5832

Szczegóły
Tytuł 5832
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

5832 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 5832 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

5832 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

George Zebrowski Potrzask marze� Od strony miasta dryfowa� rozproszony front nocnych pomys��w. Ci�sze gmatwaniny przywia�o ju� wczoraj rano; przesuwa�y si� tak nisko, �e wpada�y na domy w wiosce. Jednak te na p� umar�e poj�cia by�y zbyt blade, by mog�y stanowi� jaki� problem, nawet gdyby sun�y jeszcze ni�ej. Opar�em si� o pie� drzewa i przygl�da�em si� nied�wiedziej sylwetce Brunona, kt�ry sprawdza� za�ogi na polanie. Sieci do porannych �ow�w by�y gotowe, ale Bruno zawsze wola� sprawdzi� wszystko dwa razy. - Miejcie oczy szeroko otwarte! - zakrzykn��, po czym skierowa� wzrok tam, gdzie, jak si� spodziewa�, sta�em ja. - Feliksie! Przesta� marzy� i ruszaj na swoje miejsce! Wyobrazi�em sobie, jak kopu�a ochronna nad miastem zniekszta�ca wsch�d s�o�ca. Ujrza�em odpoczynek marzycieli. Dla nich nie ko�czy si� ekstaza, nie ko�czy si� energia, z kt�rej tworz�; niepotrzebna im �wiadomo��, �e inni musz� zastawia� pu�apki, bo �yj� z ich twor�w. To bez znaczenia - powiedzia�by Bruno - �yjemy z tego, co im sprawia przyjemno��, od kiedy pierwszy raz za�wieci�o s�o�ce. R�wnowaga to szcz�cie. Zastanawia�em si�, jak do tego dosz�o. Czy kiedy� by�o inaczej? - Ruszaj si�, Feliksie! S�o�ce uwolni�o si� spomi�dzy drzew. Wsta�em i przeszed�em do swojego k�ta w okalaj�cej polan� sieci. Czeka�em, nie zwracaj�c uwagi na krytyczne spojrzenia, jakimi obrzucili mnie s�siedzi, kiedy chwyci�em za podtrzymuj�cy j� dr�g. Czu�em w sobie dr�enie na sam� my�l o dalekim mie�cie. - Zaczynamy! - krzykn�� ochryple Bruno. Wydawa�o mi si�, �e za chwil� ziemia pode mn� p�knie i zaton� w jej cieple. Lodowate napi�cie w�r�d za��g przy sieciach wdar�o si� mro�n� rzek� w m�j wewn�trzny �ar. - G�owy w g�r�! - doda� Bruno. Nadp�ywa�y tu� nad wierzcho�kami drzew - ma�e, s�kate wyobra�enia, kt�re by� mo�e przy porannej zadumie wydawa�y si� marzycielom wyra�nie okre�lone, lecz zdeformowa�y si�, kiedy zmieniano je w bry�� materii. Przekonanie to krucha rzecz; przy kszta�towaniu nie wolno zawaha� si� ani na moment. - Przepu��cie je! - rozkaza� Bruno. Odepchn�li�my hakami kilka bardziej spr�ystych plack�w. Te, kt�re si� rozbi�y, odrzucali�my na bok, �eby p�niej zakopa�. Z�apa�em jeden na hak i powlok�em na kupk� w pobli�u mego stanowiska. Podszed� Bruno i przykucn��, �eby mu si� przyjrze�. - Do niczego - mrukn��, ostukuj�c m�otkiem przysadzist� bry��. - Mimo to rozbij go - powiedzia�em, jako �e ciekawo�� zwyci�y�a we mnie lito��. Bruno roztrzaska� czarn� skorup�. Wn�trze by�o r�owe i mi�kkie. - Wygl�da na jadalne - burkn��. - Zabierzemy je. Jak my�lisz, co to mia�o by�? Wzruszy�em ramionami, pr�buj�c ukry� swoje uczucia. To dziwne, �e Bruno zapyta�: zwykle �apacze nie zajmowali si� zgadywaniem, co chcia� stworzy� umys� marzyciela. Dla nich liczy�a si� tylko produkcja jadalnych wn�trz. - No? Najbardziej nieokre�lone pomys�y, pomimo bezu�ytecznych krzywizn i krystalicznie czystych kolor�w, wydawa�y si� czasem najklarowniejsze, lecz rzadko bywa�y jadalne. P�kate, solidne bry�y bia�ka zamkni�te w ceramicznych skorupach - oto, czego potrzebowali �apacze. Wiedzia�em jedno: marzyciele r�nili si� mi�dzy sob� stopniem uzdolnienia. Mo�na by�o to dostrzec, je�li mia�o si� wyczucie stylu. - Dlaczego pytasz akurat mnie? - odpar�em w ko�cu, unikaj�c jego wzroku. U�miechn�� si� chytrze. - Lepiej wracaj na swoje miejsce. Kiedy si� oddali�, przypomnia�em sobie opowie�ci o monstrualnych wytworach, kt�re nadci�ga�y z miast podczas pierwszego stulecia Separacji. W lasach grasowa�y gigantyczne owady, przez oceany prze�lizgiwa�y si� lewiatany, po�ykaj�c zar�wno wieloryby, jak i okr�ty. W�r�d marzycieli nie by�o �adnej dyscypliny. Pewnego dnia sko�czy�a si� nienawi��, usta�o pustoszenie i kaleczenie okolic, jako �e marzyciele wyczerpali ju� t� nikczemniejsz� stron� w�asnych osobowo�ci. Tak przynajmniej twierdz� bajarze. Z miast wy�ania�a si� jeszcze groteska, lecz znacznie cz�ciej marzyciele poszukiwali pi�kna i wznios�o�ci. Tak mi si� przynajmniej wydawa�o. Gniew i nienawi�� sta�y si� teraz rzadko�ci�. Kiedy wr�ci�em na stanowisko, cz�onkowie za��g �miali si� i �artowali. - Stary ci� ochrzani�? - zapyta� Marot, odpychaj�c hakiem jaki� niedu�y pomys�, kt�ry uni�s� si� w g�r� i przeskoczy� nad naszymi g�owami. Nie zwr�ci�em uwagi na pytaj�cego. �a�owa�em, �e nie �yj� w tych odleg�ych czasach, kiedy ka�dy m�g� p�j�� do miasta, �eby dowie�� swych umiej�tno�ci. Dzisiaj nikt ju� nie wie, w jaki spos�b mo�na zosta� wezwanym i czy w og�le udaje si� dost�pi� tego zaszczytu. Niekt�rzy twierdz�, �e marzyciele zdobyli nie�miertelno�� i �e ju� nie potrzebuj� nowych �r�de� inspiracji. Inni m�wi�, �e nigdy �miertelni nie byli, od pierwszych chwil Separacji. Jedzenie dla nas nadchodzi nieprzerwanie, wi�c niewa�ne, jaka jest prawda. Jestem chyba jedynym, kt�ry miewa w og�le w�tpliwo�ci, czy pragnie w �yciu zmiany. Wkrad�y si� we mnie symetrie, zwracaj�c moj� �wiadomo�� ku bolesnej czci dla pi�kna. Do snu ko�ysa�y mnie niepewne obietnice. Po po�udniu po niebie szybowa�y ju� w pe�ni rozwini�te fantazje. Ozdobne, wielkie projekty, ambitne powietrzne statki �egluj�ce ku czerwonym horyzontom �wiata. Sun�y z determinacj�, lecz mojej za�odze uda�o si� przechwyci� jedn� z nich, zaraz po posi�ku. By� to l�ni�cy dysk, kie�kuj�cy szklistymi kulami przeszywanymi krwistymi pr��kami. W �rodku, mi�dzy grubymi soczewkami dysku, wi�a si� jaka� posta�, jak gdyby walcz�c z niewidzialnym przeciwnikiem. Moje wn�trze roz�piewa�o si� podziwem, kiedy zda�em sobie spraw�, �e rzecz, na kt�r� patrz�, zosta�a ukszta�towana w ludzkim umy�le. Bruno uni�s� m�otek i roztrzaska� soczewki. Paj�kowata posta� wypad�a z krzykiem, zerwa�a si� na r�wne nogi i pogna�a przez polan�. Zapragn��em gor�co, by uda�o jej si� dotrze� mi�dzy drzewa. Wyobra�a�em sobie, �e w lesie uda jej si� rozpocz�� nowe �ycie. Lecz jak zwykle nagie cia�o pod wp�ywem s�o�ca zamieni�o si� w py�, a lekki wiatr uni�s� ze sob� delikatne prochy. Nast�pny, podobny do poprzedniego wytw�r wyskoczy� wysoko w g�r�, potem opad� nagle, kosz�c wierzcho�ki drzew. Zagra�a� wiosce. S�yszeli�my, jak imitacja krzyczy mi�dzy soczewkami, wywo�uj�c w krysztale dalekie, �piewne alikwoty. Potem zn�w z�apa� j� wiatr. Dysk nabra� wysoko�ci i przeskoczy� ponad jeziorem. Powiewy wiatru chroni�y miasteczko, lecz jednocze�nie utrudnia�y �apanie. Tkwili�my przy sieciach a� do p�nego popo�udnia. Na niebie goni�y si� gigantyczne motyle, lecz jak zwykle za wysoko, by mo�na by�o dosi�gn�� je hakiem. Wygl�da�y na reproduktory, a nie na �wie�o wykreowane formy. Druga i trzecia generacja zawsze okazywa�a wi�ksz� witalno��. Kiedy tak czekali�my, wyobra�a�em sobie u�pione w mie�cie kszta�ty, jeszcze nie gotowe, by zanurzy� si� w g��bsze studnie �ycze�. Ca�e niebo pokrywa�y wype�nione energi� p�tle z�ota, zieleni i o�lepiaj�cej ��ci, lecz od d�u�szego ju� czasu nie pojawi�o si� na nim nic konkretnego. Bruno skrzywi� si� i rzuci� mi rozgor�czkowane spojrzenie. - Co si� z nimi dzieje? Nie wiedz�, �e musimy je��? - Patrzy� na mnie, jakby spodziewa� si�, �e co� wiem. Jeste� taki sam jak oni - m�wi�y jego oczy - wi�c powiedz nam, o co chodzi. P�nym popo�udniem pojawi�y si� �ywe pomys�y, cz�sto sczepione ze sob�. Obserwowali�my je pilnie, poniewa� te w�a�nie by�y najbardziej po�ywne. Jako najmocniejsze, zbli�a�y si� na du�ej wysoko�ci. Lecz kiedy dwa lub trzy splot�y si� ze sob�, opada�y na tyle nisko, �e mo�na by�o z�apa� je na hak lub w sieci. Pierwsz� zdobycz� tego popo�udnia by�a tytaniczna para ludzka, odziana w z�oto i srebro. Wpadli prosto w sie� mojej za�ogi, a wszyscy zbiegli si�, by ogl�da� ich s�oniowe karesy. Po tym jak cia�a w ko�cu si� uspokoi�y, Bruno roztrzaska� m�otem obie czaszki, a w��cznicy przebili ogromne serca. Kiedy Bruno sko�czy�, uchwyci�em jego spojrzenie, lecz nie znalaz�em w nim �ladu lito�ci. G��bokie poj�cia przyszybowa�y wczesnym wieczorem, lecz wiele z nich by�o zawi�ych i poskr�canych w �rodku. Tylko kilka nadawa�o si� do jedzenia. Niekt�re by�y zupe�nie puste, w �rodku nios�y jedynie upiorne echa nieudanych marze�. Kilka z nich opad�o i przetoczy�o si� po trawie, zanim kolejne spr�yste odbicie nie wyrzuci�o ich z powrotem w g�r�. Niekt�re chwyta�y si� w sid�a drzew, dostarczaj�c rozrywki dzieciom, kt�re wspina�y si�, by je poprzebija�. Potem pomaga�y doros�ym zanie�� zdobycz do wsi. Przypomnia�o mi si�, jak pierwszy raz wspi��em si� na drzewo, by obejrze� jeden ze srebrzystych balon�w. D�ugo wpatrywa�em si� wtedy we wszech�wiat malutkich s�o�c i �arz�cych si� paj�czyn. I teraz jeszcze przygl�dam si� czasem bezwarto�ciowym wytworom, lecz �adne z nich nie s� tak pi�kne jak te, za kt�rymi goni�em w dzieci�stwie. Krzyki dzieci ucich�y, jako �e za�ogi wr�ci�y ju� do swych dom�w, pozostawiaj�c mnie na brzegu niespokojnej ciszy. - Idziesz, Feliksie? - kr�pa sylwetka Brunona pojawi�a si� na tle zachodu s�o�ca. - June ju� si� st�skni�a za tob�. Jeste� daleko nawet, kiedy siedzisz z ni� w domu - powiedzia� mi ton jego g�osu. - Zaraz przyjd�. Wpatrywa�em si� w niewidoczne miasto, na po�y oczekuj�c, �e wzniesie si� nad horyzont, kiedy zniknie s�o�ce. Czu�em w sobie jego si��, kt�r� trwoni�em na t�sknot�. - Nie lubisz tego, prawda? - zapyta� mi�kko Bruno. - Zawsze tak by�o. Nie jestem �lepy. - Co chcesz przez to powiedzie�? - Irytowa�a mnie ta jego okazjonalnie okazywana �yczliwo��. - Mo�e powiniene� o tym pogada�. Nie odpowiedzia�em. - Wydaje mi si�, �e ci�gle spodziewasz si� od miasta czego� wi�cej, ale co mo�e ci da�? �ywi nas i to wszystko. Milcza�em, wi�c po chwili poszed� sobie. Zwleka�em z odej�ciem, dop�ki wznios�e poj�cia nie wtopi�y si� w morze wieczoru. Nie by�o sensu chwyta� tych stalowob��kitnych krzywizn i kozio�kuj�cych luster; te wytwory d��y�y do gwiazd, jakby skierowano je ku samemu �rodkowi wszechrzeczy. Usiad�em na skraju polany, opieraj�c si� o pie� ulubionego drzewa i przez d�ugi czas spogl�da�em w niebo. Nic nie spada�o, a ja coraz bardziej nieruchomia�em, na zawsze wtopiony w krajobraz... O p�nocy niebo przeci�y szalone pomys�y. Wiele z nich by�o czyst� grotesk� - bezkszta�tn� mas� pierwotnej materii, bry�� gazu i b�ota, nielogiczn� konstrukcj�, kt�ra nie mog�a przetrwa� d�u�ej. Nocne powietrze wype�ni�o si� ozonem. Szalone pomys�y pojawia�y si� i nikn�y. Zapatrzy�em si� w wype�niaj�c� mnie ogromn� pustk�. - Feliksie! - zawo�a� do mnie przez las �piewny g�os June, narzucaj�c to�samo�� mojej pustce, zak�adaj�c mi jarzmo mego w�asnego imienia. Wsta�em niezgrabnie i pow�drowa�em �cie�k� na spotkanie June. Nad wiosk� od strony jeziora wia�a ch�odna bryza. Kroczy�em powoli, smakuj�c noc, z radosnym dr�eniem serca oczekuj�c nowych wytwor�w, kt�re przy�egluj� w porannym s�o�cu. Jaka� cz�stka mnie �y�a w mie�cie, a moje marzycielskie ja tam w�a�nie sp�dza�o noce. Czekali�my w ch�odzie poranka. Nad lasem wia� lekki wiatr. Na �d�b�ach trawy dr�a�a rosa. W moich nozdrzach �wiat by� rze�ki, w oczach nowy i �ywy w uszach. - Gdzie one si� podzia�y? - zapyta� Bruno, spogl�daj�c ku mnie. Jego g�os brzmia� troch� niepewnie. - Co o tym s�dzisz? - szepn��. - Nie wiem. Za�ogi kr�ci�y si� niespokojnie przy stanowiskach. - Mo�e zapomnieli si� obudzi� - krzykn�� kto� z drugiego ko�ca polany. Nikt si� nie roze�mia�. Czu�em w �rodku cisz� miasta, co� przeszukiwa�o moje wn�trze. S�o�ce wy�lizn�o si� z pl�taniny drzew i zacz�o zbiera� ros� z traw. Nad polan� unios�a si� mg�a, ale wkr�tce rozp�yn�a si� w pustym, b��kitnym niebie. Przyt�acza�a nas cisza. Wczesnym popo�udniem za�ogi zebra�y si� przy moim kra�cu polany. Zdecydowa�em si� przem�wi�. - Je�eli pole si�owe wok� miasta jest wy��czone - zacz��em nerwowo - to... - Zaskoczeni, przypatrywali mi si� sceptycznie. - Nie rozumiecie? - doda�em. Nie - odpowiedzia�y ich oczy, ale Bruno skinieniem g�owy nakaza� mi m�wi� dalej. - To znaczy, �e mogliby�my wej�� do miasta i zobaczy�, co si� sta�o. - Z trudem prze�kn��em �lin�. Cisza jak �arna mieli�a moje wn�trze. Indyo, najwa�niejszy z naszej wioski, splun�� na ziemi�. - I co mo�emy zrobi�? Co my wiemy? To ich robota, nie nasza. - Mogliby�my dowiedzie� si� czego� wi�cej - t�umaczy�em, staraj�c si�, by m�j g�os d�wi�cza� pewno�ci� siebie. Indyo skrzywi� si�. - No to id� sam - odpowiedzia� i poczu�em si� tak, jakby to wszystko by�a moja wina. Indyo podni�s� sw�j hak i ruszy� w g��b lasu. Za nim posz�a reszta jego za�ogi. W po�udnie po�owa �apaczy wr�ci�a do dom�w. Na twarzach reszty widzia�em rosn�cy strach. Wiedzia�em, �e musz� co� zrobi�. Wieczorem zostali�my ju� tylko ja i Bruno. Dygocz�c z zimna skryli�my si� w cieniu na skraju polany. - Za miesi�c czy dwa - odezwa� si� Bruno - sko�czy nam si� �ywno��. - Musimy i�� do miasta - upiera�em si�. Prychn��. - Nikt tam nigdy nie by�. - Z rana byliby�my ju� na miejscu - przekonywa�em, a od tych s��w zakr�ci�o mi si� w g�owie z podniecenia. Potrz�sn�� przecz�co g�ow�. - G�upio b�dziemy wygl�da�, je�li jutro rano wszystko zacznie si� od nowa, a nas tutaj nie b�dzie. - Sam w to nie wierzysz. Wcale w to nie wierzysz. - Naprawd� s�dzisz, �e powinni�my tam p�j��? - Nigdy przedtem nie traktowa� mnie tak powa�nie. - Tak. - No dobrze, p�jdziemy - rzek�, jakby nagle poj�� jak�� wielk� tajemnic�. Kiedy wyruszali�my w drog�, wzeszed� ksi�yc. Wype�z� spomi�dzy drzew po prawej stronie, jakby chcia� lepiej nam si� przyjrze�, i sta� nieruchomo, kiedy wydostali�my si� na niewielk� polank�. Jego jasn� twarz zacz�� przes�ania� br�zowy kszta�t. Co� poruszy�o si� we mnie, kiedy �piesznie przemierzali�my polan�. Ten czarny cie� przy moim boku, got�w w ka�dej chwili rozp�yn�� si� w g�stniej�cym mroku, to by� Bruno. Gwia�dziste niebo zaj�y bia�e chmury. Zaci�ga�o si� coraz bardziej. W �o��dku poczu�em skurcz. Przez kr�tki czas li�cie drzew zatrzymywa�y deszcz, lecz wkr�tce wilgo� zacz�a przenika� przez t� zas�on�, spadaj�c w d� wielkimi kroplami. - Nic nie widz�! - krzykn�� Bruno. W g�rze przelecia�a b�yskawica, zamieniaj�c go na chwil� w lodowy pos�g. Wskaza�em na przewr�cone drzewo. Kiedy wpe�zli�my do �rodka spr�chnia�ego pnia, Bruno dysza� ci�ko. Po�o�y� si�, a ja przykucn��em obok. - Nie dojdziemy przed �witem - orzek�. - Prze�pijmy si� - krzykn��em, a ulewny deszcz przemiesza� zapachy lasu. Otworzy�em oczy i ws�ucha�em si� w cisz�. Za drzewami podnosi� si� bia�y �wit. Le�a�em nieruchomo i obserwowa�em k��bi�ce si� opary mg�y. Nagle usiad�em. �cie�k� blokowa� jaki� ogromny p�cherz. W nocy miasto co� wys�a�o. - Popatrz - odezwa�em si�, tr�caj�c Brunona �okciem. Podni�s� si� na czworaki. Wype�zli�my z pnia i podeszli�my do przyby�ej opuchlizny. Bruno wyj�� n� i nak�u� szar�, pomarszczon� sk�r�. Odskoczyli�my do ty�u, bo p�cherz p�k� i trysn�� przejrzyst� ciecz�. Zajrzeli�my do �rodka. W wewn�trznych kom�rkach spa�y wielog�owe postacie ludzkie. Kilka twarzy przypomina�o twarze mieszka�c�w naszej wioski. - Nie bardzo si� nadaj� - mrukn�� Bruno, wci�� jeszcze zaspany. - Chod�my - powiedzia�em, zastanawiaj�c si� w duchu, czy miasto wys�a�o w nocy pro�b� o pomoc. Kiedy zn�w podj�li�my w�dr�wk�, �wit za drzewami przybra� barw� ��t�. Wyszli�my z lasu. Miasto �eglowa�o po trawiastej r�wninie, migocz�c w porannym s�o�cu. - Nie ma pola si�owego - odezwa�em si�. Zauwa�y�em, �e za pozbawionymi okien wie�ami i b��kitnymi kopu�ami krajobraz nie jest, jak przedtem, zniekszta�cony. Szli�my teraz po trawie. Bruno zerwa� d�ugie, zielone �d�b�o i zacz�� je �u�. - Sk�d wiesz, �e jest jakie� wej�cie? - zapyta�. - Nigdy tam nie by�e�. - Przecie� musi by� - odpar�em zniecierpliwiony. Nagle poczu�em si� tak, jakbym wraca� do domu. Nie chcia�em zwleka�. Przy�pieszyli�my kroku, lecz wie�e nadal pozostawa�y niedosi�ne, jakby miasto nie godzi�o si� na nasze przybycie. Min�li�my niewielkie ha�dy ziemi i p�yn�ce przy nich strumyki. Na koniec miasto da�o za wygran� i przybli�y�o si�. Znowu zwolnili�my. Po kilku chwilach r�wnina obni�y�a si� i ujrzeli�my trzy tunele. Miasto by�o otwarte: czeka�o, by nas przyj��. Bruno ostro�nie rozejrza� si� dooko�a, lecz nie przystan��. Kiedy prowadzi�em go ku �rodkowemu tunelowi, poczu�em nag�y przyp�yw nadziei. Nad naszymi g�owami zab�ys�y �wiat�a i wbi�y si� w ciemno��, ukazuj�c nam przej�cie z wypolerowanego, b��kitnego metalu. Wchodzili�my coraz g��biej. Tunel najpierw opada�, potem przez kr�tki czas wi�d� w g�r�. Doszli�my do jakiego� nisko sklepionego pomieszczenia. Otoczy�y nas ciemne kolumny. Biegn�ca �rodkiem rampa prowadzi�a na nast�pny poziom. Weszli�my po pochylni w co�, co jak si� wydawa�o, by�o �wiat�em dnia. W przestronnej pustce wyczuwa�em istnienie oddalonych �cian. Po ciele przebieg� mi leciutki dreszcz. - Ci z miasta lubi� dziwne mieszkania - orzek� Bruno. - Gdzie oni si� podziali? Spodziewa�em si�, �e zechce wraca�, ale on tylko zachichota� cicho i ruszy� po bezkresnej pod�odze. Poszed�em za nim; w uszach dzwoni�a mi cisza. Jakby przekazuj�c co� niezmiernie wa�nego. Ju� za chwil� zrozumiem, co do mnie m�wi... - Tam! - krzykn�� Bruno. Kiedy zbli�yli�my si� do ciemnoniebieskiej platformy, zesztywnia�em. Zeszli�my z rampy i zapatrzyli�my si� w czarn� powierzchni�, na kt�rej spoczywa�o tysi�ce w�skich skrzy�. Serce zabi�o mi gwa�townie, kiedy podszed�em do jednej z trumien i ujrza�em w �rodku nag� ludzk� posta�. - Czy to s� marzyciele? - dopytywa� si� Bruno. W odpowiedzi zdo�a�em tylko skin�� g�ow�. Po ca�ym ciele przebiega�o mi dziwne mrowienie. Bruno pozosta� niewzruszony. Obejrzeli�my kilka skrzy�. Marzyciele mieli zamkni�te oczy, r�ce przyci�ni�te do bok�w, a d�onie zwini�te w pi��. Wygl�da�o, jakby z g��w wyrasta�y im delikatne w��kienka, kt�re przechodzi�y nast�pnie przez przejrzyste wieka trumien i ��cz�c si� w grube kable p�dzi�y do g�ry, a p�niej w b��kitn� dal. Gdzie� nad nimi - pomy�la�em z dr�eniem serca - s� komory kreacyjne. Co� poruszy�o si� we mnie, jakby chcia�o wykrzycze� ostrze�enie. Szli�my przej�ciem mi�dzy pojemnikami. Zobaczyli�my gruby s�up. Gdy byli�my bli�ej, us�yszeli�my pogwizdywanie wiatru w szybie windy. - Wydaje mi si�, �e t�dy dostaniemy si� do g�ry - powiedzia�em, wk�adaj�c r�k� w otw�r wej�ciowy i czuj�c p�d powietrza. - Wchod� za mn�. - Feliksie, zaczekaj! Zagarn�� mnie ciep�y powietrzny pr�d i pomkn��em w g�r� przez b��kitn� mg��. - Feliksie! - wo�a� za mn� Bruno, kiedy wychodzi�em na zewn�trz. Jego g�os d�wi�cza� przestrachem. - Chod� na g�r�! Po chwili zobaczy�em go, unoszonego powietrzem. Kiedy wychodzi� z szybu, min� mia� bardzo niepewn�. Rozejrzeli�my si� w otaczaj�cym nas p�mroku, a potem skierowali�my si� ku czemu�, co wyda�o nam si� wielkim s�upem bia�ego �wiat�a. Kiedy podeszli�my bli�ej, okaza�o si�, �e to �wiat�o dnia, wpadaj�ce przez wielki, okr�g�y otw�r. - �wie�e powietrze - westchn�� z ulg� Bruno. Poczu�em na twarzy ch�odny powiew i zn�w co� poruszy�o si� we mnie, jakby zaraz mia�o cisn�� mnie wprost w niebo... - A to co? - zapyta� Bruno, wskazuj�c na otaczaj�ce nas wielkie cylindry. - Podsad� mnie - powiedzia�em, podchodz�c do jednego z czarnych olbrzym�w. Bruno pochyli� si� i spl�t� d�onie. Postawi�em na nich stop�, odbi�em si� i chwyci�em za brzeg cylindra. Powoli podci�gn��em si� do kraw�dzi i zajrza�em do �rodka. - Uwa�aj, bo wpadniesz - ostrzeg� mnie Bruno. Na dnie komory kreacyjnej dysza�o niedoko�czone poj�cie - gigantyczny p�cherz zdeformowanych kszta�t�w. Przez komor� przelecia� b�ysk �wiat�a, lecz mimo dostarczonej energii wytw�r pozosta� nieukszta�towany. Zeskoczywszy, wyl�dowa�em obok Brunona. - Nic z tego, co? - zapyta�. Skin��em g�ow. Ogarn�� mnie smutek. - One nie formuj� si� tak jak trzeba. Energia stale p�ynie, ale nic nie jest doko�czone. - No to co zrobimy? - zapyta�, widz�c moje przygn�bienie. - Nie b�dzie jedzenia. - G�os mu zadr�a�. - Poszukamy mi�sa - powiedzia�em, my�l�c o wytworach, kt�re �yj� podobno na swobodzie. Je�li wierzy� pog�oskom, g��boko w lasach mog� �y� i rozmna�a� si� ca�kiem nowe gatunki zwierz�t. Zjechali�my w d� szybu i zacz�li�my przeszukiwa� skrzynie, lecz z ka�dej, kt�r� otworzyli�my, unosi� si� zapach rozk�adu. - Dlaczego poumierali? - zastanawia� si� przygn�biony Bruno. - Przecie� wszystko dzia�a. Energii s�onecznej jest pod dostatkiem. - Aaaaaaaaaaa! Us�yszeli�my okropny, pe�en cierpienia krzyk. Obaj odwr�cili�my si� gwa�townie i ujrzeli�my nag� posta�, kt�ra s�aniaj�c si�, brn�a wzd�u� przej�cia. Bruno pogna� ku niej i z�apa� w ramiona ci�ko dysz�c� kobiet�. Z�o�yli�my j� na pod�odze. Kiedy Bruno uni�s� jej g�ow�, spojrza�o na mnie dwoje wielkich oczu. - Co si� dzieje? - zapyta�em. - Powiedz nam. Pomarszczone powieki zamruga�y z wysi�kiem. - Te, te, te - m�wi�y cienkie wargi. - ��yy, �yy, �yy, czcz... - Twarz wykrzywi�a si�, jakby usi�owa�a przybra� inny kszta�t. Podniecony, nie odrywa�em wzroku od jej oczu. Oto istota, kt�ra przez ca�e stulecia eksploatowa�a najg��bsze pok�ady swego umys�u, nadaj�c kszta�t ekstazie i �ywi�c okolice. Wyobrazi�em sobie szary m�zg, kt�ry kryje si� za tym spojrzeniem i kt�ry teraz, przera�ony, zwr�ci� si� przeciw sobie. Wyda�o mi si�, �e te oczy znaj� mnie, w sobie tylko wiadomy spos�b. Z gard�a kobiety wydobywa�y si� zduszone d�wi�ki. Przesta�a oddycha�, z utkwionych we mnie oczu znikn�o przenikliwe spojrzenie. - Mo�e kto� jeszcze �yje - odezwa� si� z nadziej� Bruno, kiedy z�o�y� na ziemi jej g�ow� i rozejrza� si� dooko�a. - Co ona chcia�a powiedzie�? Nie mog�em odpowiedzie�. W uszach zn�w zad�wi�cza� mi ten natr�tny szept. Daleki ch�r mrucza� ostrze�enia w nieznanym mi j�zyku. Szukali�my przez d�ugie godziny, lecz wszyscy marzyciele byli martwi. - Co� musia�o ich zabi� - Bruno trzyma� si� za nos, kiedy opuszcza� wieko kolejnej skrzyni. Wyczerpany przysiad�em. St�d bra�y pocz�tek naj�mielsze marzenia, krzep�y i �eglowa�y po niebie; niekt�re pewnie nawet opu�ci�y nasz �wiat. A teraz ich tw�rcy rozk�adali si�. - Ciekawe, jak si� to wszystko zacz�o? - zagadn�� Bruno, po raz pierwszy zastanawiaj�c si� nad w�asnym �wiatem. Wiedzia�em, co mu powiedzie�. - Na pocz�tku uwielbiali wymy�la� r�ne rzeczy. W umy�le mo�esz stworzy� wszystko, a oni potrafili ubra� marzenia w realny kszta�t. Chyba nie wiedzieli, co ich spotka. A mo�e wiedzieli, tylko nie mia�o to dla nich znaczenia. W ka�dym razie dzielili si� swoim wn�trzem. Bruno poskroba� si� po zaro�ni�tym policzku i spojrza� na mnie z uwag�. - Mo�e mogliby�my przys�a� tu kilku ludzi, �eby dla nas marzyli? Zerkn��em na niego. Wyda� mi si� obcy. - Mo�e ju� czas zacz�� �y� inaczej. Przecie� nie zawsze tak by�o. - Ale je�li nie potrafimy? Nad naszymi g�owami przetoczy�y si� echem jakie� suche trzaski. Przys�uchiwali�my si�, dop�ki nie ucich�y. - To komory - wyja�ni�em. - Ci�gle jeszcze pracuj�. - No to kto� jeszcze musi �y�! Potrz�sn��em przecz�co g�ow�. - To tylko ostatnie przejawy aktywno�ci martwych i obumieraj�cych m�zg�w, kt�re wywo�uj� przypadkowe efekty. Ale pomys�y ju� si� nie rodz�. Sam widzia�em. - Jednak to wci�� pracuje - upiera� si� Bruno. Serce zabi�o mi szybciej. Cho� stara�em si� pow�ci�ga� wewn�trzny g��d. Kiedy doszli�my do skraju lasu, obejrzeli�my si�, a wtedy zapad�o mi�dzy nami niespokojne milczenie. Na prawo od miasta, na horyzoncie spocz�� zdeformowany, czerwony p�cherzyk s�o�ca. Nad wysokimi wie�ami przelecia� b�ysk �wiat�a. Brzt! Brzt! Brzt! - trzaska�y ostre echa, kiedy komory trudzi�y si�, by nada� kszta�t niedopracowanym materia�om. W�r�d b�ysk�w wzlatywa�y w g�r� brunatne bry�y; z niszczej�cych m�zg�w wyrywa�y si� przypadkowe wcielenia i p�dzi�y wprost w szkar�atny zach�d s�o�ca. Kiedy przygl�da�em si� znikaj�cym w oddali wysi�kom umieraj�cych, walczy�y we mnie strach i t�sknota. Pragn��em dosi�gn�� tych poronionych twor�w, nada� im w�a�ciwy kszta�t, lecz by�em bezsilny. - Brzt! - Brzt! Na koniec pozosta�a tylko cisza i krwistoczerwone s�o�ce. - Chod�my - rzek� Bruno. Zawaha�em si�: mia�em nadziej� ujrze� jeszcze jeden blady b�ysk, ale i one usta�y, kiedy Ziemia przydusi�a s�o�ce. - Zosta�e� tylko ty - powiedzia� Bruno. Po�r�d mroku s�ycha� by�o trzaskanie ognia. Spo�eczno�� schwyta�a mnie w pu�apk� swoich oczu. Spogl�daj�c w ciemne zwierciad�o jeziora, pomy�la�em o g��bokich lasach, w kt�rych m�g�bym si� ukry�. - Wysy�a�by� dok�adnie to, czego potrzebujemy - ci�gn�� Bruno. - Wtedy by�oby nam �atwiej zastawia� pu�apki i nic nie grozi�oby naszym domom. - Przerwa� na chwil�. - Nasze �ycie zale�y od tego, czy tam p�jdziesz. Potoczy�em spojrzeniem po o�wietlonych p�omieniami twarzach moich s�siad�w. I tak nie nadajesz si� do niczego innego - m�wi�y. Bruno wiedzia� przez ca�y czas. Jadalne emisje wymaga�y obecno�ci kogo�, kto by je modelowa�. Co� z�ego przydarzy�o si� tym z miasta, czas wi�c wys�a� im nast�pc�w. Bruno bardzo sprytnie da� si� nam�wi� na wypraw�, �eby obserwowa� moje zachowanie i przekona� si�, czy mam o tym jakie� poj�cie oraz by da� mi przedsmak tego, co mnie czeka. Za�wita�a mi my�l, �e od dawna wiedzia� o moich pragnieniach. Z�owi� mnie na przyn�t�. - Mo�esz zrobi� co� dla siebie i dla reszty - doda� mi�kko; wygl�da� na zak�opotanego. Z trudem prze�kn��em �lin�, pr�buj�c zapanowa� nad ogarniaj�cym mnie gniewem. Bruno przypar� mnie do muru i to wcale mi si� nie podoba�o. - Kto p�jdzie pracowa� razem ze mn�? - zapyta�em. Milczeli. - Mo�na si� tego nauczy� - doda�em. Bruno westchn�� g��boko. - Musisz przynajmniej spr�bowa�, bo inaczej b�dziemy musieli polowa� na dzikie zwierz�ta. A przecie� nawet nie wiemy, kt�re s� jadalne ani czy znajdziemy ich do��, �eby si� wy�ywi�. Wiedzia�em, �e ci�ko jest powr�ci� do zapomnianego ju� trybu �ycia. Wielu z nich pewnie by umar�o. Mieszka�cy wioski sprawili, �e poczu�em si� jak zbrodniarz. A Bruno wiedzia�, �e trzyma mnie w gar�ci, bo chcia�em wr�ci� do miasta. Bruno i June odprowadzili mnie do skraju polany. - Przecie� chcesz tam i�� - powiedzia�a June, niepewnie szukaj�c mego wzroku. - Zawsze chcia�e�. Tam chyba jest twoje miejsce. Pr�bowa�a si� u�miechn��. Mia�em wra�enie, �e swoim odej�ciem sprawiam jej ulg�. Kto� inny b�dzie mia� z ni� dzieci. Bruno skin�� mi g�ow� na po�egnanie. Odwr�ci�em si� i pomaszerowa�em przez polan�. Nikt nie zaofiarowa� si�, �e mnie odprowadzi, nawet June, cho� wszyscy chcieli �y� moim kosztem. Odchodz�c czu�em jednocze�nie b�l i rado��. B�d� pierwszym z nowych marzycieli. Inni do��cz� do mnie, kiedy dosi�gn� ich nocn� my�l�. Tyle czeka�o mnie odkry�! Po�udniowe s�o�ce prze�wieca�o przez chmury, k�ad�c na poro�ni�tej mchem �cie�ce wz�r z jasnych �atek. Ws�uchiwa�em si� w odg�osy lasu. Wype�ni� mnie wielki spok�j. Szed�em szybko, by jak najpr�dzej wydosta� si� z le�nej wilgoci. Wiedzia�em, �e ludzie w wiosce sol� w�a�nie ostatnie zapasy �ywno�ci; czekaj�, a� dotr� do celu. Miasto ci�gn�o mnie ku sobie, mimo �e �al wzywa� mnie z powrotem do domu. Przy�pieszy�em kroku, pr�buj�c prze�ama� gn�bi�ce mnie rozterki. Cicha pustka opad�a moje my�li i ust�pi�a dopiero, kiedy p�nym popo�udniem zwolni�em tempo. Zastanawia�em si�, jak post�piliby mieszka�cy wioski, gdybym odm�wi�. Czy zaci�gn�liby mnie do miasta si��? Po�r�d ciep�ej wilgoci lasu czu�em si� bardzo samotny. Zapach �ywych i rozk�adaj�cych si� ro�lin nape�nia� mnie dziwnymi przeczuciami, lecz wola�em to ni� ciche osamotnienie, kt�re towarzyszy�o mi poprzednio. Kiedy wyszed�em z lasu, chmury nad miastem u�o�y�y si� w wykrzywion� mask�, a zachodz�ce s�o�ce za�wieci�o mi prosto w oczy. Zadr�a�em od ch�odnego powiewu i obejrza�em si� ku dryfuj�cym cieniom lasu. Potem wci�gn��em g��boko powietrze i ruszy�em przez r�wnin�. Moja determinacja sta�a si� barier�, kt�ra broni�a mnie przed w�asnymi w�tpliwo�ciami i odcina�a od tego, co pozna�em wcze�niej. Znalaz�em pust� skrzyni�. Wiedzia�em, �e przynajmniej jedna musi by� pusta, bo przecie� jeden marzyciel zdo�a� si� wydosta�. Cia�o tamtej kobiety by�o ju� samym szkieletem i le�a�o tam, gdzie je zostawili�my, zadziwiaj�co szybko odarte z cia�a. Czy mam po prostu po�o�y� si� w �rodku? Czy b�d� musia� wstawa�, �eby co� zje��? Chyba ju� nie b�d� potrzebowa� jedzenia. Podnios�em wieko i zajrza�em do �rodka. Zawsze mog� przecie� wr�ci� do domu, je�li nic si� nie wydarzy. Do domu - gdzie by�em nieudacznikiem, osieroconym marzycielem, kt�rego dom rodzinny zburzy� kiedy� s�oniowaty pomys�. W �rodku znajdowa�o si� wg��bienie dostosowane do kszta�tu ludzkiego cia�a. W dolnej cz�ci plec�w mia�o dwa niewielkie otwory. Przy g�owie przymocowano jak�� myck�. Ile b�dzie ze mnie po�ytku, je�li tylko ja jestem tu �ywy? Mo�e zdo�am nakarmi� swoj� wiosk�, ale nic poza tym. Wszed�em do �rodka i po�o�y�em si�. Czapeczka pasowa�a jak ula�. Opu�ci�em wieko i czeka�em. Poczu�em na ciele mrowienie, opad�a mnie senno��. Potem co� zacz�o drapa� mnie w dole plec�w. Pojemnik wype�ni� si� dziwnym zapachem. Krzykn��em, kiedy od spodu co� wbi�o si� we mnie i zacz�o penetrowa� moje cia�o. W �o��dek w�lizn�� mi si� ognisty w��. - Pom�cie mi... - szepn��em w nag�ym przyp�ywie rozpaczy. Z oczy pop�yn�y mi �zy. Os�ab�ymi ramionami napar�em na wieko, lecz po chwili r�ce opad�y odr�twia�e. B�l w tu�owiu sprawi�, �e zapad�em w gor�czkowy sen. Kiedy si� ockn��em, cierpienie w �rodku usta�o. Czu�em si� troch� silniejszy. Moje oczy zn�w zacz�y widzie� i zapatrzy�em si� w b��kitny przestw�r. Zala�o mnie poczucie bezkresu w�asnych mo�liwo�ci. Porwa�a mnie rado��. Lecz kiedy przygotowywa�em wol� do wielkiego cyklu wytwor�w, jakie� czujniki zacz�y pl�drowa� moj� pami��, wy�apuj�c zar�wno chwile szcz�cia, jak i cierpienia. Pod ich dotykiem na nowo zapiek�y bolesne miejsca. - Daj im to, czego potrzebuj� - rozkaza� mi wszechogarniaj�cy szept. - Nakarm okolic�! - I wiedzia�em, �e moja reakcja wywo�a albo przyjemno��, albo b�l. Zwoje nerwowe szarpn�y si�: nadp�yn�a od�ywka. Cia�o rozbola�o od sprzeciwu. Z pewno�ci� moje w�asne wytwory tak�e mog�yby wy�ywi� okolic�. - Nie! To je os�abi - zgrzytn�� we mnie tamten szept. Zd�awi�em w�asne t�sknoty i zacz��em formowa� przestw�r w kszta�ty, pos�uszny nakazom Centrum. Odrywa�y si� ode mnie ogromne gmatwaniny; czu�em, �e kiedy wyrywaj� si� na wolno��, zabieraj� ze sob� kawa�ki mnie, pozostawiaj�c w m�zgu krwawi�c� pustk�. Zrobi�o mi si� przyjemnie, kiedy po�eglowa�y w dal, lecz wkr�tce ze smutkiem zda�em sobie spraw�, �e zawsze b�d� zna� je tylko od �rodka - nigdy nie zobacz� ich z daleka. Nagle zrozumia�em z przera�eniem: Brunonowie tego �wiata zaprz�gli marzycieli w jarzmo, �eby dostarczali ludzko�ci po�ywienia. Ci, kt�rzy nadaj� kszta�ty, pobieraj� energi� s�oneczn� i wykorzystuj� j� do zaspokajania fizycznych potrzeb innych ludzi, porzuciwszy swe wewn�trzne pie�ni. - Nie wydawaj zbyt du�o i zbyt �atwo - poucza�o Centrum, zgodnie z w�asn� wiedz� o pocz�tkach ludzko�ci. Centrum by�o zdyscyplinowane, cenzurowa�o pi�kno i eksperymenty. Zna�o ograniczenia �wiata, bo i ono im ulega�o. Centrum przypomina�o mi Brunona. Pole si�owe wok� miasta wy��czano, kiedy potrzeba by�o nowych kszta�towaczy, kiedy wyniszcza�y si� uk�ady nerwowe i wyczerpywa� m�odzie�czy wigor ich poprzednik�w. Ta pomys�owa pu�apka wysuszy�a ca�e rzeki my�li, obraz�w i mi�o�ci. Moja ekstaza znikn�a bez �ladu. Za�piewa�em histerycznie, kiedy poczu�em, �e wraca potrzeba tworzenia, przep�ywaj�c przeze mnie wprost do komory kreacyjnej. Lecz Centrum powstrzyma�o mnie, zanim zdo�a�em cokolwiek ukszta�towa�, wi�c sprawi�em tylko, �e energia zakrzep�a w bry�� dla tych, co nie potrafi� sami u�o�y� sobie �wiata. Ma�e fantazje p�czkowa�y w ogromne bry�y bia�ka. By z�agodzi� sw�j wstyd, odziewa�em je w b�yszcz�ce pokrywy i wypycha�em z umys�u. Centrum odrzuci�o m�j szyderczy impuls do produkowania sterylnych, szarych sze�cian�w. Cz�sto zastanawia�em si�, czy marzyciele kiedy� si� zbuntowali, czy kiedykolwiek uda�o im si� postawi� na swoim w tej nieustannej walce z Centrum. Przypomnia�em sobie m�ot Brunona roztrzaskuj�cy kruchy wymys�. Uciekaj�ca posta�, kt�r� rozwia� wiatr, to by� kszta�towacz, t� iluzoryczn� ucieczk� wyrywaj�cy si� z wi�zienia. Wy, tam na zewn�trz! S�yszycie mnie? Znam wasze nocne t�sknoty! Dochodz� do mnie wasze szepty. Wstrz�saj� mn� wasze l�ki, wasze rado�ci nios� mi ukojenie. Nie wydostan� si� �ywy z tej skrzyni. Ludzie z mojej wioski stoj� na polanie, trzymaj�c w pogotowiu wyszczerbione haki. A kiedy �piewam, �eby os�odzi� sobie cierpienie, widz� dzie�, kiedy i ja stan� si� pusty.