5675
Szczegóły |
Tytuł |
5675 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
5675 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 5675 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
5675 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Janusz A. Urbanowicz
Poranne s�o�ce
Kierowca by� niezadowolony. Chcia� szybko przemkn�� przez Pozna�, a utkn�� na obwodnicy na kilka godzin, prawie
do zmroku. Po wyrwaniu si� z permanentnego korka jecha� szybko, cho� wiedzia�, �e nie nadrobi ju� straconego czasu.
By� dobrym kierowc�, p�ynnie wyprzedza� jad�ce na wsch�d TIR-y. Po godzinie w��czy� radio, czu� si� ju� troch�
zm�czony i zacz�� obawia� si� za�ni�cia, kiedy droga opustoszeje. Mia� nadziej� dojecha� do celu przed drug� w nocy.
Oko�o p�nocy zasn�� na kilka sekund. Kiedy broda opar�a mu si� o pier�, ockn�� si�, samoch�d jecha� �rodkiem szosy,
wyr�wna�, z przeciwka nic nie jecha�o, odetchn�� z ulg�. Si�gn�� do radia, chc�c zwi�kszy� g�o�no��; niewyra�ny
kszta�t wypad� z zaro�li na szos�, za�opota� w �wietle reflektor�w, noga kierowcy zareagowa�a sama, cisn�c hamulec.
Fakt, �e ten samoch�d nie ma ABS, kierowca u�wiadomi� sobie, gdy wozem zarzuci�o. Kszta�t odbi� si� od atrapy
ch�odnicy i potoczy� si� po nawierzchni.
Samoch�d zatrzyma� si� uko�nie, zagradzaj�c oba pasy ruchu. Kierowca d�u�sz� chwil� nie reagowa�. Z g�ow� opart� o
zag��wek patrzy� w sufit; czu� �ciekaj�cy po ca�ym ciele pot i nie m�g� zebra� my�li. Wreszcie wysiad� z samochodu,
wyj�� z baga�nika apteczk� oraz latark� i skierowa� si� w stron� niewyra�nego cienia majacz�cego w rozproszonym
�wietle reflektor�w.
Z bliska kszta�t sta� si� le��cym na boku cz�owiekiem w d�ugim p�aszczu, rozrzucone dooko�a g�owy w�osy musia�y
si�ga� poni�ej �opatek, kiedy sta�. Kierowca delikatnie przekr�ci� go na plecy, bezskutecznie usi�uj�c przypomnie�
sobie kurs pierwszej pomocy i wygl�d pozycji, w jakiej powinno si� uk�ada� rannego. Kiedy cia�o opad�o na plecy,
g�owa zakoleba�a si� bezw�adnie. Z uszu le��cego ciek�a krew. Kierowca za�wieci� mu latark� w twarz, w zm�tnia�e
oczy, w rozwarte usta. I zemdla�.
Nocny dy�urny w prosektorium nie by� cz�owiekiem wra�liwym. Kiedy� by�, ale lata pracy uodporni�y go. Z marno�ci
cia�a ludzkiego zdawa� sobie doskonale spraw�, ogl�da� ju� chyba wszystko, co tylko cz�owiekowi mo�na zrobi� -
ludzi wieszanych, zastrzelonych, otrutych, spalonych, �wiartowanych, a nawet jednego �ywcem nadjedzonego - przez
innych ludzi. W ostatnich latach poruszony by� tylko raz, po "przyj�ciu i wpisaniu do ewidencji" cz�owieka spalonego
w transformatorze, �ukiem elektrycznym. Od tego dnia zacz�� pi� na s�u�bie. Po kryjomu, zazwyczaj niewiele. Na
szcz�cie gdy przywieziono mu kolejne cia�o z wypadku, by� trze�wy, ostatnio stara� si� ogranicza�. �apiduchy z
pogotowia przywie�li "paczk�" tu� przed pierwsz�, wpakowali na w�zek, podpisali papiery i powiedzieli, �eby nie
odwozi� klienta do lod�wki, bo zaraz ma przyjecha� kto� na sekcj�. Dy�urny popuka� si� tylko w g�ow� - jakiemu
patologowi chcia�oby si� wstawa� o tej porze, a pacjent przecie� mo�e spokojnie poczeka� do rana. Ale nie zd��y�
nawet w oddali ucichn�� silnik sanitarki, kiedy portiernia obwie�ci�a przez telefon nadej�cie patolog�w. Nie zd��y�
nawet obejrze� pacjenta, musia� przej�� do nich przez ca�y budynek, nie byli z tego szpitala, ale mieli od policji
pisemny nakaz sekcji. Wprowadzi� ich do swojego kr�lestwa. Kazali mu wypakowa� cia�o i zawie�� do sali sekcyjnej.
Rozpi�� zamek plastikowego worka i os�upia�. W szeroko otwartych ustach nieboszczyka l�ni�y biel� trzycentymetrowe
k�y. Oczy mia�y pionow�, koci� �renic�. Patologowie pocmokali i zabrali si� do rzeczy. Dy�urny nie m�g� przebole� �e
musi pilnowa� kantorka, ale zaraz przywie�li mu nast�pnego "pacjenta" i znowu mia� wiele papier�w do wype�nienia.
Po trzech godzinach patologowie wyszli, przecieraj�c oczy. Dy�urny patrzy� na nich wyczekuj�cym wzrokiem.
- Zwyczajny wariat, �adna sensacja, m�wi� panu - odezwa� si� starszy lekarz. Patrz pan - wyci�gn�� plastikowy
woreczek. - Soczewki kontaktowe i sztuczne z�by, takie nak�adki na prawdziwe. Dobrze odrobione, chyba przez
jakiego� protetyka.
- S�ysza�em o tym wcze�niej, ale nie s�dzi�em, �e zobacz� takiego na �ywo. Wariaci, co sobie takie z�by robi� i oczy,
�eby wampiry udawa�. Co za ludzie... I przez takiego z ��ka mnie po nocy wyci�gaj�, �e niby jaka� sensacja. - Drugi
lekarz ziewn�� i zdj�� p�aszcz z wieszaka. - B�dziemy szli, dobranoc.
- Dobranoc.
I ju� ich nie by�o.
Dy�urny przetoczy� w�zek z cia�em do du�ej sali, nazywa� j� "sk�adowiskiem". Popatrzy� jeszcze raz na zw�oki. Oczy
mu si� klei�y; niech druga zmiana wsadzi wariata do lod�wki. Wr�ci� do kantorka, dopi� reszt� herbaty i spr�bowa�
wyci�gn�� si� jako� na krze�le. Mo�e uda si� z�apa� godzink� snu przed ko�cem dy�uru. W�zek z cia�em sta� przy
wschodniej �cianie, tu� pod wielkim, zamalowanym do po�owy bia�� farb� oknem. S�o�ce wzesz�o oko�o pi�tej rano.
�wiat�o odbi�o si� od bia�ego sufitu, od wy�o�onych kafelkami �cian. Dy�urny nie przykry� cia�a wychodz�c. W cisz�
"sk�adowiska" wdar�o si� delikatnie, prawie nies�yszalne skwierczenie. O�wietlone r�owym blaskiem poranka cia�o
rozpada�o si� w proch.