572
Szczegóły |
Tytuł |
572 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
572 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 572 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
572 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Halina Olczak-Moraczewska
Jacek Krakowski
Naram z Terranowej
Rozdzia� I
Kiedy wreszcie wyl�dowa�em na Ziemi, przez d�u�szy czas nie mog�em przyzwyczai� si� do nowego otoczenia. Mimo specjalnego treningu, mimo setek hologram�w obejrzanych podczas lotu, szok, jaki prze�y�em, na widok ziemskiego krajobra-zu, przez kilkana�cie dni nie pozwala� mi na podj�cie prac zwi�za-nych z moja misja.
My, ludzie z Terranovej, nie umieli�my sobie nawet wyobrazi�, jak wygl�da pejza� planety, z kt�rej przed setkami lat przybyli nasi przodkowie. Wychowany pod burym, wiecznie zachmurzonym nie-bem, nie zdawa�em sobie sprawy, jak mo�e wygl�da� b��kit ziem-skiej atmosfery albo niezwyk�e widowisko zachodu s�o�ca. Przy-wodzi�o mi ono na my�l krwawe, �luzowate rozlewiska, spotykane cz�sto w skalistych dolinach Terranovej - widoczny �lad walki mi�-dzy drapie�nymi jaszczurkami a na wp� zdzicza�ymi tubylcami, kt�rych kilkaset lat temu zepchn�li�my w okolice podbiegunowe. Planeta kr���ca wok� Gwiazdy Barnarda by�a dla nas �wiatem z�ym i okrutnym, broni�cym si� przed lud�mi, kt�rzy zmuszeni byli opu�ci� Uk�ad S�oneczny.
Po moim przylocie na Ziemi� naczelny dow�dca zespo�u H pu�-kownik Lampert Vren przyj�� mnie wprost po przyjacielsku. Z l�do-wiska pod Atenami odwi�z� mnie w�asnym helikopterem do po�o�o-nego nad morzem Pireusu, kt�ry, jak zauwa�y�em, pe�ni� rol� miej-scowo�ci wypoczynkowej. Luksusowo wyposa�one domy tu� przy pla�y zajmowali wojskowi i ich rodziny przyje�d�aj�ce z Aten na kil-kudniowy wypoczynek. Jeden z takich dom�w Lampert przezna-czy� dla mnie, chocia� spodziewa�em si� raczej, �e wyznaczy mi kwater� w Atenach, w pobli�u zespo�u H. Kiedy go o to spyta�em, wyja�ni� mi, �e wok� hodowli znajduj� si� punkty obserwacyjne, obsadzone wy��cznie stra�nikami odpowiedzialnymi za stan ze-spo�u.
Nie wraca�em ju� do tej sprawy, cho� m�j pobyt w Pireusie sprzeczny by� z instrukcjami otrzymanymi na Terranovej. Powinie-nem w�a�ciwie zosta� wprowadzony incognito do centrum hodowli, gdy tymczasem oficjalne powitanie i rozg�os, jaki nadano mojej in-spekcji, spowodowa�y, �e wszyscy mnie ju� znali, a dwaj �o�nierze przydani mi do ochrony musieli przegania� ciekawskich sprzed mojego domu. Co prawda dosta�em do dyspozycji samoch�d i he-likopter- pojazdy anachroniczne, ale wystarczaj�ce do obs�ugi ho-dowli -oraz bezpo�rednie ��cze z centrum dowodzenia, lecz moim zdaniem mo�na by si� by�o oby� bez tych akcesori�w, gdyby od pocz�tku post�powano zgodnie z instrukcj�.
Po dw�ch tygodniach ws�uchiwania si� w denerwuj�cy szum morza, pewnego wieczoru po��czy�em si� z Lampertem, o�wiad-czaj�c mu, �e czuj� si� ju� zupe�nie zdr�w i chcia�bym jak najszyb-ciej znale�� si� na terenie zespo�u H, aby ujrze� wreszcie na w�as-ne oczy ow� legendarn� hodowl� ostatnich ludzi egzystuj�cych na Ziemi, miejsce okrzykni�te symbolem i pomnikiem zjednoczenia ludzko�ci.
- Czujesz si� ju� zupe�nie zdr�w, Naramie? - spyta�, a jego po-ci�g�a, blada twarz ogl�dana w zbli�eniu na monitorze robi�a wra-�enie zatroskanej.
- Jestem w znakomitej formie - odpar�em, zdaj�c sobie spra-w�, �e jego czarne, przenikliwe oczy przygl�daj� si� dok�adnie mo-jemu obrazowi.
- Masz jeszcze du�o czasu - rzek� Lampert. - W ko�cu po tak d�ugiej podr�y nale�y ci si� ma�y wypoczynek.
- Nie zapominaj, �e m�j meldunek musi dotrze� do Terranovej o wyznaczonym czasie.
- Oczywi�cie, wiem o tym - �achn�� si� Lampert rozk�adaj�c r�ce. - Ja niczego nie staram ci si� sugerowa�, s�u�� wszelk� po-moc�.
- Chcia�bym wobec tego dzisiaj zwiedzi� hodowl� - powie-dzia�em w spos�b tak zdecydowany, jakby stanowisko Lamperia w tej sprawie wcale nie by�o wa�ne. Wprawdzie otrzyma�em z Terra-novej pe�nomocnictwa pozwalaj�ce mi na daleko posuni�t� nieza-le�no��, jednak przynajmniej niekt�re z nich mia�y pozosta� tajem-nic� dla dowodz�cych ziemskim zespo�em, a�eby u�pi� ich czuj-no��, a tym samym pozwoli� mi na obserwacj� codziennego �ycia zespo�u H. Oficjalny obraz egzystencji ludzi z hodowli znali�my a� nadto dobrze z nadsy�anych regularnie raport�w. M�j rozkazuj�cy ton by� w tej sytuacji nieostro�no�ci�. Dlatego te�, kln�c na siebie w duchu, powiedzia�em zaraz pojednawczo: - Je�eli oczywi�cie nie zak��ci to waszego rozk�adu zaj��.
- Wiesz, rzeczywi�cie wola�bym, �eby� im dzisiaj nie prze-szkadza�. Maj� �wi�to. Chodzi o podtrzymanie ci�g�o�ci pewnych
4
obyczaj�w. Przywi�zuj� do tego wielk� wag�.
- Rozumiem - odpar�em - przyjad� jutro.
- Ale� nie, nie! Zapraszam ci� do siebie. To znaczy zaprasza-my, ja i moja �ona Erna. Zrobi�bym to wcze�niej, ale s�dzili�my, �e wci�� jeszcze nie najlepiej si� czujesz. Dzi� urz�dzamy ma�e przy-j�cie. A poza tym wydaje mi si�, �e oni szykuj� dla nas pewn� nie-spodziank�.
Podczas trening�w sugerowano mi do�� wyra�nie, abym unika� towarzyskich kontakt�w z dow�dztwem zespo�u H, ale mo�liwo�� pierwszego zetkni�cia si� z tubylcami przewa�y�a.
- Dobrze - powiedzia�em z wahaniem.
- Bardzo si� ciesz�. Przyjedzie po ciebie Erna, ja b�d� zaj�ty.
- Jego twarz rozpromieniona nieco wymuszonym u�miechem zni-kn�a za chwil� z ekranu monitora.
Po p�godzinie niewielki srebrzysty samoch�d nakryty p�prze-�roczyst� kopu�� podjecha� pod m�j dom. Wysiad�a z niego wyso-ka, szczup�a kobieta. Poprawi�a czarne, rozwiane podmuchami wiatru w�osy przygl�daj�c si� krytycznie dw�m salutuj�cym jej stra�nikom. Powiedzia�a co� do nich, jak mi si� wydawa�o, do�� ostrym tonem. Wyszed�em ju� wprawdzie przed dom, ale nie zd�-�y�em us�ysze� ani s�owa.
W pierwszej chwili oszo�omi�a mnie uroda Erny i wdzi�k, z jakim sz�a w moim kierunku. Linie jej cia�a pod obcis�ym kombinezonem swoj� harmoni� przypomina�y antyczne rze�by, kt�re zna�em z barwnych, tr�jwymiarowych fotografii. A jednak gdy podesz�a po-daj�c mi szczup�� d�o� o d�ugich palcach, dojrza�em w doskona�o�-ci pochylaj�cej si� ku mnie twarzy szpec�cy j�, ledwie dostrzegal-ny wyraz okrucie�stwa. By� to tylko moment, bo Erna zaraz u�mie-chn�a si� do mnie, jej oczy zab�ys�y i natychmiast zapomnia�em o przykrym wra�eniu, tak sta�a si� dziewcz�ca i pe�na uroku.
- Nie spodziewa�am si�, Naramie, �e jeste� m�ody i przystojny!
- powiedzia�a na powitanie, przygl�daj�c mi si� mo�e zbyt natar-czywie. - Na fotografiach wygl�da�e� znacznie starzej.
- Czy�by tutaj wolno by�o przybywa� w misjach specjalnych tylko brzydkim staruszkom?
- Ale� nie, sk�d! l powiem ci, �e gdyby to ode mnie zale�a�o, zabroni�abym starcom wst�pu na Ziemi�, dosy� tu mamy brzydoty.
Id�c za ni� przez podjazd i wsiadaj�c do samochodu zastana-wia�em si�, o kim czy o czym m�wi�a z tak� zaci�to�ci�. Jednak gdy zanurzy�em si� ju� w fotel szczelnie obejmuj�cy moje cia�o, Erna odwr�ci�a si� do mnie i, jakby nic si� nie sta�o, pos�a�a mi ol�niewa-j�cy, uwodzicielski u�miech.
Milczeli�my przez ca�� drog�, a ja, nie maj�c nic innego do ro-boty, przypatrywa�em si� mijanemu krajobrazowi. ��te, ostro ja�-niej�ce w s�o�cu pag�rki okaza�y si� wydmami, zza kt�rych wido-
czne by�y ruiny budowli i strz�py instalacji wyrzucaj�ce w g�r� �ela-zne, poskr�cane ramiona o sm�tnie zwisaj�cych skorodowanych przewodach. Niskie drzewa pokryte ciemnym listowiem rzadko po-jawia�y si� po�r�d tej pustynnej, porzuconej przez wszystkich oko-licy, czepiaj�c si� konwulsyjnie korzeniami wyblak�ej, spalonej s�o�cem gleby.
Bia�y pas szosy wznosi� si� �agodnie nad ruinami Aten, aby zej�� zakr�tem estakady w kierunku ob�ych budynk�w dow�dztwa, podobnych do gumowatych, metalicznie po�yskuj�cych naro�li wo-k� strzelistej wie�y ��czpo�ci mi�dzygwiezdnej. Dziesi�tki razy ogl�da�em zdj�cia tego opuszczonego miasta, jednak widok mar-twych dom�w przysypanych piachem, po kt�rym od czasu do cza-su toczy�y si� k��by zesch�ego zielska, wywiera� przygn�biaj�ce wra�enie. Ulice przypomina�y koryta wyschni�tych strumieni, a rozpra�one niebo zdawa�o si� wysysa� resztki wilgoci zaczajonej w mrocznych wn�trzach rozpadaj�cych si� dom�w. Nie mog�em wyobrazi� sobie tego ludnego, gwarnego miasta tysi�c lat temu.
Z zamy�lenia wyrwa� mnie g�os Erny i trzask otwieranych drzwi. Nawet nie zauwa�y�em, kiedy zjechali�my z szosy i zatrzymali�my si� nad brzegiem basenu wype�nionego r�ow� wod�, z kt�rego wzbija�y si� strumienie fontann; moje zaskoczenie by�o wi�ksze ni� spowodowane spotkaniem z wymar�ym miastem. Spo�r�d k��b�w g�stej ro�linno�ci sp�ywaj�cej kaskadami li�ci w kierunku zbiornika wyszed� ku mnie Lampert, z daleka ju� pozdrawiaj�c gestem wy-ci�gni�tej r�ki.
- Prosimy, jeste�my zaszczyceni, cieszymy si� bardzo - przy-wita� mnie wylewnie i poprowadzi� �cie�k� u�o�on� z marmurowej mozaiki. Szli�my po�r�d krzew�w odurzaj�cych s�odkim zapa-chem, pe�nych drobnych, migoc�cych skrzyd�ami ptak�w, spijaj�-cych d�ugimi dziobami nektar z kielich�w kwiat�w.
- To kolibry - rzek� Lampert, widz�c moje zainteresowanie. -Wreszcie uda�o nam si� odtworzy� ich genotyp i teraz s� takie jak dawniej. Z motylami niestety ci�gle s� k�opoty.
- A inne zwierz�ta? - spyta�em. Lampert skrzywi� si� i sapn�� ze z�o�ci�.
- Wysz�y z tego bezkszta�tne kupy mi�sa. Zreszt�, kto ma si� tym zajmowa�? Praca na Ziemi traktowana jest nieomal jako zsy�-ka.
�cie�ka doprowadzi�a nas do olbrzymiego tarasu po�o�onego po drugiej stronie basenu. Ch��d granatowej posadzki, bia�e r�e zwisaj�ce z kratownicy dachu, lekki powiew p�yn�cy z ukrytych kli-matyzator�w - wszystko to zaprasza�o dk) zaj�cia miejsca przy jed-nym z okr�g�ych stolik�w. Usiad�em tylko ja z Lampertem, bo Erna odesz�a na chwil�, �eby si� przebra� do kolacji.
. �niadosk�ry s�u��cy w nieskazitelnie bia�ym stroju nala� do wy-
sokich kieliszk�w z�otawego p�ynu.
- Pi�e� ju� kiedy� wino? - spyta� Lampert podaj�c mi kieliszek.
- Nie, ale s�ysza�em o nim. - Usiad�em wygodnie i upi�em nieco szczypi�cego w j�zyk s�odkiego p�ynu.
Dopiero teraz zauwa�y�em, �e Lampert jest podenerwowany i bezskutecznie usi�uje nada� swojej twarzy wyraz rozlu�nienia i po-gody. Siedzieli�my przez kilka minut w milczeniu, po czym spyta� mnie sztucznie oboj�tnym tonem:
- Co s�dzisz o hodowli?
- Przecie� jeszcze nie by�em na jej terenie - odpar�em zdzi-wiony pytaniem.
- No tak, ale chodzi mi o to, co my�lisz o samej idei prowadze-nia takiej dzia�alno�ci charytatywnej - wyja�ni� ostro�nie.
- Idea jest bardzo szlachetna, chyba ty te� tak uwa�asz. W rozsuni�tych drzwiach, kt�re prowadzi�y do wn�trza domu, ukaza�a si� Erna, ca�a zatopiona w sukni� z �usek terranovia�skich smok�w podmorskich. Wesz�a na taras niemal nierealna w t�czo-wych barwach, st�paj�c lekko po swoim odbiciu w l�ni�cej posadz-ce. Za ni� p�yn�y bardzo szerokie r�kawy z delikatnej, opalizuj�cej tkaniny, upodabniaj�c j� do niezwyk�ych rozmiar�w motyla. Mimo woli wsta�em na jej powitanie.
- Erno, wygl�dasz wspaniale - powiedzia�em zupe�nie szcze-rze.
Erna u�miechn�a si�, nie mog�c ukry� zadowolenia, ale zaraz potem, gdy usiad�a obok mnie przy stoliku, wymieni�a z Lampertem porozumiewawcze spojrzenie, jakby wra�enie, jakie na mnie zrobi-�a, by�o ich wsp�lnym triumfem.
Spotkanie up�ywa�o na relacjonowaniu moich ostatnich dni po-bytu na Terranovej, jak r�wnie� na opowiadaniu najnowszych sen-sacji i dowcip�w, gdy na tarasie pojawi� si� Rankor - naczelny le-karz zespo�u H. Zna�em jego twarz z licznych zdj�� przedstawio-nych mi w ramach treningu - ciemne w�osy, br�zowe oczy, opalona twarz okolona czarnym zarostem, wysportowana sylwetka. Opisy-wano mi go jako uosobienie energii i przedsi�biorczo�ci, cho� na zdj�ciach wygl�da� znacznie sympatyczniej. Ledwie sk�oni� mi si� z daleka, ale chcia�em okaza� swoj� dobr� wol� i wsta�em od stolika.
- Jestem Naram - rzek�em wyci�gaj�c do niego r�k�.
- Wiem - odpar� i wycofa� si� w g��b tarasu. - Ju� s�, mo�emy zaczyna�.
Z trudem opanowa�em gniew, nikt jeszcze nie odwa�y� si� tak mnie potraktowa�, ale postanowi�em rozprawi� si� z Rankorem przy najbli�szej okazji. Widzia�em, �e Lampert i Erna chc� zatuszo-wa� niezr�czn� sytuacj�.
- Prosz� bardzo - zawo�a�a Erna bior�c mnie za r�k�. - Pod-opieczni doktora Rankora przygotowali ma�y spektakl. Dla ciebie,
Naramie, powinno to by� bardzo ciekawe, przecie� jeszcze nigdy nie widzia�e� tubylc�w.
- To chyba bardzo... pro�ci ludzie - odpar�em u�miechaj�c si�, jakby nic nie zasz�o.
- O, tak - potwierdzi� Lampert. - Nie nale�y od nich zbyt wiele wymaga�. C�, robimy co mo�emy, �eby jednak czuli si�, jakby to powiedzie�, pe�nowarto�ciowi. Ale to bardzo trudne, bardzo...
Przeszli�my przez obszern� galeri� wype�nion� samozmienia-j�cymi si� obrazami mistrz�w z Terranovej do pomieszczenia z p�koli�cie ustawionymi fotelami przed silnie o�wietlon� prostok�t-n� scen�.
Gdy siadali�my, Erna zr�cznie wsun�a si� mi�dzy mnie a Lam-peria, a p�niej, niby przez roztargnienie, opar�a si� na moim ra-mieniu. Nie mia�em nic przeciwko temu, ale spojrza�em niespokoj-nie na jej m�a. Lampert jednak wydawa� si� ca�kowicie poch�oni�-ty tym, co mia�o za chwil� nast�pi�.
W g��bi sceny pojawi� si� jako dekoracja tr�jwymiarowy obraz, przedstawiaj�cy kilka zielonych drzew na kolorowej ��ce, a prz�d sceny zaj�a grupa oko�o dwudziestu os�b w nies�ychanie barw-nych, krzykliwych strojach. Starodawne ubiory potraktowano tutaj bardzo niefrasobliwie. Jedna z kobiet do kr�tkiej sukienki z XX wie-ku mia�a za�o�on� ogromn� pudrowan� peruk� z wieku XVII, innej za� do krynoliny dodano tyrolski kapelusik. W strojach m�skich pa-nowa� taki sam chaos i do kaftan�w z XVI wieku noszono cylindry lub kapelusze z szerokim rondem, a do greckiej szaty peruk� z har-capem. Mia�o to by� prawdopodobnie zabawne, ale na mnie, mo�e dlatego �e zna�em do�� dok�adnie histori� staro�ytn�, sprawia�o raczej przygn�biaj�ce wra�enie.
- S�ynna pie�� o rado�ci �ycia - zapowiedzia� lekarz. . Rozleg�o si� kilka pojedynczych oklask�w. Wyst�puj�cy nie za-reagowali na nie, ustawili si� wok� jednego ze swych koleg�w, chwycili si� za r�ce i chodz�c woko�o zacz�li �piewa� matowymi, nieprzyjemnie p�askimi g�osami:
The farmer takes a wife, The farmer takes a wite, Tr� - la - la - la - la - la - la, The farmer takes a wite.
Zna�em ten j�zyk. By�o to jedno z dawno zaginionych narzeczy europejskch, kt�re swego czasu sta�o si� nieomal uniwersalnym j�zykiem �wiatowym. Studiuj�c histori� Ziemi zmuszony by�em opanowa� podstawy martwych j�zyk�w i kultur, kt�re je wytworzy-�y, i orientowa�em si�, �e podopieczni Rankora �piewaj� infantyln� piosenk�, kt�r� zna�a kiedy� wi�kszo�� dzieci Europy i Ameryki.
- Opiewaj� pi�kno �ycia na Ziemi, wykonuj�c rytualne czynno�ci
zwi�zane z wyborem w�adcy - rzek� cicho lekarz siadaj�c za nami.
- Wspaniale, prawda? - szepn�a Erna. - Szkoda, �e nie rozu-miem, o czym �piewaj�.
Ograniczy�em si� jedynie do uprzejmego potakiwania, czeka-j�c z napi�ciem na dalszy ci�g tej farsy. Nie tyle zaniepokoi�o mnt� to. �e Rankor k�ama�, bo przecie� musia� wiedzie�, co to za piosen-ka, ale najbardziej zaintrygowa� mnie widok twarzy wyst�puj�cych ludzi. Mimo opalenizny i wypocz�tego wygl�du by�y t�pe i bezmy�-lne, a przy tym... niemal jednakowe. Ten sam wzrost ta�cz�cych mo�na by�o wyt�umaczy� tym, �e wybierano osoby o podobnej bu-dowie, ale twarze?! Tak jakbym ogl�da� jedn� w kilkunastu prze-braniach i dotyczy�o to zar�wno m�czyzn, jak i kobiet. A mo�e te barwne, r�norodne stroje mia�y mnie zmyli�, ukry� co�, czego nie powinienem zauwa�y�?
- Widz�, �e jeste� bardzo przej�ty przedstawieniem - us�y-sza�em szept Erny.
- Och, nie - powiedzia�em szybko. - Chyba... chyba to twoja obecno�� robi na mnie takie wra�enie.
Przysz�o mi w ostatniej chwili do g�owy, �eby to powiedzie�, bo wola�em na razie nie wspomina� nikomu o moich spostrze�eniach, ale Erna bior�c moje s�owa za dobr� monet� spojrza�a na mnie z zachwytem i przysun�a si� jeszcze bli�ej.
W przedstawieniu zapewne nie przewidziano dalszego rozwoju akcji, bo aktorzy nieustannie kr��yli po scenie monotonnie zawo-dz�c t� sam� melodi�. Ich wystudiowane, automatyczne ruchy nie pasowa�y do charakteru i tre�ci piosenki. Niekt�rzy sztucznie u�-miechni�ci kr�cili si� bezradnie, poj�kuj�c niewyra�nie s�owa, inni, jak zal�knione zwierz�ta, patrzyli na nas szeroko rozwartymi ocza-mi. Nagle jeden ze �piewaj�cych zachwia� si� i run�� na estrad�, a jego cia�em zacz�y wstrz�sa� konwulsje tak silne, �e tors i nogi uderza�y mocno o pod�og�.
Zerwali�my si� z miejsca. Rankor ju� bieg� w kierunku sceny i wyra�nie roze�lony krzykn��:
- Kto mu to da�?!
Podszed� szybko do le��cego roztr�caj�c gapi�w i wcisn�� mu mi�dzy z�by jaki� przedmiot wyj�ty z kieszeni marynarki. Natych-miast znale�li si� stra�nicy, kt�rzy wywlekli chorego, a Rankor przepraszaj�c nas za ten incydent przerwa� przedstawienie i wy-prowadzi� pozosta�ych aktor�w drugim wyj�ciem.
- Wyj�tkowo paskudna sytuacja - stwierdzi� Lampert. - Chcie-li�my ci pokaza� tubylc�w z jak najlepszej strony, a tu prosz�, taki wypadek.
~ Bardzo mi przykro - doda�a Erna. - Ale mamy jeszcze wino i terranovia�skie zak�ski.
Wym�wi�em si� jednak od kolacji konieczno�ci� przejrzenia kil-
ku dokument�w i poprosi�em o odwiezienie mnie do Pireusu przez jednego ze stra�nik�w.
Rzeczywi�cie musia�em zaj�� si� dokumentacj�, a przede wszystkim chcia�em jeszcze raz przeczyta� kopi� ostatniego ra-portu Lamperia i Rankora. Niestety, po przybyciu do domu bezsku-tecznie usi�owa�em wywo�a� z pami�ci komputera owo sprawozda-nie. Ekran wci�� wy�wietla� napis "Brak danych", chocia� by�em pewien, �e przed odlotem z Terranovej sam wprowadzi�em �w ra-port do programu.
Rozdzia� II
Wczesnym rankiem pojecha�em do Aten, spotka-�em si� z Lampertem na terenie bazy i wraz z nim, w towarzystwie jeszcze czterech stra�nik�w, rozpocz��em inspekcj� zespo�u H.
Hodowla zajmowa�a cz�� centralnej dzielnicy dawnej metro-polii, skupiaj�c si� wok� okr�g�ego placu i kilku promieni�cie roz-chodz�cych si� ulic. Nie by� to teren �ci�le odgraniczony od reszty zrujnowanego miasta, a posterunki rozmieszczone wok� zespo�u H mia�y charakter raczej formalny. Zreszt� nie nale�a�o si� temu dziwi�. Tubylcy i tak nigdy nie przekraczali wydzielonego obszaru, bowiem zdawali sobie spraw�, �e nie b�d� w stanie wy�y� poza kontrolowanym przez nas terenem. O ile mi wiadomo, w pocz�tko-wej fazie organizowania hodowli zdarza�y si� samowolne oddale-nia zako�czone rych�ym zgonem w�r�d ruin. Obecnie, jak wynika�o z ostatnich raport�w, panowa� tu spok�j i dyscyplina, a zas�ugi po-�o�one na tym polu przez Lamperia Vrena i jego �on� Ern� zosta�y specjalnie wynagrodzone.
Szli�my szerok�, wyludnion� ulic� czuj�c ostatnie powiewy ch�odnego powietrza, kt�re za kilka godzin b�dzie nas d�awi� upa-�em po�udnia. D�ugie cienie �wie�o wymalowanch fasad kilkupi�-trowych dom�w k�ad�y si� na czysto utrzyman� jezdni�, ma�a ci�-�ar�wka wywozi�a w�a�nie pojemniki ze �mieciami, a nad naszymi g�owami ko�ysa�y si� przewieszone w poprzek ulicy girlandy sple-cione z laurowych ga��zi. Trzy i p� tysi�ca lat temu li�cie lauru wie�czy�y skronie sportowc�w i poet�w, dzi� szumi� nad nami, kt�-rzy pokonali�my �mier� naszej ojczyzny - Ziemi.
- Jeszcze �pi� - odezwa� si� Lampert. - Ale zaraz zobaczysz, jaki tu b�dzie ruch. Dzisiaj jest dzie� targowy.
- Czym oni mog� handlowa�? - spyta�em przygl�daj�c si� wy-mytym szybom i zamiecionym chodnikom.
- Robi� proste przedmioty domowego u�ytku, szyj� ubrania, a
11
niekt�rzy nawet pr�buj� rze�bi� w kamieniu - odpar� z dum� Lam-pert. - Musimy ich czym� zajmowa�, by czuli si� potrzebni.
- To nasz obowi�zek - powiedzia�em z roztargnieniem, przy-patruj�c si� ludziom, kt�rzy wychodzili z dom�w i id�c w pewnej odleg�o�ci spogl�dali na nas raczej z niech�ci� ni� z zainteresowa-niem. Niscy, cho� silnie zbudowani, o bezbarwnych, g�stych w�o-sach, szli jeden za drugim klaszcz�c bosymi stopami po chodniku.
- Jednak nauczanie postanowili�cie ostatecznie zlikwidowa�
- zwr�ci�em si� do Lamperia.
- Nie mia�o ono wi�kszego sensu. Nie potrafili zapami�ta� podstawowych symboli. Zanik zdolno�ci my�lenia abstrakcyjnego sprawi�, �e najprostsze poj�cia z zakresu matematyki...
- Czyta�em raporty - rzek�em, przerywaj�c potok jego wymo-wy.
Przez jaki� czas szli�my w milczeniu, eskortowani przez kilku stra�nik�w. Nasze ciemnob��kitne, stabilizowane termicznie no-woczesne uniformy by�y niew�tpliwie obcym wtr�tem po�r�d staro-�wieckich fasad dom�w i prostych stroj�w tubylc�w, kt�rzy bar-wnym t�umem przemykali si� pod �cianami.
Tr�jka dzieci wybieg�a z pobliskiego domu i wo�aj�c co� w nie-zrozumia�ym dialekcie sz�a za nami podskakuj�c i wymachuj�c r�-kami. Zatrzyma�em si�, �eby pochwyci� jednego z urwis�w, jednak dziecko, krzycz�c wniebog�osy, wyrwa�o mi si� z r�k i skry�o w po-bliskiej bramie.
- Boj� si� mnie - stwierdzi�em. - Przecie� sprawozdania do-nosi�y o zaniku tego rodzaju emocji?
- Z dzie�mi r�nie bywa - rzek� Lampert marszcz�c brwi i da-j�c znak jednemu ze stra�nik�w.
Ten pobieg� do bramy i po chwili wyprowadzi� z niej kilkuletnie-go ch�opca, kt�ry zacz�� podskakiwa� przede mn� zanosz�c si� �miechem. Lampert nie wygl�da� jednak w dalszym ci�gu na zado-wolonego.
- Dlaczego akurat jego? - warkn�� na stra�nika, kt�ry przypro-wadzi� ch�opca. Zamilk� jednak zaraz i udawa�, �e bawi go zacho-wanie dzieciaka, gdy tylko zauwa�y�, �e s�ucham tego, co m�wi ch�opiec.
- Jak si� nazywasz? - spyta�em w j�zyku uniwersalnym, pa-trz�c na jego opalon� buzi� z ogromnymi ciemnymi oczami pod grzyw� kruczoczarnych w�os�w. By� zdecydowanie inny ni� jego b��kitno- lub szaroocy koledzy, podobni do wszystkich mieszka�-c�w hodowli. Id�c ulic� wci�� mia�em wra�enie, �e ogl�dam t� sam� twarz, tyle �e w r�nych wariantach.
- Irmis - odpar� nie przestaj�c si� u�miecha�, chocia� u-�miech ten wygl�da� coraz bardziej �a�o�nie i sztucznie. - Jestem
�Irmis.
12
- Ile masz lat? - pyta�em nadal, ogl�daj�c jego czytrzelali do kr�tko przyci�te paznokcie.
- Jestem Irmis z Aten - powt�rzy� ch�opiec i schowa� za ^ ni� -d�onie.
- Speszy�e� go - za�mia� si� Lampert. - Ma pewnie dziesi�u-albo dwana�cie lat. Zreszt� zapytamy o to Rankora, on prowadzi centraln� kartotek�. Podaj sw�j numer - rzuci� w stron� ch�opca, a ten momentalnie wyrecytowa�:
- Pi��set dwadzie�cia trzy!
- Pu��cie go! - rzek� Lampert do stra�nik�w, kt�rzy stali z oby-dwu stron dziecka.
Irmis znikn�� szybko w t�umie gapi�w przypatruj�cych si� tej scenie.
- Idziemy! - zawo�a� g�o�no Lampert. - Idziemy na targ.
Ludzie ruszyli, a my za nimi. Po kilku minutach doszli�my do okr�g�ego placu pe�nego r�nokolorowch stragan�w. Z g�o�nik�w rozwieszonych na metalowych s�upach p�yn�a skoczna, zupe�nie obca mr muzyka, przerywana od czasu do czasu has�ami w rodza-ju: "Witamy inspektora Narama z Terranovej" lub "Cieszymy si� z pobytu Narama w naszym mie�cie".
Stragany wype�nione by�y prymitywnymi wyrobami tubylc�w, kt�rzy snuli si� po�r�d drewnianych kiosk�w, rozmawiaj�c mi�dzy sob� przyciszonymi g�osami. Obok stos�w niezgrabnych but�w pi�trzy�y si� wystrugane z drewna podobizny naszych statk�w kos-micznych, p��cienne bluzy s�siadowa�y z kamiennymi podobizna-mi wie�y ��czno�ci, a obrobione kawa�ki plastiku, przypominaj�ce miseczki, le�a�y obok p�czk�w drobnych kwiat�w, kt�re na ka�dym kroku wr�czali nam sprzedaj�cy.
Nagle przy jednym ze stragan�w powsta�o zamieszanie. Dwaj tubylcy, ok�adaj�c si� pi�ciami, str�cili stos kamiennych figurek, inni, wrzeszcz�c, pr�bowali ich rozdzieli�. Nasi stra�nicy rzucili si� w kierunku kiosku, gdy powietrzem targn�� huk wystrza�u, kt�ry po-��czy� si� z rw�cym b�lem w moim lewym ramieniu. Odruchowo pa-d�em na ziemi�. Us�ysza�em jeszcze odg�osy dw�ch strza��w, ale �aden z nich ju� mnie nie dosi�gn�!. Jasne by�o, �e napastnik strzela troch� na o�lep.
Za chwil� podbieg� do mnie Lampert.
- Nic ci nie jest? - us�ysza�em nad uchem jego zduszony w�ciek�o�ci� g�os. - Zaraz b�dzie helikopter.
Naciska� guziki mikronadajnika na piersi swojego uniformu, wy-wo�uj�c ochron� bazy. Krzyki, tupot uciekaj�cych i gwizdki stra�y gin�y w trzasku wal�cych si� stragan�w. Charakterystyczny j�k wystrzeliwanych naboi obezw�adniaj�cych �wiadczy�, �e nie patyczkowano si� zbytnio z tubylcami.
Le�a�em za jednym z kiosk�w, w zasi�gu wzroku mia�em jedy-
13
l�kaj�cych. Jeden z nich przewr�ci� si�, lecz po-tna pobieg� po chwili dalej, gubi�c ciemn�, krysta-f� wielko�ci pi�ci, kt�ra potoczy�a si� pod stra-si�gn�� po ni� r�k�, tak aby nie zauwa�y� tego tej chwili nadlecia� helikopter i stra�nicy, otoczy-Inym murem, przeprowadzili do kabiny. domu - rozkaza� Lampert sadowi�c si� tu� obok zyna oderwa�a si� od ziemi. Rozdmuchiwa�a �mi-iytku tubylc�w, gin�ce w chmurze ��tego py�u.
- Mia�e� du�o szcz�cia - m�wi�a Erna opatruj�c moje rami�. - Rana jest niegro�na, kula tylko ci� drasn�a. Le� spokojnie.
- Sk�d si� tutaj wzi�a taka bro�? - pyta�em zaniepokojony. -Huk by� taki, jak przy odpalaniu rakiet no�nych.
Erna silnie przycisn�a palcami plaster, kt�ry powoli b�dzie wrasta� i zasklepia� moj� ran�.
- Nie wiem. Naprawd�, trudno mi wyja�ni� - powiedzia�a zmieszana.
- W ko�cu jeste� odpowiedzialna za stan bezpiecze�stwa we-wn�trz zespo�u H - zauwa�y�em.
- Owszem... ale pierwszy raz zdarzy�o si� co� takiego. W tej chwili przeprowadzamy generaln� rewizj� wszystkich dom�w.
- Chcia�bym rozmawia� - podkre�li�em to s�owo - ze spraw-c�... hm... wypadku. Musia� strzela� do mnie z jednego z tych staro-�ytnych pistolet�w czy rewolwer�w. Widzia�em je kiedy� w muze-um na Terranovej, ale �adnego z eksponat�w nie uda�o mi si� uru-chomi�.
- To bardzo dziwne, sama nie wiem, co powiedzie�... Przez jej twarz przemkn�� cie�. Odnios�em wra�enie, �e to t�u-miona z�o��, kt�r� zmuszona by�a opanowa�.
- Nie lubisz Ziemian? - spyta�em poprawiaj�c poduszk� na le-�ance i uk�adaj�c si� wygodniej.
- Szczerze m�wi�c, nie - odpar�a nachylaj�c si� nade mn�. -Robimy tutaj wszystko, co tylko mo�liwe, aby nie czuli si� nieszcz�-�liwi. Opiekujemy si� nimi, �ywimy ich, leczymy, po�wi�cili�my dziesi�� lat �ycia w oddaleniu od Terranovej...
Zdawa�o mi si�, �e rozp�acze si� za chwil�. Po�o�y�em r�k� na jej d�oni i spyta�em:
- Ale dlaczego to robicie? Erna spojrza�a mi prosto w oczy.
- To biedacy. Trzeba mie� lito�� nad nimi.
- l nic wi�cej? Przecie� s� takimi samymi lud�mi jak my. Zau-wa�y�em, �e fizycznie nic si� nie zmienili.
14
- Nic - odpar�a ze z�o�ci�. - Najlepszy dow�d, �e strzelali do ciebie.
- Kto� musia� da� im bro� i nauczy� ich pos�ugiwa� si� ni� -powiedzia�em cofaj�c r�k� z d�oni Erny.
- Wykluczone - rzuci�a lodowatym tonem, podnosz�c si� z brzegu le�anki. - Przecie� od setek lat nikt nie u�ywa czego� takie-go. Zreszt� - doda�a ze sztuczn� oboj�tno�ci� - m�j nadz�r jest czysto tytularny. W�a�ciw� opiek� sprawuje Rankor. Jego powinie-ne� pyta�.
- Chcia�bym si� zdrzemn�� - powiedzia�em. - Jestem zm�-czony, ale obud�cie mnie, gdyby co� by�o wiadomo.
Erna skin�a g�ow� i wysz�a, zasun�wszy za sob� drzwi.
Odczeka�em jaki� czas le��c nieruchomo na plecach, po czym si�gn��em r�k� do kieszeni ukrytej na lewej piersi uniformu. Ode-tchn��em z ulg� - zdj�cie podarowane mi przez Ouesta nie ucier-pia�o podczas tego incydentu. Co prawda nie figurowa�o w reje-strze przedmiot�w przywiezionych przeze mnie na Ziemi�, ale by�o jedynym dowodem na to, �e oficjalne raporty Lamperia i Rankora nie informuj� Terranovej o wszystkich zjawiskach zachodz�cych na terenie zespo�u H.
Z t� niewielk� tr�jwymiarow� plakietk� wi�za�a si� pewna histo-ria, kt�r� obieca�em rozwik�a�. Niestety, nie zd��y�em dotrzyma� danego s�owa. M�j najlepszy przyjaciel Quest zgin�� w okolicy bag-nistych rozlewisk Oradu w jednej z licznych ekspedycji przeciwko tubylcom. Po kilku tygodniach poszukiwa�, gdy nie odnaleziono jego cia�a, uznano go za zmar�ego, tym bardziej �e b�ota Oradu roz-puszcza�y szcz�tki organiczne. Niekt�rzy cz�onkowie jego ekspe-dycji zeznawali, �e dobrowolnie opu�ci� w nocy dobrze strze�ony ob�z, ale nie dawano im wiary, wiedz�c, �e bagniste wyziewy po-siadaj� w�a�ciwo�ci halucynogenne.
W ka�dym razie Quest, kt�ry przede mn� pe�ni� funkcj� inspek-tora zespo�u H, przywi�z� to zdj�cie z Ziemi. Trafi� na nie przypad-kiem, gdy porz�dkowa� materia� rejestrowany przez automatyczne kamery z wie�y ��czno�ci, kt�re kadr po kadrze fotografowa�y przez ca�� dob� okolice. Kamery by�y, mo�na tak rzec, reliktem przesz�o�ci, kiedy jeszcze spodziewano si�, �e kto� znienacka za-atakuje hodowl� lub jakie� ocala�e zwierz� pojawi si� w polu widze-nia. Od dawna nikt nie interesowa� si� tymi sp�ywaj�cymi do archi-wum ta�mami i dopiero znany z pedantycznej skrupulatno�ci Quest przeprowadzi� osobi�cie przegl�d zarejestrowanego materia�u.
Zdj�cie ukazywa�o na tle fragmentu ruin Akropolu drobn� po-sta� dziewczyny o p�omiennorudych w�osach, ubranej w srebrzy-
15
sty str�j, �ci�le przylegaj�cy do jej szczup�ej sylwetki. W d�oni trzy-ma�a niec�c� migotliwy blask czarn� kul�, identyczn� z t�, kt�ra wypad�a komu� z kieszeni i potoczy�a si� pod stragan podczas za-mieszania na targowisku.
Quest, nie m�wi�c nikomu o dokonanym odkryciu, zacz�� dys-kretnie inwigilowa� personel hodowli. Dziewczyna na pewno nie by�a �on� kt�rego� ze stra�nik�w, nikt nie widzia� nigdy czarnej kuli, a ruin Akropolu nie traktowano jako miejsca godnego zwiedza-nia. Kiedy m�j przyjaciel pokaza� to zdj�cie kilku naukowcom z Ter-ranovej, wy�miali go, �e kto� podrzuci� mu zr�czny fotomonta�. Je-dnak jeden z naszych znajomych, zajmuj�cy si� zawodowo kos-mofotografi�, bezapelacyjnie stwierdzi� autentyczno�� zdj�cia. Wtedy w�a�nie jeden z wy�szych urz�dnik�w zarz�dzaj�cych ze-spo�em H z Terranovej zwr�ci� Ouestowi uwag�, �e by� mo�e pa-kuje si� w jak�� niebezpieczn� afer�, a nadanie jej rozg�osu mog�o-by zaszkodzi� hodowli.
Obieca�em mojemu przyjacielowi, �e postaram si� nieoficjalnie wy�wietli� t� spraw� i czu�em, i� teraz nadszed� w�a�ciwy moment, aby zacz�� prowadzi� inspekcj� zgodnie z obowi�zuj�c� procedu-r�. Plan budynk�w dowodzenia, rozk�ad domu N/ren�w i sie� ulic zespo�u H mia�em tak wt�oczone w pami��, �e z zamkni�tymi ocza-mi m�g�bym si� po nich porusza�. Posiada�em niezb�dny zas�b wiedzy, dotycz�cej przesz�o�ci tej nieszcz�snej planety, a moje dane co do aktualnego stanu hodowli znakomicie uzupe�nia�y szczeg�owe �yciorysy Lamperia, Erny i Rankora. Zagadk�, jak mi si� wtedy wydawa�o, kry�a jedynie przysz�o��.
Przez amfilad� z przepychem urz�dzonych pokoi, przez tarasy bujnie pieni�cej si� ro�linno�ci wydosta�em si� z domu Vren�w i wkroczywszy na teren zespo�u, poszed�em w kierunku kliniki pro-wadzonej przez doktora Rankora.
Rozdzia� III
Gmach kliniki Rankora po�o�ony by� w pobli�u okr�g�ego placu, na kt�rym zosta�em postrzelony. W obawie, �e tego rodzaju wypadek mo�e si� powt�rzy�, a nie chc�c jednocze�-nie w moj� inspekcj� wtajemnicza� oficjalnej ochrony, po�yczy�em od stra�nika ma�y samoch�d elektryczny, jeden z tych, jakimi poru-sza�a si� wi�kszo�� personelu bazy. Lustrzane szyby pancerne chroni�y mnie dobrze zar�wno przed wzrokiem ciekawskich, jak i przed ewentualnym atakiem.
Na g��wnej ulicy zespo�u H ruch by� niewielki. Kilku przechod-ni�w na widok mojego samochodu skry�o si� w bramach, patrole przeczesywa�y boczne ulice, a od czasu do czasu popo�udniow� ci-sz� rozjarzon� pomara�czowym blaskiem chyl�cego si� s�o�ca przerywa� gwizd sonostartera.
Targowisko, na kt�rym dosz�o do porannych zamieszek, by�o uprz�tni�te do czysta i polan� wod�, kt�ra po wyschni�ciu tworzy�a rudoczerwone plamy na bia�ym betonie. Przeszed�em przez plac, widz�c ju� z daleka ciemnoszary, masywny budynek kliniki. O ile dobrze pami�ta�em, by� to przebudowany i unowocze�niony dawny pa�ac rz�dowy, w kt�rym siedzib� mia�y kiedy� w�adze pa�stwa, obejmuj�cego swoim zasi�giem do�� du�� po�a� po�udniowo--wschodniej Europy.
Przed paradn� bram� ozdobion� marmurowymi kolumnami nie by�o nikogo, jednak elektroniczny system zabezpiecze� dobrze chroni� wej�cia przed niepo��danymi osobami. Na szcz�cie m�j specjalny �eton identyfikacyjny potrafi� zmusi� automaty do otwar-cia przede mn� ka�dego wej�cia.
Przy�o�y�em d�o� z wsz^C^^p^or� mikroanalizatorem do p�ytki rozpoznawczej i dral^^wdlftH^ny^^ si�, ukazuj�c ciemne wn�trze wiej�cego ch�odg?y<orytarza.
Wszed�em. Echo po^(r)S[z^toJVul^ trzask zamykanej bramy i po chwili czujniki zapali�y dwa rz�dy lamp zawieszonych pod beczkowatym sklepieniem, rozpraszaj�c ciemno�� nasycone ostrym zapachem �rodk�w dezynfekuj�cych. Zza kratownic apara-tury klimatyzacyjnej wbudowanej w �ciany ni�s� si� ledwie dos�y-szalny, basowy szum. Lekkie dr�enie granitowej posadzki �wiad-czy�o, �e w g��bokich piwnicach nie ustaje praca agregat�w zape-wniaj�cych klinice samowystarczalno�� nawet w wypadku znisz-czenia bazy dowodzenia i zespo�u H. Szed�em wdychaj�c ch�odne, nasycone wilgoci� powietrze, wibruj�ce w regularnych odst�pach czasu g��bokim, przeci�g�ym westchnieniem, dochodz�cym z g��-bi korytarza, w kt�rego p�mroku zbiega�y si� perspektywicznie pasy niebieskawych �wiate�. To pompy przetacza�y wod� z podzie-mnych zbiornik�w poprzez uzwojenia aparatury regeneracyjnej, mieszcz�cej si� w centralnej cz�ci kliniki.
Zna�em dobrze rozk�ad budynku i bez wahania skierowa�em si� w stron� ruchomych schod�w, wynosz�cych na pierwsze pi�tro. Oczywi�cie kamery telewizyjne umieszczone przy drzwiach wej�-ciowych na pewno zawiadomi�y ju� personel dy�uruj�cy o moim przybyciu, tym niemniej by�em zdziwiony, �e u szczytu eskalatora czeka� na mnie Rankor z zapasowym niebieskim kitlem przewie-szonym przez r�k�.
� - Witam - powiedzia� stoj�c sztywno i mierz�c mnie niech�t-nym spojrzeniem. - Jak si� czujesz po wypadku?
- G�upstwo - odpar�em zastanawiaj�c si�, czy Rankor nie jest przypadkiem zawiedziony moim dobrym stanem zdrowia. - To tyl-ko dra�ni�cie. Chcia�bym zobaczy� szpital, laboratorium i oddzia� specjalny.
- Szpital mo�esz zwiedzi�, ale wej�cie do laboratorium i od-dzia�u specjalnego wymaga szczeg�lnych uprawnie� - powiedzia� u�miechaj�c si� z satysfakcj�. - A ty zapewne ich nie posiadasz.
- Sk�d wiesz?'-spyta�em g�o�no, usi�uj�c opanowa� ogarnia-j�cy mnie gniew.
Rankor wzruszy� ramionami i odwr�ci� si� na pi�cie.
- Je�eli chcesz zwiedzi� szpital, prosz� za mn� - rzuci� jesz-cze przez rami� i ruszy� w g��b korytarza.
- Zaczekaj! - krzykn��em z w�ciek�o�ci�.
Lekarz zatrzyma� si� niezdecydowanie, patrz�c na mnie z irytu-j�cym, pob�a�liwym zainteresowaniem.
Nienawidzi�em go w tej chwili i pod wp�ywem tego uczucia po-st�pi�em zupe�nie nieodpowiedzialnie. Ujawni�em si�� wewn�trznej koncentracji niewidoczny dot�d, umieszczony na moim czole Znak Najwy�szej Godno�ci - z�ot� liter� T otoczon� kr�giem purpurowe-go s�o�ca. Znak ten zobowi�zywa� ka�dego do udzielenia mi wszelkiej pomocy. Nikt z dow�dztwa zespo�u H nie wiedzia�, �e po-siadam ZNG - najwi�ksze wy r�ei^ni^. mieszka�c�w Terranovej,
18 .'*� *
kt�ry wolno mi by�o ujawni� jedynie w sytuacji najwi�kszego zagro-�enia. Chodzi�o o to, a�eby nada� mojej misji mniej oficjalny cha-rakter, a mnie pozwoli� na wi�ksz� swobod� ni� w wypadku post�-powania zgodnie z obowi�zuj�c� etykiet� przewidzian� dla osobi-sto�ci pa�stwowych.
Rankor zblad�, ale musz� przyzna�, �e zachowa� si� z wielk� godno�ci�, mimo �e zdawa� sobie spraw� ze swojej sytuacji, gdy-bym zechcia� donie�� w�adzom o jego lekcewa��cym zachowaniu w stosunku do mnie. Grozi�o mu w takim wypadku d�ugoletnie wi�-zienie, po��czone ze zsy�k� na terranovia�skie bagna, gdzie cze-ka�aby go pewna �mier�. Podszed� do mnie.
- Lampert nie powiedzia� mi, �e jeste� obdarzony ZNG - rzek� opuszczaj�c nisko g�ow�.
- On o.tym nie wie - odpar�em. - �ycz� sobie, aby� go nie po-wiadamia�.
- Rozkaz.
Wzi��em z jego r�k niebieski kitel i zarzuci�em go na ramiona. Zdawa�em sobie doskonale spraw� z ryzyka, na jakie narazi�em si� ukazuj�c mu ZNG. ale jednocze�nie nie mog�em opanowa� uczu-cia zadowolenia, widz�c zmieszanie i strach Rankora, kt�re stara� si� ukry� pod oboj�tnym wyrazem twarzy.
Ruchomym chodnikiem, bezszelestenie p�yn�cym w�skim ko-rytarzem, przedostali�my si� do tylnej cz�ci budynku, w kt�rej po-�o�one by�o laboratorium in�ynierii molekularnej. Zespo�u kilku-dziesi�ciu pomieszcze� nafaszerowanych aparatur� elektronicz-n�, komputerowymi systemami technologii syntez organicznych i automatycznymi liniami analiz strzeg�o poza zamkami szyfrowymi kilkunastu stra�nik�w przechadzaj�cych si� po korytarzach.
Nie by�em ciekaw elektroniki - pozna�em j� dostatecznie do-brze na Terranovej. gdzie znajdowa�o si� kilka podobnych labora-tori�w; dlatego gdy Rankor wprowadzi� mnie do gabinetu analiz cy-toplazmatycznych i zacz�� obja�nia� rewelacyjne dzia�anie apara-tury do bada� struktury kom�rki, przerwa�em mu:
- Interesuje mnie wy��cznie post�p przy odtwarzaniu uszko-dzonych struktur chromosomowych.
- Moje kwartalne sprawozdania... - zacz�� Rankor.
- Chcia�bym jednak us�ysze� to od ciebie - zaznaczy�em.
- Widzia�e� przecie� ludzi z hodowli, dobrze wygl�daj� i s� zdrowi...
- Rzeczywi�cie zdrowi i sympatyczni, opr�cz tego, �e jeden od razu dosta� ataku padaczki, a inny do mnie strzela�.
Rankor mrukn�� co� pod nosem udaj�c, �e nagle zainteresowa� go obraz wysy�any przez mikroskop elektronowy.
- Zauwa�y�em, �e oni si� boj� - m�wi�em dalej. - Patrzyli na mnie, jakbym mia� ich po�re�, a jednocze�nie s� jacy�... ot�piali.
19
- Po prostu s� spokojni, mo�e troch� strachliwi, przecie� je-ste�my dla nich obcy - powiedzia�, wci�� wpatruj�c si� w obraz. -Proponuj�, �eby�my poszli dalej.
Drugie pomieszczenie okaza�o si� niemal identyczne jak pierw-sza sala. l tutaj nie znalaz�em nic ciekawego.
- Czy mo�esz mi wyt�umaczy� niezwyk�e podobie�stwo wszystkich ludzi z hodowli? - spyta�em ze znudzeniem przypatru-j�c si� znanym mi urz�dzeniom. - Oni wydaj� si� by� niemal tacy sami.
Rankor milcza� przez chwil� id�c z opuszczon� g�ow�, nim za-cz�� cicho m�wi�.
- Przecie� nie ma ich wielu, kojarz� si� zwykle, b�d�c w do�� bliskim pokrewie�stwie, cho� oczywi�cie wykluczone s� zwi�zki najbli�szej rodziny.
- Mam nadziej�, �e nie stosujecie klonowania. Zaprzeczy� potrz�saj�c gwa�townie g�ow�, ale patrzy� w bok, jakby si� ba�, �e wyczytam z jego oczu prawd�. Jego zachowanie w�a�ciwie potwierdzi�o moje przypuszczenia, ale podstawowym pytaniem by�o: gdzie te zabiegi robiono i przede wszystkim po co? Na razie jednak uda�em, �e jego odpowied� ca�kowicie mnie uspo-koi�a i postanowi�em bardzo dok�adnie wszystko obserwowa�.
Przechodzili�my przez pomieszczenia wype�nione szafami au-tomatycznych analizator�w.
- Ilu masz chorych? - spyta�em Rankora.
- Siedmiu - odpar� otwieraj�c przede mn� drzwi kolejnego po-koju. - Czy to takie wa�ne?
- Bardzo, chcia�bym ich obejrze� - powiedzia�em wchodz�c do sali szpitalnej.
Chorzy przykryci bia�ymi kocami le�eli na grubych owalnych materacach pod przezroczystymi kloszami, a wi�zki kolorowych rur i kabli zwisaj�ce z sufitu doprowadza�y do ka�dego powietrze i odpowiednie leki, dozowane przez komputer kontroluj�cy stan zdrowia pacjent�w. Wszyscy spali, a monitor umieszczony obok ka�dego chorego pokazywa� wykresy akcji serca, ci�nienia i tem-peratury.
- Czy jest tu ten epileptyk z teatru? - spyta�em. - O ile pami�-tam z raport�w, padaczka w�r�d tubylc�w zosta�a ca�kowicie wyle-czona.
Rankor wskaza� na jednego z le��cych.
- To jest odosobniony przypadek.
Przypatrzy�em si� twarzy chorego i przysi�g�bym, �e to nie ten, kt�ry dosta� ataku w czasie przedstawienia. Tamten mia� szerok�, sinaw� blizn� pod prawym okiem. Wida� nie zdo�ano jej zupe�nie pokry� teatralnym makija�em i dlatego dostrzeg�em j� wyra�nie. By� to zreszt� jedyny element, kt�ry odr�nia� go od pozosta�ych
20
aktor�w. Co si� z nim sta�o? Przypomnia� mi si� okrzyk Rankora, gdy bieg� do chorego: "Kto mu to da�?" Nie by�o sensu pyta� o to te-raz, nie chcia�em, �eby Rankor sta� si� zbyt czujny, wiedz�c, jak wiele zauwa�y�em.
- Co to za ch�opiec, Irmis, numer pi��set dwadzie�cia trzy? -zapyta�em, gdy wychodzili�my z sali. - Rozmawia�em z nim dzisiaj.
- Irmis... tak - zaj�kn�� si� i milcza� przez chwil�. - To bardzo zdolny ch�opiec, przyswoi� sobie nawet niekt�re symbole matema-tyczne.
- Taka inteligencja niecz�sto si� tu zdarza - powiedzia�em lek-kim tonem, cho� zastanowi�o mnie, co tak zaniepokoi�o go w moim pytaniu.
- Hodowla rozwija si� jak najlepiej - m�wi� pospiesznie Ran-kor. - Odsetek mutant�w jest tak nieznaczny, �e w�a�ciwie rozwa-�amy likwidacj� oddzia�u specjalnego.
- Chcia�bym go jednak zobaczy�.
- Jak sobie �yczysz.
Wyszli�my na jasno o�wietlony, wy�o�ony bia�ym marmurem korytarz, kt�ry doprowadzi� nas do srebrnych drzwi d�wigu. G��bo-kie posapywanie ukrytych pomp nie ustawa�o, zdaj�c si� chwilami wzmaga� urywanym rytmem, jak oddech konaj�cego.
- Czy to ty odtworzy�e� kolibry? - spyta�em Rankora, gdy zje�-d�ali�my wind�. - Nadzwyczajne osi�gni�cie...
- Ja, Naramie - odpar� pochylaj�c g�ow�. - To jedyne zwierz�-ta, kt�re �yj� teraz na Ziemi, l nawet nie mo�na ich wypu�ci� na wolno��.
- Truj�ce ro�liny? - spyta�em. Kiwn�� g�ow� ze smutkiem.
- Nawet woda powierzchniowa mog�aby je zabi�. .Winda zatrzyma�a si� i ujrzeli�my stoj�cego naprzeciw nas Lamperta w asy�cie dw�ch stra�nik�w.
- Inspektorze! - zawo�a� dow�dca zespo�u H. - Erna i ja mar-twili�my si� o ciebie, ale widz�, �e jeste� pod doskona�� opiek� le-karsk�.
Rankor skrzywi� si� kwa�no.
- Inspektor �yczy� sobie zwiedzi� klinik�.
- Oczywi�cie, prosimy. Nie mamy tu nic do ukrycia, prawda, doktorze? - spyta� Lampert id�c obok mnie.
Westchnienia pomp na tle basowego pomruku klimatyzator�w nie ustawa�y. Szli�my cylindrycznym korytarzem, ca�kowicie wy�o-�onym ciemnobr�zow� mas� t�umi�c�. G�r� bieg�y grube pnie rur, natomiast w�ski chodnik, kt�rym si� posuwali�my, kry� w sobie lampy pod�wietlaj�ce nas od do�u strumieniami sinawego �wiat�a. Im d�u�ej szli�my korytarzem, tym ha�as wywo�any prac� pomp, po-��czony z sapaniem jakich� silnik�w, stawa� si� bardziej natarczy-
21
wy. Wreszcie Rankor otworzy� p�okr�g�e, wkl�s�e drzwi i znale�li�-my si� w niewielkim pomieszczeniu.
- Oddzia� specjalny - rzek�. - Mamy tylko dw�ch chorych. Pok�j dzieli� si� na dwa bli�niacze boksy, w kt�rych przebywali pacjenci. Z lewej strony tubylec ca�y poro�ni�ty g�stym czarnym w�osem wyci�gn�� do nas zako�czon� szponiastymi pazurami r�k�, natomiast siedz�cy z prawej strony zdawa� si� nie wykazyw� �adnych zmian i dopiero gdy zwr�ci� twarz w naszym kierunku, zauwa�y�em trzecie oko otwieraj�ce si� po�rodku czo�a.
- Czy to ju� wszyscy? - spyta� Lampert.
- Wszyscy - odpar� kr�tko Rankor.
- Jak to? - krzykn�� dow�dca. - Przecie� w�a�nie na ten od-dzia� przywieziono przed godzin� rannego zamachowca! Stwier-dzono u niego objawy schizofrenii...
Rankor spojrza� na niego zaskoczony.
- Ale� przywieziono tu tylko jego zw�oki... Otrzyma� zbyt du�� dawk� �rodka odurzaj�cego... - j�ka� si� patrz�c to na Lamperia, to na mnie. Jego d�onie tak mocno dr�a�y, �e musia� je wcisn�� g��-boko w kieszenie fartucha.
Dow�dca podszed� bli�ej, wpatruj�c si� z oburzeniem w twarz Rankora.
- Przecie� otrzyma�em meldunek: stra�nicy przywie�li tego cz�owieka tutaj, bo zachowywa� si� niezwykle agresywnie, a przy tym nienormalnie. By� jednak zupe�nie zdrowy!
Rankora sta� by�o w tej chwili jedynie na s�abe potrz��ni�cie g�ow�.
- To przecie� nieprawda!
- Nieprawda?!
Lampert wyci�gn�� z kieszeni w r�kawie miniaturowy nadajnik z magnetofonem. Gdy w��czy� go, us�yszeli�my tre�� meldunku. Rzeczywi�cie stra�nik informowa�, �e znaleziono ukrywaj�cego si� tubylca, kt�rego przywieziono do kliniki, a Rankor skierowa� go na oddzia� specjalny, poniewa� pacjent zdradza� objawy choroby psy-chicznej.
Kiedy magnetofon wy��czy� si�, w sali zapanowa�a cisza, prze-rywana jedynie od czasu do czasu chrapliwymi d�wi�kami wyda-wanymi przez ow�osionego mutanta.
- Czy mam kaza� przyprowadzi� tych stra�nik�w? - odezwa� si� Lampert.
- Przecie� mia�em wyra�ny... - zacz�� Rankor.
- To mo�e nam powiesz, gdzie jest teraz ten cz�owiek? - krzy-kn�� dow�dca zag�uszaj�c s�owa Rankora.
- przecie� wiesz, �e w kostnicy - z t�umion� w�ciek�o�ci� po-wiedzia� lekarz.
- Sk�d mog� wiedzie�, dok�d kierujesz pacjent�w... zdrowych
22
pacjent�w? Ju� teraz wiem, �e do kostnicy. A wi�c chod�my tam. Czy ty, Naramie, chcesz nam towarzyszy�? - zwr�ci� si� do mnie z mi�ym u�miechem, kt�ry wydawa� mi si� w tej sytuacji zupe�nie nie na miejscu.
Zeszli�my w d� po spiralnie kr�conych schodach, kt�re dopro-wadzi�y nas do ci�kich, metalowych drzwi. Rankor uruchomi� sta-ro�wiecki cyfrowy zamek i wrota rozsun�y si� powoli z g�uchym chrz�stem. Powiew ch�odnego, wilgotnego powietrza op�yn�� moje stopy.
Nim g�sty mrok pomieszczenia rozja�ni� si� ostrym �wiat�em lamp, us�ysza�em niezbyt wyra�ne szcz�kni�cie, jakby kto� uderzy� jednym o drugi dwoma kawa�kami stali. Przed nami nikn�� w rozja-rzonej ostrym b��kitnym �wiat�em perspektywie sali d�ugi rz�d me-talowych sto��w. Na dw�ch z nich le�a�y ludzkie cia�a nakryte nie-dbale p�prze�roczysta foli�. Lampert bez wahania podszed� do pierwszego sto�u i odsun�� przykrycie. Zw�oki by�y jeszcze w ubra-niu.
- To ten! - krzykn��. - Poznaj� go.
Rankor sta� za nim opieraj�c si� plecami o �cian�. Wyobra�a-�em sobie, co si� z nim dzia�o. Demaskowano go i to w mojej obec-no�ci. Wiedzia� przecie� o posiadanym przeze mnie Znaku Naj-wy�szej Godno�ci i uprawnieniami z tym zwi�zanymi. Tymczasem Lampert, nie�wiadomy zapewne, �e jego post�powanie kompro-mituje ca�e kierownictwo zespo�u H, triumfalnie wyci�gn�� z kiesze-ni ubrania nieboszczyka stary, zniszczony rewolwer.
- No, prosz� - podsun�� mi bro� do oczu.
W magazynku brakowa�o jednego naboju. Nie usz�o mojej uwa-dze, jak sprawnie Lampert obchodzi si� z t� staro�ytn� broni�. Jak-by czyta� w moich my�lach, odezwa� si� po chwili:
- Musieli�my tutaj pozna� nawet stare rewolwery. Sam wi-dzisz, Naramie, �e na tej planecie wszystko mo�e si� przyda�.
Brzmia�o to do�� przekonywaj�co. Lampert podszed� do drzwi i zawo�a� stoj�cych za nimi stra�nik�w, kt�rzy zapewne przyszli za nami.
- Jeste� aresztowany, Rankorze - powiedzia�, weso�o klepn�-wszy lekarza po ramieniu.
Brutalne zachowanie stra�nik�w kontrastowa�o z jego przyja-cielskim gestem. Rankor broni� si� przed za�o�eniem kajdank�w, a �o�nierze pr�bowali wykr�ci� mu r�ce do ty�u. Nie chcia�em si� wtr�ca� w ich poczynania i odszed�em w g��b sali, gdy jeden ze stra�nik�w, silnie tr�cony przez lekarza, zaczepi� o foli� przykrywa-j�c� zw�oki na drugim stole. Przykrycie spad�o na pod�og� i ods�oni-�o nagie cia�o. Spojrza�em na twarz. Nie ulega�o w�tpliwo�ci, �e by�
23
to epileptyk wyst�puj�cy wczoraj u Vren�w. Pod jego okiem bieg�a wyra�na, sina blizna.
Wyszed�em za nimi i rozwa�a�em po drodze spraw� uwi�zienia Rankora. Niew�tpliwie stawia�a mnie w k�opotliwej sytuacji, bo czu-�em instynktownie, �e za ostatnimi wypadkami co� si� kryje, jakie� niezrozumia�e na razie dla mnie rozgrywki. �ebym m�g� doj�� ca�ej prawdy, Rankor powinien pozosta� na wolno�ci.
Gdy po przej�ciu skomplikowanych uk�ad�w korytarzy kliniki wyszli�my na plac, by� ju� wiecz�r. Miasto trwa�o wok� nas w ciszy pod wygwie�d�onym niebem: Poczu�em si� zm�czony, zn�w za-cz�a dawa� o sobie zna� niezupe�nie zasklepiona rana w ramie-niu.
Przed wej�ciem do kliniki sta�y trzy samochody, a wok� nich kr�ci�o si� kilkunastu stra�nik�w. Nagle zauwa�y�em wybiegaj�c� zza budynku Ern�. Przygl�da�em si� jej zdziwiony, gdy sz�a po-spiesznie w naszym kierunku.
- Co si� tutaj dzieje?! - krzykn�a ju� z daleka. Id�cy za stra�nikami Lampert zatrzyma� si�.
- Rankor aresztowany! Zamordowa� zamachowca! - krzykn�� takim tonem, jakby oznajmi� swojej �onie zupe�nie niez�� nowin�.
- Niemo�liwe! - Erna unios�a r�ce gestem nies�ychanego zdzi-wienia. W bladym blasku ksi�yca i rozproszonym �wietle lamp jej twarz bardziej ni� zwykle podobna by�a do pi�knej rze�by o idealnie skomponowanym uk�adzie linii. Zauwa�y�em, �e wi�kszo�� znaj-duj�cych si� na placu m�czyzn patrzy na ni� z podziwem. Jednak zachowanie i Erny, i Lamperia by�o dla mnie irytuj�c� zagadk�.
- Niepotrzebnie si� tak przejmujesz, Erno - powiedzia�em ostro. - Przecie� nic jeszcze Rankorowi nie udowodniono, potrze-bna jest sekcja zw�ok...
- No, w�a�ciwie masz racj�, ale tak si� zdenerwowa�am, gdy Lampert mi powiedzia�...
Dow�dca spojrza� na mnie zaskoczony.
- Przecie� ju� teraz wszystko wiadomo, s� dowody.
- To si� oka�e po �ledztwie. Radzi�bym na razie trzyma� ca�� spraw� w tajemnicy. Ludzie z rz�du tylko czekaj� na takie interesu-j�ce historie w waszej hodowli - m�wi�em udaj�c, �e nie zauwa�y-�em porozumiewawczych spojrze�, kt�re wymienili mi�dzy sob� Vren i jego �ona. - Chwilowo radzi�bym da� Rankorowi spok�j. Zaj-miemy si� nim po wy�wietleniu ca�ej sprawy.
- Chcesz go pu�ci� wolno?! - Lampert patrzy� na mnie ze z�ym b�yskiem w oczach.
- Mam pomys� - Erna przysun�a si� do mnie i opar�a na moim ramieniu. - Zastosujemy areszt domowy, oczywi�cie na razie.'
- A po co areszt? Rankor po prostu przyrzeknie, �e nie b�dzie
24
opuszcza� terenu bazy, sadz�, �e to wystarczy na czas �ledztwa -powiedzia�em do Lamperia, potem zwr�ci�em si� do jego �ony. -Ty, Erno, jako kobieta chyba mnie poprzesz, przecie� Rankorjest wspania�ym lekarzem i szkoda by�oby odsuwa� go od pracy z po-wodu �mierci cz�owieka, kt�ry omal mnie nie zabi�.
- Oczywi�cie, Naram ma racj� - powiedzia�a szybko Erna, cho� wyraz jej twarzy przeczy� s�owom. Wydawa�a si� nieprzyjem-nie zaskoczona i ^a.
Lampert jedynie wzruszy� ramionami. Byli oboje zupe�nie nie przygotowani na takie postawienie sprawy, a cho� nie wiedzieli kim jestem, musieli si� ze mn� liczy� w obawie, �e o wszystkim zamel-duj� w�adzom Terranovej.
~ Mo�ecie zdj�� Rankorowi kajdanki - powiedzia�em do stra�-nik�w.
- Nie - sprzeciwi� si� Lampert. - Zdejmiemy je dopiero wtedy, gdy b�dziemy na miejscu.
Musia� postawi� na swoim, chocia�by tylko w tej sprawie. Nic na to nie powiedzia�em, bo w�a�ciwie by�o mi zupe�nie oboj�tne, czy Rankor b�dzie jecha� w kajdankach, czy te� bez nich. Chcia�em je-dynie, �eby by� na wolno�ci, bo tylko wtedy mog�em obserwowa� jego dzia�alno��.
Gdy wsiadali�my do wozu, Lampert odwr�ci� si� do mnie, m�-wi�c pojednawczym tonem:
- Boj� si�, �eby w czasie drogi nie pr�bowa� ucieczki, bo wtedy musieliby�my strzela�.
To, co powiedzia�, nie brzmia�o zbyt optymistycznie. Zrozumia-�em, jak wielkie niebezpiecze�stwo mo�e zagra�a� Rankorowi, je-�