojej pozycji przyj�� stwierdzenie Marii Kuncewiczowej: "Mi�o�� jest najzdrowsz�, najpi�kniejsz� chorob�, mi�o�� jest jedynym b�lem zas�uguj�cym na wieczno��" Oby i nasze mi�o�ci na t� wieczno�� zas�ugiwa�y. [Img ] Wszystko jest st�d odleg�e i nierealne: codzienny, gor�czkowy po�piech i od�wi�tne plany, d��enia, ambicje. Z tej perspektywy marzenia, nawet one s� jakby nieistotne, bez znaczenia. Czy jednak mo�e by� inaczej, skoro w ko�o - szczelina rozbuchana, wielobarwna �ciana drzew i kwiat�w, w kt�rej bez wytchnienia koncertuj� rozliczne orkiestry ptak�w i owad�w? Czy mo�e by� te� inaczej, skoro przede mn� ten niezwyk�y dom. Ka�de odwiedziny u Mani i Jerzego Kuncewicz�w rozpoczyna�em od powitania w�a�nie jego. Tak jest i dzi�. Ile w nim jest jeszcze wdzi�ku! Ile lekko�ci i fantazji! A przecie� ma ju� swoje lata, przeszed� niema�o. Oczywi�cie milczy, ale i tak znam wiele szczeg��w z jego burzliwej "biografii". Zreszt� nie ja jeden. By� przecie� bohaterem kilku ju� ksi��ek i zawsze jawi� si� w nich jako �ywa, my�l�ca istota. Teraz dom stoi cichy, przygaszony. Na sw�j spos�b obchodzi �a�ob� po ludziach, kt�rzy go stworzyli - po Marii i Jerzym Kuncewiczach. Ich �mier� wci�� jeszcze budzi bolesne zaskoczenie. Pochowani zostali tutaj, w Kazimierzu, gdzie sp�dzili najpi�kniejsze lata swego �ycia. A przecie� jeszcze przed kilkoma laty by�o w nich tyle swady, rado�ci i energii. Wi�c Ich nie ma? Na tarasie, w�r�d nieforemnych p�yt piaskowca stercz� te same co niegdy� kolumny wapiennej pergoli. Chocia� - nie. S� ��tawe, z rdzawymi �y�kami marglu. A w�wczas, gdy siedzieli�my na wygodnych, wiklinowych fotelach, otoczeni pn�cymi, herbacianymi r�ami, wydawa�y si� nieskazitelnie bia�e. O czym wtedy rozmawiali�my? O sztuce, mi�o�ci, rado�ci �ycia... Zn�w s�ycha� g�os Marii: - Kwestia rado�ci �ycia jest nieroz��czna z dziecinn� natur� cz�owieka. Ci ludzie, kt�rzy do �mierci pozostaj� dzie�mi, maj� talent zachwytu, uwagi, dlatego �e ich wci�� co� zaskakuje. Dzieci po raz pierwszy widz� os�a, koz�, drzewo... - Mam� przede wszystkim, tat� - przerwa�, �miej�c si�, Jerzy. - I to wprowadza je w stan napi�tej uwagi. To wszystko jest dla nich takie nowe, niezwyk�e i dziecko jest w�wczas pe�ne zachwytu... Niestety, bardzo wielu ludzi z absolutn� nieuwag� przechodzi ko�o wszystkiego, co ich otacza. To s� ludzie, kt�rzy gdy raz zobaczyli jak�� kamienic�, to ju� jej nigdy drugi raz nie zobacz�, bo gdzie� tam zapad�a w �wiadomo�ci i nie odnawia si�. Nisko, nad nami, przelecia� go��b. Maria a� si� unios�a z wra�enia. Uwa�nie �ledzi�a jego lot i powiedzia�a z wielkim o�ywieniem: - To szalenie wytrwa�a, heroiczna go��bica. Na bardzo kiepsko skleconym gniazdku si� umo�ci�a - pokaza�a pobliskie drzewa - i znios�a jajka. W ostatnich dniach, po wielkich ulewach, gdzie� zagin�a. Okropnie j� op�akiwali�my, bo �liczna by�a z niej pani, z zielon� g��wk�, z bia�ym ko�nierzem, taka wytworna, pe�na elegancji. No i wr�ci�a. Ciekawe, czy przyb�dzie te� partner, kt�ry dolatuje do niej czasem. Prawdopodobnie to on ukleci� to okrutne gniazdko. Przez chwil�, r�wnie bezskutecznie jak wtedy, szukam wzrokiem "okrutnego"gniazdka, ukrytego pewnie nadal w g�stwinie wielkiego d�bu. - Mamy te� synogarlice - powiedzia� Jerzy - kt�re s� nieroz��cznymi ptakami. Zawsze - blisko siebie. I taka synogarlica ju� od rana wo�a: gdzie ty jeste�? gdzie ty jeste�? Co par� godzin potwierdza tym krzykiem sw�j niepok�j. - Ja te� to s�ysz� i bardzo lubi� ten g�os, kt�ry mnie �mieszy i rozczula. Czasem zreszt� udaj� ptaka i wo�am Jerzego: gdzie ty jeste�? S�owom towarzyszy� �miech i jeszcze teraz wydawa�o mi si�, jakby nadal przep�ywa� w �agodnych podmuchach wiatru. Wspomnienia oddalaj� si�. Radosne d�wi�ki i barwy zn�w ka�� �y� chwil� bie��c�. S� takie same jak przed laty. Tak samo pogodny jest ptasi �piew, r�wnie soczyste i intensywne kolory. Pierwszy odszed� Jerzy. Jego synogarlicy z�o�y�em kondolencyjn� wizyt� w kilka dni po pogrzebie. Maria w skupieniu przyjmuje wyrazy wsp�czucia i z roztargnieniem wk�ada do wazonu okoliczno�ciowy bukiet gerber�w. Tak, rozmawiam z Mari�, cho� wszystko w niej zmienione: spojrzenie, wyraz twarzy, sylwetka. Jest krucha, zm�czona, bezradna. Opowiada, jak spad�a na ni� teraz lawina obowi�zk�w. Ju� czwarty miesi�c odpisuje na setki list�w i depesz kondolencyjnych z ca�ego �wiata. Porz�dkuje te� listy m�a, fotografie, manuskrypty. Jeszcze za jego �ycia ustalili, �e dom przeka�� Muzeum w Kazimierzu, a znaczn� cz�� parku pobliskiemu Domowi Prasy. W�a�nie w tej sprawie spodziewa si� za chwil� odwiedzin, nie pierwszych zreszt�, miejscowego konserwatora zabytk�w i dyrektora Muzeum, przedstawiciela prasy oraz adwokata. Trzeba ustali� i sprecyzowa� wiele szczeg��w, drobiazg�w, detali. Oczywi�cie mog� uczestniczy� w tej rozmowie. Grzecznie odmawiam, wi�c Maria zaprasza mnie na ponowne spotkanie za dwie godziny. Id� teraz ich ulubion� tras� spacerow�: ogrodem, skrajem parku w g�r� - w�wozem Ma�achowskiego na pola, a potem przez Albrecht�wk� do Mi��mierza, starej, rybackiej osady. Zn�w powracaj� wspomnienia. Maria, niby poga�ska bogini Melitele, niestrudzenie kr��y�a mi�dzy k�pami przydro�nych kwiat�w. Ja trzyma�em si� Jerzego, kt�ry z pasj� opowiada� o swojej m�odo�ci. Po przodkach, w kt�rych p�yn�a krew polska, ruska i litewska, pewnie po nich odziedziczy� niespokojno�� ducha. Jeden z Kuncewicz�w, zes�any za udzia� w powstaniu styczniowym na Sybir, przedosta� si� na Alask�, a nast�pnie walczy� w randze pu�kownika w armii Stan�w Zjednoczonych. - Takie mieszanki r�nych krwi niemal zawsze okazywa�y si� znakomite - wtr�ci�em. - W�a�nie dlatego - powiedzia� Jerzy - m�wi�o si� kiedy�, �e Rzeczpospolita jest jak obwarzanek: wszystko, co w niej najwarto�ciowsze, znajduje si� na obrze�ach. On sam urodzi� si� w Lublinie. Ju� jako ucze� szko�y handlowej bra� udzia� w strajku szkolnym w 1905 roku, a nast�pnie zwi�za� si� z Polskim Stronnictwem Ludowym "Wyzwolenie". Zadenuncjowany przed w�adzami carskimi jeszcze przed pierwsz� wojn� �wiatow� uciek� do Liege w Belgii, gdzie studiowa� fizyk� i chemi�. W 1916 roku wr�ci� do kraju - i zn�w znalaz� si� w patriotycznym ruchu ludowym. Niepodleg�o�� i nowe dokonania. By� nauczycielem i adwokatem, dzia�aczem ludowym i publicyst�. Jeszcze przed spotkaniem zapozna�em si� z jego tw�rczo�ci�. W trakcie przechadzki mog�em stwierdzi�, �e �ycie mia� r�wnie pasjonuj�ce, jak niezwyk�e by�y jego pasje. Przed wojn� napisa� m.in. ksi��k� "Przebudowa. Rzecz o �yciu i ustroju Polski", by w sze��dziesi�tym pi�tym roku �ycia wyda� cztery dramaty, a w wieku siedemdziesi�ciu czterech lat - tom my�li filozoficznych "Niesko�czono�� a rzeczywisto��". By� filozofem i dramaturgiem, politologiem i ekonomist�. - I�cie renesansowa r�norodno�� zainteresowa� - zauwa�y�em. - Czy ja wiem... ja po prostu, pod��aj�c w�asn� drog� �ycia, wd�� oddala�em si� od tego, co sprawdzalne, w kierunku problem�w w istocie swej niesprawdzalnych. Ci�g�y niedosyt zmusza bowiem ka�dego w�drowca, a takim chyba jestem, do wkraczania na tereny nieznane, pionierskie. Niestety, po jakim� czasie i tu spotyka si� �lady po dawnych odkrywcach. To na pewno utwierdza w prze�wiadczeniu o s�uszno�ci obranej drogi, ale i troch� rozczarowuje, a wi�c os�abia impet badawczy. Tymczasem do rozmowy w��czy�a si� Maria, kt�ra zd��y�a ju� stworzy� mistern� ikeban� z polnych kwiat�w. - Nie lubi� zostawia� rzeczy napocz�tych, nie doko�czonych. Jest pewna pedanteria w moim usposobieniu, mo�e odziedziczona po rodzicach; ojciec by� matematykiem, matka muzyczk�, wobec tego rytm by� dla niej czym� nies�ychanie wa�nym i ka�da fraza musia�a zmierza� do jakiego� fina�u... To wszystko gdzie� tam prawdopodobnie w mojej naturze istnieje. - Moim zdaniem najwi�ksze dzie�a sztuki to te - wtr�ci� Jerzy - kt�re czerpi� z rzeczywisto�ci, a powstaj� z zacietrzewienia i uporu. Ale nie o tym chcia�em... Jest przede wszystkim w tobie i we mnie jedno: poczucie niezale�no�ci i ch�� zachowania niezale�no�ci pomimo trudno�ci i przeciwie�stw, jakie nas spotykaj�. - Tak, to prawda. W�a�nie d��enia do niezale�no�ci, niepoddawania si� modom, je�li chodzi o tw�rczo��... - ...Niek�aniania si� nisko, niek�aniania si�! - No - zastanowi�a si� Maria - mo�e ja nie mia�am okazji do k�aniania si�... - A ja mia�em! - On mo�e mia�... Ale wracaj�c do tw�rczo�ci. Pisz� dla zbawienia duszy! - Roze�mia�a si� z lekkim za�enowaniem. Pisz� dla jakiego� wewn�trznego spokoju i poczucia spe�nienia �ycia. - Wielk� pracowito�ci� osi�gn�a wszystko, musz� przyzna� - m�wi� Jerzy. - Gdyby por�wna� moje wyniki z jej, to ona jest bardziej pracowita ni� ja. Przed nami - szczyt wzniesienia. Jeszcze tylko ostre podej�cie i mo�na sobie pozwoli� na kr�tki odpoczynek. Po pokonaniu tej przeszkody ze zdumieniem stwierdzi�em, �e nie s� zm�czeni - a przecie� pan Jerzy mia� ju� dziewi��dziesi�tk�, natomiast pani Maria by�a tylko o kilka lat m�odsza. Powr�cili do przerwanej rozmowy. Maria: - Nie by�o takiej sytuacji, w kt�rej by si� za�ama�a nasza ch�� wsp�lnego wkroczenia w nast�pny etap. - Codzienno�� stwarza trudno�ci, kt�re umys�owi nasuwaj� czasem my�li: odejd�, zrezygnuj! Ale jest w cz�owieku co�, co m�wi: zosta�! machnij r�k� na codzienno��, bo poza ni� jest co� wi�cej. - Mieli�my syna na �odziach podwodnych w czasie drugiej wojny �wiatowej, gdzie by� pods�uchowcem. Jego ��d� uton�a, a on prze�y� jedynie dzi�ki temu, �e nie bieg� do w�az�w i do ostatniej chwili nadawa� SOS.-.W�a�nie wtedy dop�yn�� norweski kontrtorpedowiec i cz�� za�ogi uratowa�a si�, r�wnie� i on... Poza tym byli�my w Londynie podczas walki o Wielk� Brytani�. - Dwa domy, w kt�rych mieszkali�my, zosta�y zbombardowane i doszcz�tnie zniszczone. My�my ocaleli przez przypadek. - W�a�nie to trzeba doda� - powiedzia�a Maria - �e ten tak zwany �ut szcz�cia nie wszystkim jest dany. Nas, jak dot�d, nie opuszcza i za ka�dym razem, gdy cz�owiek wynurzy� si� z wielkiego niebezpiecze�stwa, to m�gi sobie powiedzie�: - S�uchaj! �yjemy! - Przed kilkoma laty jakim� cudem unikn�li�my tej straszliwej katastrofy lotniczej nad Ok�ciem. Mieli�my wraca� od syna z Kalifornii i znacznie wcze�niej w�a�nie na ten samolot wykupili�my bilety. Dos�ownie w przeddzie�, kieruj�c si� jakim� nieznanym impulsem, zrezygnowa�em, cho� Maria g�o�no protestowa�a. - Chodzimy, m�wimy, �e o wszystkim decydujemy, a przecie� wi�kszo�� spraw rozgrywa si� poza nami. - A wykr�tem przed odpowiedzi� na pytanie o tajemnic� �ycia - zako�czy� Jerzy - jest ucieczka w g�szcz s��w. Ratuj�c twarz i os�aniaj�c sw� bezradno�� chronimy si� w tej d�ungli, zbyt s�abi, by zdoby� si� na wyznanie, �e nie mo�emy si�gn�� tak daleko, a odpowiedzi nie znamy. Przed nami coraz rozleglejsza panorama. Weszli�my w�a�nie w wielki kr�g p�l, kt�rych obrze�a tworzy�y rozleg�e, zbite korony drzew. - Gdy por�wnuj� �ycie tutaj, nawet sprzed dw�ch, trzech lat - powiedzia� Jerzy - to popadam w depresj�. Na przyk�ad - �o�na, wspania�y, jeden z najwspanialszych ptak�w, jakie znam w og�le, nie tylko w Polsce. - Wielki kanarek, zupe�nie ��ty, a� z�ocisty - wtr�ci�a Maria. - Nie! Nie! Ona jest zielona. Zie-lo-na - powt�rzy�, dobitnie akcentuj�c zg�oski. - ��ta jest wilga, natomiast �o�na jest zielonkawa, z pysznymi, b�yszcz�cymi pi�rami. - Mamy inne poczucie kolor�w, zupe�nie inne. - Pewna jest siebie, ma doskona�y, mocny dzi�b, bo jest to ptak, kt�ry �ywi si� "kotletami", wydobywanymi z najtwardszego nawet drzewa. Teraz �o�ny nie ma, "kotlety" zosta�y, drzewa niszczej�. Obserwowali�my gromad� szerszeni, wrzaskliwych, rozlatanych, kapry�nych. By�y jak dzieci na placu zabaw. - Po tylu stratach mo�esz si� pocieszy� - powiedzia�a ze �miechem Maria - �e chocia� szerszenie przetrwa�y. Jak jest cieplej, to stale tutaj uganiaj�. Szkoda, �e nie jestem w domu - westchn�a �artobliwie - bo tam, jak us�ysz� ich tr�bienie, natychmiast chowam g�ow� pod poduszk�. - Ale tu ukazuje si� dziwna rozbie�no�� - Jerzy prowadzi� swoj� my�l - pomi�dzy dobrotliwo�ci� stworze� a z�o�liwo�ci� cz�owieka. Szersze� nigdy pierwszy nie zaatakuje cz�owieka, a cz�owiek bezlito�nie niszczy wszystko, co go otacza. Powoli zbli�ali�my si� do Albrecht�wki. Od strony Wis�y jawi�a si� ona jako wr�cz nierzeczywiste w swej urodzie wzniesienie. Ros�y tu i modrzew i sosna, ja�owiec i berberys, leszczyna, tarnina, dzika r�a, jarz�bina, kilkadziesi�t innych gatunk�w drzew i krzew�w. Wszystko spl�tane ni to powojem, ni lianami, co jeszcze bardziej budzi�o skojarzenia z bujn�, podzwrotnikow� zieleni�. Gdyby tylko nie ta straszliwa wyrwa, martwa, ksi�ycowa czelu�� oddzielaj�ca Albrecht�wk� od Kazimierza. Tu w�a�nie, w �rodku tego uroczyska, od kilkudziesi�ciu lat funkcjonuj� kamienio�omy. Wszyscy s� im przeciwni: przede wszystkim mieszka�cy Kazimierza i konserwator zabytk�w, w�adze miejscowe. Nie godz� si� i w�adze wy�sze, kt�re zapewni�y tym terenom status parku krajobrazowego. Nikt nie mo�e spokojnie patrze�, jak coraz bardziej poszerza si� odra�aj�ca, rakowata naro�l. Wszyscy s� przeciwko, a kamienio�omy funkcjonuj� w najlepsze, wyrywaj�c ze zbocza nowe, pot�ne bry�y ska�. - Biliony bilion�w trup�w zwierz�cych i ro�linnych - powiedzia� Jerzy - zag�ada wielu gatunk�w, zniszczona przyroda. Wszystko to kiedy� zem�ci si� na nas, sprawcach masakry, w�adcach i panach. Mordujemy wrog�w i przyjaci�, zwykle morderstwa ju� si� nam przejad�y, szukamy coraz doskonalszych �rodk�w niszczenia. Trujemy bliskich sobie, trujemy siebie, gromadz�c trucizny we w�asnym organizmie i przekazuj�c ten "dorobek" nast�pnym pokoleniom. Klakson samochodu zmusi� nas do zej�cia z polnej drogi. Pojazd jecha� do Mi��mierza, gdzie obok starych, wiejskich i rybackich cha�up a� g�sto od wymy�lnych dacz. Zawr�cili�my. Jerzy by� coraz bardziej rozgniewany: - Spieszymy si�, naginaj�c przyrod� i otoczenie do naszych potrzeb. Mniejsza, �e b��dzimy. Cz�owiek, istota genialna, da sobie rad� nawet z najgorszymi b��dami... Czy poradzi sobie z tajemnicami swojego organizmu i swojej psychiki? Czy sw� natur� przekszta�ci, dostosowuj�c do nowych, stworzonych przez siebie warunk�w? Zmieniaj�c wsie i miasta, nasycaj�c powietrze gazami spalinowymi i wyziewami miejskimi, zatruwaj�c pokarmy chemikaliami, zast�puj�c cisz� piekielnym ha�asem, zas�aniaj�c horyzont ciasno zabudowanymi wie�owcami - czy przetrzyma te zmiany? I jak zareaguje jego konserwatywny organizm, wrogi gwa�townemu rytmowi przemian? Ponownie zeszli�my z dr�ki. Tym razem monolog Jerzego przerwa�a rozklekotana furmanka, kt�r� ci�gn�� brudny, rachityczny ko�. Maria rzek�a ironicznie: - Z jednej strony powstaj� te niby pi�knoduchowskie zwi�zki z przyrod� na zasadzie solidarno�ci wszystkiego, co �yje, z drugiej strony - "ch�op �ywemu nie przepu�ci". - Nie masz racji! W�a�nie ch�op ocala wszystko, co �yje. A kto niszczy? Mieszczuch! - Wart Pac pa�aca, a pa�ac Paca - g�os Marii by� jakby �agodniejszy. Jerzy pozosta� nieprzejednany. - Wszystkie sprawy maj� dwie twarze - powiedzia�a Maria kompromisowo. - Nie ma takiego zjawiska, kt�re mo�na sklasyfikowa� w spos�b kategoryczny, �e to jest czarne, a tamto - bia�e. - To zale�y od patrzenia - pow�tpiewa� Jerzy. - Ka�de zjawisko ma swoj� podszewk�, ka�dy medal ma dwie strony. - �eby tylko dwie. Ka�dy medal ma setki stron. - W czyim� odczuciu, ale nie obiektywnie - wzdycha�a znacz�co. - Obiektywizmu �adnego nie ma! Obiektywizm jest zaprzeczeniem istnienia - twardo konstatowa� Jerzy. - Eee! To ju� przesada!... - To jest prawda! - Przesada indywidualizmu, rozszczepianie w�osa na czworo - zako�czy�a sw� my�l i uzupe�ni�a: - Osnow� powinny by� twarde fakty... - Nie ma twardych fakt�w - zn�w podwa�a� Jerzy. - ...Fakty zaobserwowane - Maria nie dawa�a za wygran�. - Dlatego ja nigdy bym nie pr�bowa�a pomy�le�, �e medal ma pi�tna�cie czy sto stron, bo ju� wtedy przesta�by by� medalem. Musimy si� trzyma� jakich� konkret�w. - Tu nie chodzi o konkrety - ripostowa� Jerzy. - Idea medalu jest tylko ide�, a rzeczywisto�� jest obserwacj�. - Ale poza tym jest konkretny przedmiot, kt�ry si� nazywa medalem. - Na medalu zwracasz na przyk�ad uwag� na napis, na imi�, na twarz, czy na ozdob�. - Nie, to znowu jest pomieszanie - zaprzeczy�a Maria. Spogl�dam na zegarek i zaprzestaj� dalszej rekonstrukcji znakomitego pojedynku mistrz�w. Czas wraca�, z samotnego tym razem spaceru, na drug� cz�� spotkania z pani� Mari�. Poza tym coraz bardziej daje si� we znaki narastaj�cy upa�. Do "Kuncewicz�wki" docieram w strugach potu, lecz tu dowiaduj� si�, �e urz�dowe rozmowy jeszcze trwaj�. Mo�e to i lepiej. Z marszu naj�atwiej zdoby� twierdz�, a nie dzieli� ludzkie troski, przywo�ywa� wspomnienia. Zn�w uwa�nie ogl�dam dom. Od naszego poprzedniego spotkania znacznie si� postarza�. Jest jakby skurczony, ze sczernia�ym gontem na dachu i pop�kanym kominem. I jego, milcz�cego �wiadka tylu dramatycznych wydarze� naruszy� czas. W czasie wojny najpierw musia� znosi� obecno�� m�odych, niemieckich lotnik�w. Pewnego razu, chc�c zapewne udowodni� wy�szo�� kultury germa�skiej, niebieskoocy nadludzie urz�dzili tu, obok domu, wielkie ognisko, w kt�rym spalili wszystkie ksi��ki; polscy pisarze gromadzili je przez d�ugie lata. Sp�on�o kilkana�cie tysi�cy wolumin�w. P�niej zamieszka� w domu naczelny lekarz sanatorium, kt�re urz�dzono w Kazimierzu dla �o�nierzy niemieckich. A �e by� to ju� starszy, mniej pop�dliwy cz�owiek, wi�c i rozrywki organizowa� spokojniejsze, cho� bardziej wyrafinowane. W najwi�ksze zimowe mrozy sp�dza� na przyk�ad gromad� �yd�w i kaza� im uprz�ta� �nieg i l�d z niema�ego terenu wok� "swej" rezydencji. "Praca zdrowa na �wie�ym powietrzu" - mawia�. Tylko drobiazg: jedynymi narz�dziami, kt�rych wi�niowie mogli u�ywa� do jej wykonania, by�y ich w�asne go�e d�onie. Jestem teraz na tarasie, na kt�ry wychodz� dwa okna salonu. Za nimi, w �rodku, doskonale wida� ozdobn� serwantk�, d�bowy st� i krzes�a. To tutaj dobieg�o ko�ca moje spotkaaie z Mari� i Jerzym. Pami�tam: ogie� w kominku, �wiece w kandelabrach, przedwieczorna cisza. Niemal s�ysz� Mari�. M�wi�a z zadum�. - Tak... Prze�yli�my wsp�lnie ponad sze��dziesi�t lat. - Pobrali�my si� bardzo m�odo - podchwyci� Jerzy. - A cz�sto si� m�wi - doda�a ze �miechem Maria - �e nagle, to po diable. - Pobrali�my si� w maju, czternastego maja - sprecyzowa� Jerzy i jakby na um�wiony znak, zako�czyli razem: - A majowe stad�o - diab�a podcierad�o. Przez �miech przebija� si� g�os Marii: - No i jako� diabe� nas oszcz�dzi�. Zn�w - �miech. Po chwili - Jerzy: - Mi�o��, kt�ra zna ograniczenia i s�abo�ci swego obiektu i potrafi si� wznie�� ponad nie, dopiero ona mo�e przetrwa� pr�b� czasu. - On jest tak r�ny ode mnie, a ja tak r�na od niego, �e musia�y by� kolizje, trudno�ci w tym najbli�szym w ko�cu na �wiecie stosunku, jakim jest ma��e�stwo... Ale z ka�dego zakr�tu, z ka�dego nieporozumienia zawsze znajdowali�my jakie� drzwi, przez kt�re przechodzi�o si� w nast�pn� faz� porozumienia. - Te r�nice charakteru wida� nawet w pisaniu. Dla mnie przecinek nie odgrywa �adnej roli, dla Marii wielk�. Obejrzy jaki� m�j munuskrypt i m�wi: "Jak to? Gdzie te przecinki, gdzie te kropki, gdzie te ko�c�wki..." Ona szalon� ma dba�o�� o to wszystko, a dla mnie wa�ne jest jedynie, czy mam co� do powiedzenia czy te� nic. Je�li mam, to brak przecinka nie stanowi �adnej przeszkody i my�l�: niech stanowi j� dla czytelnika, kt�ry tym uwa�niej musi �ledzi� moje my�li. - Zawsze chodzi�o o to - t�umaczy �ona - �eby ka�de z nas zachowa�o swoj� indywidualno��, st�d te� wiele by�o spor�w i konflikt�w... Inne wizje �wiata!... Ja musz� prze�ywa� stany jakiego� bezgranicznego zachwytu, takich... hm... z�udze�, kt�re si� bardzo kocha. A Jerzy do tych stan�w euforii nigdy nie mia� �adnej sk�onno�ci. Jerzy zawsze by� realist�, to w ko�cu i Jerzego, i mnie, mnie mo�e przede wszystkim, bardzo wzbogaci�o. - Tak, ka�dego z nas wzbogaci�a r�norodno�� tego medalu - m�� �mia� si� rozbawiony. - No dobrze! Ty pozostaniesz przy swoim, a ja przy swoim - Maria roze�mia�a si� r�wnie�. Wiem jedno - pomy�la�em. - Jeste�cie bardzo przekorni. To jedna z waszych w�a�ciwo�ci intelektualnych. Ale przecie� nie tylko ona decyduje o tym, co jest istot� tworzenia. Zbli�am si� tym pytaniem do spraw wieloznacznych, je�li nie tajemniczych, lecz w ko�cu do kogo mam je kierowa�, je�li nie do Nich? - Niewiele potrafi� powiedzie� o najg��bszej istocie procesu tworzenia - odpowiedzia�a z namys�em Maria. Umilk�a. Po chwili doda�a: - Cz�sto pracuj� do p�nych godzin wieczornych w stanie jakiej� nieprzytomno�ci i gdy nast�pnego dnia odczytuj� zapisane my�li, niekiedy nie potrafi� uwierzy�, �e jestem ich autork�. - Tak w�a�nie jest! - podchwyci� Jerzy. - To jakby jaka� nieznana si�a prowadzi�a r�k� cz�owieka, a on, pos�uszny jej nakazom, formu�uje jeszcze przed chwil� r�wnie� dla niego nie znane my�li i refleksje. I tak ujawnia si� cz�sto i kojarzy zjawiska odleg�e od siebie w czasie i przestrzeni. Rozmowa przeistoczy�a si� w rozwa�ania nad istot� geniuszu. Zdaniem pana Jerzego ka�dy geniusz nie czerpie ani materia�u, ani te� si�y do swych dzie� z �awy szkolnej czy z podr�cznik�w uniwersyteckich. On je przyni�s� ze sob�, a jego istnienie, instynkt, objawienie, intuicja, to jakby szczeliny ods�aniaj�ce tajemnicze pok�ady istnienia. Prawdy absolutne mo�e on odkry� przez zg��bianie samego siebie, gdy� niesko�czono�� jest w nim. Jeszcze jedno potwierdzenie wsp�lnoty cz�owieka z otaczaj�cym wszech�wiatem. Zapad�o milczenie. Podeszli�my do okna. Maria powiedzia�a: - Bardzo lubi� d�by. Mamy takie dwa pi�kne, bardzo stare d�by. - Nie dwa, a znacznie wi�cej - zaprzeczy� Jerzy. - Tamte s� ju� znacznie mniejsze. - Przecie� nawet przed domem mamy cztery olbrzymy. - Ja zauwa�am tylko dwa najwi�ksze. Po chwili zn�w us�ysza�em g�os Marii: - Tak, d�by zawsze s� otoczone nimbem tajemniczo�ci, a wok� naszej posesji jest ich kilkana�cie. Imponuj� nam powolnym wzrostem, ale i d�ugowieczno�ci�... Cz�owiek ch�tnie por�wnuje si� do ma�p, do d�bu, tej jego zwarto�ci, jego si�y, kt�ra d�ugo przeciwstawia si� czasowi. - Jak si� �yje, to musz� by� r�ne zakr�ty i linie proste - Jerzy pozornie zmieni� temat. - Inaczej nie by�oby �adnej harmonii ani rysunkowej, ani estetycznej. I w�a�nie dla tej harmonii trzeba prze�ywa� r�ne krytyczne momenty, byleby ��czy�a ludzi uczciwa przyja��. - Tak, tak, w naszym ma��e�stwie ogromn� rol� odegra�a przyja�� - potwierdzi�a Maria. - Energia fizyczna zu�ywa si� i tyle. A p�niej przychodz� lata, w kt�rych pozostaje tylko energia psychiczna... I co w�wczas jest jedynym oparciem? Wzajemne zaufanie i wzajemne przekonanie, �e ty i ja stanowimy jakby jedno �ycie. - To prawda. Po raz kolejny przekona�am si� o tym w czasie pewnej zimy. Uderzy�y wielkie mrozy, jaka� rura p�k�a, zrobi� si� l�d na jezdni, przez kt�r� przechodzili�my z Jerzym. - G�os Marii stawa� si� nieco �arliwszy. - Nagle m�j m�� potkn�� si� i upad�.Ot� w tym momencie on... zap�aka� gwa�townie, tak jak p�acze skrzywdzone dziecko... Dziecko! - Wydawa�o mi si�, �e ona przewr�ci�a si� wraz ze mn�, tak mnie ratowa�a.Ta wsp�lnota i to wsp�lne przera�enie by�y potwierdzeniem prawdziwego zwi�zku. Na ich s�owa na�o�y�y si� odg�osy otwieranych drzwi oraz gwar po�egnania. Powoli powracam do �wiata realnego. Z salonu nie dochodz� ju� radosne szmery, nie wida� nawet cieni postaci. Jest cichy i pusty. Z tarasu widz� oddalaj�cych si�, pogr��onych w o�ywionej dyskusji go�ci i po chwili stoi przede mn� sama gospodyni. Ujmuj�co, z wdzi�kiem zaprasza do salonu, w kt�rym jeszcze przed chwil� go�ci�em. W jakim� sensie. Tym razem z bliska, "na dotyk" ogl�dam zabytkowy, dziewi�tnastowieczny piec, roz�o�yste fotele, d�bow� serwantk� intarsjowan� kawa�kami drewna orzechowego oraz pot�ny ciemny st� i krzes�a. Siadamy naprzeciw siebie. Pocz�tkowo s�owa padaj� z rzadka, ostro�nie, jakby nie�mia�o. Oboje czujemy, jak s� nieodpowiednie do naszych my�li. Wreszcie Maria opowiada o ostatnich miesi�cach �ycia m�a. Jesie� i zim�, jak co roku, sp�dzali w Rzymie. Jerzy by� wci�� �ywotny, nieustannie zaskakuj�c r�norodno�ci� pomys��w. Szczeg�lnie szeroko ch�on�� wszystkie wie�ci z kraju. Ka�dego poranka bieg� do kiosku z gazetami, by potem wyszukiwa� wiadomo�ci o naszych sprawach. Kt�rego� zimowego dnia niespodziewanie opu�ci�y go si�y i z ka�dym dniem czu� si� gorzej. Mia� do wyboru najlepsze rzymskie szpitale, lecz on nie chcia� i�� do �adnego. Prosi� o przewiezienie do Polski. Zawiadomiony o jego stanie zdrowia syn przyjecha� do W�och z Georgii w Stanach i szybko za�atwi� pobyt w znanej ze znakomitej opieki klinice dla Amerykan�w. I tym razem pan Jerzy zdecydowanie odm�wi�. Po raz kolejny za��da� przewiezienia do kraju. Nie mieli wyboru i musieli uczyni� zado�� jego pragnieniu. W ich towarzystwie polecia� do Warszawy. Os�abiony podr� zdecydowa� si� na pobyt w jednym ze sto�ecznych szpitali. Po trzydniowym odpoczynku kolejna decyzja pana Jerzego brzmia�a: chce zosta� przewieziony do szpitala w Lublinie. Po kilku godzinach spe�nione zosta�o i to �yczenie. Dopiero tutaj, w Lublinie, znik�o z jego twarzy napi�cie, kt�re w ostatnich tygodniach nie opuszcza�o go nawet w czasie snu. By� spokojny, pr�bowa� �artowa�. Wreszcie powiedzia�: "Tu, w Lublinie wszystko si� zacz�o, tutaj te� si� sko�czy. Ko�o si� zamkn�o". By�y to jego ostatnie s�owa. S�ucham Marii z uwag�, kt�ra pod koniec opowie�ci przechodzi w bolesne napi�cie. Nagle. To niemo�liwe! Obok Marii, w fotelu, widz�... Jerzego. Co prawda niezbyt wyra�nie, ale got�w jestem przysi�c, �e to w�a�nie On. Dostrzegam zarys twarzy, z kt�rej - wydaje mi si� - bije �agodno��, przeogromny spok�j i jeszcze jaka� trudna do sprecyzowania radosna... powaga. Spoczywa w fotelu rozlu�niony i nawet jakbym widzia� typow� dla niego poz�: noga za�o�ona na nog� oraz splecione palce d�oni. Patrz� jak urzeczony, nie mog�c oderwa� od Niego oczu. Wtem za oknem rozlega si� przejmuj�cy krzyk synogarlicy. Podrywam g�ow� i widz� jeszcze, jak wzbija si� ona w g�r� i znika ponad koronami drzew. Spojrzenie powraca w miejsce, gdzie przed chwil� siedzia� Jerzy Kuncewicz. Fotel jest pusty. Wi�c Jego nie ma? Z oddali, jak zza �ciany, dobiega g�os Marii. - Pani Mario! - wybucham. - Tutaj przed chwil� siedzia� pan Jerzy! Ja go widzia�em! Patrzy na mnie d�ugo, z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Potem u�miecha si� lekko, ledwie dostrzegalnie. Milczy. Ja tak�e milcz� i tylko przypominam sobie, jak Jerzy powiedzia� mi kiedy�: "Nie os�dzajmy srogo ojc�w kaba�y, jasnowidz�w i innych urzeczonych, bo mo�e w�a�nie oni s� na tropie dr�g pewniejszych ni� nasze. Zwa�my te�, �e i cud nie jest przecie� cudem, tylko szczelin�, przez kt�r� s�czy si� �wiat�o prabytu". Przed po�egnaniem zapyta�em jeszcze: - Czy pami�ta pani, Mario, co wyznali�cie mi na zako�czenie poprzedniego spotkania? - Nie czekaj�c na odpowied� przypominam: - Pan Jerzy powiedzia� wtedy: Poniewa� wierz�, �e nic si� w�a�ciwie nie zaczyna i nic si� nie ko�czy, to o naszym wzajemnym stosunku, o stosunku do mojej �ony my�l� tak: najwi�kszym szcz�ciem by�oby, gdyby�my w innej formie, w innej postaci zn�w znale�li si� razem! - A co ja powiedzia�am? - Us�ysza�em, �e takie jest r�wnie� pani marzenie. - Zatem przy�wiadczam jeszcze raz z absolutnym, radosnym przekonaniem: Nasze rozstanie jest jak mgnienie oka. I zn�w b�dziemy razem. Po kilku latach odesz�a r�wnie� Maria. Pozosta� dom. Stoi cichy i przygaszony. Na sw�j spos�b obchodzi �a�ob� po ludziach, kt�rzy go stworzyli. Ich �mier� wci�� budzi bolesne zaskoczenie. Czy to mo�liwe, �e Ich nie ma? ����������������������������������������������������������������������������� My�li Jerzego Kuncewicza Partnerzy Cz�owiek nie stworzy� natury, natura stworzy�a cz�owieka. W nierozerwalnym uk�adzie byli�my partnerami. Mi�o�� Mi�o�� nie znosi rozwa�a�. Rozum zmienia mi�o�� w umow�. Instynkt utrzymania gatunku mo�e by� elementem mi�o�ci, ale mo�e te� by� jej zaprzeczeniem. Mi�o�� jest wyrazem t�sknoty do bytu razem w niesko�czono�ci. Zadecydowano za nas Natura zdecydowa�a za nas, �e p�ki istnieje ludzka wola �ycia, p�ty istnieje nieodparta konieczno�� poszukiwa�. Dla silnych - kl�ski i zw�tpienia s� podniet� do wysi�ku, dla s�abszych osi�gni�cia s� �r�d�em zm�czenia. Idziemy z poszukuj�cymi, cho� nie znajdujemy wiele zach�t na naszej drodze. Cz�owiek natury Cz�owiek natury to istota wsp�yj�ca z otoczeniem bez ambicji podporz�dkowania i przeobra�enia istniej�cego uk�adu po zaspokojeniu podstawowych potrzeb. Granice potrzeb Granice ludzkich potrzeb okre�la nasz organizm dla utrzymania sprawno�ci. Nie ma granic dla ��dz i nami�tno�ci. G�odni a syci G��d zmusza do wysi�ku, syto�� szuka spokoju. Nadziej� przysz�o�ci s� g�odni, syci nios� ze sob� widmo degeneracji i zag�ady. �wiatu grozi przesyt. Syci cia�em i duchem ust�pi� miejsca �akn�cym. ����������������������������������������������������������������������������� K O N I E C Kazimierz Dymel, urodzony w 1943 r., dziennikarz prasowy, radiowy i telewizyjny, laureat kilkudziesi�ciu krajowych i mi�dzynarodowych konkurs�w na reporta�, szczeg�lnie i wyj�tkowo zapisa� si� w polskim reporta�u radiowym. �wi�to narodzin, Wiejskie wesele, Tryptyk o niekochanych to tylko niekt�re z jego pozycji nadal emitowanych przez Polskie Radio. W�r�d jego reporta�y znalaz�a si� r�wnie� Jedna jest tylko synogarlica moja czyli Marii i Jerzego Kuncewicz�w sztuka �ycia, kt�ra najpierw ukaza�a si� w zapisie d�wi�kowym, a nast�pnie, po niezb�dnych modyfikacjach, dotar�a do czytelnik�w w formie ksi��kowej.