5620

Szczegóły
Tytuł 5620
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

5620 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 5620 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

5620 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Seweryna Szmagtewska Czarne Stopy Dzi�kuj� wy�szym si�om, kt�re mnie odrywa�y od pi- sania tej ksi��ki, ludziom, zwierz�tom, owadom, harce- rzom w zaprzyja�nionym obozie, rakietom lec�cym na Ksi�yc, Witkowi i Jackowi, pi�knym pogodom, co mnie wyp�dza�y na wi�lane pla�e, pojazdom kosmicz- nym, wiruj�cym wok� naszej planety, s�owikom w Ujazdowskim Ogrodzie, kt�rych �piew dolatywa� nad m�j e biurko, i wszystkim innym zawalidrogom - znacie je, bo Warn nieraz utrudnia�y odrobienie lekcji. Gdyby nie te przeszkody, pisa�abym, pisa�abym dzie� i noc. Ksi��ka by�aby gruba - na pewno zacz�liby�cie elektronowo ziewa�. A ja wol�, by�cie w czasie czytania zdrowo si� �miali i zat�sknili do harcerskich wakacji. Autorka Wakacje za pasem Zapachnia�o wakacjami. Ledwo wynie�li z harc�wki ca�y sprz�t obozowy i zacz�li rozk�ada� na boisku gimnastycznym,ledwo brezent zaszele�ci� i chuchn�� na nich swoim wspania�ym zapachem, a s�o�ce przygrza�o z g�ry, przypiek�o plecy i g�owy, kiedy wst�pi�a w nich wielka rado��. I nie- cierpliwo�� zarazem. Chcieliby ju� by� tam, w G�rach �wi�tokrzyskich, o kt�rych tyle ciekawych rzeczy opowiada� im dru�ynowy. Jeszcze tak d�ugo trzeba czeka�! Ca�y dzie� i ca�� noc. Kto ma tyle silnej woli, �eby si� nie gry�� w pi�t�?! Po raz ostatni sprawdzili dok�adnie namioty, chocia� od wczoraj pow- tarzali ci�gle t� czynno��, patrzyli pod s�o�ce, czy nie ma gdzie szpary w impregnowanej tkaninie, przeliczali �ledzie, zapa�ki, saperki, nape�niali kot�y mniejszymi naczyniami, zapychali je do pe�na prowiantem, nak�a- dali pokrywy, wi�zali sznurem z pomoc� wszystkich si�, kolan, a czasem nawet z�b�w. Ustawili to wszystko w r�wnych rz�dach i wys�ali Felka z meldunkiem do dru�ynowego. Jak tu przetrwa� ostatni� dob�? .Czym wype�ni� d�ugie godziny? Dla- czego nie mo�na znale�� sposobu na przyspieszenie czasu? Tyle jest wy- nalazk�w, aparat�w, s� m�zgi elektronowe, a kiedy si� chce ju�, w tej chwili, zamkn�� oczy i wyl�dowa� na polanie, gdzie ma by� ob�z, to nic z tego nie wychodzi. Zniech�ceni snuli si� po podw�rzu. Patrzyli, jak dwaj wo�ni, Jan I Mi�kki i Jan II Twardy, lustruj� ich ekwipunek, przy czym jeden u�miecha� si� tylko i chwia� rzewnie g�ow�, drugi natomiast ocenia� sytuacj� "po wojskowemu", powtarzaj�c przy ka�dej sposobno�- ci: "U nas w koszarach porz�dek musia� by� jak ta cholewka!" Za plecami Jana II Twardego stan�� podobny do marchwi, czerwono- w�osy Franek Fobusz, ulubieniec ch�opc�w i utrapienie nauczycieli. Na- tura wyposa�y�a go sowicie. Opr�cz p�omiennych w�os�w mia� jeszcze niezwykle d�ugi nos w kszta�cie str�czka rozdzielonego po�rodku wyra�- nym rowkiem. Na�ladowa� ka�dy ruch wo�nego, a s�ysz�c chichot koleg�w zapyta� piskliwie: - Jak cholewkaaa, panie Janie? Jak cholewkaaa? Jak cholewa!!! Wo�ny nie darmo wierzy�, �e r�wnowaga �wiata zale�y od musztry. U niego w ty� zwrot by�y to dwa szurni�cia butami po �wirze. Silna d�o� chwyci�a Fobusza za ucho. - Co� ty powiedzia�? Powt�rz no! Powt�rz pr�dzej. Dobrze si� sk�a- da, w�a�nie nadchodzi pani sekretarka... - Powiedzia�em tylko "cholewa". Ka�demu wolno tak m�wi�, bo to jest g�rna cz�� buta. Boooli... Prosz� mnie pu�ci�. Wo�ny zrobi� w lewo zwrot. Trzasn�� obcasami, d�onie wyci�gn�� r�w- no wzd�u� falistej linii spodni, zameldowa�. Ch�opcy wiedzieli, �e gniew Jana II Twardego nie mija �atwo. To nie to, co Jan I Mi�kki, kt�ry pogro- zi, zatupie butami, nap�dzi strachu, ale w ko�cu nie chodzi ze skarg� do pokoju nauczycielskiego. Jan II Twardy mia� inne metody wychowaw- cze. Nie tylko stara� si� przy�apa� ucznia na przest�pstwie, lecz wyolbrzy- mia� je, ile si� tylko da�o, �eby ca�e zdarzenie i p�niejsza kara mog�y si� sta� odstraszaj�cym przyk�adem dla innych. Opowiedzia� te� pani sekre- tarce szczeg�owo, jakich to s��w u�ywaj� harcerze na zbi�rkach i co my- �li o podobnym wp�ywie wychowawczym na m�odzie�. Po ka�dym zdaniu czerwienia� coraz bardziej, a jego szeroko rozstawione oczy rozchodzi�y si� niebezpiecznie ku skroniom, jakby chcia�y odby� narad� z uszami, kt�re tak opacznie s�ysza�y fatalne s�owo "cholewa". - Ja mam szeroki pogl�d na �wiat. Wiem, jak si� zabra� do takich smarkaczy. Kiedy ko�czy� swoj� relacj�, na szkolny dziedziniec wesz�a g�ra kwia- t�w, rzodkiewek, wczesnych jab�ek i koszyczk�w z porzeczkami. Pod ist- nym ruchomym straganem ujrzeli przekrzywion� chusteczk� okalaj�c� rumian� twarz babci Fobusza. Pani sekretarka spojrza�a na Jana II Twar- dego, potem na t� wysp� obfituj�c� w owoce i kwiaty. - Panie Janie, prosz� i�� na poczt� z listami poleconymi. Le�� w kan- celarii na biurku. Wo�ny nie ruszy� si� z miejsca. Jego nogi, zamiast wykona� w lewo zwrot i odmaszerowa�, przymarz�y tym razem do �wiru i nie pozwala�y mu drgn��. - A toto? - zapyta� i kciukiem wskaza� drobn� posta� harcerza z k�p� marchwianych w�os�w nad czo�em. Pani sekretarka zmarszczy�a brwi, ale to nie odlepi�o n�g Jana od �wi- ru. - Pom�wi� z babci� Fobusza-wyja�ni� a i posz�a naprzeciwko rzod- kiewkom, kwiatom, porzeczkom. Odwr�ci�a si� nagle. Jan sta� w daw- nym miejscu, patrzy�a wi�c na niego tak surowo, d�ugo, nieruchomo, a� opu�ci� g�ow� i zaj�� si� ogl�daniem planety, zwanej Ziemi�. Wreszcie ruszy� ku schodom odwracaj�c si� jeszcze. Dopiero kiedy zobaczy�, �e pani sekretarka dotrzyma�a s�owa, poszed� ostrym marszem. Babcia najpierw u�o�y�a jarzyny na �awce, ustawi�a koszyczki, potem rozejrza�a si� po dziedzi�cu. Nast�pnie, nie przeczuwaj�c niczego z�ego, zawo�a�a: - Co to, Franek, nie przywitasz si� ze mn�? Fobusz podszed� ostro�nie, uk�oni� si� i zacz�� przest�powa� z nogi na nog�, jakby chcia� tym sposobem zadepta� swoj� win�. Ustawi� si� na wprost pani sekretarki, podnosi� wysoko swoje rude brwi, lekkim ruchem g�owy zaprzecza�. Ale zaj�te pierwszymi grzeczno�ciami kobiety nie zwraca�y dostatecznej uwagi na jego ma�pie miny. Wtedy zastosowa� inn� metod�. Ch�opcy, kt�rzy z zaciekawieniem obserwowali ca�e zda- rzenie, us�yszeli nagle, �e Fobusz pod�piewuje. Palcami lewej d�oni doty- ka� lekko ust, jakby od niechcenia gra� na fortepianie. Nuci� przy tym ci- chutko melodi� gamy: Do-re-mi-fa-soi-la-si-do... Prosz� pani, �eby pani Nie m�wi�a nic babuni, Do-re-mi-f a-soi-la-si-do... , Bo inaczej ja na pewno nie pojecha�bym na ob�z... Do-re-mi-fa-soi-la-si-do... Do-si-la-soi-fa-mi-re-do... Ch�opcy os�upieli. A to bestia! Widz�, �e pani sekretarka ledwo panuje nad ustami, by nie parskn�� �miechem. Przyg�ucha babcia pochyli�a si� nad wnukiem: - Co ty sobie tak nucisz, Franusiu? - zapyta�a. - Ju� chcia�by� by� na obozie harcerskim? On si� nie mo�e doczeka�, prosz� pani. Ci�gle �piewa... Ju� by chcia� rozpala� ognisko. Harcerstwo wywiera na nich doskona�y wp�yw. Zauwa�y�a pani, �e ostatnio ch�opcy s� bardzo grze- czni? Pani sekretarka patrzy�a w oczy Fobusza z ironicznym u�mieszkiem. Ch�opak opu�ci� nagle powieki, na jego blade policzki wype�zn�� rumie- niec i podp�yn�� a� do w�os�w. Jasnorude rz�sy i brwi �a�o�nie wygl�da�y na tle czerwonej sk�ry posypanej tu i �wdzie piegami. Twarz Fobusza p�- cznia�a, okr�gla�a. Wewn�trzne napi�cie pompowa�o mu powietrze w policzki, przyspiesza�o oddech, zaciska�o powieki. Zdawa�o si�, �e ch�o- pak lada chwila p�knie ze wstydu. Nagle uwag� wszystkich przyku�o gwa�towne dudnienie krok�w na klatce schodowej, kt�re mog�o zwiastowa� nadej�cie wariata lub z�ej no- winy. Felek wyskoczy� na podw�rze i bieg� daj�c im znaki machaniem ra- mion. - Druh egzaminuje! - Kogo druh egzaminuje? - pytali. - Nas. - Jak to? - Druh zaraz tu przyjdzie. B�dzie sprawdza� ekwipunek osobisty... sprz�t obozowy... i w og�le! Wobec tego, �e najgro�niej zabrzmia�o "i w og�le", zast�powi chwycili gwizdki, rozleg� si� piekielny �wist w kilku tonacjach i krzyki; - Baczno��! Zbi�rka w rz�dzie! - Baczno��! Zbi�rka wsz�dzie! -przedrze�nia� Fobusz. - Kolejno... odlicz!!! - wo�a�y basowe glosy. - Kolejno... obli�!! Kiedy na podw�rko wyszed� sam druh dru�ynowy, Andrzej Wr�bel, owiany szumem harcerskiej peleryny, zast�py sta�y w szyku gwia�dzi- stym, wyprostowane, jakby nawleczone na nitki. Zast�powi pewni po- rz�dku we w�asnej gromadce spokojnie czekali chwili meldowania. Tylko Maciek Osa tar� d�o�mi kieszenie, przedreptywa� w miejscu, wierci� si�, spogl�da� w stron� bramy i w kierunku okien internatu. Najm�odszy ch�opak w zast�pie zawieruszy� si� gdzie� i za chwil� trzeba b�dzie powie- dzie� o tym dru�ynowemu. Co za wstyd! Ale ju� by�o za p�no. Zast�powi stawali jeden obok drugiego, zerkali w prawo i w lewo, r�wnaj�c wedle s�siad�w, pr�yli si�, chowali brzuchy, prostowali plecy. Dru�ynowy, ledwo spojrza� na nich, od razu spostrzeg� zak�opotanie Ma�ka Osy. - Druhu dru�ynowy, melduj�... Jeden nieobecny... - Kto? - Marek Osi�ski. Przyboczny zmarszczy� czo�o: - No, naturalnie. Ju� si� zaczynaj� k�opoty z najm�odszymi! Dok�d on poszed�? - By� tu z nami. Przed chwil� go widzia�em. I wsi�k�. - Nie usprawiedliwiony. - Druhu! On pewno jest w internacie Zaraz nadejdzie. Dru�ynowy spojrza� na zegarek, potem odwr�ci� si� w stron� baga�u u�o�onego w idealnym porz�dku. - Zenek! Zapytaj swojego tat�, czy b�dzie m�g� zajecha� o pi�tej rano, tak jak si� um�wili�my. Syn kierowcy ci�ar�wki wyr�s� pon?d innych. A� dysza� ch�ci� poroz- mawiania z dru�ynowym o jutrzejszej podr�y. - Druhu! Tatu� powiedzia�, �e dzi� po po�udniu zatankuje benzyn�. Mo�e wyruszy� tak wcze�nie, jak tylko druh zechce. Nawet o czwartej. Nawet o trzeciej! Nawet o p�nocy!! - Ile czasu potrzebujecie na za�adowanie wszystkich bambetli? P� godziny? - P� godziny! Po co? Pi�� minut. - No wi�c umawiamy si� tu o czwartej. - Tatu� b�dzie punktualnie. Druhu... A mo�e ja bym skoczy� do internatu. Osi�ski tak si� czasem zamy�li. W oknie stanie i zapomina, co si� z nim dzieje. Skocz�, druhu! - Skocz. Ale wracaj natychmiast. S�uchaj, Osa. Na obozie trzeba tro- ch� podregulowa� takich indywidualist�w jak Osi�ski. - Rozkaz, druhu! - krzykn�� Maciek Osa i wyprostowa� si� na bacz- no��, daj�c tym dow�d, �e on jest ju� doskonale "wyregulowany" i na in- dywidualist�w patrzy z g�ry. Zerka� ci�gle w stron� internatu, podczas gdy Andrzej Wr�bel rozmawia� z innymi zast�powymi. Nagle zjawi� si� Zenek i za plecami dru�ynowego dawa� znaki Ma�ko- wi Osie. Dru�ynowy nale�a� do ludzi spostrzegawczych, umiej�cych ob- serwowa�. Stoj�c przodem do zast�p�w orientowa� si� z kierunku spoj- rze�, �e co� si� dzieje. Nie odwracaj�c si� zapyta�: - Zenek. No i co! - Druhu - j�kn�� syn kierowcy - Marek Osi�ski znikn��. Nie ma go. Przetrz�sn��em ca�y internat. Jego ��ko puste. Materace i po�ciel odniesione do magazynu, z�o�one przy drzwiach. Nie ma jego walizki ani rzeczy. / - Pyta�e� o niego? - Nikt go nie widzia�. - Uciek�. Ale dlaczego? -j�kn�� Maciek Osa. Zapad�o milczenie. Tak nie post�pi�by nikt z obecnych na zbi�rce har- cerzy. Jutro wyjazd na ob�z i w takiej chwili znikn��? Bez wyja�nie�? Maciek Osa i dru�ynowy doskonale wiedzieli, �e Marek marzy� o har- cerskich wakacjach. - To nowy kawa� Marka - szepn�� Fobusz. - On si� znajdzie lada chwila. Nikt w to nie wierzy�. - Dru�ynowy poleci� odnie�� sprz�t i baga�e do harc�wki, a sam zagad- n�� Ma�ka Os�: - Czy Marek rozmawia� z tob�? - B�kn�� tylko, �e z obozem to jeszcze nic pewnego. �e do tej pory nie ma pieni�dzy. Powiedzia�, �e musi p�j�� do druha. - Kiedy to by�o? - Dzi� w harc�wce. Potem odwo�ali mnie ch�opcy. Wi�cej go nie wi- dzia�em. - Okazuje si�, �e mia�em s�uszno��. Marek chcia� ze mn� rozmawia�. Sta� na korytarzu i patrzy�, jakby na co� czeka�. W�a�nie zaczyna�o si� ze- branie komitetu rodzicielskiego. Sta� i patrzy� w napi�ciu, ponuro, spod czo�a. Wydawa� mi si� czerwony, rozgor�czkowany. Nie podszed�, nie odezwa� si�. Maciek Osa wyst�pi� krok naprz�d. - Je�eli druh pozwoli, m�j zast�p odnajdzie go. Rozbiegniemy si� po ca�ym mie�cie we wszystkich kierunkach i b�dziemy tak d�ugo szuka�, a� go wytropimy. Zaczniemy od wywiadu na dworcu, na postoju autobu- s�w. Przetrz��niemy poczekalnie. Kto� go przecie� musia� widzie�. Wy- tropimy go. - Dobrze. Ja tymczasem spr�buj� wyja�ni� w internacie spraw� jego znikni�cia. - Z�apiemy lisa! - Mo�e. - Druh w�tpi? - �a�uj�, �e nie porozmawia�em z nim na korytarzu. Chcia� mnie o czym� powiadomi�. Na pewno. Teraz dopiero jego napi�cie jest dla mnie zrozumia�e. � Po dwudziestu minutach Maciek Osa telefonowa� do szko�y i prosi� Andrzeja Wr�bla. - Druhu! - wo�a� w s�uchawce podniesiony g�os. - Druhu! S�yszy mnie druh? - Tak. Ale nie krzycz. Ucho mi p�knie. - Mam wa�ne informacje. Marek nie wyjecha� z miasta. Widziano go w pobli�u muru cmentarza. By� sam. Szed� ze zwieszon� g�ow�. - Kto go widzia�? - Matka jednego kolegi. Poszli�my na cmentarz. Ale nigdzie nie zna- le�li�my Marka. - To wszystko? - Nie. Potem ch�opcy opowiedzieli mi, �e Marek szed� z pewnym po- nurym typem. Z takim, wie druh, egzystencjalist�. Broda nie golona ze trzy tygodnie, czarny sweter z golfem i paznokcie na par� centymetr�w. Znak szczeg�lny. - Co? - M�wi�, �e ten typ drapa� si� ma�ym palcem lewej r�ki po brodzie. Ch�opc�w zdziwi�o, �e mia� paznokie� d�ugi jak szpada. - Gdzie ich widziano? - Mi�dzy cmentarzem i placem Wyzwolenia. Marek milcza�, mia� g�ow� spuszczon�, ramiona obwis�e. Ponury typ �mia� si� i te� nic nie m�- wi�, tylko patrzy� na Marka. - Sk�d dzwonisz? - Z budki telefonicznej przy placu Wyzwolenia. -- Dobrze. Ja tu czekam na kierownika internatu. Zadzwo�, jak b�- dziesz mia� co� nowego. - Znajdziemy Marka. Przecie� go nikt nie ukrad�. - Miejmy nadziej�. Po�cig Na dziedzi�cu szkolnym odbywa� si� tymczasem turniej pozosta�ych za- st�p�w o odznak� pieczonego ziemniaka. P�dzi�y przed siebie w przedziwnych susach worki, pada�y na ziemi� ca�kiem bezw�adnie, z najwy�szym trudem usi�owa�y wsta�. Z ka�dego worka stercza�a czupryna i dwoje ramion, kt�re macha�y pracowicie jak skrzyd�a wiatraka. Pod pachami by�o to zwi�zane i pozostawione w�asnej zr�czno�ci. Brak swobodnego poruszania nogami pr�bowali druhowie nadrobi� wyci�ganiem szyi, krzywieniem ust, wyba�uszaniem oczu, za- gryzaniem wyci�gni�tego j�zyka. Po�rodku placu sta� student Akademii Medycznej zwany �apiduchem. Brwi zmarszczy�, wysun�� doln� warg� i z wysoko�ci swojego wzrostu, jakiego mu natura nie posk�pi�a, spogl�da� na rozpaczliwe wysi�ki obu zast�p�w. Worki podskakiwa�y w pocie czo�a swojej zawarto�ci, kt�ra nie tylko pragn�a zwyci�y� albo zapa�� si� pod ziemi�, lecz marzy�a o tym, �eby sam druh dru�ynowy zwr�ci� uwag� na jej bohatersk� postaw� w walce. Postawa tymczasem by�a op�akana, a ra- czej ob�miana. Widzowie turlali si� z weso�o�ci, ryczeli basem i falsetem, ocierali �zy. Jeden tylko J�drek Wr�bel, dru�ynowy, zachowa� niezm�co- ny spok�j i powag�. Wprawdzie patrzy� na skacz�ce maszkary, my�la� je- dnak o Marku. Nurtowa�o go poczucie w�asnej winy. Czu�, �e powinien lepiej zna� nowo przyj�tych do dru�yny ch�opc�w, ich sprawy rodzinne, ich k�opoty. Szkolny dziedziniec hucza� wrzaw�. Po wy�cigu w workach wyruszy�y dwa zast�py trzymaj�ce w z�bach �y- �ki, a na �y�kach jajka. Znowu pracowa�y szyje, stawa�y si� prawdziwie �yrafie, sz�y naprz�d jakby zupe�nie bez pomocy ostro�nych n�g i bez wy- pi�tych w charakterze przeciwwagi zadk�w. Za t� konkurencj� sportow� wyruszy�a prawdziwa chluba turnieju- szabli�ci, z broni� w�asnej robo- ty misternie wystrugan� z drzewa. Tymczasem po�cig szed� ulicami miasta. Ka�dy mundur harcerski bu- dzi� w ch�opcach nadziej�, ka�dy zadarty nos na tle rumianej twarzy, ka�- dy pi�ropusz niesfornej czupryny stercz�cej nad czo�em zdawa� si� nale- �e� do zaginionego. - Wsz�dzie go widz� - m�wi� Felek. - Zdaje mi si�, �e to on tam wcina lody, �e on wchodzi do parku, �e obejrz� si� i zobacz� Marka. Szukanie wyostrzy�o w ich wyobra�ni obraz Osi�skiego, teraz wyra�- niej szy ni� wczoraj, kiedy znajdowa� si� pomi�dzy nimi. Mogliby naryso- wa� z pami�ci, jak unosz� si� jego wra�liwe brwi w chwilach zdziwienia, zainteresowania czy weso�o�ci. Gdzie on teraz mo�e by�? I dlaczego wi- dziano go zgarbionego, ze spuszczon� g�ow�, jakby nagle przesta�o go in- teresowa� otoczenie, kt�re dotychczas by�o dla� kopalni� ciekawych ob- serwacji? Dlaczego mia�by si� ju� nie przygl�da� wszystkiemu naoko�o? Pami�tali doskonale jego sylwetk�. Nazywali go peryskopem z powodu wysuwania g�owy nad innych, �eby wi�cej i wcze�niej zobaczy�. Oczy i uszy, wyci�gni�ta szyja, potem d�ugo, d�ugo nic, na ko�cu nogi szczup�e jak dwa szparagi - to by� Marek. Lubili go. My�l o niebezpiecze�stwie czy nawet o przykro�ciach kolegi przyspiesza�a ich marsz. Rozgl�dali si�. Byli gotowi rzuci� si� na ka�de- go, kto by chcia� wyrz�dzi� Markowi krzywd�. Podzielili si� na grupy. Jedni patrolowali okolice cmentarza, drudzy strzegli dworc�w. Najm�odsi cz�onkowie zast�pu, Fobusz i Felek, prze- biegali miasto we wszystkich kierunkach. Nagle stan�li po�rodku jezdni. . Fobusz chwyci� Felka za r�k�. Spostrzegli m�czyzn� w czarnym swetrze, z do�� d�ug� brod�. By� olbrzymiego wzrostu. Zgarbiony, tkwi� nierucho- mo przed sklepem, na kt�rego wystawie pyszni�y si� dwie trumny: br�zo- wa i czarna, a na ich tle ma�a bia�a trumienka ozdobiona g�owami anio�- k�w. Lewa d�o� olbrzyma ze zgrzytem paznokcia drapa�a brod�. - Wybiera - szepn�� Felek bez g�osu, tylko ruchem warg - wybiera trumn� dla Marka... - Tak, ale nie ma paznokcia... - M�g� obci��. �eby�my go nie poznali. Odci�gn�� Fobusza do ty�u. W trampkach st�pali bezszelestnie. Wycofali si� na przeciwn� stron� ulicy. Felek zaczerwieni� si� z emocji, jego wielkie, odstaj�ce uszy przybra�y kolor malin. - To na pewno ten sam, co uprowadzi� Marka. Ma paskudny wygl�d. - Fobusz po�o�y� palec na ustach. - Trzeba telefonowa� do szko�y. - Poszukam automatu. P�niej znajd� zast�powego i razem tu przyj- dziemy. Tymczasem uwa�aj na brodacza. - Przypilnuj� go. Mo�esz by� spokojny. Gdy po pi�tnastu minutach Patelnia z Longinusem, Felkiem i gromad� harcerzy nadeszli �wawo, daremnie ogl�dali si� po ulicy w pobli�u tru- mien. Brodaty olbrzym znikn��. Fobusza tak�e nie by�o. Zapad�o milcze- nie. Nagle Felek wskaza� p�yt� chodnika. Bia�a strza�ka nakre�lona kred� wskazywa�a kierunek. - Idziemy?-zapytali ch�opcy. - Tak. Rozpoczynamy po�cig - o�wiadczy� powa�nie Maciek Osa. Ruszyli naprz�d. Maciek szed� wolno za nimi. Domy�la� si�, �e ch�opcy maj� wspania�� zabaw�, tropi�c tak ulicami rzekomego porywacza. Za- my�li� si�. Co teraz dzieje si� z Markiem i czy ten po�cig ma istotnie cho� odrobin� sensu? Marek to dziwny ch�opak. Zamkni�ty w sobie. Nie za- wsze otoczenie rozumia�o motywy jego decyzji. Czy�by sam obmy�li� ucieczk� z internatu? Po co w takim razie stara�by si� o prawo wyj azdu na ob�z? Najwyra�niej chcia� by� razem z nimi. Rozmy�lania zast�powego przerwa� Felek. - Druhu. Widz� tu znaki Fobusza. Rozumiem. Post�j przed wystaw� pi�tna�cie minut. Znowu zak�ad pogrzebowy. Brodacz mia� na pewno z�e zamiary. Wybiera� wie�ce lub nagrobek. A mo�e kupi� trumn�? - Idziemy da�ej - rozkaza� Maciek Osa. - Mamy teraz szans� dogoni� Fobusza i tego brodacza. Strza�ki prowadzi�y z ulicy w ulic� i zatrzymywa�y si� tylko przed wy- stawami trumniarzy, sk�d wyziera�y nekrologi z czarnym brzegiem, bla- szane wie�ce z wygi�tymi li��mi palmowymi, zakurzone anio�ki z u�mie- chem na drewnianych policzkach. - Brrr!! - otrz�sn�� si� Felek i przy�pieszy� kroku. - Ten typ ma dziwne zainteresowania - powiedzia� zast�powy. Byli ju� na przedmie�ciach. Strza�ki kre�lone kred� znikn�y. - Czy�by Fobusza tu gdzie� udusi�? - zaniepokoi� si� Felek. - Pr�dzej Fobusz wyko�czy�by tego typa... - roze�mia� si� Maciek i wskaza� nowy rodzaj znak�w. By�y to strza�ki rysowane patykiem na mi�kkiej ziemi. - Dok�d one prowadz�? - Jak to? Nie znacie miasta? Sp�jrzcie. - Na cmentarz! Felek zadr�a� z podniecenia. - Wi�c tu k�eczko si� zamyka. Widziano Marka w pobli�u cmenta- rza. P�niej widziano go id�cego z brodatym olbrzymem. A teraz bro- dacz obejrza� wszystkie zak�ady pogrzebowe i wr�ci� na cmentarz. No? - Co? - No? - Mo�e by od razu wr�ci� po milicj�? - Nie. Trzeba i�� po �ladach. Uratujemy ich obu. Marka i Fobusza. - Albo tylko Fobusza... Poszli szybko naprz�d. Zmierzcha�o ju� i cmentarz nie by� najmilszym miejscem. Ale jeszcze przed jego bram� Felek wr�s� w ziemi�, wci�gn�� g�ow� w ramiona, ruchem uniesionych d�oni zatrzyma� harcerzy. - Jest - szepn��. - To on. Egzystencjalista. Patrzcie, tu! Przy�o�y� oko do szpary w drewnianym parkanie. Ch�opcy szukali so- bie miejsca, �eby zajrze� do �rodka. ..."�'� Pole widzenia by�o chwilowo puste. W g��bi placu szopa, przed ni� na ziemi czarna p�achta okrywa�a jaki� wyd�u�ony kszta�t. W przedwieczor- nej szar�wce nie mogli rozpozna�, co to takiego. Nagle brodacz zas�oni� sob� szpar�, widzieli z bliska jego zgarbione plecy, obci�gni�te czarnym swetrem. Odszed� par� krok�w kiwaj�c si� wahad�owo. Podni�s� do g�ry po�yskuj�cy, d�ugi przedmiot, ni to n�, ni to sztylet, obejrza� go pod �wiat�o, potem schyli� si� nad materia�em. Ods�oni� go i w�wczas Felek skoczy� nagle do ty�u, daj�c miejsce Ma�kowi. Sta� sam z wytrzeszczony- mi oczyma, przera�ony tym, co widzia�. Maciek przysun�� g�ow� do szpa- ry. Spod czarnego ca�unu stercza�y chude, bia�e, bezkrwiste nogi. Bro- dacz podni�s� obur�cz l�ni�ce narz�dzie, uderzy� silnie. Zad�wi�cza�o. Maciek Osa patrzy� z politowaniem na przera�onych ch�opc�w. - Ale� wy jeste�cie! Sensacyjne ciotki! Miasta nie znacie, ludzi nie znacie. Ten go�� to syn rze�biarza nagrobk�w i w�a�ciciel tego zak�adu. Chce by� nowoczesny w odr�nieniu od swojego starego. Dlatego nosi brod� i czarny sweter. Ogl�da� pewno na wystawach w�asny towar. - Ale co robi w tej chwili? Kto le�y na ziemi? - Fobusz - odpowiedzia� Maciek Osa i ch�opcom znowu dreszcz przelecia� po plecach. Osa podni�s� g�ow� do g�ry i u�miechn�� si�. - Czyje to nogi? - zapyta� jeszcze Felek. - Fobusz - powt�rzy� Maciek z przekonaniem. Spomi�dzy li�ci kasztana wysun�y si� nogi w trampkach i Fobusz zje- cha� po pniu na ziemi�. - Lipa-mrukn��. - Kasztan - odpowiedzia� zast�powy. Fobusz obejrza� si�. - A tak, to kasztan - przyzna� i machn�� r�k�. - Zmarnowali�my tyle czasu, a Marka nie ma. . Kim jest brodacz? Wr�cili do szko�y, �eby opowiedzie� Andrzejowi Wr�blowi o swoim nie- fortunnym po�cigu. Spotkali go na schodach. M�wili jeden przez drugie- go, a on s�ucha� w roztargnieniu barwnej opowie�ci na temat rze�biarza nagrobk�w. Nie �mia� si�. Kiwa� potakuj�co g�ow�, mieli jednak wra�e- nie, zgJny�li o czym innym. Wreszcie zapyta�: .�^ymi.i/'^ - Chcecie ze mn� i��? Zobaczycie, jak mi si� zdaje, brodacza, kt�ry nie obci�� swojego reprezentacyjnego paznokcia. Ch�opcom od razu poprawi� si� humor. Wi�c nie by�o to tak ca�kiem bez sensu, �e tropili ponurego olbrzyma? - Przy cmentarzu? - zapyta� ostro�nie Felek. - Nie. Znacznie bli�ej. Poszli. Dru�ynowy poleci� im zosta� przed domem, umie�cili si� wi�c pod krzewem bzu, sk�d mogli widzie� okna mieszkania na parterze. Kie- dy Andrzej Wr�bel zadzwoni�, w drzwiach ukaza� si� brodacz. By� zupe- �nie inny ni� ten, kt�rego tropili po po�udniu. Znacznie starszy. Ni�szy, barczysty. - Pan do kogo? - zapyta� i podrapa� si� ma�ym palcem lewej r�ki po nosie. "Reprezentacyjny" paznokie� mia� istotnie ze dwadzie�cia milime- tr�w. - To ten go�� szed� dzi� z Markiem. Na pewno - szepn�� Fobusz. - Teraz wszystko si� wyja�ni - m�wi� Felek. - Druh rozszyfruj e faceta. - No! - Ciii-sza - skarci� ich Maciek Osa. Andrzej Wr�bel i brodacz weszli do pokoju. Okna by�y otwarte, na uli- cy panowa�a cisza. - Wiedzia�em, �e pan przyjdzie - zacz�� brodacz. - Powiedzia�em dzi� rano temu szczeniakowi, �e skoro pan druh ma do mnie jaki� interes, to niech tu sam przyjdzie i poprosi. Mo�e si� zgodz�. Zapad�o milczenie. Ch�opcy wstrzymali oddech. Andrzej Wr�bel ode- zwa� si� spokojnie: - Gdzie Marek? - Cha, cha, cha! Gdzie Marek! Dobre sobie. Jestem opiekunem, ale nie str�em tego p�taka. Pan dru�ynowy chcia�by ich zabra� na ob�z, i to j ak naj wi�cej. Ale Marek nie p�j edzie, bo j a pieni�dzy nie dam i j u�. Pro- sz� na niego nie liczy�. Jestem opiekunem, panie dru�ynowy. Ja mam nad nim absolutn� w�adz�, rozumie pan? Ja! Ja! Ja! Wakacje sp�dzi razem ze mn�. Ja sam pokieruj� wychowaniem tego zuchwalca! Ja! Ja! �atwo go przerobi� na swoje kopyto. Stuka� d�oni� w szerok� pier�. Zapewnia� o niepodzielno�ci swojej w�adzy. Si�gn�� do kredensu, nape�ni� dwa kieliszki, postawi� na stole. - Napijemy si�? - zapyta� i patrzy� ironicznie na dru�ynowego. - Dzi�kuj�. Nie. - Jak to? Pan gardzi? M�czyzna niepij�cy to gorsze ni� baba. Wypij pan. Dogadamy si�. No, siup! Nikt nie widzi, panie kleryk. Zdrowie Mar- ka! Wypi�. Wypi� znowu. I jeszcze raz. Patrzy� z pogard� na drugi kieliszek i na go�cia. Ch�opcy, ukryci w cieniu roz�o�ystego bzu, widzieli dok�adnie, jak po- ruszaj� si� szcz�ki dru�ynowego, z trudem panuj�cego nad oburzeniem. - Czy Marek jest u pana? - zapyta�. - Cha, cha, cha! Nie powiem. Nie powiem. Chyba �e pan wypijesz do dna. Wypij pan. Opowiem wtedy wszystko, jak na spowiedzi, dlaczego wyrzuci�em Marka do internatu. Nie tylko dlatego, �e za du�o jad�, cho- cia� oczywi�cie to te� gra�o swoj� rol�. Ch�opak ro�nie, zje�� potrzebuje, ho, ho, s�u�y mu apetyt nie najgorzej. Na co mi taki wyjadacz. Niech go �ywi� w internacie. Ale to nie wszystko. Marek ma buntowniczy charak- ter i spaczony pogl�d na �wiat. Inny od mojego �wiatopogl�du. Na ob�z go nie puszcz�. Chocia� mo�e �le zrobi�em. On by panu zbuntowa� wszy- stkie �ebki. I ca�� komend�, h�, h�, h�... Mia�by pan za swoje. Ca�� t� harcersk� band� rozwali�by w dwa dni. R�cz�. - Marek pojedzie na ob�z, o�wiadczam to panu. - O! To nowina... - Prosz� mi powiedzie�, gdzie on jest. - A szukaj go pan. By� tu, w lewej kieszeni mojej marynarki. Pewno go zgubi�em przy cmentarnym ogrodzeniu. Hi, hi, hi. Nape�ni� znowu kieliszek. Wypi�. Dosta� czkawki. Ch�opcy z ulg� spo- strzegli, �e dru�ynowy odchodzi. Przez chwil� zdawa�o im si�, �e mijaj�c pijaka chwyci go za brod� i wytrz��nie z niego wiadomo�ci o Marku. Ale on tylko patrzy� uwa�nie na tego cz�owieka, jak gdyby pr�bowa� co� zro- zumie� albo zapami�ta�. Wyszed� wreszcie. Rozpi�� ko�nierz munduru, wci�gn�� g��boko powietrze. - S�yszeli�cie i widzieli�cie, prawda? - Tak, druhu. - Teraz zrozumiecie, �e ten rodzaj brodaczy jest o wiele bardziej szkodliwy i niebezpieczny ni� odmiana, z jakiej pochodzi rze�biarz na- grobk�w. Szli szybko ulicami. Trwa�o milczenie. Rozmy�lali. Mo�na mieszka� wsp�lnie w tym samym internacie, kopa� pi�k� na szkolnym boisku, cho- dzi� do tej samej klasy, mie� k�opoty z algebr� czy ortografi�, mo�na si� od dawna zna�, a tak ma�o wiedzie� o sobie. Kim by� ten cz�owiek? Dla- czego Marek nigdy o nim nie wspomina�? Jak wygl�da�o �ycie Marka, za- nim przyszed� do internatu? Jak �y� w okresie, gdy wedle s��w brodatego m�czyzny mia� stanowczo za du�y apetyt? Ch�tnie porozmawialiby o tych sprawach, us�yszeliby opini� dru�ynowego - ale wi�zi�o ich niewy- t�umaczone zawstydzenie. Jak�e wchodzi� w trudne i cz�sto niezrozumia- �e sprawy doros�ych? Jak je krytykowa�, b�d�c m�odym, sk�onnym do psot i krytykowanym. Szli wi�c w milczeniu. Fobusz wzdycha� cz�sto i g�o�no, jakby chcia� okaza�, �e wytrzyma�o�� szkolnego weso�ka wyczerpa�a si� zupe�nie w zetkni�ciu z problemami �ycia. Felek powiedzia� st�umionym g�osem: - No tak. Ale gdzie Marek? W dalszym ci�gu nie wiemy, gdzie on te- raz mo�e by�. Fobusz westchn�� znowu: - Ju� wiecz�r. A jutro rano wyje�d�amy. Przyspieszyli kroku. Rytm marszu stawa� si� r�wny, jakby jeden cz�o- wiek szed� spr�y�cie i energicznie. Mieli nadziej�, �e zastan� Marka w internacie. Biegli po schodach. - Marek jest? - zapyta� Andrzej Wr�bel. - Gdzie� na pewno jest - odpowiedzia� Puma. - Tylko �eby�my wiedzieli, gdzie... Diabel o p�nocy Po�o�yli si� wcze�nie spa� pami�taj�c o jutrzejszej podr�y. Nie rozma- wiali. W ciemnej sypialni nachodzi�y ich my�li, dr�czy�y niepokoje. Zegar na korytarzu szed� ze zgrzytem, po�wistywa� i podchrapywa�, a ch� opcy czuli, �e j utro b�dzie im smutniej od j e�d�a� sprzed szkolnego bu- dynku, skoro nie wiedz�, co si� sta�o z Markiem. Opr�cz postukiwa� mechanizmu w zegarze s�yszeli szmer szczotki su- n�cej korytarzem od strony kuchni, zamiatanie, cz�apanie filcowych pan- tofli gospodyni Walerii, narzekania w pobli�u wieszak�w i p�ek na buty. Potem odg�osy te przycich�y, wsi�k�y za skrzypi�ce drzwi jadalni. Ch�op- cy ju� usypiali. S�ycha� by�o r�wne, spokojne oddechy. Nagle wrzask. Przera�enie brzmia�o w zmienionym, j�kaj�cym si� g�o- ��sie. Wyskakiwali z ��ek. Usn�li chyba, czy mo�e zaczynali drzema�, a te- raz po plecach przebiega�y im dreszcze. S�yszeli tupot krok�w na koryta- rzu, sami wybiegli tak�e. Po�rodku ciemnego pokoju sto�owego, gdzie tylko promie� ksi�yco- wy dawa� nieco zielonej po�wiaty, sta�a Waleria. Dolna jej szcz�ka k�a- pa�a niezwykle szybko, z ust wydobywa� si� przerywany szept. Nie mogli zrozumie� ani s�owa. Otoczyli j�. Przemawiali do niej �agodnie i d�ugo, nim sk�onili j� do odezwania si�. - Umr� dzi� w nocy. Ju� nie zobacz� s�oneczka bo�ego - szepta�a. - Pokaza� mi si� szatan, a to jest wr�ba. Czy ja zgrzeszy�am tak ci�ko? Przelecia� po �cianie nad szafkami. Wcale pod�ogi nie dotyka�. Oj! Oj! Oj! Nie chcia�abym go wi�cej razy widzie�. Andrzej Wr�bel podszed� do �ciany, przekr�ci� kontakt raz i jeszcze raz. �wiat�o nape�ni�o pok�j. Waleria westchn�a z ulg�. Wyprostowa�a si�. Spojrza�a po twarzach obecnych. Andrzej odezwa� si� do niej �agodnie: - -No i gdzie ten diabe�, pani Walerio? Niech wyjdzie. Niech mi si� poka�e, je�eli jest. Waleria zadr�a�a. Dru�ynowy dotkn�� jej ramienia. - Ch�opcy, zaprowad�cie pani� Waleri� do jej pokoju. Zapalcie �wiat�o. Sprz�tania ju� dzi� nie b�dzie. Ja tymczasem obejrz� k�ty. Mo�e diabe� oka�e si� mniej tch�rzliwy ni� dot�d i wyjdzie tu, na �rodek. Maciek Osa podni�s� szczotk� i ruszy� w stron� drzwi, a za nim poch�d z�o�ony z Walerii k�api�cej ci�gle szcz�k� i z ch�opc�w ubranych najdzi- waczniej w przykr�tkie albo przyd�ugie pi�amy, w nocne koszule, kurtki albo p�aszcze zarzucone pospiesznie na ramiona. Dru�ynowy zosta� sam. Harcerze mieli nadziej�, �e pozwoli im zosta� i wzi�� udzia� w poszukiwa- niu diab�a, rych�o jednak zrozumieli, dlaczego wyrzuca ich wszystkich z jadalni. - Zdaje si�, �e druh si� domy�la, jak ten diabe� ma na imi� -powie- dzia� Maciek Osa. Dru�ynowy nie odpowiedzia�. Kiedy zosta� sam, rozejrza� si� uwa�nie po wielkiej sali, zmru�y� oczy, jakby pr�bowa� oceni� stopie� przydatno- �ci lokalu dla osobnik�w z piek�a rodem. Uchylone drzwi na balkon zain- teresowa�y go najpierw. Zbli�y� si� ostro�nie, wyjrza�. Nikogo. W �wietle ulicznej latarni zobaczy� niski sto�eczek, a na nim oprawion� w p��tno ksi��k�. Schyli� si�, wzi�� tom do r�ki. "Ma�y Bizon" Arkadego Fiedlera. - Przegl�da� j� uwa�nie. C� mo�e komu� wyja�ni� ksi��ka ze stemplem i numerem szkolnej biblioteki? Harcerze jednak, zw�aszcza tacy jak And- rzej Wr�bel, od lat zakochani po uszy w harcerskim �yciu, maj� dodatko- wy zmys�, kt�ry �wicz� i rozwijaj�. Zmys�em tym jest spostrzegawczo��. Zanim Andrzej od�o�y� ksi��k�, wiedzia� ju�, kto by� jej czytelnikiem. Spomi�dzy kartek wypad� ma�y kartonik, u�ywany mo�e jako zak�adka. By�a to karta czytelnika. Przyjrza� si� jej uwa�nie i przeczyta�: Marek Osi�ski. Pokiwa� g�ow�. Wi�c tu siedzia� i czyta�, a mo�e tak�e rozmy�la� zbun- towany przeciwko �yciu druh z najm�odszego zast�pu. Dru�ynowy rozejrza� si�. Balkon by� jednak pusty. Wr�ci� do jadalni. Naoko�o, pod �cianami szafki ch�opc�w, a mi�dzy nimi p�kata, roz�o�y- sta, wsp�lna szafa. - Diabl�, gdzie jeste�? - zapyta� basem Andrzej Wr�bel, otworzy� szaf� i da� nura za wisz�ce g�sto p�aszcze. Rozgarnia� je ramionami, jak- by p�ywa� �abk�, zmienia� styl, wykonywa� kilka zamach�w kraulem i wraca� znowu do �abki. Jego nogi ledwo czubkami palc�w trzyma�y si� pod�ogi, ca�a reszta wsi�ka�a coraz bardziej w czelu�cie szafy. Przeszuka� j� gruntownie, ale nie wyczu� nigdzie kosmatej sk�ry szatana. Zajrza� na g�rn� p�k� i w�a�nie trzymaj�c si� jedn� r�k�, drug� po omacku si�gn�� do k�ta, gdy zdarzy�o si� co� niezwyk�ego. Zegar zacz�� wydzwania� p�- noc. Natychmiast zgas�o �wiat�o. Ksi�ycowy blask pad� na pod�og� jada- lni. Ch�opcy zagl�daj�cy przez uchylone drzwi struchleli: pod sufitem �mign�o co� czarnego, przelecia�o tak nagle, jakby da�o wielkiego susa zza szafy, machn�o kr�tym ogonem, wysun�o rogi do przodu i spad�o na g�ow� Andrzejowi, opl�tuj�c go dok�adnie. Zawrza�a walka. Wr�bel szarpn�� si� ca�y, zamachn�� ramionami, chcia� zrzuci� napastnika. Tamten jednak mia� przewag�, jego rogi ster- cza�y zwyci�sko do g�ry, z��czone z sylwetk� dru�ynowego, jakby on ca�y zmienia� si� w diab�a. Ch�opcy wpadli do jadalni. - O, ty czorcie!! - krzykn�� Andrzej uwalniaj�c si�. Rzuci� na ziemi� ciemny kszta�t, ch�opcy zapalili �wiat�o. Na pod�odze u n�g Andrzeja podskakiwa�a czarna poczwara ze spiralnie skr�conym, drgaj�cym ogonem. Rogi stercza�y nad paszcz� wykrzywion� straszli- wym, pe�nym okrucie�stwa wyrazem. - Umar� diabe�, umar�, ju� le�y na desce... -zanuci� Andrzej Wr�- bel, gdy czarna figura przesta�a si� miota� po ziemi. Ch�opcy otoczyli go zaciekawieni. - Sk�ra diabelska - szepn�� Felek, a jego stercz�ce uszy poruszy�y si� kilka razy niespokojnie na znak podniecenia. ^ - Ciekawe, co ten diabe� ma w �rodku? - Ciekawe, czy komu� nie zimno bez czarnego swetra. - Bez czarnych spodni. Andrzej Wr�bel uni�s� diab�a wysoko nad g�ow�, potem rzuci� go z rozmachem o pod�og�. Diabe� odbi� si� plecami, podskoczy� na metr w g�r�, zn�w upad� i zn�w si� odbi� kilka razy. Ch�opcy pochwycili kozio�- kuj�cego czorta, podziwiali jego brzuch wypchany wielk� pi�k�, jedni chcieli go nie�� do gospodyni Walerii, �eby jej przywr�ci� odwag�, inni mieli ochot� zrzuci� go na ulic� i zobaczy� jego skoki. Dru�ynowy nie pozwoli� na to. - K�ad�cie si� ch�opcy - powiedzia�. - Ja tu jeszcze zostan�. Nareszcie wr�ci�a cisza. Zasypiali. Andrzej Wr�bel zgasi� �wiat�o w ja- dalni, trzasn�� drzwiami, jakby wychodzi�, a potem wstrzyma� oddech i czeka� na progu. Diabe� le�a� na pod�odze w pozie niedba�ej. Westchnienie za szaf� Nagle trzasn�a deska. Ciche westchnienie rozleg�o si� wyra�nie tu� blis- ko. Dru�ynowy nas�uchiwa�. Czy to wiatr albo szum li�ci za oknem? A mo�e kierownik internatu z westchnieniem obraca si� na drugi bok? Czas up�ywa. Cisza nigdy nie jest pozbawiona szmer�w, ale harcerz uczy si� je rozr�- �nia�, orientuje si� w nich znakomicie. Chyba dlatego Wr�bel u�miecha si�, czeka na potwierdzenie swoich domys��w. - O - och!!! - wzdycha kto� teraz ci�ko, g�o�no, z rozpacz�. Wr�bel idzie w tym kierunku. Chwyta mocno kraw�dzie szafy, przesu- wa tyle do siebie, �e tworzy si� szpara mi�dzy roz�o�ystym meblem i �cia- n�. Zapala kieszonkow� latark�. Westchnienie powtarza si� znowu. Jest g��bokie, jakby kto� zap�aka�. Andrzej Wr�bel jeszcze bardziej odsuwa szaf�. Ukazuje si� obszerna wn�ka w niezwykle grubym murze, niewido- czna od strony jadalni i pewno zapomniana. We wn�ce drzwi, wychodz�- ce na korytarz, od dawna zamkni�te na klucz. Od strony korytarza jed- nak nie wida� ich, bo w�a�nie na nich urz�dzono wieszaki. Od strony ja- dalni szafa zas�ania wytworzony tu ciemny k�t. Ale kto� przecie� lubi sa- motno��, bo zamieszka� we wg��bieniu, jak w mikroskopijnym pokoiku. Dru�ynowy o�wietli� chud� posta� skulon� na sto�ku. Plecy zgarbione, broda przyci�ni�ta do klatki piersiowej, ramiona obwis�e, jakby mi�- niom zabrak�o si�y. Tak siedz� czasem starcy, w kt�rych zgas�a ostatnia iskra energii. Za- padaj� w d�ugi letarg; organizm oszcz�dza kalorii, kt�rych ma za ma�o do �ycia. Drzemi�. Wspominaj�. Rozstali si� ju� z tym �wiatem i czekaj� tyl- ko na sygna� do dalekiej podr�y. Ale ten jest m�ody. Jego plecy nie osi�gn�y jeszcze rozmiar�w w�a�ci- wych doros�emu m�czy�nie. Jego mi�nie jeszcze nie nabra�y mocy doj- rza�o�ci, a ju� osiada w nich trucizna rezygnacji. Dlaczego? Dlaczego siedzi za szaf�, pomi�dzy paj�kami, w kurzu i ciemno�ci, za- miast razem z innymi ch�opcami dr�e� rado�nie w oczekiwaniu ka�dej na- st�pnej godziny �ycia, t�skni� do jutrzejszego dnia, do wielkiej przygody, jak� b�dzie pierwszy w �yciu wyjazd na ob�z, �adowanie ci�ar�wki, roz- �piewana podr� i ponad wszystko wspania�e urz�dzanie obozu. �pi? Czy mo�e zas�ab�? Andrzej wie doskonale, �e ani jedno, ani drugie. Zgasi� la- tark�, schowa� do kieszeni. Po�o�y� d�o� na ramieniu samotnika. Milczenie. Plecy drgn�y. - Do ��ka, Marek! Czeka nas d�uga droga. Natychmiast id� spa�. Milczenie. - S�ysza�e�? - Dlaczego druh nie ��da wyja�nie�? - Bo nie s� mi potrzebne, wszystko rozumiem. - To niemo�liwe... - Dalej! Do ��ka! - Druhu! - Porozmawiamy w obozie. Pod Radostow�. Na zboczu Kamienia, gdzie stan� nasze namioty. O tym zboczu m�wi� tak�e: Kamie� Diabels- ki. Ty lubisz podobne miejsca. Hm? - Ja nie mog� jecha�. - Tw�j opiekun m�wi� o tym. Ale pojedziesz. - Jak to?! Wi�c on by� u druha? Jak on �mia� tu przyj��... w takim sta- nie! - Ja by�em u niego. - Druh tam by�... Ooo... Co za wstyd! Nie chc� j echa� na ob�z. Ja si� wstydz�. Nie, nie druhu. Nie pojad�. �eby nie wiem co. By�o to powiedziane tonem p�aczliwym, z dr�eniem g�osu, z westchnie- niem pe�nym roz�alenia. - Wiesz, co m�czy�nie przynosi naprawd� wstyd? Histeryzowanie. Zmie� p�yt�, m�j drogi. M�w ze mn� innym stylem. Jak m�czyzna z m�czyzn�. Zapad�o milczenie. Kilka g��bokich westchnie� i znowu cisza. Dru�ynowy odszuka� wygi�te w �uk plecy. Wyprostowa� je kilkoma lekkimi stukni�ciami d�oni. -- Nie wolno ci si� garbi�. A teraz do ��ka, bracie. Pr�dzej. Tw�j dia- be� od dawna �pi w k�cie pod sto�em. Jutro pogadamy sobie spokojnie, je�eli si� nadarzy wolna chwila. Chocia� przekonasz si�, �e pierwszego dnia w obozie nie ma spokojnej sekundy... Ale to dobry pomys� z tym diab�em nadziewanym pi�k�. W jesieni zamierzamy stworzy� teatr du- �ych kukie�. Tw�j czort mo�e wtedy zrobi� karier� sceniczn�. Marek milcza� w dalszym ci�gu, wobec tego dru�ynowy uj�� go silnie za rami�, wyprowadzi� z k�ta. - Za pi�� minut musisz le�e� w ��ku. Ch�opcy znali dobrze swojego dru�ynowego. Domy�lili si�, kogo zna- laz� za szaf�, i pragn�li, �eby dalszy ci�g potoczy� si� po ich my�li. Zgasili �wiat�o w sypialni, zachowywali si� cicho nas�uchuj�c i obserwuj�c. U�o- �yli wcze�niej po�ciel na ��ku Marka i teraz wysuwali nosy spod ko�der, zadowoleni, �e uciekinier wraca znowu na swoje miejsce. S�yszeli, �e si� rozbiera, wyci�ga pi�am�. Skrzypn�y spr�yny. Ciche westchnienie ulgi wyrwa�o si� z kilkunastu piersi, a potem Marek westchn�� g�o�no i z takim b�lem, �e mieli ochot� wyle�� z ��ek i poga- da� z nim serdecznie. Le�eli jednak cicho, pewni, �e Andrzej Wr�bel na- s�uchuje przez otwarte drzwi. Nie taki diabe� straszny jak go maluj� Dru�ynowy nie spa� dobrze tej nocy. �ni� mu si� czarny stw�r z rogami, siedzia� zgarbiony za szaf�, a kiedy Wr�bel schyli� si� nad nim i zajrza� w oczy, zobaczy� wykrzywion� brzydkim u�miechem twarz brodacza. "On b�dzie pi� lepiej ode mnie - szepta�. - Ca�y ob�z panu rozpije. Mog� si� za�o�y� o litr. Stawiasz pan? Stawiasz pan? Dobra! Moja wygra- na. Moja. Pan przegra�e�. Przegra�e�. Prze-gra-�e�..." Obudzi� si� z ci�kim uciskiem w piersiach. Bola�y go skronie. B�l pro- mieniowa� a� na kark, dr��y� ciemi�, wierci� w oczach. "Przegra�e�!" - wo�a� nad nim ten sam g�os i dru�ynowy zdumia� si� niepomiernie. Ju� si� ockn��, widzi sw�j zegarek na stoliku przy ��ku, wie, �e jest w internacie, a s�yszy ci�gle to s�owo: "Przegra�e�!" Kto� usiad� mu na nogach, przycisn�� barki, potrz�sn�� nim kilka razy tak silnie, �e b�l g�owy spot�gowa� si� ogromnie i o�lepi� go niemal. � -Prze-gra-�e�!-wo�a� g�os ochryple, ze �miechem. Andrzej szarpn�� si�. Jak pstr�g wyskoczy� z ��ka zrzucaj�c napastni- ka. - Przegra�e� - m�wi� obo�ny. - Za�o�y�em si� wczoraj z tob�, �e nie wstaniesz pierwszy. Mam u ciebie porcj� lod�w. Od p� godziny je- stem na nogach. By� umyty, uczesany, mia� na sobie harcerskie spodnie i koszulk� gim- nastyczn� z g��bokim wyci�ciem, ods�aniaj�cym opalone na br�z cia- �o. Andrzej spojrza� na zegarek. By�a trzecia pi��. - Zaspa�em. I potwornie boli mnie g�owa. - Nic dziwnego. �apanie diab�a nie wysz�o ci na zdrowie. Zreszt�, je- �eli mam by� szczery, troch� mnie martwi twoja wczorajsza decyzja. Ca- �emu obozowi mo�e to nie wyj�� na zdrowie. Sam na pewno dojdziesz wkr�tce do wniosku, �e lepiej by�o nie zabiera� Marka na ob�z. Ale, zda- je si�, ju� mu powiedzia�e�, �e mo�e z nami jecha�. - A ty jeste� przekonany, �e powinien zosta�? - Oczywi�cie! Wystarczy jeden taki ananas i ca�a robota wychowaw- cza le�y. - Wi�c wedle ciebie prac� z m�odzie�� nale�y rozpocz�� od usuni�cia trudnych, zamkni�tych w sobie, skomplikowanych ananas�w. A po do- konaniu selekcji mo�na si� bawi� z grzecznymi w kosi, kosi �apci. - Andrzej, po co ta mowa? Sam wiesz, ile k�opotu przysparza w obo- zie jeden zbuntowany przeciwko ca�emu �wiatu. , - M�w konkretnie. Co zarzucasz Markowi? - No jak to? Wystarczy jego wczorajsze zachowanie. Zamiast przyj�� na zbi�rk�, symuluje jakie� ucieczki, �azi po cmentarzach, zgrywa si�. - To wszystko? - Nasi ch�opcy s� w wieku ciel�cym, kiedy przyk�ad-z�y albo dobry - wyciska wp�yw na zawsze, na ca�e �ycie. Spaczonego charakteru nie wyprostujesz tak �atwo. - Lepiej wi�c zrezygnowa�? - Marek ma dzikie wyskoki. - Bardzo wielu m�odych ma dzikie wyskoki. Czy to znaczy, �e wszys- cy s� spo�ecznie szkodliwi? - Na pewno tak bywa. ��� ' - Wielu swoj� postaw�, najdzikszymi wybrykami protestuje przeciw- ko cuchn�cym formom �ycia, chce zwr�ci� uwag� sprawiedliwych ludzi na ognisko krzywdy, wo�a SOS. Jak my�lisz, do kogo s� skierowane te sy- gna�y? Rodzice i opiekunowie nie zawsze daj� sobie z tym rad�; bywaj� bardzo r�ni... Nauczyciele s� przepracowani. A my, harcerze... - My, sprawiedliwi ludzie - powiedzia� ironicznie obo�ny. - Kpisz z tego, co m�wi�. Dobrze. Nie powiem ci wi�cej ani s�owa o swoich wczorajszych obserwacjach. Spr�buj sam doj�� do sedna sprawy. Jestem pewny, �e ci si� uda, kiedy si� postarasz. - A Marka zabieramy? Dru�ynowy sko�czy� zapina� pas, obci�gn�� kurtk�. Milcza�. - Odpowiedz, Andrzej. Zabieramy go? - Jak najbardziej - powiedzia� dru�ynowy i przy�o�y� gwizdek do ust. Na zboczu Diabelskiego Kamienia Ci�ar�wka jecha�a w chmurze py�u. Po pierwszej godzinie zawarto�� odkrytego pud�a nabra�a bia�ego koloru i gdyby nie g�o�ny �piew, trudno by�oby rozr�ni�, co by�o baga�em, a co harcerzami. Ca�a gromada sta�a pocz�tkowo za budk� szofera, wrzeszcz�c jedn� piosenk� po drugiej. Po- tem usiedli na �awkach, ale nie przestali �piewa�. S�o�ce pra�y�o mocno, wiatr ch�odzi� sk�r�, droga razem z drzewami, rowami pe�nymi zieleni, domkami i lud�mi b�yskawicznie mkn�a do ty�u. W�a�ciwie by�o to nie mniej ciekawe ni� film i nikt nie mia� ochoty zrezygnowa� z patrzenia. Wiedzieli, �e G�ry �wi�tokrzyskie jeszcze daleko, mimo to szukali oczy- ma ich pierwszego zarysu na horyzoncie. Przybli�a�y si� z ka�d� chwil�, chocia� nie by�o ich jeszcze wida�. Mia�y zapach wiatru zmieszanego ze spalinami benzynowymi. Felek otworzy� pude�ko nape�nione czerwonymi porzeczkami, pu�ci� je z r�k do r�k, �eby gasi� pragnienie. Wi�c G�ry �wi�tokrzyskie mia�y smak porzeczek: cierpki, �wie�y. - Wcinajcie, ch�opaki. Mama jeszcze przy�le - zaprasza� Felek i czerwieni� si�. - No to dawaj, zniszczymy porzeczki - zgodzi� si� B�yskawica. Maciek Osa si�gn�� do plecaka wypchanego pi�knymi jab�kami. - Nie ma porzeczek, niech nie b�dzie jab�ek! - zawo�a� s�owami Wiecha. Dru�ynowy, Andrzej Wr�bel, siedzia� razem z obo�nym, Kazimie- rzem Kazimierskim, na ko�cu pud�a ci�ar�wki. Nikogo nie puszcza� na swoje miejsce. - No, bo druh si� loi, �eby�my si� nie wysypali jak ul�ga�ki. No, bo na kogo by druh wtedy krzycza� -� o�wiadczy� ma�y ch�opak, zwany w szkole No-Bo. Andrzej przygl�da� si� dru�ynie. Najbardziej uparci, niepos�uszni, ci, kt�rych dzienniki usiane by�y jak makiem uwagami wychowawc�w, ch�o- pcy, na kt�rych �alili si� nauczyciele i rodzice, teraz byli niby odmienieni. Ka�dy rozkaz, wypowiedziany jednym s�owem, p�g�osem, spe�niali w biegu, w podskokach, jeden przez drugiego. - Widzia�e�? Anio�y w harcerskich mundurach - Andrzej Wr�bel u�miechn�� si� do obo�nego. - Ba! �eby tak przez ca�y miesi�c! - Wi�kszo�� pierwszy raz jedzie na ob�z. Uszy im si� pal� z ciekawo- �ci, jak to b�dzie... - Zalej� nam jeszcze sad�a za sk�r�. Mamy tu paru ananas�w. Ten tw�j Osi�ski... - S�ucham! Marek poderwa� si� z g��bi ci�ar�wki, straci� r�wnowag� pod wp�y- wem dzikich podrzut�w i skok�w pud�a, wyl�dowa� na kolanach druh�w po przeciwnej stronie. Us�ysza� z dala swoje nazwisko, pozna� je wzro- kiem i s�uchem, a koledzy tak�e pospieszyli z �yczliwym szturchaniem i szeptami. - Druh obo�ny ci� wo�a. - S�ucham - powt�rzy�, usi�uj�c i�� bez zataczania si�. Stan�� przed nim, czeka�. Obo�ny przygl�da� mu si� d�ugo, spokojnie, wreszcie doby� fi�skiego no�a. - Mam uci�� guzik czy sam przyszyjesz? Marek szybko spojrza� po sobie. Zaczerwieni� si�. Kiesze� munduru by�a odpi�ta. Guzik dynda� na d�ugiej i bardzo cienkiej nitce, a w miar� jazdy chybota� si� weso�o. -- Druhu! Przyszyj�. Zaraz na pierwszym postoju. - Nici masz? - Mam w plecaku. - Odmaszerowa�! Marek u�miechn�� si� zawstydzony, ale rad, �e min�a go pierwsza na- gana. Rozstawia� nogi szeroko, �eby nie straci� r�wnowagi, i wraca� na swoje miejsce. W�a�nie ci�ar�wka zahamowa�a ostro, polecia� wi�c g�o- w� naprz�d, prosto w ramiona koleg�w. Na postoju, kiedy obo�ny pos�a� ch�opc�w do zagajnika, �eby zoba- czyli, czy nie ma grzyb�w, dru�ynowy powr�ci� do przerwanej rozmo- wy. - Chcia�bym, �eby� traktowa� Osi�skiego jak wszystkich innych. Skoro rada dru�yny zgodzi�a si� na jego wyjazd z nami... - Ba! Rada dru�yny przyj�a t� decyzj� pod twoj� presj�. - Co?! - Chcia�em powiedzie�: pod twoim wp�ywem. Kierowca ci�ar�wki, tata ��tow�osego Zenka, przy��czy� si� do roz- mowy. - Mnie si� wydaje, �e to wcale nieg�upia decyzja. Kto� musi o takim facecie my�le�. Albo mama, albo tata, albo babcia. A jak brak�o mamy, taty, babki, to ma si� go wykre�li�? Obo�ny machn�� r�k�. - Tak, ale pan si� nie orientuje, co to za kawa� ananasa. - Prosz� pana - powiedzia� kierowca - oni wszyscy j ednakowi. M�j Zenek na przyk�ad. G�upi jak but, w�osy ma jak ��tko, czasem jest ego- istyczny, uparty. Ale, wie pan, oboje z �on� bardzo go kochamy. Dla nas on jest mi�y i �adny. I to ju� tak bywa. Ka�dy potrzebuje mie� na �wiecie kogo�, kto by w nim zawsze dopatrzy� si� najlepszych intencji, zrozumia� go, wybaczy�. Ja bym radzi� traktowa� go jakby nigdy nic. �eby ch�opak zapomnia� o swoich niepowodzeniach i zacz�� �y� na nowy rachunek. O! Na nowy rachunek. Schyli� si�, obejrza� opony, zakrz�tn�� si� ko�o motoru. Andrzej Wr�- bel nic nie powiedzia� obo�nemu. Patrzy� tylko z u�miechem na jego zmarszczone czo�o. - Lecimy bardzo �adnie - zacz�� kierowca z innej beczki. - Droga jak st�, pogoda na medal. Rozprostowa�o si� nogi, mo�na zasuwa� da- lej... Nie przestali �piewa� do ko�ca podr�y. Gdy ci�ar�wka stan�a, wrzeszczeli dziko jeszcze przy wyskakiwaniu. Potem ochrypli. Zaniem�- wili. Stracili g�os niemal jednocze�nie. W uszach im hucza�y kilometry, godziny, warcza� motor. A tu cisza. Cykaj� w trawie polne koniki. Trawa po kolana i pe�no rumianku. Pachnie! Zapach ziemi, trawy, drzew odu- rza, mroczy g�ow�. Posz�oby si� spa�. Odespa� od razu ca�y rok szkolny. Ale �eby mie� dach nad g�ow�, trzeba go sobie ustawi�. I �eby mie� pos�a- nie, trzeba je w�asnor�cznie zrobi�. Witaj� ich dwaj bracia. Puma, student Akademii Wychowania Fizycz- nego, i jego brat, zwany Hindusem. Zdobyli siano, ustawili dwa najwi�k- sze namioty, w jednym st� oraz �awy, w drugim prycze. - Latryn� r�bcie sami. Najwa�niejsze, �e kuchnia gotowa. - Robimy landryn�! Zacz�to roz�adowywa� auto. Kot�y, namioty, plecaki lecia�y na ziemi� w �lad za ch�opcami. Andrzej Wr�bel dogl�da� wszystkiego. Bieg� zbo- czem pn�cym si� �agodnie ku g�rze. Stan�� na �rodku polany. Peleryna furkota�a za nim jak zielone skrzyd�o. - Tu maszt!-o�wiadczy�. Ch�opcy patrzyli na niego z uwielbieniem. Dorodny, wysoki, zr�czny jak jele� - to by� ich w�asny druh! - Chcia�bym ustawi� maszt - westchn�� Marek Osi�ski. - A pod masztem co rano i co wiecz�r odprawy - powiedzia� Wr�- bel, uk�adaj�c w my�li plan zaj��. Poszed� kilka krok�w naprz�d. Zato- czy� kr�g ramieniem. - Tu namioty. "Zg�aszam si� do naci�gania linek namiotowych" - postanowi� Ma- rek. Dru�ynowy pokaza� krzaki w pobli�u. - Tam urz�dzimy magazyn. W cieniu. A tu... zgadnijcie. Ch�opcy wstrzymali oddech. Usta�o wszelkie paplanie. J�drek Wr�bel rozejrza� si�, p�niej wr�ci� do ch�opc�w i patrzy� d�ugo, jakby ich liczy�. Opu�ci� d�o�, wskaza� kr�g ziemi zaro�ni�ty g�stym mchem. - A tu powinno by� ognisko. S�uchali. To wszystko lada chwila zacznie by�. Sam dru�ynowy powie- dzia�, �e b�dzie. Niby niechc�cy sformowali szereg, ustawili si� wedle wzrostu. Na ko�cu wyl�dowa� Marek. Najm�odszy. "Wczoraj dzia�y si� ze mn� ponure rzeczy - my�la� Marek - a dzi� ju� o nich wcale nie pami�tam". Andrzej kaza� odliczy�. Potem krzykn��: - Hip, hip! � - Hurrra! - wrzasn�a gromada z entuzjazmem, wobec kt�rego chrypka by�a niczym i zwyczajnie ust�pi�a. -' Czuj, czuj! - Czuwaj! Ptaki frun�y w pop�ochu i roztapia�y si� pod lazurowym niebem. W�asny namiot nad g�ow� Echo powt�rzy�o: Hip, hip, hurra! - Czuj, czuj, czuwaj! - zawo�a�y z akcentem ogromne