5900

Szczegóły
Tytuł 5900
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

5900 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 5900 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

5900 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Tomasz Pacy�ski Maskarada Wydanie polskie: 2003 Cz�� pierwsza KONSEKWENCJE And alsoo dyd gode Scarlok, And Much, the millers son: There was none ynch of his body But it was worth a grome. A Gest of Robyn Hode I Jak to czasem p�n� jesieni� bywa, po zimnych, dymi�cych mg�ami dniach wyjrza�o s�o�ce. Sko�czy�y si� przymrozki, drzewa i wysch�e trawy nie kry�y wyblak�ych barw pod siwizn� szronu. Las z�oci� si� resztkami jeszcze nieopad�ych li�ci, barwne kapelusze p�nych grzyb�w znaczy�y mchy. Przemierzaj�cy puszcz� zbrojni byli ju� przygotowani do zimy. Mrucz�c wi�c pod nosem przekle�stwa, �ci�gali p�aszcze i burki, podwijali p�achty na pa��kach woz�w. Nie zdejmowali jednak kolczug i nabijanych metalowymi p�ytkami sk�rzanych kaftan�w. Najwy�ej odsuwali z czo�a p�askie he�my, by otrze� pot wierzchem d�oni. Las, tak pi�kny i spokojny w promieniach jesiennego s�o�ca, pozostawa� nadal puszcz� Sherwood. Puszcz�, co do kt�rej jedno by�o pewne � ka�dy m�g� do niej wej��, natomiast czy z niej wyjdzie, nie wiedzia� nikt. Os�aniaj�c oczy od blasku s�o�ca, wisz�cego nisko nad horyzontem, zbrojni nieufnie przepatrywali okolice. Pono� ostatnio jest spokojniej, tak przynajmniej twierdzili ci, kt�rzy ich wys�ali do Sherwood, starsi cech�w, chc�cy zapewni� bezpiecze�stwo wozom z towarem. Droga przez las jest bowiem kr�tsza, a w kupieckich kalkulacjach pewno�� przegrywa zwykle ze spodziewanym zyskiem. Zw�aszcza �e to nie oni ryzykowali. Jednak w puszczy nawet w czasach uznawanych za spokojne gin�li ludzie. I b�d� gin��, dop�ki istnieje ten przekl�ty las. Owszem, banici poszli w rozsypk�. Kolejny ju� przyw�dca zgin��, pozbawieni go banici stali si� za� tym, czym byli z pocz�tku � zgraj� wyrzutk�w, okrutnych wprawdzie, lecz g�upich i zdesperowanych. Cz�� wygniot�y podjazdy, kt�re szeryf rozsy�a� po puszcza�skich traktach. Wielu wybito podczas atak�w na wioski, siedliska bartnik�w czy smolarzy. Nie zdobyli po�ywienia, o co g��wnie im chodzi�o. Puszcza�ski osadnik, ch�op czy smolarz potrafi� broni� dobytku. Mia� wiele czasu, by si� tego nauczy�. Przeciwnie banici, a przynajmniej ostatnia generacja, niczego nie zd��yli nauczy� si� na b��dach. Jednostki sprytniejsze zapad�y w lasach, ich problem zapewne zostanie rozwi�zany si�ami natury, nie przetrzymaj� mroz�w i zimowego g�odu. Mniej przebiegli spoczywaj� ju� po op�otkach, obok poborc�w podatk�w, borowych i innych niemile widzianych w le�nych osadach przybysz�w, gnij�c zgodnie. Ale puszcza Sherwood to nie tylko banici, napadaj�cy na kupieckie wozy i okolicznych rolnik�w. Nie tylko ch�opskie rebelie czy bunty. Nawet w czasach uznawanych za spokojne lepiej by�o omija� le�ne trakty, cho�by za cen� znacznej straty czasu, bo las skrywa� gorszych od banit�w zawodowych zb�j�w wszelakiego autoramentu: miejscowych, uprawiaj�cych sw�j proceder z ojca na syna lub grasant�w, uznaj�cych przepastn� kniej� za bezpieczne schronienie i znakomity teren �owiecki. A przy niskich cenach pota�u i w�gla drzewnego w zubo�a�ej, wyniszczonej latami niepokoj�w okolicy r�wnie� smolarze pr�bowali dorobi� sobie na boku. Zaskrzypia�y ko�a, grz�zn�ce w piaszczystym go�ci�cu. Bat �wisn�� w powietrzu, spad� z trzaskiem na zady wo��w u wy�adowanego ponad miar� wozu. Wo�nica zakl�� ochryple, jakby to mog�o zmusi� st�kaj�ce zwierz�ta do wi�kszego wysi�ku. Dow�dca eskorty spojrza� niech�tnie. Zaprz�g by� u kresu si�. Zbrojny podjecha� do wozu. Lite drewniane ko�o zag��bi�o si� w piasku prawie po o�. Zn�w trzasn�� bat, bez rezultatu. Zagrzebany w piasku w�z nawet nie drgn��. Wo�nica kl�� szpetnie, co wo�y, b�d�ce obiektem kunsztownych wi�zanek, przyjmowa�y z filozoficznym spokojem, opu�ciwszy nisko g�owy obci��one sprz�ajem. Zbrojny s�ucha� chwil� z mimowolnym podziwem, bo wozak jak dot�d nie powt�rzy� si� ni razu, co nie zmienia�o w niczym faktu, �e przekle�stwa nie przesun�y wozu ani o cal. Dw�ch pomocnik�w wo�nicy, siedz�cych z ty�u, majta�o beztrosko nogami, wpatruj�c si� t�po przed siebie. Nawet nie raczyli si� odwr�ci�. Na zdecydowany gest r�ki czterej pozostali �o�nierze zsiedli z koni, odtroczyli kusze. Ju� bez dodatkowych rozkaz�w zaj�li pozycje doko�a unieruchomionego wozu. Dow�dca podjecha� bli�ej, z rozmachem uderzy� pi�ci� w deski, a� hukn�o. Wozak przerwa� sw� litani� w p� s�owa i odwr�ci� si�. � Czego? � Warkn�� i tak nadspodziewanie grzecznie. Podczas kr�tkiej podr�y da� si� ju� pozna� jako wyj�tkowy cham, w dodatku g�upi. Co z kolei by�o zjawiskiem nader cz�stym w jego zawodzie. �o�nierz milcza� przez chwil�. Na jego ogorza�ej, pooranej zmarszczkami, lecz wci�� m�odej twarzy od�ywka wozaka nie wywo�a�a gniewu czy cho�by zniecierpliwienia. Widzia� w �yciu wielu takich, byli jak hydra z dawnych legend, i z do�wiadczenia wiedzia�, �e na miejsce jednego przywo�anego do porz�dku chamiska niechybnie pojawi� si� trzy nowe. � Trzeba odkopa� � powiedzia� wreszcie cicho, wskazuj�c ko�o. � Inaczej nie ruszy, w�z zbyt wy�adowany. Wo�y nie dadz� rady. Urwa�, wiedz�c z g�ry, co us�yszy w odpowiedzi na rozs�dn� propozycj�. Chamski wozak nie zawi�d� jego oczekiwa�. � A, co tam, kurwa... � Schyli� si� z wymoszczonego sianem siedzenia, maca� gdzie� w dole. � Co tam... � Post�kiwa� niewyra�nie. Wreszcie znalaz� to, czego szuka� � d�ug�, zaostrzon� na ko�cu �erd� i potrz�sn�� ni� triumfalnie. Zbrojny skrzywi� si� tylko. � Co tam, kurwa, nie dadz� rady... � Wozak przechyli� si� z koz�a, usi�uj�c si�gn�� zadu stoj�cego ze spokojn� rezygnacj� wo�u. � Jak mu to pod ogon wsadz�, to od razu ruszymy... Wychyla� si� coraz bardziej, celuj�c ostrym szpicem, umazanym star�, zakrzep�� krwi�, ale przeszkadza� mu poruszaj�cy si� miarowo ogon bydl�cia. W� ogania� si� od ospa�ych, obudzonych jesiennym s�o�cem much. Tym razem jednak zwierz�ta mia�y wi�cej szcz�cia. Gdy wo�nica wycelowa� w ko�cu i przymierza� si� do pchni�cia, �erd� trzasn�a jak ga��zka, chwycona pewn� d�oni�. Zbrojny drug� r�k� pchn�� wozaka w pier�, tak �e ten pad� na wymoszczony s�om� kozio�. � O, �e� ty... � Przygryziona warga nie pozwoli�a utalentowanemu wozakowi na pe�ne zademonstrowanie bogatej wi�zanki przekle�stw. Pomrukiwa� tylko niewyra�nie, spluwaj�c krwi�. Jego dwaj pomocnicy nawet si� nie poruszyli, w dalszym ci�gu wpatrywali si� t�po w przestrze�. Zbrojny u�miechn�� si� lekko. Zaraz jednak spowa�nia�, gdy przyjrza� si� trzymanemu w r�ce ostremu, zapaskudzonemu na ko�cu u�omkowi �erdzi. Chcia� go odrzuci� ze wstr�tem, lecz zmieni� decyzj�. Zbli�y� si� do wozu. � Trzeba odkopa� � powt�rzy� spokojnie. � Inaczej mog� p�kn�� osie. Za g��boko si� zary�, zbyt jest wy�adowany. Wo�nica patrzy� z nienawi�ci�. Otar� g�b� z krwi. � No to odkopuj! � Wrzasn�� ju� wyra�nie. By� w�ciek�y, co chwilowo st�umi�o wrodzone tch�rzostwo. � Za co ci, kurwa, p�acimy? Bra� si� do roboty, a �ywo... � Urwa�, widz�c jak rysy zbrojnego twardniej�. � Pos�uchaj, dupku. � G�os Wulfa by� nadal cichy i spokojny. Jedynie lekki obcy akcent �wiadczy� o gniewie. � P�aci mi szeryf. P�aci za to, by nikt ci be�tu w dupsko nie wsadzi�, nie wypatroszy� albo �ba nie uci��. A przede wszystkim za to, �eby� nie wychla� wina, kt�re wieziesz. Tak mi w�a�nie powiedzia�. Najpierw beczki, potem zaprz�g, potem d�ugo, d�ugo nic. Nast�pnie nasze w�asne ty�ki, a dopiero na samym ko�cu ty. Rozumiesz? Wo�nica gwa�townie pokiwa� g�ow�. � To dobrze � pochwali� zbrojny. � Teraz zleziesz z wozu, ty i twoi, po�al si� Bo�e, pomocnicy. Odkopiesz ko�a, pod�o�ysz, je�eli trzeba, ga��zie. Ja poprowadz� zaprz�g. A wy b�dziecie popycha�. Je�eli nie wystarczy, trzeba koniecznie troch� roz�adowa�. � Krytycznie przyjrza� si� wozowi. Kupcy na wszystkim chcieli oszcz�dza�. T� ilo�� �adunku powinny przewozi� dwa, nawet trzy wozy. Pewnie liczyli, �e drogi wcze�nie st�ej� od mrozu i ko�a nie b�d� grz�zn�� w mi�kkim gruncie. Przeliczyli si�. � Wiesz co? � Zagadn�� Wulf przyja�nie, przygl�daj�c si� robocie. Wozak spojrza� spode �ba, odgarniaj�c �apskami piasek. Nie mia� na wozie rydla ani �opaty. � Niez�y ten tw�j wynalazek. � Obr�ci� w r�ce zaostrzony u�omek �erdzi. � Dobrze wymy�lone. Zobaczymy, czy si� sprawdzi, jak b�dziesz popycha� w�z... Je�li si� s�abo przy�o�ysz... Wulf schyli� si�, podetkn�� pod nos wozaka szpic �erdzi. � Jak si� nie b�dziesz przyk�ada�... � Obieca� cicho � to ci go wsadz� w dupsko. Ale tak, �e gard�em wyjdzie... Wozak pochyli� si� tylko, odgarniaj�c gor�czkowo piach jak sp�oszony kret. * * * Wo�y by�y zm�czone. Ci�gn�y wolno, post�kuj�c, a w�z trzeszcza� i skrzypia� na wyboistym, poprzecinanym korzeniami wysokich sosen trakcie. Na szcz�cie pod�o�e twarde, pomy�la� Wulf. Jako� si� toczy. Ale dzi� ju� potoczy si� niedaleko. � Staniemy do jutra � powiedzia�. Wozak spojrza� niech�tnie, lecz to nie by�a propozycja, to by�a decyzja, a wiedzia� ju� jasno, kto dowodzi konwojem. Jednak spr�bowa�. Ba� si� noclegu w lesie, zbyt wiele si� nas�ucha� o Sherwood. � Mieli�my stan�� we wiosce � zaprotestowa�. � Tam, gdzie zbrojni... Ten, wiecie, posterunek. A tak, zmitr�ymy ca�y dzie�. Nie b�d� zadowoleni. Na pewno, pomy�la� Wulf. Dodatkowy dzie�, dodatkowa zap�ata. Ale cech musi si� z tym liczy�, je�eli wysy�a prze�adowany w�z, w dodatku z durnym wo�nic�. � Nie dojedziemy. Zagoni�e� zwierz�ta, padn� po drodze. Sam jeste� sobie winien. Wozak zachmurzy� si� wyra�nie. Te� przysz�o mu to do g�owy. Starszy cechu jego b�dzie obwinia� za zw�ok�. Nie daj Bo�e z zap�aty potr�ci... A na drugi raz wy�le samych, bez eskorty... Owszem, zdarzali si� desperaci, kt�rzy pr�bowali dokona� tej sztuki, przewie�� towar, nie wykosztowuj�c si� na ochron�. Niekt�rym nawet si� udawa�o. Jednemu a� dwa razy. Ale tylko dwa, co namacalnie potwierdzi�o g��bok� m�dro�� ludow� w przys�owiu �do trzech razy sztuka�. Rozs�dni, dbaj�cy o maj�tek i zdrowie kupcy albo nadk�adali drogi, albo wynajmowali eskort�. Cechy wprawdzie mia�y swoj� milicj�, ale jej cz�onkowie zajmowali si� g��wnie piciem po ober�ach i wszczynaniem burd. Za to dobrze wygl�dali w �wi�ta, �wiadcz�c o sile i zamo�no�ci cech�w. Do tego nadawali si� znakomicie. Kiedy�, jeszcze za czas�w bandy Robina, milicja wyprawi�a si� do puszczy z karawan� woz�w. P�niej, gdy uzupe�niono ju� wakaty, zakupiono nowe halabardy i oszacowano straty w towarach, starszyzna cechowa dosz�a do wniosku, �e lepiej wynaj�� fachowc�w z zewn�trz. Z tym te� bywa�y problemy, zdarzy�o si� parokrotnie, �e tu� za bramami miejskimi eskorta bi�a dotkliwie kupc�w i odje�d�a�a w sin� dal z wozami � jak r�wnie� z otrzyman� z g�ry zap�at�. Zniech�cone nader powszechnie spotykan� nieuczciwo�ci�, rady kupieckie znalaz�y w ko�cu rozwi�zanie. Z pomoc� przyszed� szeryf, kt�ry nie narzeka� po wyczerpuj�cej wojnie na brak got�wki. Wprawdzie wynaj�cie jego zbrojnych nie by�o tanie, ale za to ochrona � nader skuteczna. I tak si� utar�o, mimo i� czasy rzeczywi�cie nasta�y spokojniejsze. Wo�nica milcza� ponuro. Nie do��, �e strac� dzie�, to jeszcze szykuje si� popas w tej dziczy. �eby chocia� wino by�o w anta�kach, pomy�la� t�sknie. Zawsze kt�ry� m�g�by si� st�uc... A tu, masz ci los, same beczki. Zerkn�� na Wulfa. � Nie ma co marzy� � mrukn�� pod nosem z rezygnacj� � nie pozwoli wybi� szpuntu. � �e te� musia� mi si� trafi� ten pierdolony s�u�bista... Jad�cy obok eskorty dow�dca obserwowa� go spod oka. � Nie b�dzie tak �le � pocieszy� wozaka, nie dlatego �e poczu� dla niego wsp�czucie, ale by unikn�� dalszych, niepotrzebnych dyskusji. � Niedaleko jest polana � ci�gn��, nie zwracaj�c uwagi na zduszone przekle�stwa. � Teraz trakty ludne, spokojny czas. Pewnie kto� tam popasa, kupcy, mo�e wojsko. Szeryf podjazdy �le, banit�w resztki wygniata. Co� do �arcia, mo�e si� znajdzie, mo�e piwo. Bo swoje, jak widzia�em, wychlali�cie na samym pocz�tku... Wychlali�my, a bo co, pomy�la� wo�nica. Nasze, to wychlali�my, u�miechn�� si� z�o�liwie mimo zdenerwowania. Widzia�em, jak wam tylko grdyki chodzi�y. A niedoczekanie, niech wam szeryf da. � Wychlali�cie, nawet nie przysz�o wam do g�owy, �eby pocz�stowa�. � Wulf pokr�ci� z nagan� g�ow�. � Ano, sra� was pies. Odwr�ci� si�. � Skocz� do przodu, polana blisko! � krzykn�� do towarzyszy. � A ty, Sean, pilnuj buk�aczk�w. Spokojnie dzi�, mo�na si� napi� na popasie. Pogna� wierzchowca, w przelocie mrugn�� szyderczo do rozdziawiaj�cego g�b� wozaka. Po chwili znikn�� za zakr�tem. Sean wstrzyma� konia. Pomaca� juki. � A co tu pilnowa�? � mrukn��. � Bezpiecznie w jukach schowane. � �eby chmyzy nie widzia�y � parskn�� jego kamrat, spogl�daj�c na wozaka i pomocnik�w. Wozak wpatrywa� si� w juki z wci�� rozdziawion� g�b�. Pomocnicy, o dziwo, zbystrzeli nagle. Z ich oczu znikn�a t�pa apatia. � Widzisz ich? � zwr�ci� si� do Seana �o�nierz. � Jakie to teraz, kurwa, bystre? Jak �lipiami wierci? A piwo wychlali, nawet nie raczyli spyta�, czy kto� by si� nie napi�! Ino na wozie si� chowali, pod p�acht�. A sika� to w krzaki chodzili, �eby si� nikt nie domy�li�, ukradkiem, a nie jak zwykle, z koz�a. Eh, dobrze Wulf m�wi�. Sra� ich pies! Wo�nica odzyska� g�os. � Ale�, szlachetni panowie... � zaprotestowa� s�abo, bez wi�kszej nadziei, �e zostanie wys�uchany. � Gdzie� dla was, wojak�w, takie piwo! Niedobre ono, jeno dla nas zdatne. Po prawdzie, szczyny to prawe, tfu! Nie chcielim obrazi�, nie proponowalim... � To i dzisiaj szczynami przyjdzie wam si� zadowoli� � rzuci� Sean, pop�dzaj�c konia. � Wida� zwyczajni jeste�cie, to i krzywdy dla was nie b�dzie. No i co tak stoicie! � wrzasn�� w ko�cu. � Pop�dza�, a �ywo! Do popasu nam pilno! Wo�nica, zgi�ty pod brzemieniem krzywd, smagn�� wo�y po zadach. W�z, skrzypi�c i trzeszcz�c, potoczy� si� dalej powoli. * * * Smuga dymu z ogniska unosi�a si� prosto w bezwietrznym powietrzu, prze�wietlona promieniami s�o�ca. B�dzie pogoda, pomy�la� Wulf, �ci�gaj�c wodze. I cholernie zimna noc. Przys�oniwszy oczy, zlustrowa� z daleka polan�. Nie myli� si�, wielu ludzi przemierza�o las, korzystaj�c z �adnej pogody. Na dogodnej do popasu, poro�ni�tej wrzosem polanie sta�y dwa kupieckie wozy. Konie, sp�tane i puszczone, skuba�y zeschni�t� traw�. Dwa sta�y osobno, �uj�c obrok z za�o�onych work�w. Wulf zmarszczy� czo�o, wyt�y� wzrok. Zaobrokowane konie mia�y rycerskie rz�dy, przy siod�ach wisia�y tarcze. Usi�owa� z dala dostrzec herb, jednak �wiec�ce prosto w oczy s�o�ce o�lepia�o i barwy zlewa�y si� w jedn� szaro��. Ludzie siedzieli kr�giem wok� ogniska. Kilku kr�ci�o si� przy wozach. Wulf ruszy� naprz�d. Przy ognisku nie wszcz�� si� ruch, jedynie dw�ch ludzi, zaj�tych dot�d przy wozach, ruszy�o na skraj polany. Jeden nawet mia� kusz�. Nienapi�t�. � Kto idzie? � zakrzykn�� ten z kusz�. � Sw�j! � odkrzykn�� Wulf, nie zatrzymuj�c si�. Cz�owiek wykrzywi� si�, mimo �e je�dziec podjecha� na kilkadziesi�t krok�w, przy�o�y� d�o� do ucha. � To znaczy czyj? � spyta� g�o�no i nieufnie. Nie uni�s� jednak kuszy. Zbrojny by� ju� blisko. � Sw�j! � powt�rzy�. � Przecie m�wi�! � A, sw�j... � Cz�owiek kiwn�� g�ow�, uspokojony. � To w porz�dku, od razu tak trza by�o... � Szturchn�� kompana, jak Wulf zauwa�y�, r�wnie obdartego, jak on sam. � No i czego tak stoisz? � zapyta� gniewnie. � Wracamy. Kompan nie mia� �adnej broni, poza trzyman� w brudnej gar�ci ogryzion� prawie do czysta ko�ci�. Nawet spor�. Mia� za to kolczug�, wystrz�pion� i zardzewia��.. Wulf przejecha� mimo, nie mog�c wstrzyma� si� od pogardliwego wzruszenia ramionami. Na obdartusach, b�d�cych zapewne eskort� kupieckich woz�w, nie zrobi�o to �adnego wra�enia. Wida� siedz�cy przy ognisku ludzie mieli do swych obro�c�w pe�ne zaufanie, bo �aden nie odwr�ci� g�owy. Byli zbyt zaj�ci popijaniem wina i s�uchaniem g�o�nej opowie�ci. Wulf zmarszczy� brwi. Zna� ten g�os. Zamiast jednak zbli�y� si� do ogniska, ruszy� w kierunku pojedynczej nieruchomej postaci. Wyprostowa� si� bezwiednie. � Panie... � sk�oni� si� z szacunkiem. Siedz�cy na roz�o�onej derce rycerz uni�s� g�ow�, mierz�c Wulfa uwa�nym spojrzeniem. Nie nosi� kolczugi ani misiurki, tylko sk�rzany kaftan poodgniatany od zbroi, poznaczony rdzawymi plamami. Jego g�adko wygolon� twarz znaczy�y zmarszczki, siwe w�osy by�y kr�tko przyci�te. Czuj�c na sobie spojrzenie zimnych, wyblak�ych oczu Wulf poczu� si� odrobin� nieswojo. Po d�ugiej chwili rycerz lekko skin�� g�ow�. � W s�u�bie szeryfa Nottingham � wyskandowa� Wulf. � Eskorta kupc�w. W�z zosta� w tyle, bo zaprz�g strudzony. Pozw�lcie, panie, stan�� na popas. Rycerz wsta� powoli. Wulf przewy�sza� go o p� g�owy, lecz by�o w obcym co�, co pozwala�o mu patrze� na zbrojnego z g�ry. � Pozwalam � rzuci�. Wulf sk�oni� si�, lecz nie ruszy� z miejsca. � Mo�ecie odej��, �o�nierzu � doda� rycerz uprzejmie. � Zaczekajcie na w�z i reszt� ludzi, roz��cie popas. A potem... Zawaha� si�, jeszcze raz zmierzy� zbrojnego wzrokiem i u�miechn�� si� nieoczekiwanie. By� to dziwny u�miech, zaledwie skrzywienie w�skich warg, podczas gdy oczy pozosta�y ch�odne i powa�ne. � Potem zapraszam was do kompanii � doko�czy� po chwili. � Bo nie s�dz�, by tamta bardziej wam odpowiada�a. � Wskaza� g�ow� w kierunku ogniska, od kt�rego dochodzi�y ochryp�e �miechy. � Jak�e to, panie? � wyj�ka� zaskoczony Wulf. � Jam tylko przecie... przecie w s�u�bie... W zdenerwowaniu m�wi� z silnym akcentem. Rycerz ju� si� nie u�miecha�. Popatrzy� wymownie na medalion na szyi zbrojnego. � Z daleka przybyli�cie � powiedzia� spokojnie. � Mo�e i teraz jeste�cie w s�u�bie. Ale u siebie... � Theowulf, syn Thormlunda! � wypali� zbrojny. � Dow�dca stra�y szeryfa Nottingham. Tutaj zowi� mnie Wulf. � Syn jarla Thormlunda? � Rycerz zn�w u�miechn�� si� na sw�j spos�b. � Jestem Bertrand de Folville. Wulf by� zbyt zaskoczony, by zareagowa� na s�awne imi�. Rycerz spojrza� w stron� swojego wierzchowca. � Dziwi ci� ta odwr�cona tarcza? � spyta�. � My�lisz, �e �luby poczyni�em, co mi ka�� herb i to�samo�� zataja�? Za�mia� si� kr�tko. Usiad� z powrotem na roz�o�onej derce, daj�c rozm�wcy znak, by ten uczyni� podobnie. Wulf po kr�tkim wahaniu us�ucha�, ca�y czas sztywno wyprostowany, spogl�da� ukradkiem na miecz pana de Folville, ukryty w prostej, obci�gni�tej czarn� sk�r� pochwie. Ani pochwa, ani g�owica miecza nie mia�y �adnych ozd�b. � Widzisz � zacz�� cicho rycerz � �yj� na tym �wiecie wystarczaj�co d�ugo, by me imi� nie by�o zupe�nie nieznane. Przy Bo�ej pomocy to imi� budzi strach w�r�d tych, co na� zas�uguj�, w�r�d tych, kt�rych ziemia nie powinna d�u�ej nosi�. A poniewa� wyroki Bo�e, aczkolwiek nierychliwe, sprawiedliwe s� i nieomylne, przeto w swym zadufaniu, gdy tylko mog�, staram si� je przyspiesza�. I plugastwo, gdy tylko o nim si� dowiem, karane jest tym mieczem... G�os rycerza zabrzmia� dono�niej. � Wiem, �e to kropla w morzu. Tyle jest na tym �wiecie nieprawo�ci, zdrady i wiaro�omstwa, tyle pychy i zbrodni... Cho�bym si� bardzo stara�, a B�g mi �wiadkiem, �e trudu nie szcz�dz�, wszystkiego nie wyt�pi�. Ale stara� si� nale�y, nawet we w�asnym, skromnym zakresie. Na miar� mo�liwo�ci, gdy tylko zdarzy si� okazja. Rycerz spojrza� Wulfowi prosto w twarz. W nieruchomych oczach �o�nierz dojrza� o�owian�, ci�k� szaro��. � Ten miecz nigdy nie splami� si� krwi� niewinn�. Na tych, kt�rych �ywot przeci��, zawsze wina ci��y�a, cho� czasami s�dzili inaczej. Tak by�o, i tak b�dzie. Dop�ki starczy si�, by to ostrze unie��. Szare oczy wwierca�y si� w twarz Wulfa. � Masz w sobie prawo��, panie � powiedzia� rycerz. � Mimo �e jako prosty �o�nierz s�u�ysz. Masz prawo�� i honor. Ja si� nie myl�, nigdy si� dot�d nie pomyli�em. A ufam, �e i w przysz�o�ci B�g nie dopu�ci... Sir de Folville delikatnie g�adzi� pokryt� jaszczurem r�koje�� miecza. Wulf zauwa�y�, �e jest d�uga, bardzo d�uga w por�wnaniu z brzeszczotem. G�owica za to by�a ma�a, widocznie klinga nie wa�y�a wiele. � Ja walcz� ze z�em � podj�� sir Bertrand ju� ciszej. � Tylko ze z�em, nie dla s�awy, dla poklasku czy przyjemno�ci. Wyrywam chwasty, wyrastaj�ce w ziemskim ogrodzie. Jednak jest wielu takich, nie, nie z gruntu z�ych... Takich, co chc� s�awy. Wiem, jest to niskie i naganne, jednak tacy nie zas�uguj� od razu na �mier�. To jedna z mniejszych przywar, nie grzech �miertelny. Ale sprawiaj� mi du�o k�opotu ci wszyscy, co nie mog� �cierpie�, �e kto� mo�e by� lepszy do miecza. I chcieliby zaj�� moje miejsce tylko po to, by cieszy� si� powa�aniem, napawa� strachem. Nie po to, by czyni� dzie�o Bo�e. Wyrywa� chwasty. Wulf prze�kn�� �lin�. De Folville wreszcie przesta� si� w niego wpatrywa�. � Gdziekolwiek pojad�, zaraz si� zjawiaj�. Rzucaj� r�kawice, chc� si� zmierzy�, mimo �e B�g nie przeznaczy� im kary, nie zas�u�yli jeszcze na �mier�. Go�ow�sy i niedorostki, ��dni chwa�y i zadufani w swe, jak�e mizerne, umiej�tno�ci. G�upcy, kt�rzy nie wiedz�, �e do zwyci�stwa potrzebna jest Bo�a laska, a B�g obdarza ni� tych, co w jego s�u�bie krew wylewaj�, a nie spragnionych s�awy i zaszczyt�w. Wyzywaj� mnie do walki, gdy za� nie chc� stan��, poczynaj� l�y�, nie wiedz�c, �e w swej pokorze znios� i ten dopust. Wreszcie dobywaj� broni, a ja... ja z l�ku, i� dusze swe do reszty w pysze zatrac�, musz� przyj�� im z pomoc�. Okaleczy� nieco, nie za bardzo, aby wbi� troch� pokory do g�owy, cnoty chrze�cija�skie w�asnym przyk�adem pokaza�. Zbrojny machinalnie skin�� g�ow�. Wprawdzie Odyn i Thor mieli odmienne pogl�dy na walk�, ale Wulf nie czu� najmniejszej ochoty na dyskusj� z rycerzem o lodowatych oczach i zimnym g�osie. Ani z jego Bogiem. � Tak wi�c okaleczy� nieco trzeba � m�wi� rycerz ju� jakby sam do siebie. � Upokorzy�, albowiem pokora kluczem jest do bram niebieskich. Alem s�aby cz�owiek. Czasem si� nie uda, miecza pohamowa� nie zdo�am. A, nic to przecie, i tak na jedno wychodzi, B�g swoich rozpozna. Tylko czasu, czasu szkoda, si�, kt�rych na staro�� zbrakn�� mo�e, tak potrzebnych, by przeciw prawdziwemu z�u stan��... Pan de Folville pokiwa� g�ow� w zadumie. Popatrzy� na co� za plecami Wulfa. � Dlatego imi� swe taj�, tarcz� licem do kulbaki obracam � doko�czy�. � Nie z pustoty, nie z pr�nych �lub�w. Jeno po to, by si�y na prawdziwe pr�by zachowa�. Czas na ci�, twoi ludzie z wozem nadci�gaj�. * * * Zbrojni nie kwapili si�, by do��czy� do ha�a�liwego towarzystwa przy wi�kszym ognisku. Wulf nie dziwi� si� im nadmiernie, wystarczy�o popatrze� na ha�astr�, kt�ra obsiad�a ognisko kr�giem. Pijane ju� obdartusy bardzo nieudolnie imitowa�y eskort� woz�w kupieckich. Wulf poci�gn�� wina. Zastanawia� si�, co znale�� sobie do roboty. Nie mia� wielkiej ch�ci skorzysta� z zaproszenia pana de Folville. Ale nie wiedzia� te�, jak odm�wi�. Dow�dca eskorty zna� swoje miejsce. U siebie m�g� by� synem jarla, lecz tutaj � tylko �o�nierzem, nieprzyzwyczajonym do poufa�o�ci z rycerzami. Nie czu� si� gorszy, ale pa�ska �aska na pstrym koniu je�dzi. A co dopiero takiego r�baj�y jak de Folville. Od wielkiego ogniska hukn�a salwa �miechu. Wulf zn�w us�ysza� znajomy g�os. � �ebym tak skona�! � Pijackie pokrzykiwania nios�y si� daleko, odbija�y si� echem od �ciany lasu. � �eby mnie tak piorun... Sam widzia�em. Zaintrygowany Wulf podni�s� si�, niepostrze�enie podszed� do ogniska i usiad� w g�stniej�cym mroku, poza kr�giem �wiat�a. Przysi�gaj�cy na prawdziwo�� swych s��w wsta� chwiejnie, �yskaj�c golizn� przez podarty na plecach kubrak. Uderzy� si� z rozmachem w piersi, rozchlapuj�c piwo z glinianego garnca. � �wi�ta to prawda, a kto m�wi inaczej, to... to... Z drugiej strony ogniska podni�s� si� pleczysty drab. D�ugie w�osy opada�y mu w str�kach na niskie czo�o. � To co? � czkn�� g�o�no. � To... � prawdom�wny oklap� nieco. � To nic. Pleczysty roze�mia� si�, szczerz�c wszystkie trzy przednie z�by. � To i dobrze, �e nic � wysepleni�. � Bo ja... � Te� waln�� si� w pier�. Zadudni�o, jakby g�o�niej. � Ja m�wi�, �e �garstwo to wszystko. �garstwo, od pocz�tku do ko�ca. Prawdom�wny nie zrezygnowa�. � Jak to, �garstwo? � zapyta�, ciszej i niepewnie. Jego adwersarz roze�mia� si�. � Inaczej m�wi�c, g�wno prawda � wyja�ni�. � Dobrze gadam, kamraty? Trzech r�wnie zwalistych drab�w zarechota�o zgodnie. � Ale misternie wywi�d� � pochwali� jeden. � G�wno prawda! Teraz �miali si� wszyscy wok� ogniska. Z jednym wyj�tkiem. � ��esz jako ten pies parszywy. � Zach�cony aplauzem, d�ugow�osy drab postanowi� pogn�bi� przeciwnika do ko�ca. � Jako cen pies, powiadani! Powi�d� wko�o oczyma przekrwionymi zapewne od dymu i ogniska, bo przecie� nie od nadmiaru piwa. � Ja znam w tej puszczy ka�de drzewo � zacz�� rozwlekle. � Ka�d� �cie�k� i kamie�. Pachol�ciem ju� zna�em wszelkie uroczyska. Wiem, co dzieje si� we wioskach i na por�bach. � Do rzeczy! Wulf dostrzeg� dwie g�owy wystaj�ce spod okrywaj�cej bli�szy w�z p�achty. Kupcy zostali na wozach, pilnuj�c dobytku. Zupe�nie s�usznie, oceni� Wulf, spogl�daj�c na coraz bardziej pijan� eskort�. � Chcecie s�ucha�, panie kupiec, to nie przerywajcie! � wrzasn�� gniewnie elokwentny drab. � A nie, to ryj w s�om�. I nie wtr�cajcie si� do rozmowy! Wulf tylko pokr�ci� g�ow�. Ciekawe, kt�ry cech a� tak posk�pi� pieni�dzy na eskort�. Je�li kupcy jad� w t� sam� stron�, trzeba pojecha� z nimi, postanowi�. Inaczej ta ha�astra obrobi ich na nast�pnym biwaku. � Owo�, cz�ek tak bywa�y i do�wiadczony jak ja, wie bez ochyby, co naprawd� zdarzy�o si�. Wieprz krwawy �mier� w puszczy znalaz�, ino nie w �adnej otch�ani piekielnej, jak byli�cie �askawi pieprzy�, dobry cz�owieku. Druidowie g�ow� mu obci�li, czarami go wprz�dy otumaniwszy, bo zdrajc� si� okaza�, tajemnice srogie im wykradaj�c. Skurwysyn by� to wprawdzie, ale zabijaka wielki, jego mieczem czary kierowa�y, kt�re druidom wykrad� sprytnym przemys�em. I przeciw ludziom niewinnym ich u�ywa�, by rani� ich i zabija�, taka nienawi�� w nim siedzia�a. Potw�r to bowiem by� w ludzkiej sk�rze, przez druid�w ku niecnym celom stworzony... � Drab zaj�kn�� si�, poci�gn�� piwa. Wida� zasch�o mu w gardle. � Pieprzysz, Trepie � wpad� mu w s�owo drugi, korzystaj�c z chwili ciszy. � Przecie szeryf dwie niedziele wojsko w las posy�a�, wszystkim borowym i k�usownikom �lad�w kaza� wypatrywa�. Szukali wsz�dzie, nawet w druidzkich gajach i uroczyskach. I nic nie znale�li, ani cia�a, ani nawet rzeczonych druid�w, kt�rzy widno wprz�dy si� gdzie� wynie�li. Ju� �o�skiego roku �aden si� we wioskach nie pokaza�, zna� wyt�pi� si� wreszcie uda�o to plugastwo, tfu... � Ja pieprz�, ja? � oburzy� si� Trep. Przez chwil� wygl�da�o na to, �e rzuci si� z pi�ciami na kamrata. Ten nie przestraszy� si�. Wypi� ju� wystarczaj�co du�o, by zatraci� instynkt samozachowawczy. � A pieprzysz � potwierdzi� be�kotliwie � jak pot�uczony. Skoro m�wisz, �e �eb mu z�otym sierpem uci�li, to gdzie cia�o? Pytam si�, gdzie �cierwo albo ten �eb ur�ni�ty? Bo konie zbrojni znale�li. Grasant�w trupy, kt�rych poszczerbi�, ma�o naruszone by�y, lisowie rozw��czy� nie zd��yli. A tu nic! I co na to powiesz, Trepie? � Co powiem? � zaperzy� si� drab. � Co powiem? Ano powiem, �e dow�d to jest w�a�nie niezbity, kt�ry wam w tych t�pych �bach nie chce si� pomie�ci�! To� ka�dy wie, co druidzi ze zdrajcami robi�! Skoro takiego ubij�, gotuj� go w kotle miedzianym, wielkim, a jak si� ju� ugotuje i ros� sch�odzi nieco, w kotle owym si� k�pi� i zwyci�stwo �wi�tuj�. Stary to ich obyczaj, tfu, naturze przeciwny. I k�pi� si� tak, trupa ogryzaj�c, popijaj�c roso�em, p�ki nic nie zostanie. Wszystko zjedz�! � Z ko�ciami? � spyta� kto� z pow�tpiewaniem. Pierwszy z m�wc�w, ten prawdom�wny, zorientowa� si�, �e opowie�� nie trafi�a do s�uchaczy. � I co, s�yszeli�cie? � spyta� gromko. � Mo�e ja �ga�em? Czelu�� piekielna poch�on�a Wieprza, gdy zst�pi� do niej, w swe si�y dufny. Taka jest prawda i innej nie ma! Kto bowiem w przekl�t� kotlin� wst�pi, ju� z niej nie wyjdzie. Jeno dusze pot�pione nad ni� si� unosz�, spokoju zazna� nie mog�. J�cz� i z�bami zgrzytaj�, osobliwie w te noce, kiedy miesi�c nie �wieci. I g�os Wieprza pozna�em, jak op�akuje swe zbrodnie, wyj�cia ni spoczynku nie znajduj�c. � Powi�d� triumfalnym wzrokiem po siedz�cych doko�a ogniska, zatrzymuj�c go d�u�ej na pogn�bionym niezbitym istotnie dowodem Trepie. � Nie znajdzie on stamt�d wyj�cia, przez wieczno�� ca��. Nie wr�ci ju� na �wiat, o nie. A� do dnia s�du m�ki b�dzie tam cierpia�, ulgi zazna dopiero, gdy tr�by archanielskie us�yszy. Ale to te� tylko na chwil�, bo B�g zaraz go bez s�du do piek�a wtr�ci, taki to by� sukinsyn i wredny odmieniec. Piwa mi, kurwa, dajcie, bom si� wzruszy�! Taka jest jeno prawda jedyna i niepodwa�alna, na co dowody wam przedstawi�em � ci�gn��, ujmuj�c podany garniec. � Kto za� mi �e� zadawa� chce, niech wyst�pi zara! Wulf nie zdzier�y�. Wsta� i wszed� w kr�g �wiat�a rzucanego przez ognisko. Gdy g�osiciel jedynej i niepodwa�alnej prawdy ujrza� go, mimo pijackiego zamroczenia zblad� i rozdziawi� g�b�. � �wi�ta to prawda, owe dowody, kt�re Patrick tu przedstawi� � odezwa� si� Wulf, widz�c wlepione w siebie oczy siedz�cych doko�a ogniska. � Dow�d to niepodwa�alny i nie mnie go negowa�. Patrick s�u�y� w stra�y szeryfa. Zapomnia� tylko doda�, �e osobi�cie go z niej wypieprzy�em, jeszcze zesz�ego lata. Zebrani rykn�li �miechem. Trep wsta� i zdzieli� wci�� os�upia�ego Patricka w kark, a� zadudni�o. Kiedy ucich�a og�lna weso�o��, Wulf wzgardliwie odsun�� garniec piwa, nie bacz�c na ura�one, z�e spojrzenie ofiarodawcy. Ten gest zwr�ci� na niego uwag�. Wszyscy zamilkli. � Weso�o by�o? � spyta� zbrojny. G�os mu stwardnia�. � To pos�uchajcie, ho�oto � ci�gn��, nie dbaj�c, �e Trep z kamratem wstali i si�gn�li niedwuznacznie do r�koje�ci kord�w. Sam demonstracyjnie za�o�y� kciuki za pas. � Mo�ecie pieprzy�, co chcecie. Ale je�li jeszcze raz us�ysz�, jak imi� Matcha szargacie, odmie�cem i sukinsynem go nazywaj�c. To... � zawiesi� g�os. Dwaj si�gaj�cy po bro� oberwa�cy popatrzyli po sobie. Jednak byli odwa�ni, albo wystarczaj�co pijani. � To co? � spyta� wyzywaj�co Trep. Kord wysun�� si� z pochwy na cal. � Spr�buj � zaproponowa� cicho Wulf. Drab zmi�k�, jak �wi�ski p�cherz, z kt�rego wypuszczono powietrze. Drugi znikn�� za plecami kamrat�w. Wulf odwraca� si� w�a�nie, gdy zatrzyma� go g�os, dobiegaj�cy od strony kupieckich woz�w. G�os dziewcz�cy. � Prawi�cie, panie � krzykn�a dziewczyna. � Prawi�cie. Match, w�dz banit�w, rycerzem by� nieledwie! Honoru przestrzega�! To ta z�a kobieta go skrzywdzi�a, od czego czysto�� na reszt� �ycia �lubowa�! Na m�ot Thora, pomy�la� oszo�omiony Wulf. S�odki Jezu, doda� zaraz, tak na wszelki wypadek. Dziewczyna! Co za idiota wysy�a dziewczyn� w drog� pod eskort� takiej plugawej zgrai! To� gdyby nie ten rycerz i my, ju� na dzisiejszym popasie... Kompania przy ognisku, mimo �e przed chwil� nie�le przestraszona, rykn�a �miechem. � Hej, panienko! � krzykn�� kto� ochryple i ur�gliwie. � Czysto�� �lubowa�? Mo�e dla ciebie j� zachowuje? � To tylko wtedy, kiedy i ty nieruszana! � doda� drugi g�os. � Sprawdzi� by trza, coby si� nie omyli�! Nie musia� si� ogl�da�. Wiedzia�, �e jego zbrojni ju� si� poderwali, �e stoj� za nim p�kr�giem, z broni� w gotowo�ci. Lecz przewaga by�a po stronie przeciwnik�w. Mimo �e pijani, czterokrotnie przewy�szali liczebno�ci� ludzi Wulfa. Co gorsza, mieli kusze. Wyci�gn�� r�k� po sw�j miecz. Gdy poczu� w d�oni r�koje��, skin�� g�ow�. Jednak zamiast znajomego burkni�cia Seana us�ysza� ciche westchnienie. � Plugastwo, wsz�dzie plugastwo. Wiele chwast�w do wyrwania, wiele, na chwa�� Bo��... Wulf odwr�ci� si� zaskoczony. Za nim sta� Bertrand de Folville. Miecz trzyma� pod pach�. Na razie nie pofatygowa� si�, aby go obna�y�. � Dzi�ki Ci, Panie. � Rycerz wzni�s� oczy do ciemnego nieba. � Dzi�ki za to, �e postawi�e� ich na mojej drodze. Nie zawiod� Ci�, dopilnuj� Twych wyrok�w. Plugastwo nie przejawia�o ochoty do wsp�pracy. Gdy dotar�o do nich, kogo maj� naprzeciw, zacz�li si� cofa� zwart� �aw�. Co rusz jaka� schylona posta� odskakiwa�a w bok, znikaj�c w mroku. Po chwili Wulf z rycerzem stali sami w kr�gu �wiat�a, rzucanego przez ognisko. De Folville pokiwa� g�ow�. � Ano, nie dzi�, to jutro � powiedzia� sentencjonalnie i splun��. � A najdalej pojutrze. Nikt nie ujdzie temu, co mu przeznaczone. W ka�dym razie nie oni. � Wskaza� w mrok. Wulf rozejrza� si� z niepokojem. � Oni maj� kusze � zauwa�y�. Pan de Folville roze�mia� si� g�o�no. Syn jarla Thormlunda po raz pierwszy us�ysza� jego �miech. I nie �a�owa�, �e wcze�niej nie mia� okazji. Odeszli w stron� woz�w. Wulf spostrzeg�, �e niepoczciwa kompania powoli �ci�ga do ogniska. Chy�kiem, milczkiem jak zbite psy. Sir Bertrand stan�� przed wozem, spojrza� w przera�one oczy kupieckiej c�rki. � Nic si� nie b�j, panienko � powiedzia�. � Jeste� pod opiek� tego oto pana, szlachetnego �o�nierza. On nie da ci� ukrzywdzi�. A i ja pomog� � doda� skromnie. � Dzi�ki wam, panie � odezwa� si� rozdygotanym g�osem kupiec. � Dzi�ki wam, �e towaru i dziewki broni� chcecie. A ty, g�upia, jap� zamknij, nie odzywaj si�, to w spokoju nas ostawi�. Wulf zacisn�� pi�ci. Uprzedzi� go Sean. � Wasz towar, kramarzu, to se mo�ecie w dup� wsadzi� � wycedzi�. � A powiem wam tyle, �e ka�dy, kto w tak� drog� dziewk� bierze, z takimi zakazanymi mordami, wart jest, by po karku mu nak�a��, na co mam zreszt� wielk� ochot�. � Sean! � warkn�� Wulf nawyk�ym do komendy g�osem, spogl�daj�c na rycerza. Ale de Folville roze�mia� si� tylko. Zn�w na g�os, tak �e dziewczyna zblad�a, a kupiec schowa� si� w wozie. � Widz�, szczery to �o�nierz, s�usznie prawi. Sam mia�em ochot� p�azem przeci�gn��, cho� si� nie godzi. Dobrze, �e si� schowa�. Rycerz spowa�nia�. Uj�� dziewczyn� pod brod�. Ta szarpn�a si�, widz�c jego oczy. Nigdy przedtem takich nie widzia�a. I nigdy wi�cej nie chcia�aby zobaczy�. � Nie b�j si� � rzek� zadziwiaj�co �agodnym g�osem. � Powiedz nam. To, co chcia�a� powiedzie�. � Match... � Dziewczyna trz�s�a si� ca�a, nie �miej�c opu�ci� wzroku. � Match jest szlachetny, prawy. Walczy� za uciskanych. Smoka srogiego pokona�, but na plugawym �bie bestyi postawi�. Ale... � Po jej policzkach sp�yn�y �zy. � ...szcz�cia nie zazna�. On nie zgin��. Wr�ci, gdy b�dzie potrzebny. Gdy plugastwo g�ow� podniesie. I pogn�bi plugastwo. Folville drgn�� na d�wi�k swego ulubionego s�owa. Wulf us�ysza� g��bokie westchnienie Seana. Poszed� za jego wzrokiem, spojrza� w szeroko otwarte oczy dziewczyny. Puste i szkliste. � Cho� sam b�dzie, opuszczony przez wszystkich, zwyci�stwo jego b�dzie. � G�os sta� si� g�uchy, skandowana kadencja pocz�a si� rwa�. � Sprawiedliwi p�jd� za nim, gdzie nikt nie o�mieli si� p�j��. Dobij� plugastwo tam, gdzie b�dzie chcia�o si� schroni�. Krew swoj� i cudz� rozlej�. Ju� prawie krzycza�a. � Ty, kt�ry w swej pysze sprawiedliwym si� mienisz. Ty, kt�ry wyroki boskie usi�ujesz odgadywa� i wype�nia�... Przed prawdziwym z�em staniesz. I zwyci�ysz, bo jeste� jeszcze gorszy. Bo nie ma w tobie lito�ci, nawet dla takich, jak ty sam... A gdy ju� osi�gniesz szczyt z�a, mo�e zbudzi si� w tobie dobro. Ta resztka, kt�ra jeszcze zosta�a... Wci�gn�a powietrze z westchnieniem, kt�re zabrzmia�o jak skowyt. Folville pog�adzi� jej policzek. � M�w, dziewcz� � szepn��. � M�w... � Resztka... � westchn�a znowu dziewczyna. � Tylko resztka, gdzie� na dnie. Wspomnienie dni, kiedy potrafi�e� jeszcze kocha�. Nie tylko zabija�. Rycerz po raz pierwszy opu�ci� sw�j bezlitosny wzrok, zacisn�� d�o� na r�koje�ci miecza. Dziewczyna podj�a, spogl�daj�c teraz prosto w oczy syna Thormlunda: � Tw�j ojciec b�dzie dumny. Spotkacie si�, tam, w tej ostatniej walce. W walce, od kt�rej wszystko zale�y. Do kt�rej staniecie, gdy... gdy... �renice uciek�y w g��b czaszki. G�os prawie zamilk�. Theowulf, syn Thormlunda, przypad� do dziewczyny. � Gdy przyjdzie koniec... � dopowiedzia�a ledwie s�yszalnym szeptem. � Koniec... wszystkiego... Dziewczyna zwiotcza�a. Gdyby Folville jej nie podtrzyma�, osun�aby si� do wn�trza wozu. Cisza. G�o�ne oddechy trzech m�czyzn. Jak zimno, pomy�la� Wulf. Ze stoj�cego niedaleko drugiego wozu dobieg� przepity g�os. � A ja s�ysza�em, �e Match, zwany Wieprzem, okrad� szkatu�� szeryfa i zwia� za morze. Tak ludzie gadali, przeb�g, prysn�� ze swoim kamratem, oszustem i wydrwigroszem. Sean zareagowa� pierwszy. Schyli� si� b�yskawicznie, cisn�� kamieniem w kierunku wystaj�cej spod p�achty rozczochranej g�owy. Trafi�, o czym �wiadczy� trzask i g�uchy j�k. Ale mu to nie wystarczy�o. Podbieg� do wozu, kopn�� w deski. � Ty sukinsynu! � wrzasn�� g�osem, w kt�rym pobrzmiewa�y nuty histerii. � Ty fiucie zapijaczony! Powiedz tak jeszcze raz, a jaja ci ukr�c�! A i to tylko na pocz�tek! � Sean! � krzykn�� Wulf. Uda�o mu si� zapanowa� nad g�osem, komenda zabrzmia�a jak zawsze. � Dosy� tego! �o�nierz nie uspokoi� si� od razu. � Spali� t� fur�, razem z tymi sztokfiszami, co wiezie! �mierdziel pierdolony! Przechyli� si� przez burt� wozu, pogmera� chwil�, chwyci� za w�osy oszo�omionego kupca. S�dz�c z zapachu, istotnie handluj�cego suszon� ryb�. Potrz�sn�� nim, jak szmacian� kuk��, waln�� g�ow� o deski. � Sean, do�� � powiedzia� de Folville ze znu�eniem. � Przestraszysz dziewczyn�. Dziewczyna w�a�nie otwiera�a oczy. Niezbyt jeszcze przytomna wychyli�a si� z wozu, zarzuci�a rycerzowi r�ce na szyj�. De Folville zgarbi� si�. Wulf przysi�g�by, �e w k�cikach o�owianoszarych oczu co� b�ysn�o. � Ty �mierdzielu! � Sean jeszcze nie rezygnowa�. � �mierdzisz ty i tw�j w�z, nie wiadomo, co bardziej. Od razu wida�, �e wozisz ryby, chyba dlatego, �e masz dok�adnie tyle samo rozumu. Po samym fetorze mo�na pozna�. Zawsze my�la�em, �e s� tylko dwie rzeczy, kt�re �mierdz� ryb�, z kt�rych jedna to ryba. Teraz wiem, �e jest i trzecia! Ty! Podszed� bli�ej. � O, przepraszam, panienko � zreflektowa� si�, widz�c przytomne ju� oczy. Kupiec gramoli� si� z wozu, rozgarniaj�c szeleszcz�c� s�om�. � Wybaczcie, panie, wybaczcie... � j�cza�. � C�rka na g�ow� s�abuje, czasami jej si� tak robi. Gada, co �lina na j�zyk przyniesie. Wybaczcie, panie, tuczcie wybaczy�. Ju� ja z niej to brzozow� witk� wybij�... Rycerz delikatnie u�o�y� dziewczyn� na s�omie. Przykry� starannie w�asnym p�aszczem, podanym przez giermka na skinienie. � Wybaczcie... � �lini� si� kupiec. Mo�na by�o pomy�le�, �e te� s�abuje na g�ow�. � Zamknij si�, cz�owieku � powiedzia� pan de Folville, nawet bez specjalnego nacisku. � Bo jak nie, to uczyni� tw� c�rk� sierot�. Pog�adzi� niezr�cznie d�ugie w�osy dziewczyny. � Chocia� to by�oby dla niej lepiej � mrukn�� ju� do siebie. Wulf w my�li przyzna� mu racj�. * * * Ranek wsta� mglisty i zimny. Sko�czy�a si� z�ota jesie�. Wulf przeci�gn�� si� po bezsennej, d�ugiej nocy, a� ko�ci zatrzeszcza�y. Jego czterej zbrojni byli ju� gotowi. Kupcy najwyra�niej te�. Reszta udaj�cej eskort� zgrai przemyka�a si� bokiem, schodz�c z drogi i patrz�c wilkiem. Wida� by�o zawzi�t� walk� z objawami przepicia. Rycerz siedzia� swym zwyczajem na burce, trzymaj�c na kolanach pochw� z mieczem. Mog�oby si� wydawa�, �e przesiedzia� tak bez ruchu ca�� noc. Za nim giermek trzyma� oba osiod�ane, gotowe do drogi konie. Gdy Wulf zbli�y� si� do rycerza, de Folville wsta�. Chwil� patrzyli na siebie. � Ruszamy � powiedzia� Wulf bez wst�p�w. � Pojedziemy razem, przy nas nie skrzywdz� dziewczyny. Zreszt� kilku ju� zwia�o. Rycerz skin�� g�ow�. On sam jecha� w przeciwn� stron�. � Do zobaczenia, Theowulfie, synu jarla Thormlunda. � Do zobaczenia, Bertrandzie de Folville. II Omsza�e belki cz�stoko�u chyli�y si� na zewn�trz, w stron� fosy, suchej, zaro�ni�tej krzakami i wysok� traw�. W cz�stokole zia�y szczerby, tam, gdzie spr�chnia�e, omsza�e bale od�ama�y si� i upad�y, by zgni�, porosn�� mchami i grzybem. Jeszcze kilka zim, kilka upalnych lat, a jedynie ulegaj�cy dalszej erozji ziemny wa� �wiadczy� b�dzie o tym, �e kiedy� by�a tutaj warownia. Ju� tylko cz�stok� i zr�by zabudowa� pozosta�y z warownego gniazda. Budynki niegdy� strawi� po�ar, pozosta�y zaledwie rozsypuj�ce si� s�upy komin�w i �lady dolnych, nasi�kni�tych zwykle wilgoci� belek. Wie�a, jakim� cudem ocala�a z po�aru, run�a ju� dawno, owady i grzyb zniszczy�y podpory. Jeszcze mo�na by�o odr�ni� miejsce, gdzie niegdy� sta�a brama, strze�ona przez zwalon� wie��, lecz nied�ugo mech poch�onie potrzaskane belki i rdzawe �elazne klamry. Rozk�ad i zgnilizna. Zapach wilgotnej �ci�ki, pr�chna i grzyb�w. Wzmaga� si� drobny jesienny deszcz, taki, przed kt�rym nie spos�b si� ochroni�, kt�ry przenika cz�owieka do g��bi. Drzewa straci�y ju� li�cie. Nied�ugo nagie, szarpane wiatrem, l�ni�ce od wilgoci ga��zie posrebrzy szron. �nieg przykryje �ci�k�, znikn� mi�kkie, zielone poduchy mch�w. Ale jeszcze nie teraz. Pusty, zimny las. Nigdzie nie da�o si� spostrzec �adnego przejawu �ycia. Martwe, gnij�ce li�cie. I tylko wszechobecny mech o wszelkich odcieniach zieleni i br�zu. Siwe porosty na pniach, zwalonych, i tych jeszcze rosn�cych. Pod butem trzasn�a ga���. Match spojrza� w d�. To nie ga���, tylko zielona od mchu spr�chnia�a ko��, chyba udowa. Rozejrza� si�. Opodal nad ziemi� wygina�y si� r�wnie pozielenia�e, spr�chnia�e �ebra. Dalej rdzawa plama, w kt�rej rozpozna� kszta�t pancernej r�kawicy. Poprzez cienkie rdzawe p�atki biela�y drobne kostki palc�w. Match straci� ju� rachub�, kt�ry to szkielet. Szcz�tki by�y wsz�dzie, przemieszane ze sob�, rozw��czone przez drapie�niki. Po tej walce nikt nie chowa� poleg�ych, ani naje�d�cy, ani obro�cy. Pozostali tam, gdzie padli od razu, lub tam, gdzie jeszcze d�ugo umierali. W miejscu, gdzie niegdy� by�a brama, Match znalaz� wielk� bry�� rdzawego �elaza, domy�li� si�, �e to g�owica taranu. Po drodze, kt�r� podtoczono machin�, nie zosta� ju� nawet �lad, wsz�dzie ros�y m�ode drzewka. To musia�o si� zdarzy� dawno, bardzo dawno. Warownia z pewno�ci� nie sta�a w lesie, zawsze dla bezpiecze�stwa wycinano drzewa co najmniej na dwa strzelenia z �uku od mur�w czy wa��w. Tutaj te� nieznani w�odarze byli ostro�ni, drzewa w s�siedztwie zmursza�ego cz�stoko�u by�y wyra�nie m�odsze. Co nie znaczy, �e m�ode. Match tr�ci� butem roz�upan� prawie na dwoje czaszk� i wzdrygn�� si�. Nie, nie na widok szczerby ziej�ce] w ko�ci ciemieniowej, roz�upanej samym ko�cem miecza. To tylko w bucie zn�w zachlupota�a przejmuj�co zimna woda. Match skrzywi� si�. Nasycenie t�uszczem sk�rzanej podeszwy ju� nic nie pomo�e, zanadto pop�ka�a, na nowe buty nie ma co liczy�, przynajmniej w najbli�szej przysz�o�ci. Wstrz�sany dreszczami otuli� si� szczelniej p�aszczem. Dziwne, przemkn�o mu przez my�l mimochodem, zimno, jak to p�n� jesieni�, a dni wci�� d�ugie. Takie, jak mo�e pod koniec sierpnia. A do tego bezlistne drzewa, niskie, nabrzmia�e deszczem o�owiane chmury, przejmuj�cy wiatr. I deszcz, si�pi�cy nieustannie, od mglistego, �mierdz�cego ple�ni� i zgnilizn� poranka do zapyzia�ego wieczora. I dla odmiany przez ca�� noc. Pora wraca�, trzeba zd��y� przed zmierzchem, pomy�la� zas�piony. Niczego tu si� nie znajdzie. Tylko ruiny i porozrzucane ko�ci. Tak by�o wsz�dzie, w tym lesie zdaj�cym si� nie mie� ko�ca, bez przecinek, trakt�w, �cie�ek innych od tych, kt�re niew�tpliwie wydepta�a zwierzyna. Ciekawe, jaka, pomy�la� Match, kt�ry do tej pory nie spotka� nic wi�kszego od kr�lika. Kr�liki na szcz�cie wygl�da�y tak samo, jak w �wiecie, kt�ry opu�cili. I po co mi to by�o, pomy�la�, po choler� tu laz�em? Przecie� tu nie ma nic. Mija� prawie miesi�c, odk�d przybyli do tego pustego, wymar�ego �wiata. �wiata, kt�ry sta� si� wi�zieniem, z kt�rego nie by�o wyj�cia, a przynajmniej nie by�o go tutaj. Mo�e gdzie� jest, gdzie� daleko, ukryte w obcym, martwym lesie. By� tylko jeden problem. Czy starczy �ycia, aby je znale��? Po miesi�cu Match wcale nie by� o tym przekonany. Trzeba i��, pomy�la�. Inaczej tu zamarzn�. Oci�ale wsta� i ruszy� przed siebie. Szed�, odnajduj�c pod�wiadomie w�a�ciwy szlak, po raz kolejny rozmy�laj�c o minionych dniach. * * * Najpierw by�a feeria �wiat�a i barw, wra�enie spadania, gdy nikn�� przez wij�cy si� tunel. W znajomym b�ysku brama wyplu�a ich na drug� stron�. Pierwsze, co Match poczu�, to zimne krople sp�ywaj�ce po twarzy. Pada� deszcz. Z trudem zbiera� my�li. Jak zwykle po przej�ciu przez chwil� nie bardzo wiedzia�, kim jest, ani co tu robi. Wzrok ogniskowa� si� opornie, jeszcze widzia� podw�jnie � polan�, poro�ni�t� mchem, nasi�kni�tym wod� jak g�bka, bezlistne drzewa doko�a i dwa nieruchome cia�a. Usiad� z wysi�kiem. W skroniach �omota�o, czerwone plamy w oczach miga�y w takt t�tna. Potrz�sn�� g�ow�. Jedno z cia� poruszy�o si�, lecz po chwili znieruchomia�o. Match przem�g� si� wreszcie. Chwiejnie wsta�, nie bacz�c na b�l w skroniach, i podszed� do le��cego na wznak cz�owieka. W pochmurne niebo patrzy�y szeroko otwarte, puste oczy. Nie uda�o ci si�, Basile, pomy�la� ze �ci�ni�tym gard�em. Dopad�o ci� i zap�aci�e�. Odwr�ci� si� od bezw�adnie le��cej postaci, wiedz�c, �e jeszcze chwila, a zacznie kl��, wali� pi�ciami w ziemi� w bezsilnej rozpaczy. W�a�ciwie, czemu nie, pomy�la� m�tnie. Zas�u�y� na to. Zas�u�y� na �al. Jason le�a� bez ruchu, z zamkni�tymi oczami. Na rozpalonej od gor�czki twarzy osiada�y drobne kropelki deszczu. Match ba� si� spojrze�. Ba� si�, �e wszystko mog�o okaza� si� niepotrzebne. Nie by�o. Cichy j�k zabrzmia� w uszach Matcha jak najpi�kniejsza muzyka. Dotkn�� delikatnie szyi i poczu� s�abe, przyspieszone t�tno. Nie wiedzia�, czy to nie z�uda, czy nie myl� go rozkojarzone zmys�y. Co dalej, pomy�la� bezradnie. Czy przypadkiem nie przywiod�em go tutaj tylko po to, by umar�? Sam, w obcym �wiecie? Sta� pod o�owianym niebem, patrzy� na niskie, p�dzone wiatrem chmury, nie wiedz�c, co robi� dalej. Czy w og�le jest jakie� �dalej�. Obca polana. Obcy las. Obcy �wiat. Wtedy po raz pierwszy poczu� co�, czego w �wiecie, kt�ry opu�ci�, m�g� si� najwy�ej domy�la�. Moc. Pierwotn�, wszechogarniaj�c� moc, kt�ra wype�nia�a ten �wiat. Tam, sk�d przyby�, tylko w bardzo szczeg�lnych miejscach mo�na by�o wyczu� jej obecno�� � nie wi�cej ni� wyczu�, tak by�a s�aba i niepochwytna. Tu moc przenika�a wszystko, mroczna i gro�na, wszechobecna. Czu�, jak przep�ywa przez ca�e cia�o, od wpartych w ziemi� st�p a� do wzniesionych w niebo r�k i nieledwie widzia� tryskaj�ce z palc�w strumienie. Czu�, jak wype�nia go nieznana nigdy dot�d si�a, kt�rej istnienie wszak przeczuwa�, na przyj�cie kt�rej by� got�w. Od urodzenia. I od pokole�. Zna� jej pot�g�, domy�la� si� niebezpiecze�stw. Mog�a budowa� i niszczy�, stwarza� i zabija�. I leczy�. Dosy�! Match opu�ci� r�ce. Kr�ci�o mu si� w g�owie, jak od mocnego wina. Czu� si� lekki, a zarazem silny, jak nigdy dot�d. Us�ysza� st�kni�cie i cichy j�k. Drgn��, odwr�ci� si�. Basile siedzia�, wpatruj�c si� w niego pustym wzrokiem. Zza pustki wyziera� zachwyt. * * * � Uda�o si�, uda�o! Mimo uporczywego, jak twierdzi�, trzaskania we �bie, Basile podskakiwa� jak ma�y ch�opak. Match u�miechn�� si� mimo woli, aczkolwiek wcale nie by�o mu do �miechu po tym, co zrozumia�. Nie mo�na by�o jednak nie u�miechn�� si� na widok rado�ci Basile�a. Match pokr�ci� g�ow� z zadum�. Basile zdawa� sobie doskonale spraw� z tego, co mu grozi. I �wiadomie podj�� ryzyko. Po raz pierwszy popatrzy� na Basile�a bez lekcewa��cego pob�a�ania. Szkoda, �e trzeba ostudzi� jego zapal, pomy�la�. Olbrzym przypad� do le��cego, nieprzytomnego Jasona. � On wyzdrowieje, prawda? � spyta�. Jak gdyby to, czy Match potwierdzi, czy zaprzeczy mia�o jakiekolwiek znaczenie. � Powiedz, wyzdrowieje? � naciska� Basile, nie doczekawszy si� odpowiedzi. � Tak s�dz� � mrukn�� Match, przypatruj�c si� �cianie lasu otaczaj�cej polan�. Nie dostrzeg� nic istotnego. � Tak s�dz� � powt�rzy�. � Tyle w tym wszystkim dobrego. Basile nie zareagowa�. Nie dotar�o do niego z�owieszcze znaczenie s��w Matcha. � To na co czekamy? � Poderwa� si� z kl�czek. � Bierzmy go, nie�my. Nie mo�e tak le�e� na deszczu, zimno przecie�. Match ani drgn��. Rozgl�da� si� nachmurzony. Dalej nic nie widzia�. � Panie, co z tob�? � Basile by� oburzony. � Trzeba go st�d zabra�! I to pr�dko! Match popatrzy� na olbrzyma. � Dobrze � odpar�. � Tylko dok�d? � No, wynie�� z lasu, do ludzi... � zacz�� niepewnie Basile. � Znale�� kogo�, jakie� schronienie. Urwa�, spostrzeg�szy, �e Match nie zamierza si� ruszy�. Nie rozumia�. � Basile, tu nie ma ludzi � powiedzia� �agodnie Match. � Tu nie ma nic. � Jak to nie ma? � Oczy Basile�a rozszerzy�y si� ze zdumienia. � Musz� by�. Nawet na takim zadupiu s� ludzie. K�usownicy, smolarze, bartnicy. Inna ho�ota. Zawsze tak jest, wsz�dzie. Cho�by tacy, jak ja, no, wiecie... zb�je. � Nie tutaj, Basile � uci�� Match. � Nie tutaj. Olbrzym ze�li� si�. � Tym bardziej, nie ma co sta�, jak ch�opu na weselu! Sza�as trzeba zbudowa�, ogie� rozpali�. Nie mo�e tak le�e� na deszczu, kiedy wy si� zastanawiacie. Wiem, �e�cie m�drzy, ale teraz to wasze dumanie to na... � Basile urwa�, widz�c �ci�gni�t� nag�ym gniewem twarz Matcha. � Wybaczcie � wyj�ka�. � Wybaczcie �mia�o��. Wiem, g�upi jestem, nie mnie wasze zamys�y... � Nie, Basile � przerwa� szorstko Match. � Nie na ciebie si� z�oszcz�. To ja jestem dure�. Masz racj�, trzeba zbudowa� jakie� schronienie, zabra� go st�d. Basile rozpromieni� si�, nie wiadomo, czy rad z pochwa�y, czy te� zadowolony, �e mia� racj�. �