5840
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 5840 |
Rozszerzenie: |
5840 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 5840 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 5840 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
5840 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Roger �elazny
Wieczna marz�o�
Wysoko na zachodnim stoku g�ry Kilimand�aro le�y wysch�e i
zamarzni�te truch�o lamparta. Trzeba, by kto� wyja�ni�, sk�d si� tam
wzi�o, poniewa� martwe lamparty nie s� zbyt rozmowne.
CZ�OWIEK. Wydaje si�, �e muzyka przychodzi i odchodzi wedle w�asnego
uznania. W ka�dym razie kr�cenie ga�k� przy stoj�cym obok ��ka
odbiorniku nie ma �adnego wp�ywu na to, czy muzyka pojawia si�, czy
znika. Nieomal znajoma, obca jednak melodia, na sw�j spos�b dra�ni�ca.
Dzwoni telefon; on podnosi s�uchawk�. Nikt si� nie odzywa. Znowu.
To ju� czwarty raz w ci�gu ostatniej godziny, kiedy to zajmowa� si�
porann� toalet�, wk�ada� ubranie i przygotowywa� argumenty, odzywa si�
ten g�uchy telefon. Gdy pyta� w recepcji, m�wiono mu, �e nikt do niego
nie dzwoni�. Ale ten cholerny autorecepcjonista musi by� niesprawny -
tak samo jak wszystko tutaj.
Wiatr, ju� silny, wzmaga si� jeszcze ciskaj�c kawa�kami lodu o
budynek, z d�wi�kiem, kt�ry przypomina drapanie setek pazurk�w.
Zaskakuje go j�k zasuwaj�cych si� stalowych okiennic. Najgorsze jednak,
�e wydaje mu si�, i� przemykaj�c wzrokiem po szybie najbli�szego okna
dostrzeg� w nim jak�� twarz.
To, oczywi�cie, niemo�liwe. Jego pok�j znajduje si� na trzecim
pi�trze. Za�amanie �wiat�a w kryszta�kach lodu. Nerwy.
Tak. Denerwuje si� ca�y czas, od kiedy tu przylecieli dzi� rano.
Nawet wcze�niej...
Odsuwa na bok stoj�ce na kredensie rzeczy Dorothy i w�r�d swych
w�asnych znajduje male�ki pakiecik. Odwija go; w �rodku znajduje si�
p�aski czerwony prostok�t wielko�ci mniej wi�cej du�ego paznokcia.
Podwija r�kaw i przykleja p�ytk� w zag��bieniu lewego �okcia.
�rodek uspokajaj�cy rozchodzi si� natychmiast po jego uk�adzie
krwiono�nym. Oddycha kilka razy g��boko, po czym odkleja p�ytk� i
wyrzuca do spalarki. Odwija r�kaw i si�ga po marynark�.
Muzyka jest coraz g�o�niejsza, jakby chcia�a zag�uszy� wycie wiatru,
�oskot kawa�k�w lodu. W drugim ko�cu pokoju sam z siebie o�ywa wideoekran.
Twarz. Ta sama twarz. Tylko na moment. Jest pewien. A potem szum i
faluj�ce linie na ekranie. �nieg. Chichocze.
No dobrze, moje nerwy, niech wam b�dzie, my�li. Macie prawo. Ale
barbiturany zrobi� z wami porz�dek. Lepiej zabawcie si� ju� teraz, bo
wkr�tce si� was przyt�umi.
Na ekranie pojawia si� jaki� pornos. U�miechaj�c si� kobieta dosiada
m�czyzny...
Obraz zmienia si� znowu; jaki� pozbawiony g�osu dziennikarz komentuje
to czy owo.
Prze�yje i to - jest wszak niezniszczalny. On, Paul Plaige, ryzykowa�
ju� przedtem wiele razy i zawsze wychodzi� z tego ca�o. To tylko
obecno�� Dorothy sprawia, �e do�wiadcza swoistego deja w, kt�re go
rozstraja. Niewa�ne.
Ona czeka na niego w barze. Niech czeka. Po paru kieliszkach �atwiej
b�dzie j� nam�wi� - chyba �e alkohol wprawi j� w k��tliwy nastr�j. To
te� si� czasem zdarza. Tak czy inaczej, musi j� od tego odci�gn��.
Cisza. Wiatr milknie. Drapanie ustaje. Muzyki ju� nie s�ycha�. Szmer.
Odsuwaj� si� okiennice ukazuj�c opustosza�e miasto. Cisza, pod niebem
ca�kowicie zasnutym chmurami. Miasto otacza pier�cie� lodowych g�r. Nic
si� nie porusza. Nawet wideoekran zgas�.
A� si� kurczy, gdy gdzie� po lewej stronie, na drugim ko�cu miasta
b�yska urz�dzenie peryferyjne. Promie� lasera uderza w starannie wybrany
punkt na lodowcu, kt�rego ca�e czo�o rozpada si� na kawa�ki.
Po chwili s�yszy pusty, dudni�cy odg�os krusz�cego si� lodu. U st�p
lodowej g�ry unosi si� ob�ok py�u niczym grzebie� fali. U�miecha si� na
my�l o pot�nej energii, wyliczeniu czasu, atrakcyjno�ci ogl�danego
widoku. Andrew Aldon... zawsze na stanowisku, walcz�cy z �ywio�ami,
zmagaj�cy si� z sam� przyrod�, nie�miertelny stra�nik Miasta Rozrywek.
Przynajmniej Aldon nigdy si� nie psuje.
Powraca cisza. Kiedy obserwuje, jak osiada poderwany �nieg, czuje ju�
dzia�anie �rodka uspokajaj�cego. Dobrze b�dzie nie mu sie� ju� si�
martwi� o pieni�dze. Ostatnie dwa lata wiele go kosztowa�y. Widzia�, jak
wszystkie jego inwestycje po�era Wielki Kryzys - i wtedy po raz pierwszy
siad�y mu nerwy. Mi�czak si� teraz z niego zrobi� - nie to, co przed
wiekiem, kiedy by� m�odym, wyg�odnia�ym �owc� przyg�d, kt�ry czeka� na
u�miech losu. I doczeka� si� go. Teraz musi zrobi� to ponownie, cho� tym
razem p�jdzie mu �atwiej... je�li nie liczy� Dorothy.
My�li o niej. M�odsza od niego o ca�y wiek, nie ma jeszcze
trzydziestki; czasem lekkomy�lna, przywyk�a do wszelkich wyg�d, jakie
mo�e da� �ycie. W Dorothy jest co� niezdrowego; bywa, i� popada w tak
siln� zale�no�� od niego, �e on czuje si� osobliwie poruszony. Kiedy
indziej irytuje go to jak wszyscy diabli. Mo�e tak wygl�da u niego teraz
mi�o�� - rzadki odzew na to, �e jest jej potrzebny. No, oczywi�cie,
Dorothy ma kup� forsy, co sprawia, �e on traktuje j� z odpowiednim
szacunkiem. Przynajmniej dop�ki nie b�dzie mia� w�asnej. Ale to nie dla
�adnego z tych powod�w nie mo�e dopu�ci�, aby towarzyszy�a mu w
wyprawie. To nie kwestia mi�o�ci czy pieni�dzy. Tu chodzi o �ycie.
Laser b�yska znowu, tym razem na prawo. Czeka na �oskot. STATUA. Nie
wygl�da zbyt �adnie. Le�y zamarzni�ta w lodowej jaskini, niczym jedna z
mniej wygodnie upozowanych modelek Rodina: na p� wsparta na lewym boku,
prawy �okie� uniesiony nad g�ow�, r�ka zwisa w pobli�u twarzy, ramiona
oparte o �cian�, lewa noga ca�kowicie skryta pod �niegiem.
Ubrana jest w futrzany skafander; kaptur zsun�� si� w ty� ods�aniaj�c
zwini�te pasma jasnych w�os�w. Ma niebieskie spodnie, a na odkrytej
nodze wida� czarny but z cholew�.
Cia�o jej pokrywa warstewka lodu; w wielokrotnie odbitym i
rozproszonym wewn�trz jaskini �wietle wida�, �e twarz jej nie jest
odra�aj�ca, ale te� i niezbyt atrakcyjna. Jej wiek mo�na okre�li� na
dwadzie�cia par� lat.
�ciany i dno jaskini pokrywaj� liczne p�kni�cia. Z g�ry zwieszaj� si�
niezliczone stalaktyty, skrz�ce si� w odbitym �wietle niczym drogocenne
klejnoty. Dno jaskini jest nieco pochy�e, a statua znajduje si� w
wy�szym ko�cu, tak �e wn�trze przypomina nieco �wi�tyni�.
Kiedy o zachodzie p�ka nieco warstwa chmur, le��c� posta� zalewa
czerwone �wiat�o.
Statua, m�wi�c szczerze, przesun�a si� nieco w ci�gu minionego
stulecia - o kilkana�cie centymetr�w, w wyniku ruch�w warstw lodowych.
Jednak efekty �wietlne sprawiaj� wra�enie, �e porusza si� znacznie
cz�ciej.
Ca�a ta scena mog�aby sprawia� wra�enie, �e jest to jedynie jaka�
nieszcz�sna kobieta, kt�ra nie znalaz�a st�d wyj�cia i zamarz�a na
�mier�; nikt nie pomy�la�by, i� to statua �ywej bogini znajduj�ca si� w
miejscu, gdzie si� to wszystko zacz�o.
KOBIETA. Siedzi w barze nieopodal okna. Podw�rko na zewn�trz ma kolor
szary, jest kwadratowe, zasnute �niegiem. Donice wype�niaj� martwe
kwiaty: sztywne, sp�aszczone, zamarzni�te. Jej ten widok nie
przeszkadza. Wr�cz przeciwnie. Zima to pora �mierci i ch�odu, a ona
lubi, jak jej o tym przypomina�. Podoba si� jej perspektywa opierania
si� kruchym i widocznym szponom �mierci. Nad podw�rkiem przemyka s�aby
b�ysk �wiat�a, po kt�rym rozlega si� daleki grzmot. Kobieta s�czy
drinka, zwil�a wargi i ws�uchuje si� w �agodne d�wi�ki muzyki
wype�niaj�cej powietrze.
Jest sama. Barman i inni pracownicy to urz�dzenia mechaniczne. Gdyby
wszed� tu kto� poza Paulem, zapewne krzykn�aby ze strachu. Oboje s� tu,
w hotelu, jedynymi lud�mi podczas tego d�ugiego martwego sezonu. Poza
�pi�cymi s� jedynymi lud�mi w ca�ym Mie�cie Rozrywek.
A Paul... Wkr�tce nadejdzie, by zabra� j� do jadalni. Tam b�d� mogli
wezwa� holowidma, kt�re zape�ni� inne stoliki - je�li przyjdzie im na to
ochota. Ona nie �yczy sobie tego. Woli by� sama z Paulem w takim dniu, w
przeddzie� wielkiej przygody.
Przy kawie opowie jej o swych planach i mo�e nawet tego popo�udnia
wybior� sprz�t potrzebny do rozpocz�cia poszukiwa� tego, co pozwoli mu
finansowo ponownie zdoby� szacunek dla siebie samego. Kobieta ko�czy
drinka, podnosi si� i idzie do baru po nast�pn� szklank�.
A Paul... Trafi�a si� jak spadaj�ca gwiazda, poszukiwacz przyg�d w
stanie za�amania psychicznego, cz�owiek ze wspania�� przesz�o�ci� o krok
od ca�kowitej kl�ski. Ta hu�tawka by�a ju� w ruchu, gdy poznali si� dwa
lata temu, co sprawi�o, �e wszystko wygl�da�o jeszcze bardziej
fascynuj�co. Oczywi�cie, �e potrzebowa� kobiety takiej jak ona, by w
podobnej chwili m�c si� na niej wesprze�. Nie chodzi�o tylko o
pieni�dze. Nigdy nie potrafi�a uwierzy� w to, co o nim m�wili jej zmarli
rodzice. Nie, jemu zale�y na niej. Jest tak s�aby i uzale�niony od innych.
Chcia�aby zmieni� go z powrotem w cz�owieka, kt�rym na pewno by�
kiedy�, a potem, oczywi�cie, ten cz�owiek nadal b�dzie jej potrzebowa�.
Musia� by� taki - to znaczy taki, jakim chcia�a go widzie� najbardziej -
�e gdyby si�gn�� i mocno si� zamachn��, ksi�yc wyskoczy�by z orbity jak
pi�ka do golfa. Pewnie taki by�, wiele lat temu.
Pr�buje drugiego drinka.
M�g�by si� sukinsyn pospieszy�; zg�odnia�a ju� nieco.
MIEJSCE. Miasto Rozrywek znajduje si� na planecie zwanej Balfrost, na
wierzcho�ku g�ry wie�cz�cej przyl�dek, spadaj�cej w zamarzni�te obecnie
morze. Miasto Rozrywek zawiera wszystko, co jest potrzebne w weso�ym
miasteczku dla doros�ych, i nale�y do najbardziej popularnych miejsc
wypoczynku w tym sektorze galaktyki, od p�nej wiosny planetarnej po
wczesn� jesie�, czyli w przybli�eniu przez pi��dziesi�t ziemskich lat.
Potem nadchodzi zima niczym zlodowacenie i wszyscy opuszczaj� Balfrost
na p� roku - albo na p� wieku, zale�y jak si� na to patrzy. W tym
czasie Miasto Rozrywek znajduje si� pod opiek� automatycznych urz�dze�
konserwuj�cych i obronnych. Jest to system samonaprawiaj�cy si� w razie
potrzeby, do kt�rego zada� nale�y czyszczenie, odkopywanie, odmra�anie,
topienie i ogrzewanie wszystkiego, co potrzebuje takich zabieg�w, a
tak�e bezpo�rednia walka z atakuj�cym lodem i �niegiem. I wszystkie te
funkcje wykonywane s� pod nadzorem dobrze chronionego centralnego
komputera, kt�ry poza tym studiuje dane pogodowe i klimatyczne, staraj�c
si� przewidzie� wszelkie zjawiska i odpowiednio na nie zareagowa�.
Taki system pracuje z powodzeniem od wielu ju� wiek�w, doprowadzaj�c
Miasto Rozrywek do wiosny i rado�ci w zno�nym stanie po d�ugiej zimie.
Za Miastem stoj� g�ry, z trzech pozosta�ych stron otacza je woda
(albo l�d, w zale�no�ci od pory roku), w g�rze za� satelity
meteorologiczne i nawigacyjne. W bunkrze za budynkiem administracyjnym
jest para �pi�cych - zwykle kobieta i m�czyzna kt�rzy budz� si� raz na
rok, by osobi�cie skontrolowa� dzia�anie systemu porz�dkowego i zaj��
si� wszelkimi przypadkami szczeg�lnymi, jakie mog�yby si� wydarzy�. W
dowolnej chwili mo�na ich obudzi�, je�li wymaga tego powaga sytuacji.
P�ac� im dobrze, ale wiele lat praktyki wykaza�o, �e jest to uzasadniona
inwestycja. Centralny komputer ma do swej dyspozycji materia�y wybuchowe
i lasery oraz wiele najr�niejszych robot�w. Zwykle uprzedza nadchodz�ce
wydarzenia, a je�li mu si� to nie udaje, ma�o kiedy zdarza mu si�
wi�ksze op�nienie.
W chwili obecnej sytuacja jest remisowa, bowiem pogoda ostatnio jest
wyj�tkowo paskudna.
Bzzz! Kolejny blok lodu zamieni� si� w ka�u��.
Bzzz! Ka�u�a wyparowa�a. Cz�steczki unosz� si� w g�r�, tam gdzie
znowu si� zbior� i opadn� w postaci �niegu.
Lodowiec przesuwa si�, prze do przodu. Bzzz! ju� straci� to, co przed
chwil� zyska�.
Andrew Aldon dobrze zna sw� prac�.
ROZMOWY. Kelner, kt�remu dawno przyda�oby si� smarowanie, odtacza si�
po podaniu do sto�u i wyje�d�a przez wahad�owe drzwi.
Ona chichocze. - Ale si� kiwa - zauwa�a.
- Urok Starego �wiata - dopowiada on z u�miechem, pr�buj�c bez
powodzenia z�owi� jej spojrzenie.
- Wszystko ju� dopracowa�e�? - pyta kobieta, gdy ju� zacz�li je��.
- Mniej wi�cej - m�wi on, znowu si� u�miechaj�c. - To znaczy tak czy
nie?
- Jedno i drugie. Potrzeba mi wi�cej danych. Chcia�bym najpierw
wszystko dok�adnie sprawdzi�. Potem mog� wybra� najlepsz� drog�
post�powania.
- Widz�, �e m�wisz tylko o sobie - m�wi spokojnie, w ko�cu patrz�c mu
w oczy.
Jego u�miech blednie i zanika.
- Mia�em na my�li tylko wst�pny zwiad - m�wi do niej �agodnie.
- Nie. P�jdziemy oboje. Nawet na wst�pny zwiad. M�czyzna wzdycha i
odk�ada widelec.
- B�dzie on mia� niewiele wsp�lnego z tym, co nast�pi p�niej -
zaczyna. - Wiele si� tu zmieni�o. Musz� opracowa� nowe podej�cie. To
tylko nudna d�ubanina, �adna przyjemno��.
- Nie przyjecha�am tu dla przyjemno�ci - odpowiada mu. - Mieli�my
wszystko robi� razem, pami�tasz? A to obejmuje r�wnie� znudzenie,
niebezpiecze�stwa i wszystko poza tym. Taka by�a umowa, gdy zgodzi�am
si� op�aci� przejazd dla nas.
- Wiedzia�em, �e do tego dojdzie - on m�wi po chwili. - Dojdzie?
Zawsze by�o. Taka jest nasza umowa. M�czyzna unosi kielich i s�czy wino.
- Oczywi�cie; nie mam zamiaru niczego zmienia�. Po prostu wszystko
by�oby szybciej, gdybym sam zrobi� wst�pny rekonesans. Sam porusza�bym
si� szybciej.
- A gdzie ci si� spieszy? - m�wi do niego. - Par� dni mniej czy
wi�cej. Jestem do�� sprawna, nie b�d� ci a� tak bardzo ci�arem.
- Mia�em wra�enie, �e nie podoba ci si� tu zanadto. Po prostu
chcia�em przyspieszy� wszystko, �eby�my si� mogli st�d zabra� w choler�.
- C� za troskliwo�� - m�wi ona, znowu zaczynaj�c je��. Ale to moja
sprawa, prawda? - Znowu spogl�da na niego.
Chyba �e jest jaki� inny pow�d, dla kt�rego nie chcesz wzi�� mnie ze
sob�?
M�czyzna szybko spuszcza oczy, bierze widelec. - Nie wyg�upiaj si� -
m�wi.
Kobieta u�miecha si�. - Wi�c wszystko za�atwione. Dzi� po po�udniu
razem poszukamy �cie�ki.
Muzyka milknie; rozlega si� d�wi�k, jakby kto� odchrz�kn��. Potem...
- Prosz� mi wybaczy� to, co mo�e wygl�da� na pods�uchiwanie - rozlega
si� g��boki m�ski g�os. - To jedynie cz�� mojej funkcji kontrolnej...
- Aldon! - wykrzykuje Paul.
- Do us�ug, panie Plaige, mniej wi�cej. Postanowi�em ujawni� sw�
obecno�� tylko dlatego, �e istotnie pods�ucha�em rozmow� pa�stwa, a
sprawa waszego bezpiecze�stwa jest wa�niejsza ni� dobre maniery, kt�re w
innym wypadku nakazywa�yby dyskrecj�. Otrzymuj� raporty, kt�re wskazuj�,
�e po po�udniu nast�pi znaczne pogorszenie pogody. Wi�c je�li pa�stwo
zamierzali wybra� si� na dalszy spacer, zdecydowanie go odradzam.
- Och - krzywi si� Dorothy.
- Dzi�kuj� - m�wi Paul.
- Teraz si� oddal�. �ycz� smacznego posi�ku i mi�ego pobytu.
Powraca muzyka.
- Aldon? - pyta Paul. Nie ma odpowiedzi.
- Wygl�da na to, �e musimy prze�o�y� to na jutro albo na p�niej.
- Tak - zgadza si� Paul z pierwszym dzi� u�miechem, w kt�rym nie ma
napicia. I intensywnie my�li.
PLANETA. �ycie na Balfrost toczy si� osobliwym cyklem. Podczas
d�ugiej zimy odbywaj� si� wielkie migracje �ycia zwierz�cego i niby
zwierz�cego do stref r�wnikowych. �ycie w g��binie m�rz trwa nadal. A
wieczna marz�o� t�tni swym w�asnym stylem �ycia.
Wieczna marz�o�. Podczas zimy i p�niej na wiosn� zmarzlina �yje
pe�ni� �ycia. Pokrywa j� grzybnia - snuj�ca si�, dotykaj�ca,
przenikaj�ca, splataj�ca si� w k��bki, wysuwaj�ca si�, by wnikn�� w inne
systemy. Oplata glob, pulsuj�c przez ca�� zim� niczym zbiorowa
nie�wiadomo��. Na wiosn� wypuszcza �odygi, kt�re na kilka dni zwie�czaj�
szare, kwiatowate wyrostki. Te kwiatostany opadaj� nast�pnie, ujawniaj�c
szare str�ki, kt�re p�kaj� z nieg�o�nym trzaskiem wyrzucaj�c chmury
po�yskliwych zarodnik�w roznoszonych wsz�dzie nieomal przez wiatry.
Zarodniki s� niezwykle odporne, niczym grzybnia, kt�r� stan� si� w
przysz�o�ci.
Gor�co lata przenika w ko�cu zmarzlin� i pasma grzybni zapadaj� w
stan przetrwalnikowy. Kiedy zimno powraca, o�ywaj�; zarodniki
wypuszczaj� nowe w��kienka, kt�re naprawiaj� szkody, tworz� nowe
po��czenia. Zaczyna si� obieg pr�du. Lato jest jak przemijaj�cy sen. Tak
dzia�o si� na Balfrost przez tysi�clecia. Potem bogini wyda�a inny
rozkaz. Kr�lowa zimy rozpostar�a ramiona i nadesz�a zmiana.
�PI�CY. Paul idzie w�r�d wiruj�cych p�atk�w �niegu do budynku
administracyjnego. �atwiej posz�o, ni� si� spodziewa�: nam�wi� Dorothy
do skorzystania z induktora snu pod pretekstem, �e powinna by� jutro
wypocz�ta. Sam pozornie podda� si� dzia�aniu drugiego aparatu, ale
opiera� si� jego namowom, a� by� pewien, �e Dorothy ju� �pi i b�dzie si�
m�g� wymkn�� niepostrze�enie.
Wchodzi do wn�trza przypominaj�cego krypt� budynku, mija wszystkie
znajome zakr�ty, kieruje si� w d� pochy�� ramp�. Pok�j nie jest
zamkni�ty i troch� w nim zimno, ale on zaczyna si� poci� zaraz po
wej�ciu. Oba hibernatory s� w��czone. Sprawdza ich wska�niki i widzi, �e
wszystko jest w porz�dku.
No dobrze, jazda! We� teraz sprz�t. Im na razie nie jest potrzebny.
Waha si�.
Podchodzi bli�ej i przez szybki w pokrywach patrzy na twarze
�pi�cych. Dzi�ki Bogu, nie s� podobni. U�wiadamia sobie nagle, �e ca�y
dr�y. Cofa si�, obraca i ucieka w kierunku przedzia�u magazynowego.
P�niej, w ��tym �lizgaczu �nie�nym, wioz�c wyposa�enie specjalne
kieruje si� w g��b l�du.
Gdy siedzi za sterami, �nieg przestaje pada� i wiatr cichnie. Paul
u�miecha si�. �nieg skrzy si� przed nim, a nawet zaczyna mu si� wydawa�,
�e poznaje drog�. Nareszcie dobry znak.
I wtedy co� przecina mu drog�, obraca si�, zatrzymuje i staje do
niego przodem.
ANDREW ALDON. Andrew Aldon, ongi� cz�owiek o wielkiej osobowo�ci i
inteligencji, na �o�u �mierci za��da� dalszej egzystencji w postaci
programu komputerowego; jego umys� zosta� zakl�ty w g��wny program
przetwarzaj�co-decyzyjny wielkiego komputera stra�niczego w Mie�cie
Rozrywek. I tam oto funkcjonuje jako program o wielkiej osobowo�ci i
inteligencji. Kieruje urz�dzeniami miasta i walczy z �ywio�ami. Nie
tylko reaguje na zagro�enia, ale przewiduje potrzeby strukturalne i
funkcjonalne; na og� wyprzedza zwroty pogodowe. Tak jak zawodowy
�o�nierz, kt�rym by� kiedy�, pozostaje w stanie ci�g�ego pogotowia; co
nie jest w zasadzie trudne, zwa�ywszy na to, jakie rezerwy ma do
dyspozycji. Rzadko si� myli, zawsze jest sprawny, a cz�sto znakomity.
Czasem dokucza mu jego stan bezcielesny. Czasem czuje si� samotny.
Tego popo�udnia g�owi si� nad powodem nag�ej zmiany kierunku
nadchodz�cej burzy i nastania lepszej pogody po meteorologicznym
szale�stwie. W r�wnaniach wszystko zagra�o, ale w rzeczywisto�ci - nie
bardzo. Szczeg�lne, �e nast�pi�o to w okresie wielu innych drobnych
nieprawid�owo�ci, takich jak niezwyk�e przesuni�cia mas lodowych, awarie
sprz�tu i osobliwe zachowanie aparatury w jedynym zamieszkanym pokoju
hotelu - nawiedzanym przez niepo��danego go�cia, ducha z przesz�o�ci.
Przygl�da si� wi�c przez jaki� czas. Got�w jest do interwencji, gdy
Paul wchodzi do budynku administracyjnego i kieruje si� w stron�
bunkr�w. Ale Paul nie czyni niczego, co mog�oby zaszkodzi� �pi�cym.
Ciekawo�� Aldona si�ga zenitu, gdy Paul wybiera sprz�t. Obserwuje go
nadal, poniewa� w jego opinii Paul nie mia�by nic przeciwko tej obserwacji.
Decyduje si� podj�� dzia�anie dopiero wtedy, gdy stwierdza, �e rozw�j
wypadk�w toczy si� zupe�nie inaczej ni� cokolwiek, z czym mia� dot�d do
czynienia. Wysy�a jeden ze swych ruchomych terminali, by przechwyci�
Paula, gdy ten znajdzie si� na granicy miasta. Terminal przecina
cz�owiekowi drog� na zakr�cie i staje z uniesion� pseudoko�czyn�.
- Stop! - nakazuje Aldon przez g�o�nik.
Paul hamuje i siedzi przez chwil� przygl�daj�c si� maszynie. Potem
lekko si� u�miecha. - S�dz�, �e masz wa�ny pow�d, skoro postanowi�e�
zak��ci� swobod� poruszania si� go�cia.
- Twoje bezpiecze�stwo jest wa�niejsze. - Jestem ca�kowicie bezpieczny.
- W tej chwili.
- To znaczy?
- Uk�ad pogodowy jest obecnie bardziej ni� niezwyk�y. Wygl�da to tak,
jakby� znajdowa� si� na zacisznej wysepce po�r�d szalej�cej burzy.
- A wi�c wykorzystam t� okazj� i ponios� konsekwencje p�niej, je�li
zajdzie potrzeba.
- To tw�j wyb�r. Chcia�em wszak�e, by� dokona� go �wiadomie.
- W porz�dku, u�wiadomi�e� mnie. A teraz zejd� mi z drogi. - Za
chwil�. Kiedy tu by�e� ostatni raz, odjecha�e� w do�� szczeg�lnych
okoliczno�ciach: zerwa�e� kontrakt.
- Skonsultuj si� ze swym bankiem danych prawniczych, je�li taki masz.
Ta sprawa uleg�a ju� przedawnieniu.
- S� takie rzeczy, kt�re nigdy nie ulegaj� przedawnieniu.
- Co masz na my�li? Napisa�em dok�adne sprawozdanie o tym, co zasz�o
tamtego dnia.
- Sprawozdanie, kt�rego nikt nie mo�e podwa�y�. To bardzo wygodne.
Pok��cili�cie si� wtedy...
- Zawsze si� k��cili�my - taka by�a z nas para. Je�li masz co� na ten
temat do powiedzenia, to powiedz.
- Nie, nie mam ju� nic wi�cej do powiedzenia. Chcia�em tylko ciebie
ostrzec...
- Dobrze, zosta�em ostrze�ony.
- Ostrzec ci� nie tylko przed oczywistymi niebezpiecze�stwami.
- Nie rozumiem.
- Wydaje mi si�, �e tu si� co� zmieni�o od czasu, gdy wyjecha�e� st�d
zesz�ej zimy.
- Wszystko si� zmienia.
- Tak, ale nie to mam na my�li. Tu jest co� dziwnego teraz.
Przesz�o�� nie stanowi ju� dobrego przewodnika dla tera�niejszo�ci.
Pojawia si� coraz wi�cej anomalii. Czasem czuj� si� tak, jakby ta
planeta igra�a ze mn� lub poddawa�a mnie pr�bom.
- Op�ta�a ci� miania prze�ladowcza, Aldon. Za d�ugo siedzia�e� w tym
pudle. Mo�e ju� czas si� wy��czy�.
- Nie rozumiesz, sukinsynu, �e chc� ci co� wyt�umaczy�? Liczy�em ju�
wiele razy i zawsze mi wychodzi, �e ten ca�y gn�j zacz�� si� wkr�tce po
twoim wyje�dzie. Moja ludzka cz�� w dalszym ci�gu ma intuicj� i czuj�,
�e jest w tym jaki� zwi�zek. Je�li wiesz co� o tym i poradzisz sobie, to
dobrze. Je�li nie, to my�l�, ze powiniene� uwa�a�. Lepiej zawr�� i jed�
do domu.
- Nie mog�.
- Nawet je�li co� tam naprawd� jest - co�, co ci to u�atwia... na razie?
- Co chcesz przez to powiedzie�?
- Przypomina mi si� stara hipoteza o Gai - Lovelock, wiek XX.
- Inteligentna planeta. S�ysza�em ju� o tym. Ale jeszcze dot�d �adnej
nie spotka�em.
- Jeste� tego pewien? Czasem mam wra�enie, �e stoj� wobec czego�
takiego. Powiedzmy, �e co� tam jest i chce ciebie... �ci�ga ci� tam
niczym b��dny ognik.
- To m�j problem, nie tw�j.
- Mog� ci� przed rym ochroni�. Wracaj do miasta.
- Nie, dzi�kuj�. Prze�yj� to jako�.
- A co z Dorothy?
- Co z ni�?
- Zostawiasz j� sam� w takiej chwili, gdy mo�e ci� potrzebowa�?
- To moje zmartwienie.
- Ostatnim razem twojej kobiecie nie najlepiej si� powiod�o. - Niech
ci� szlag trafi! Zejd� mi z drogi, albo ci� przejad�! Robot odsuwa si�
od �cie�ki. Przez oczy jego kamer Aldon obserwuje, jak Paul odje�d�a.
No i dobrze, m�wi sobie. Przynajmniej wiemy, na czym stoimy, Paul.
Nie zmieni�e� si�, dzi�ki czemu b�dzie �atwiej. Nast�pnie Aldon ponownie
skupia sw� uwag� - tym razem na
Dorothy. Ubrana w ogrzewan� odzie� zbli�a si� do budynku, sk�d Paul,
jak widzia�a, wyjecha� �lizgaczem. Macha�a r�kami, krzycza�a do niego i
przeklina�a go, ale wiatr porwa� jej s�owa. Ona r�wnie� tylko udawa�a
sen, po czym, po odpowiednio d�ugiej chwili postanowi�a p�j�� za nim.
Aldon widzia�, �e raz si� potkn�a, i chcia� jej pom�c wsta�, ale w
pobli�u nie mia� �adnego robota. Teraz jednego kieruje w jej stron�, aby
zapobiec dalszym wypadkom.
- �eby go cholera! - mruczy Dorothy id�c ulic�, a przed ni� unosz�
si� i wiruj� pasma �niegu.
- Dok�d idziesz, Dorothy? - pyta Aldon przez pobliski megafon.
Zatrzymuje si� i obraca. - Kto...?
- Andrew Aldon - odpowiada. - Patrzy�em na ciebie, jak sz�a�.
- Dlaczego?
- Obchodzi mnie twoje bezpiecze�stwo. W w - Ta burza, o kt�rej
poprzednio wspomina�e�?
- Nie tylko.
- Jestem du�� dziewczynk� i potrafi� si� o siebie zatroszczy�. Co to
znaczy: nie tylko?
- Obracasz si� w niebezpiecznym towarzystwie.
- Paul? Jak to?
- Zabra� kiedy� pewn� kobiet� w tym samym kierunku, dok�d teraz
idzie. Kobieta nie wr�ci�a.
- Powiedzia� mi o wszystkim. To by� wypadek.
- I �adnych �wiadk�w.
- Co chcesz przez to powiedzie�?
- Tylko tyle, �e to podejrzane.
Dorothy znowu rusza w drog� ku budynkowi administracyjnemu. Aldon
prze��cza si� na inny g�o�nik, wewn�trz budowli.
- O nic go nie oskar�am. Je�li chcesz mu wierzy�, to mnie to nie
przeszkadza. Ale nie ufaj pogodzie. Najlepiej b�dzie, je�li wr�cisz do
hotelu.
- Dzi�kuj� za dobre rady, Ale nie - m�wi wchodz�c do �rodka.
Jego uwaga towarzyszy jej, kiedy zwiedza wn�trze; jest �wiadom jej
przyspieszonego t�tna, gdy zatrzymuje si� przed bunkrami.
- To ci... �pi�cy?
- Tak. Paul by� tu wtedy w tej roli, tak jak owa nieszcz�sna kobieta.
- Wiem. S�uchaj, pojad� za nim, czy to ci si� podoba, czy nie. Czemu
wi�c nie powiesz mi po prostu, gdzie stoj� te pojazdy?
- Dobrze wi�c. Zrobi� nawet wi�cej dla ciebie. Wska�� ci drog�.
- Co to znaczy?
- Ale musisz co� dla mnie zrobi�... na czym zreszt� sama skorzystasz.
- Co mam zrobi�?
- W szafce ze sprz�tem za tob� le�y zestaw czujnik�w w postaci
bransolety. Jest to r�wnie� urz�dzenie do dwustronnej ��czno�ci. W��
bransolet� na r�k�. B�d� wtedy m�g� by� z tob�. B�d� m�g� ci pom�c, a
mo�e nawet uchroni� przed niebezpiecze�stwem.
- Zaprowadzisz mnie do niego?
- Tak.
- Dobrze wi�c, zgadzam si� na bransolet�. Podchodzi do szafki i
otwiera j�.
- Jest co�, co wygl�da jak bransoleta z r�nymi wichajstrami.
- Tak. Naci�nij czerwony guzik..
Naciska. Jego g�os wydostaje si� teraz z komunikatora.
- W�� to na r�k�, a ja wska�� ci drog�.
- Dobrze.
�NIE�NY KRAJOBRAZ. Po�acie i pag�rki bieli, k�pki wiecznie zielonych
porost�w, wystaj�ce ska�y, �nie�ne wiry niczym b�ki pop�dzane smaganiami
wiatru... �wiat�o i cie�. Trzaskaj�ce niebo. W os�oni�tych miejscach
�lady, poza nimi tylko g�adki �nieg.
Jedzie przed siebie w masce, okutana w grzej�c� odzie�.
- Zgubi�am go - mruczy skulona za zakrzywion� szyb� w przednim oknie
jej ��tego pojazdu w kszta�cie kuli.
- Prosto przed siebie; musisz min�� te dwie ska�y. Kieruj si� wprost
ku grani. Powiem ci, kiedy skr�ci�. Mam w g�rze satelit�. Je�li w
chmurach nadal b�dzie prze�wit - dziwny prze�wit...
- Co chcesz przez to powiedzie�?
- Wygl�da na to, �e ca�y czas drog� o�wietla mu blask dochodz�cy
przez jedyn� na ca�ym obszarze przerw� w pokrywie chmur.
- Przypadek.
- Nie jestem taki pewien.
- A co by to mog�o by�?
- To prawie tak wygl�da, jakby kto� mu otworzy� drzwi.
- Mistycyzm u komputera?
- Nie jestem komputerem.
- Przepraszam, Aldon. Wiem, �e kiedy� by�e� cz�owiekiem...
- Wci�� jestem cz�owiekiem.
- Przepraszam.
- Tyle jest pyta�, na kt�re chcia�bym znale�� odpowied�.
Przyjechali�cie tutaj o nietypowej porze roku. Paul zabra� ze sob�
wyposa�enie poszukiwacza...
- Owszem. To nie przest�pstwo. A szczerze m�wi�c, co� takiego nale�y
do tutejszych atrakcji, prawda?
- Tak. Jest tu wiele ciekawych minera��w, niekt�re bardzo cenne.
- No wi�c Paul chcia� zebra� wi�cej, bez t�oku.
- Wi�cej?
- Tak, wiele lat temu dokona� tu odkrycia. Kryszta�y yndella.
- Rozumiem. To ciekawe.
- A w�a�ciwie dlaczego ci� to interesuje?
- Do moich zada� nale�y opieka nad go��mi. A w twoim przypadku
szczeg�lnie czuj� jej potrzeb�.
- Jak to?
- W moim poprzednim �yciu poci�ga�y mnie kobiety o twoim...
charakterze. Fizycznym, a tak�e psychicznym, na ile mog� o nim wnioskowa�.
Chwila milczenia, potem:
- Zaczerwieni�a� si�.
- Tak reaguj� na komplementy - m�wi - a poza tym zdaje si�, �e bardzo
dok�adnie mnie zbada�e�. Jak to jest?
- No, mog� zmierzy� ci temperatur� cia�a, t�tno...
- Nie, chodzi mi o to, jak si� czujesz... taki, jaki jeste�? D�u�sza
chwila milczenia. - W pewnym sensie jak b�g. W innym sensie jak
cz�owiek... nawet przesadnie. Czuj� si� jak wzmocnienie wszystkiego,
czym by�em przedtem. Mo�e to zado��uczynienie albo t�sknota za
przesz�o�ci�. Przy tobie czuj� nostalgi�... mi�dzy innymi. Niech ci� to
nie niepokoi; dobrze mi z tym.
- Szkoda, �e ci� wtedy nie pozna�am.
- Ja te� �a�uj�.
- Jaki by�e�?
- Mo�esz mnie sobie wyobrazi�, jak chcesz. Na pewno lepiej w ten
spos�b wypadn�.
Dorothy �mieje si�. Dostraja filtry. My�li o Paulu.
- A jaki on... Paul by� dawniej? - pyta.
- Pewnie podobny do takiego, jakim jest teraz, tylko bez tej og�ady.
- Inaczej m�wi�c, nie chcesz powiedzie�.
�cie�ka biegnie bardziej stromo pod g�r�, skr�ca na prawo. Dorothy
s�yszy wiatr, ale nie czuje go. Dooko�a zalega szaro�� chmur-cieni, ale
jej \ j e g o �cie�ka jest o�wietlona.
- Naprawd� nie wiem - m�wi Aldon po chwili milczenia i nie chc�
zgadywa�, gdy chodzi o kogo�, na kim ci zale�y.
- Ale� delikatny - m�wi.
- Nie, po prostu uczciwy - odpowiada Aldon. - M�g�bym si� myli�.
Kieruj� si� ku wierzcho�kowi wzniesienia; na szczycie Dorothy z
trudem chwyta ustami powietrze i jeszcze bardziej przyciemnia gogle pod
wp�ywem nag�ej fali jasno�ci, kt�ra odbita od u�omk�w lodu roztrzaskuje
t�cze i sieje dooko�a ich strz�pkami niczym confetti.
- Bo�e! - wykrzykuje Dorothy.
- Albo bogini - odpowiada Aldon.
- Bogini, u�piona w kr�gu p�omieni?
- Nie u�piona.
- Oto by�aby dama dla ciebie, Aldon... gdyby istnia�a. B�g i bogini.
- Niepotrzebna mi bogini.
- Widz� �lady jego pojazdu; kieruj� si� prosto w tamt� stron�.
- Nie zbaczaj� ani na milimetr, jakby wiedzia�, dok�d jedzie. Pod��a
za nim; stoki zdaj� si� jej kszta�tami jakiego� bia�ego popiersia. �wiat
jest nieruchomy, jasny i bia�y. � przegubu dochodzi j� g�os Aldona
nuc�cego jak�� star� melodi�; nie jest pewna, czy to piosenka o mi�o�ci,
czy wojskowa. Odleg�o�ci wydaj� si� jej nieprawdziwe, perspektywa
zniekszta�cona. Dorothy �apie si� na tym, �e nuci wraz z Aldonem,
kieruj�c si� ku miejscu, gdzie �lady Paula znajduj� sw�j punkt zaniku i
drog� w niesko�czono��.
ELASTYCZNY ZEGAREK ZAWIESZONY NA GA��ZI. M�j szcz�liwy dzie�.
Pogoda... droga wolna. Troch� si� tu zmieni�o, ale nie a� tak, �ebym nie
m�g� tego znale��. �wiat�a! Bo�e, oczywi�cie! Lodowy odblask, sterty
kryszta��w... �eby tylko otw�r by� na miejscu... Trzeba by�o wzi��
dynamit. L�d si� przesun��, mo�e zawali�. Musz� si� dosta� do �rodka.
P�niej wr�c� tu z Dorothy. Ale najpierw - posprz�ta�, pozby� si�... t e
g o. Je�li jeszcze tam jest... Mo�e ju� j� pokry�o ca�kowicie. Tak
by�oby najlepiej. Ale rzadko si� zdarza to, co jest najlepsze. Ja -
kiedy to si� sta�o. Nie wygl�da�o jakby. Nie wygl�da�o na. By�o... By�y
wstrz�sy. Trzaskanie, p�kanie. Sople dzwoni�y, trzeszcza�y, spada�y.
My�la�em, �e nas zasypie. Oboje. Ona si� zapada�a. Torba z kryszta�ami
te�. Z�apa�em torb�. Tylko dlatego, �e by�a bli�ej. Czy by jej pomog�o,
gdybym... Nie mog�em. Mog�em? Strop si� osuwa�. Ucieka�. Po co ma dwoje
gin��? Wydosta�em si�. Ona by tak samo zrobi�a. Zrobi�aby? Jej oczy...
Glendo! Mo�e... Nie! Nie mog�em. Po prostu nie mog�em. Mog�em? G�upota.
Po tylu latach. By�a jedna chwila. Ale tylko chwila. Chwila ciszy.
Gdybym wiedzia�, co za chwil� b�dzie, to mo�e. Nie. Uciek�em. Twoja
twarz za oknem, na ekranie, kiedy� we �nie. Glenda. Nie o to chodzi, �e
ja nie. Blask ze wzg�rz. Ogie� i oczy. L�d. L�d. Ogie� i �nieg. P�on�ce
palenisko. L�d. L�d. Prosto przez l�d prowadzi daleka droga. Ogie�
p�onie wysoko w g�rze. Krzyk. �oskot. I cisza. Wyj��. Ale. Inaczej? Nie.
Nie mog�o by�. To by� jedyny spos�b. Nie moja wina... Cholera. Wszystko,
co mog�em. Glenda. W g�r� przed siebie. Tak. D�ugi zakr�t. Potem w d�.
I w ko�cu na miejscu. Kryszta�y... Nigdy wi�cej tu nie wr�c�.
ELASTYCZNA GA��� ZAWIESZONA NA ZEGARKU.
Mam ci�! My�lisz, �e nie widz� przez mg��? Nie podkradniesz si� do
mnie na swych kocich �apach. Tak samo twoja partnerka po drugiej
stronie. Troch� te� podtopi� bli�ej bazy. Nazbiera�o si� sprz�tania...
Mo�na by z powodzeniem skorzysta� z przerwy. Ulepszy� te ulice. Jak
d�ugo? D�ugo... D�ugie nogi si� rozchylaj�... D�ugi czas od tamtej pory.
Czy to nie dziwne, �e po��danie o tyle lat przetrwa�o mo�liwo��
spe�nienia? Nienaturalne. To pogoda. Jakby duchowa wiosna... Wypu�ci�
energi�. Pali�. I stopisz si� w moich gor�cych, rozpalonych do
czerwono�ci r�kach. Odejd�, m�wi�. Ja tu rz�dz�. Wysprz�ta� to podw�rze.
Wyczy�ci� ten �ciek. Jak si� zdarzy okazja, schwyc� ci� w obj�cia.
Topi�. Pali�. Pos�uchaj, bogini - ja tu rz�dz�. Odst�p. Mam bomb� na
ka�d� wie�yc� z lodu, �wiat�o na ka�d� ciemno��. Tu trzeba i��
ostro�nie. Czuj�, �e zaczynam ci� poznawa�. Widz� tw�j znak na �cianie z
mg�y i chmur, odnajduj� twe lodowe warkocze w podmuchach wichru. Twa
posta� otacza mnie ca�ego, bia�a jak l�ni�ca �mier�. Czeka nas
spotkanie. Niech chmury wiruj�, l�d dzwoni, grunt faluje pod nogami.
P�dz� ci na spotkanie, �mierci, czy dziewico, w kryszta�owych salach na
wierzcho�kach g�r. Nie tu. D�ugi, powolny upadek, lodowa fasada,
zdruzgotana w kawa�ki. Topi�. Jeszcze... Mam ci�!
ZAMARZNI�TY ZEGAREK UNIERUCHOMIONY W WIECZNEJ MARZ�OCI.
Szmer i stuk. Nadchodzi. Zapewne. Zapewne. Zapewne. S�uchaj. Skrzyp.
Trzask. �oskot. Gruchot. Otwiera si�. Nadchodzi. Pod lodem tej planety
wiedzia�am. Wraca. On. Skrzyp. Umys� kieruje. Otworzy� przej�cie.
Nadejd� ju�. Niech nic nie stanie mu na drodze. Wpu��. Otw�rz. Chmuro,
sta� w miejscu i uk�rz si�, wietrze. Niech nikt si� nie wa�y
przeszkodzi� ci w powrocie, m�j kochanku-morderco. By�o to jakby
wczoraj. Gar�� kamieni... Przyjd�, roz�piewany, �wie�o rozgrzany
ciep�ymi okolicami. Patrzy�am na twe nie zmienione oblicze. Otwieram
drog�. Chod� do mnie. Niechaj si� po��czymy. Ja... Opasuj�ca glob,
zbudzi�am si� we wszystkich miejscach, by ci� przyj��. Ale tu, w tym
szczeg�lnym miejscu, skupiam kieruj�cy umys�, tu, gdzie wszystko si�
zacz�o, m�j kochanku o r�kach zbroczonych krwi�, wo�am, wr��, po
ostatnie po�egnanie, lodowy poca�unek, dotkni�cie p�omienia, serce
martwieje, krew t�eje, dusza zamiera, u�cisk ca�ej planety i mej
nienawi�ci obejmuj�cy twe zdradzieckie cia�o, nieobecne przez ca�y ten
d�ugi rok. Chod� do tego miejsca, kt�re czeka�o. Poruszam si� znowu,
wyginam w krzy�u, patrz� zamro�onymi oczyma, czekam i ogrzewam si�. Do
mnie. Teraz do mnie. Skrzyp i stuk, trzask i szmer.
PIELGRZYMKA. Paul zbacza z drogi, obraca si�, zwalnia kroku po�r�d
poszarpanych turni - l�d upad�y, l�d uniesiony na obszarze, gdzie g�ra i
lodowiec zmagaj� si� w zwolnionym tempie, przy akompaniamencie odg�os�w
trzaskaj�cych i brz�cz�cych, zgrzyt�w, j�kni�� i �oskotu unoszonych
wiatrem kryszta��w lodu. Grunt tu jest pop�kany, a ponadto wielce
nier�wny, tote� Paul wychodzi ze �lizgacza. U pasa mocuje kilka narz�dzi
oraz chlebak, zakotwicza pojazd i rusza dalej pieszo.
Zrazu porusza si� powoli i ostro�nie, ale dawne odruchy powracaj� i
wkr�tce zaczyna przyspiesza�. Przechodz�c przez miejsca to spowite
blaskiem, to zacienione, mija lodowe kszta�ty przypominaj�ce groteskowe
pos�gi ze szk�a. Zbocze zmieni�o wygl�d od tamtej pory, przypomina
sobie, ale czuje si� na nim pewnie. A g��boko w dole, na prawo...
Tak. Tamto ciemne miejsce. Zablokowany w�w�z czy prze��cz, cokolwiek
to by�o. R�wnie� wygl�da tak samo. Paul zmienia nieco kierunek marszu.
Teraz pot mu zrasza cia�o pod ochronn� odzie��, a jego oddech staje si�
szybszy, w miar� jak przyspiesza kroku. Oczy przes�ania mu mg�a i przez
chwil�, gdzie� mi�dzy blaskiem i cieniem, wydaje mu si�, �e widzi...
Zatrzymuje si�, stoi niepewnie przez chwil�, po czym potrz�sa g�ow�,
parska i rusza dalej.
Jeszcze sto metr�w i ma ju� pewno��. Te skalne �ebra na p�nocnym
wschodzie, mi�dzy nimi twarde jak diamenty �nie�ne potoki... Tak, by�
ju� tu kiedy�.
Cisza jest nieomal przyt�aczaj�ca. W oddali widzi pi�ropusze
uniesionego wiatrem �niegu wzlatuj�ce i opadaj�ce z wysokiego bia�ego
szczytu. Je�li przystanie i ws�ucha si� uwa�nie, mo�e nawet us�ysze�
daleki poszum wiatru.
W pokrywie chmur jest otw�r, prosto nad g�ow�. Wygl�da to jak odbicie
na niebie jeziora wewn�trz krateru.
To wszystko jest bardziej ni� niezwyk�e. Ma ochot� zawr�ci�.
Dzia�anie �rodka uspokajaj�cego ju� usta�o i zaczyna mu dokucza�
�o��dek. �apie si� na tym, �e chcia�by, aby si� okaza�o, �e to nie jest
to miejsce. Ale wie, �e uczucia nie maj� wi�kszego znaczenia. Idzie
naprz�d, a� w ko�cu staje przed otworem.
Mia�y tu miejsce jakie� przesuni�cia, jakie� zaw�enia. Zbli�a si�
powoli. Przygl�da si� tunelowi przez pe�n� minut�, zanim decyduje si�
wej�� do �rodka.
Kiedy ogarnia go p�mrok, zsuwa gogle na ty� g�owy. Wyci�ga okryt�
r�kawic� d�o�, opiera j� na �cianie przed sob�, naciska. Nie poruszy�a
si�. W podobny spos�b sprawdza �cian� z ty�u. To samo.
Trzy kroki naprz�d i przej�cie gwa�townie si� zw�a. Obraca si�
bokiem i przeciska. �wiat�a jest coraz mniej, pod stopami coraz bardziej
�lisko. Zwalnia kroku. Posuwaj�c si� naprz�d przesuwa teraz d�o�mi po
obu �cianach. Mija kr�g �wiat�a padaj�cego z otwartego lodowego komina.
Nad g�ow� wiatr wyje coraz cieniej, nieomal gwi�d�e.
Tunel zaczyna si� poszerza�. Kiedy badaj�ca �cian� prawa d�o�
natrafia na pustk�, Paul traci na moment r�wnowag�. Cofa si�, by nie
upa��, ale lewa stopa �lizga si� i upadek jednak nast�puje. Pr�buje
wsta�, �lizga si� i pada znowu.
Kln�c pod nosem zaczyna posuwa� si� na czworakach. Przedtem nie by�o
tu tak �lisko... Chichocze. Przedtem? Ca�e sto lat temu. Przez tyle
czasu wiele mo�e si� zmieni�. Oni...
Wicher zaczyna wy� u wej�cia; Paul dostrzega uniesienie w dnie
jaskini, przesuwa wzrokiem w g�r�. Ona tam jest.
Wydaje cichy d�wi�k gdzie� tyln� cz�ci� krtani i zatrzymuje si�, z
praw� r�k� na wp� uniesion�. Ona spoczywa w cieniach niczym w mu�linie,
ale �atwo j� rozpoznaje. Wpatruje si� w ni�. To nawet gorsze, ni� si�
spodziewa�. Z�apana w lodow� pu�apk� musia�a �y� jeszcze jaki� czas,
zanim...
Potrz�sa g�ow�.
To na nic. Musi j� uwolni� i pochowa�... pozby� si� jej. Podpe�za
bli�ej. Lodowy stok jest przez ca�y czas stromy; dopiero na samej g�rze
staje si� bardziej p�aski. Zbli�aj�c si�, ani na chwil� nie traci jej z
oczu. Cienie przesuwaj� si� po jej ciele. Prawie s�yszy zn�w jej g�os.
My�li o cieniach. Wtedy nie mog�a si� poruszy�... Przystaje i
przygl�da si� jej twarzy. Nie jest zamarzni�ta. Ma do�ki i obwisa na
niej sk�ra - jakby wype�nia�a j� woda. Karykatura twarzy, jakiej tak
cz�sto dotyka�. Krzywi si� i odwraca wzrok. Trzeba uwolni� nog�. Si�ga
po toporek.
Nie chwyta jednak za stylisko, bowiem dostrzega ruch jej r�ki,
powolny, dr��cy. Jednocze�nie s�yszy gard�owe westchnienie.
- Nie... - szepce cofaj�c si�. - Tak - nadchodzi odpowied�. - Glenda.
- Jestem tutaj. - Jej g�owa powoli si� obraca. Zaczerwienione,
nabieg�e wod� oczy wpatruj� si� w jego twarz. - Czeka�am na ciebie.
- To szale�stwo.
Grymas na jej twarzy jest potworny. D�u�sz� chwil� zabiera mu
zrozumienie, �e mia� to by� u�miech.
- Wiedzia�am, �e kt�rego� dnia powr�cisz.
- Jak? - pyta.
- Jak ci si� uda�o przetrwa�?
- Cia�o nie ma znaczenia - odpowiada mu. - Prawie o nim zapomnia�am.
�yj� w wiecznej marz�oci tej planety. Moja zagrzebana pod zwa�ami lodu
stopa zetkn�a si� z jej wypustkami. Marz�o� jest �ywa, ale nie mia�a
w�asnej �wiadomo�ci - dop�ki si� nie spotka�y�my. Teraz �yj� wsz�dzie.
- Ciesz� si�... �e... przetrwa�a�.
Jej g�os rozbrzmiewa �miechem, powolnym, suchym.
- Naprawd�, Paul? Jak to mo�liwe, skoro porzuci�e� mnie, abym zgin�a?
- Nie mia�em wyboru, Glendo. Nie mog�em ci� uratowa�.
- By�a taka mo�liwo��. Ale wola�e� kamienie od mojego �ycia.
- To nieprawda!
- Nawet nie pr�bowa�e�. - Jej ramiona znowu si� poruszaj�, teraz ju�
p�ynniej.
- Nawet nie wr�ci�e� po moje cia�o.
- Co by z tego wysz�o? By�a� martwa... albo raczej my�la�em, �e nie
�yjesz.
- W�a�nie. Nie mia�e� pewno�ci, ale i tak uciek�e�. Kocha�am ci�,
Paul. Zrobi�abym dla ciebie wszystko.
- Ja te� si� o ciebie troszczy�em, Glendo. Pom�g�bym ci, gdybym m�g�.
Gdyby...
- Gdyby? Daj ju� spok�j z tym "gdyby". Wiem, jaki jeste�.
- Kocha�em ciebie - m�wi Paul. - Tak mi teraz �al.
- Kocha�e� mnie? Nigdy mi o tym nie m�wi�e�.
- Nie�atwo mi m�wi� o uczuciach. Nawet my�le�.
- Udowodnij mi - m�wi ona. - Podejd� bli�ej.
Odwraca wzrok. - Nie mog�.
- A m�wi�e�, �e mnie kochasz - w jej g�osie s�ycha� �miech.
- Ty... ty nie masz poj�cia, jak wygl�dasz. Przepraszam.
- Ty g�upcze! - w jej g�osie s�ycha� by�o twarde, w�adcze tony. -
Gdyby� podszed�, oszcz�dzi�abym ci�. Udowodni�oby mi to, �e tli�a si� w
tobie jeszcze jaka� iskierka uczucia. Ale ty k�ama�e�. Wykorzysta�e�
mnie tylko. Nie zale�a�o ci na mnie.
- Jeste� niesprawiedliwa!
- Naprawd�? To ja jestem niesprawiedliwa? - m�wi. W pobli�u rozlega
si� d�wi�k jakby p�yn�cej wody. - I ty m�wisz mi o sprawiedliwo�ci?
Nienawidzi�am ci�, Paul, niemal przez sto lat. Kiedy tylko mia�am chwil�
woln� od problemu regulacji �ycia na tej planecie, przeklina�am ci�. Na
wiosn�, gdy przesuwa�am �wiadomo�� ku biegunom i pozwala�am cz�ci
siebie na marzenia, nawiedza�e� mnie w koszmarach. Prawd� m�wi�c, by�o
to powodem pewnych katastrof ekologicznych tu i tam. Czeka�am, a teraz
ty tu jeste�. Nie widz� niczego na tw� obron�. U�yj� ciebie, tak jak ty
u�y�e� mnie - na tw� zgub�. Podejd� do mnie!
Paul czuje, jak jaka� si�a wst�puje w jego cia�o. Jego mi�nie kurcz�
si�; zostaje uniesiony na kolana. Utrzymywany w tej pozycji przez
d�u�sz� chwil� widzi j�, jak r�wnie� si� unosi, wyci�gaj�c ociekaj�c�
nog� ze szczeliny, w kt�rej sto lat temu uwi�z�a. S�ysza� p�yn�c� wod�;
jako� wi�c uda�o si� jej stopi� l�d...
Ona u�miecha si� i wyci�ga swe zmacerowane d�onie. Od jej uwolnionej
nogi ku szczelinie biegn� krocie ciemnych wyrostk�w.
- Chod� ! - powtarza.
- Prosz�... - szepce Paul.
Potrz�sa g�ow�. - Dawniej szybko pad�by� mi w ramiona. Nie potrafi�
ci� zrozumie�.
- Je�li chcesz mnie zabi�, to mnie zabij, do diab�a! Ale nie... Jej
rysy zaczynaj� falowa�. D�onie ciemniej� i odzyskuj� j�drno��. Po chwili
stoi przed nim taka sama, jaka by�a sto lat temu.
- Glenda! - Paul zrywa si� na nogi.
- Tak. Podejd� teraz.
Post�puje krok w jej kierunku. Jeszcze jeden.
Wkr�tce trzyma j� w ramionach, pochyla si�, by uca�owa� jej
roze�mian� twarz.
- Przebaczasz mi... - szepce.
Gdy j� ca�uje, jej twarz si� zapada. Trupia, wiotka i ponownie blada,
przywiera do jego twarzy.
- Nie!
Usi�uje si� wyrwa�, ale jej u�cisk jest nieludzko silny.
- Teraz nie mo�na ju� si� zatrzyma� - m�wi ona.
- Dziwka! Pu�� mnie! Nienawidz� ci�!
- Wiem o tym, Paul. Nienawi�� - to jedno, co nas ��czy.
- ...Zawsze ci� nienawidzi�em - m�wi dalej, wci�� pr�buj�c si�
uwolni�. - Zawsze by�a� dziwk�!
I wtedy czuje, jak w jego cia�o znowu wdzieraj� si� zimne si�y
opanowuj�ce jego ruchy.
- Tym wi�ksza jest moja przyjemno�� - m�wi ona, gdy jego d�onie sun�
ku jej skafandrowi, by go rozpi��.
WSZYSTKO, CO POWYLEJ.
Dorothy z trudem schodzi po lodowym stoku; sw�j pojazd zaparkowa�a
obok �lizgacza Paula. Wiatr smaga j�, siek�c kryszta�kami lodu niby
miniaturowymi pociskami. Nad g�ow� chmury znowu si� zamykaj�. W jej
kierunku powoli pe�znie bia�a �ciana.
- Da�a mu wolne przej�cie - rozlega si� g�os Aldona, poprzez �wist
wiatru.
- Tak. Czy pogoda bardzo si� popsuje?
- Wiele zale�y od wiatru. Ale i tak powinna� szybko znale�� jakie�
schronienie.
- Widz� grot�. Ciekawe, czy to ta, kt�rej szuka� Paul?
- Gdybym mia� zgadywa�, powiedzia�bym, �e tak. Ale teraz to nie ma
znaczenia. Wejd� do �rodka.
Kiedy w ko�cu dociera do wej�cia, ca�a dr�y. Zrobiwszy kilka krok�w
do wn�trza opiera si� o �cian�, dysz�c ci�ko. Nagle wiatr zmienia
kierunek i dosi�ga jej. Dorothy odsuwa si� dalej w g��b jaskini.
S�yszy g�os: - Prosz�... nie.
- Paul? - wo�a.
Nie ma odpowiedzi. Biegnie naprz�d.
Wysuwa przed siebie d�o� i ratuje si� przed upadkiem, gdy korytarz
przechodzi w komor�. Tu widzi Paula w nekrofilicznym u�cisku z t�, kt�ra
go pojma�a.
- Paul? Co to jest? ! - krzyczy.
- Uciekaj ! - wo�a Paul. - Szybko !
Usta Glendy formuj� s�owa: - C� za po�wi�cenie. Niech raczej
zostanie, je�li ty chcesz �y�.
Paul czuje, �e u�cisk nie jest ju� tak mocny.
- Co masz na my�li? - pyta.
- Mo�esz zachowa� �ycie, je�li zabierzesz mnie ze sob� w jej ciele.
B�d� ze mn� tak jak kiedy�.
To g�os Aldona wykrzykuje w odpowiedzi:
- Nie! Nie dostaniesz jej, Gaju!
- Nazywam si� Glenda. Znam ci�, Andrew Aldonie. Wiele razy s�ucha�am
tego, co nadawa�e�. Czasami zwraca�am si� przeciwko tobie, kiedy nasze
zamiary nie by�y zgodne: Co ta kobieta znaczy dla ciebie?
- Ona jest pod moj� ochron�.
- To nic nie znaczy. Jestem tu silniejsza. Czy j� kochasz?
- Mo�e i tak. Albo m�g�bym j� pokocha�.
- Fascynuj�ce. Moja nemezys tych wszystkich lat, z analogiem
ludzkiego serca w twych obwodach. Ale decyzja nale�y do Paula. Oddaj mi
j�, je�li chcesz �y�.
Zimno ogarnia jego cz�onki. Wydaje mu si�, �e �ycie skupia si� teraz
w samym �rodku jego cia�a. Jego �wiadomo�� poczyna zanika�.
- We� j� - szepce.
- Zabraniam! - rozlega si� g�os Aldona.
- Znowu mi udowodni�e�, jaki z ciebie cz�owiek - syczy Glenda - m�j
wrogu. Pogarda i bezgraniczna nienawi�� - to wszystko, co b�d� do ciebie
odt�d �ywi�a. Ale nie umrzesz.
- Zniszcz� ci� - wo�a Aldon - je�li to zrobisz!
- C� to by�aby za bitwa! - odpowiada Glenda. - Ale nie jeste� mi
wrogiem. I nie dam ci wroga w mojej osobie. Przyjmijcie m�j wyrok.
Paul zaczyna wy�. Nagle wycie ustaje. Glenda uwalnia go z obj��, a on
spogl�da na Dorothy. Post�puje krok w jej kierunku.
- Nie... nie r�b tego, Paul. Prosz�.
- Nie... jestem Paulem - odpowiada, teraz ju� pe�niejszym g�osem - i
nigdy bym ci� nie skrzywdzi�...
- Id�cie teraz - odzywa si� Glenda. - Pogoda zn�w si� odmieni, na
wasz� korzy��.
- Nie rozumiem - m�wi Dorothy wpatruj�c si� w stoj�cego przed ni�
m�czyzn�.
- Nie musisz rozumie� - odpowiada Glenda. - Opu��cie pr�dko t� planet�.
Wycie Paula rozlega si� ponownie, tym razem dochodz�c z bransolety
Dorothy.
- Poprosz� ci� jednak o t� b�yskotk�, kt�r� masz na r�ce. Jest w niej
co�, co mnie poci�ga.
ZAMARZNI�TY LAMPART.
Wiele razy pr�bowa� znowu odnale�� jaskini�, zar�wno swymi oczami na
niebie, jak i za pomoc� robot�w oraz pojazd�w lataj�cych, ale wygl�d
tamtego miejsca uleg� radykalnej zmianie po silnym wstrz�sie, tote� mu
si� nie powiod�o. Co jaki� czas bombarduje ca�y teren. Wysy�a r�wnie�
p�on�ce sze�ciany termitowe, kt�re wytapiaj� sobie drog� w d� poprzez
l�d i zmarzlin�, ale nie wywo�a�o to �adnych widocznych skutk�w.
Jest to najgorsza zima w historii Balfrost. Wicher nieustannie wyje,
a fale �niegu rozbryzguj� si� niczym piana przy brzegu. Lodowce bij�
wszelkie rekordy w natarciu na Miasto Rozrywek. Ale on si� im opiera, za
pomoc� elektryczno�ci, laser�w i �rodk�w chemicznych. Jego zasoby s�
teraz praktycznie niewyczerpane, poniewa� pochodz� z samej planety,
przetwarzane w podziemnych fabrykach. Zaprojektowa� r�wnie� i
wyprodukowa� jeszcze lepsz� bro�. Co jaki� czas s�yszy jej �miech
nadawany poprzez tamt� bransolet�. - Dziwka! - nadaje w�wczas. -
Sukinsyn! - s�yszy odpowied�. Wysy�a kolejny pocisk w kierunku g�r. Na
miasto opada lodowe prze�cierad�o. To b�dzie d�uga zima.
Andrew Aldon i Dorothy odjechali. On zaj�� si� malarstwem, ona teraz
pisze wiersze. Znale�li sobie cichy k�cik.
Czasem, kiedy Paulowi szczeg�lnie uda si� jaki� strza�, �mieje si�
przez nadajnik. - Sukinsyn! - nadchodzi od razu odpowied�. - Dziwka! -
nadaje do niej, chichocz�c. Nigdy si� jednak nie nudzi ani nie
denerwuje. Szczerze m�wi�c, a niech tam.
Kiedy nadejdzie wiosna, bogini b�dzie �ni� o tej wojnie, podczas gdy
Paul przeniesie sw� uwag� na wa�niejsze zadania. Ale on te� b�dzie
pami�ta� i snu� plany. Jego �ycie ma teraz cel. I w�a�ciwie to pracuje
bardziej wydajnie ni� Aldon. Ale str�ki rozwin� si� i p�kn� pomimo
wszystkich �rodk�w chwasto- i grzybob�jczych. Ro�lina przejdzie
niewielk� mutacj� - wystarczaj�c�, aby trucizny okaza�y si� nieskuteczne.
- Sukinsyn - szepnie sennie ona.
- Dziwka - on jej �agodnie odpowie.
Noc mo�e mie� tysi�c oczu, a dzie� tylko jedno. Serce czasem �lepnie
na to, co samo sprawi�o, a ja b�d� �piewa� o walce, m�czy�nie i gniewie
bogini - a nie o niespe�nionej mi�o�ci, czy te� mo�e spe�nionej, w
zamarzni�tym ogrodzie naszej zamarzni�tej planety. I to, lamparcie, ju�
ca�a historia.
przek�ad : Wiktor Bukato