5528
Szczegóły |
Tytuł |
5528 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
5528 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 5528 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
5528 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ROBERT SILVERBERG
VALENTINE PONTIFEX
KSI�GA KORONALA
1
Valentine zachwia� si�, opar� woln� r�k� o st�; z wysi�kiem utrzyma� r�wnowag�,
omal nie wylewaj�c wina.
Jakie to dziwne, pomy�la�, ta s�abo��, to zmieszanie. Wypi�em za wiele... takie
st�ch�e powietrze... mo�e grawitacja jest silniejsza tu, g��boko pod
powierzchni�...
- Wznie�cie toast, panie - szepn�� Deliamber. - Za zdrowie Pontifexa, potem za
jego doradc�w, a potem...
- Tak. Tak, wiem.
Valentine rozgl�da� si� niepewnie, jak osaczony przez my�liwych stitmoj,
wpatrzony w otaczaj�cy go kr�g w��czni.
- Przyjaciele...
- Za zdrowie Pontifexa Tyeverasa - cicho, cho� ostro, wtr�ci� Deliamber.
Przyjaciele? Tak, przyjaciele. Najdro�si przyjaciele. S� tu, przy jego boku,
niemal wszyscy, brak tylko Carabelli i Elidatha; z ni� spotka si� na zachodzie -
tak, oczywi�cie - a Elidath pod jego nieobecno�� pe�ni obowi�zki Koronala na
G�rze Zamkowej. Reszta jest z nim: Sleet, Deliamber, Tunigorn, Shanamir, Lisamon
i Ernamar, Tisana, Skandar Zalzan Kavol, Hjort Asenhart... tak, s� z nim, tak mu
drodzy, podpory jego �ycia, jego rz�d�w...
- Przyjaciele, wznie�cie kielichy, wypijcie ze mn� jeszcze i ten toast. Wiecie,
�e Bogini nie darowa�a mi d�ugich lat spokojnych rz�d�w. Wiecie tak�e, jaki
ci�ar d�wiga�em na barkach, znacie wyzwania, kt�rym musia�em stawi� czo�o;
zadania, kt�re musia�em wype�ni�, powa�ne problemy, kt�re nie znalaz�y jeszcze
rozwi�zania...
- Nie taki, jak my�l�, winien by� ten toast - us�ysza� s�owa kogo� za plecami. A
Deliamber raz jeszcze szepn��:
- Za Jego Wysoko�� Pontifexa, panie. Musisz wznie�� toast za Jego Wysoko��
Pontifexa!
Valentine zignorowa� go. Wypowiadane w�a�nie s�owa wyp�ywa�y mu z ust niczym
obdarzone w�asn� wol�.
- Je�li stawi�em czo�o tym problemom, cho�by z niewielkim powodzeniem, to tylko
dlatego, i� znalaz�am oparcie, rad� i mi�o�� w grupie takich towarzyszy i
drogich przyjaci�, jakimi los nie obdarzy� jeszcze �adnego w�adcy. Z wasz�
nieocenion� pomoc�, mili przyjaciele, rozwi��emy wreszcie problemy, z kt�rymi
boryka si� Majipoor, rozpoczynaj�c er� prawdziwego pokoju, o jakim wszyscy
marzymy. A wi�c, gotuj�c si�, by wyruszy� jutro w g��b naszego kr�lestwa i z
ochot�, rado�nie rozpocz�� wielki objazd, ten ostatni dzisiejszego wieczora
toast wznosz� za was, przyjaciele, za was, kt�rzy podtrzymywali�cie mnie,
pomagali�cie mi przez wszystkie te lata, za was...
- Jak on dziwnie wygl�da - szepn�� Ernamar. - Czy�by zachorowa�?
Valentine'a przeszy� spazm okrutnego b�lu. W g�owie s�ysza� straszny, �widruj�cy
zgrzyt, oddech pali� mu krta�, czu�, jak zapada si� w noc, tak przera�aj�c�, �e
nie by�o w niej ani odrobiny �wiat�a. Ta noc by�a jak czarna krew. Kielich
wypad� mu z d�oni, roztrzaska� si� i by�o tak, jakby roztrzaska� si� ca�y �wiat,
jakby �wiat rozpad� si� na drobne kawa�ki, a jego fragmenty ulecia�y, wiruj�c
powoli, w najdalsze zak�tki kosmosu. S�abo�ci, kt�ra go ogarn�a, nie potrafi�
pokona�. By�a te� ciemno��... ciemno�� pozbawiona odrobiny �wiat�a...
- Panie! - krzykn�� kto�. Czy�by Hissune?
- Ona ma przes�anie!
- Przes�anie? Jak? Przecie� nie �pi!
- Panie! Panie! Panie!
Valentine spojrza� w d�. Tam wszystko by�o czarne; z pod�ogi unosi�a si� fala
mroku. Wydawa�o mu si�, �e go przyci�ga. Cichy, melodyjny g�os powtarza�: "Oto
�cie�ka, kt�r� masz p�j��, oto twoje przeznaczenie; mrok, noc, zag�ada. Poddaj
si�. Poddaj si�, Lordzie Valentinie, kt�ry by�e� Koronalem, a nigdy nie b�dziesz
Pontifexem". I Valentine podda� si�, albowiem w tej chwili s�abo�ci i parali�u
ducha nie m�g� zrobi� nic innego. Spojrza� na zalewaj�c� go fal� mroku i osun��
si� w ni� bez walki. Nic nie rozumiej�c, o nic nie pytaj�c, zanurzy� si� we
wszechogarniaj�c� ciemno��.
Umar�em, pomy�la�. P�yn� teraz z nurtem czarnej rzeki, kt�ra zaniesie mnie do
�r�d�a; wkr�tce b�d� musia� wyj�� na brzeg i odnale�� drog� prowadz�c� do Mostu
Po�egna�. Przekrocz� go i znajd� si� tam, gdzie zaczyna si� i ko�czy wszelkie
�ycie.
Nagle jego dusz� ogarn�� dziwny spok�j, uczucie cudownej lekko�ci, rozkosznego
zadowolenia; mia� pewno��, �e oto wszech�wiat osi�gn�� najwy�sz� harmoni�.
Valentine czu� si� tak, jakby znowu spoczywa� w ko�ysce, otulony, ogrzany, wolny
od tortur w�adzy. Ach, jakie� to wspania�e uczucie, le�e� spokojnie w�r�d fal
niepokoju! Czy to �mier�? Je�li tak, �mier� jest rozkosz�!
- Oszukano ci� panie. �mier� to kres rozkoszy.
- Kto do mnie przemawia?
- Znasz mnie, panie.
- Deliamber? Czy�by� tak�e umar�? Ach, jak�e spokojnym i bezpiecznym miejscem
jest �mier�, stary przyjacielu!
- Jeste� bezpieczny, owszem, panie. Ale nie martwy.
- Ale ja czuj�, �e naprawd� umar�em.
- Czy�by� pozna� �mier� wystarczaj�co dobrze, by tak pewnie si� o niej
wypowiada�, panie?
- A wi�c co to jest, je�li nie �mier�?
- Po prostu czas - stwierdzi� Deliamber.
- Czy�by� rzuci� na mnie urok, czarowniku?
- Nie. Nie ja rzuci�em ten czar. Lecz sprawi�, �e przestanie dzia�a�, je�li mi
na to pozwolisz. Przebud� si�! Przebud�!
- Nie, Deliamberze. Daj mi spok�j!
- Musisz si� przebudzi�, panie.
- Musisz! - W g�osie Valentine'a brzmia�a gorycz. - Musisz! Zawsze tylko
"musisz"! Czy�bym nigdy nie mia� zazna� odpoczynku? Pozw�l mi zosta� tu, gdzie
jestem. Tu panuje pok�j. A ja nie kocham wojny, Deliamberze.
- Przebud� si�, panie.
- Zaraz powiesz mi, �e to m�j obowi�zek.
- Nie musz� m�wi� ci tego, o czym doskonale wiesz, panie. Przebud� si�.
Valentine otworzy� oczy i stwierdzi�, �e unosi si� w pot�nych ramionach Lisamon
Hultin. Amazonka nios�a go jak dziecko, przytulonego do swych ogromnych piersi.
Nic dziwnego, �e wyobra�a� sobie, �e znajduje si� w ko�ysce albo �e sp�ywa
nurtem czarnej rzeki. Na lewym ramieniu wojowniczki siedzia� skulony Autifon
Deliamber. Valentine zrozumia�, sk�d wzi�a si� magia, kt�ra wydoby�a go z
mroku: trzy z licznych macek Vroona dotyka�y go - jedna czo�a, jedna policzka,
jedna piersi.
Czuj�c si� g�upio, poprosi�:
- Czy mog�aby� postawi� mnie na ziemi?
- Jeste� bardzo s�aby, panie - powiedzia�a basem Lisamon.
- Ale chyba nie a� tak s�aby. Postaw mnie. Delikatnie, jakby mia�a do czynienia
z dziewi��setletnim starcem, Lisamon opu�ci�a go na ziemi�. Valentine
natychmiast poczu� fal� s�abo�ci. Wyci�gn�� d�o� i opar� si� o olbrzymk�,
stoj�c� blisko niego, gotow� pom�c, gdyby to okaza�o si� konieczne. Z�by mu
szcz�ka�y. Ci�kie szaty klei�y si� do spoconego cia�a jak ca�un. Ba� si�, �e
je�li cho� na chwil� zamknie oczy, fala mroku podniesie si� i zn�w go zaleje.
Wysi�kiem woli zmusi� si� jednak do zachowania spokoju, cho� by� to spok�j
udawany. �wiczenia osi�gn�y skutek - nie m�g� pozwoli�, by zobaczono go
zdezorientowanego, s�abego - i to niezale�nie od irracjonalnego strachu, kt�ry
nadal odczuwa�.
Po chwili naprawd� zdo�a� si� uspokoi�. Rozejrza� si� dooko�a. Wynie�li go z
wielkiej sali; znajdowa� si� w jakim� jasno o�wietlonym korytarzu o �cianach
ozdobionych wzorem, w kt�rym powtarza� si� znak Pontifexa - osza�amiaj�cym,
zdumiewaj�cym bogactwem ornamentem z symboli Labiryntu. Wok� niego zebra�a si�
ca�a grupa: Tunigorn, Sleet, Hissune, Shanamir, a tak�e inni ludzie z jego
otoczenia, oraz s�udzy Pontifexa: Hornkast i stary Dilifon, za nimi za� jeszcze
kilkana�cie twarzy zakrytych ��tymi maskami.
- Gdzie jestem? - spyta�.
- Jeszcze chwila i dotrzemy do twych komnat, panie - powiedzia� Sleet.
- Czy d�ugo by�em nieprzytomny?
- Zaledwie kilka minut. Zemdla�e� w trakcie przemowy. Z�apa� ci� Hissune. I
Lisamon.
- Wszystko przez to wino - o�wiadczy� Valentine. - Kieliszek tego i kieliszek
tamtego...
- Jeste� ca�kiem trze�wy, panie - zauwa�y� Deliamber. - A min�o zaledwie kilka
minut.
- Wi�c pozw�l mi wierzy�, �e to tylko wino. Cho�by przez chwil�.
Korytarz skr�ci� w lewo i przed oczami Valentine'a pojawi�y si� rze�bione drzwi
do jego komnat, ozdobione z�otym wzorem ze znakiem gwiazdy - symbolem Koronala -
do kt�rego dodano trzyliterowy monogram: LVC.
- Gdzie Tisana?
- Tu, panie - odpowiedzia� mu z oddali g�os t�umaczki sn�w.
- Doskonale. Chc�, �eby� posz�a ze mn�. Ty, Deliamber i Sleet. Nikt wi�cej. Czy
to jasne?
- Tak�e chcia�bym wej�� - powiedzia� kto� z grupy urz�dnik�w Pontifexa, chudy
m�czyzna o cienkich ustach i dziwnej, szarej sk�rze, w kt�rym Valentine po
chwili zastanowienia rozpozna� Sepulthrova, lekarza Pontifexa Tyeverasa.
Przecz�co potrz�sn�� g�ow�.
- Jestem ci wdzi�czny za trosk�, ale nie s�dz�, by� mia� tu co� do roboty.
- Tak nag�e zas�abni�cie, panie... wymaga bada�...
- On ma racj� - wtr�ci� cicho Tunigorn. Valentine wzruszy� ramionami.
- Dobrze. P�niej. Najpierw chcia�bym porozmawia� z doradcami, Sepulthrove.
P�niej b�dziesz m�g� mi opuka� kolana, je�li uwa�asz to za konieczne.
Idziemy... Tisano, Deliamberze...
Wkroczy� do komnat, ostatkiem si� utrzymuj�c kr�lewsk� postaw�. Poczu� ogromn�
ulg�, gdy ci�kie drzwi zamkn�y si�, odgradzaj�c go od panuj�cego na korytarzu
zamieszania. Westchn�� g��boko i usiad� na obitej brokatem kanapie, dr��c w
rezultacie roz�adowania wcze�niejszego napi�cia.
- Panie? - odezwa� si� cicho Sleet.
- Zaraz. Zaraz. Pozw�l mi z�apa� oddech.
Potar� obola�e czo�o i opuchni�te oczy. Napi�cie wynikaj�ce z konieczno�ci
udawania - tam, na korytarzu - �e natychmiast i bezbole�nie odzyska� si�y po
tym, co sta�o si� w sali bankietowej (cokolwiek si� tam sta�o), okaza�o si� zbyt
wyczerpuj�ce. Lecz powoli powraca�a jego prawdziwa si�a. Valentine spojrza� na
t�umaczk� sn�w. T�ga starsza kobieta, mocna, gruboko�cista, wyda�a mu si� nagle
�r�d�em spokoju.
- Podejd�, Tisano - poprosi�. - Usi�d� obok mnie. Pos�ucha�a, obj�a go
ramieniem. Tak, pomy�la�. Och tak, jak dobrze. Ciep�o ogrza�o jego zmro�on�
dusz�; ciemno�� powoli ust�powa�a. Podnios�a si� w nim fala mi�o�ci do Tisany:
tak mocnej, pewnej, tak m�drej. To ona pierwsza pozdrowi�a go jako Lorda
Valentine'a w dniach wygnania, kiedy w pe�ni zadowala�o go to, i� jest
Valentine'em �onglerem. Ile� to razy, od chwili gdy odzyska� tron, pi�a wraz z
nim otwieraj�ce umys�y wino sn�w i bra�a go w ramiona, by wydoby� z niego
tajemnice gwa�townych obraz�w, kt�re nawiedza�y go nocami! Ile� to razy pomaga�a
mu d�wiga� ci�ar w�adzy!
- Przerazi�o mnie, kiedy dostrzeg�am, jak padasz, Lordzie Valentinie - odezwa�a
si� Tisana - a wiesz, �e nie nale�� do os�b, kt�re �atwo przestraszy�.
Twierdzisz, �e to z powodu wina?
- Tak powiedzia�em tam, na korytarzu.
- Moim zdaniem nie by�o to wino.
- Tak. Deliamber twierdzi, �e kto� rzuci� na mnie czar.
- Ale kto? - spyta�a Tisana. Valentine spojrza� na Vroona.
- No wi�c c�?
Deliamber wydawa� si� tak niespokojny, jak si� to bardzo rzadko zdarza�o.
Gwa�townie porusza� niezliczonymi mackami, ��te oczy b�yszcza�y mu dziwnym
blaskiem, ptasi dzi�b zaciska� si� i otwiera�.
- Nie znam odpowiedzi na to pytanie - powiedzia� w ko�cu. - Nie wszystkie sny s�
przes�aniami; bywa i tak, �e nie wszystkie czary maj� swoich tw�rc�w.
- S� czary, kt�re rzucaj� si� same? O to ci chodzi? - upewni� si� Valentine.
- Nie ca�kiem. Niekt�re pojawiaj� si� spontanicznie. Rodz� si� w cz�owieku,
pochodz� z ja�owych miejsc jego duszy.
- O czym ty m�wisz? Czy�bym rzuci� czar sam na siebie?
- Sny, czary - to jedno i to samo, Lordzie Valentinie. - G�os Tisany by� bardzo
�agodny. - Jedne i drugie przynosz� - za twoim po�rednictwem - pewne
przepowiednie. Znaki staj� si� coraz czytelniejsze. Nadchodzi burza, a to s� jej
zapowiedzi.
- Ju� zd��yli�cie wszystko poj��? Czy wiecie, �e mia�em dziwny sen, tu� przed
bankietem? Ten sen by� niew�tpliwie pe�en przepowiedni, znak�w, zwiastun�w
burzy. Przecie� - je�li nie m�wi� we �nie - nie powinni�cie nic o nim wiedzie�,
bo wam o nim nie powiedzia�em. Prawda?
- Moim zdaniem �ni�e� chaos, panie. Valentine przygl�da� si� Tisanie, zdumiony.
- Sk�d to mo�esz wiedzie�?
T�umaczka sn�w tylko wzruszy�a ramionami.
- Poniewa� chaos zbli�a si� nieuchronnie. Wszyscy doskonale zdajemy sobie z tego
spraw�. Istnieje co�, co pozosta�o nie za�atwione... i co trzeba koniecznie
za�atwi�.
- My�lisz o Zmiennokszta�tnych - szepn�� Valentine.
- Nie o�miel� si� doradza� memu panu w sprawach pa�stwowych... - powiedzia�a
Tisana.
- Oszcz�d� mi pochlebstw. Po doradcach oczekuj� nie taktu, lecz rad.
- Moim kr�lestwem jest wy��cznie kr�lestwo sn�w.
- �ni�em o �niegu na G�rze Zamkowej i o wielkim trz�sieniu ziemi, kt�re
zniszczy�o Majipoor.
- Czy mam wyt�umaczy� ci tw�j sen, panie?
- Jak mo�esz mi go wyt�umaczy�? Nie wypili�my jeszcze wina.
- T�umaczenie nie wydaje mi si� teraz najlepszym pomys�em - o�wiadczy� stanowczo
Deliamber. - Jak na jedn� noc, Koronalowi wystarczy wizji. Wino sn�w nie
przys�u�y si� teraz jego zdrowiu. My�l�, �e to mo�e zaczeka�...
- T�umaczenie tego snu nie wymaga wina - przerwa�a mu Tisana. - Dziecko mog�oby
go wyja�ni�. Trz�sienie ziemi? Zniszczenie �wiata? Panie, powiniene� przygotowa�
si� na ci�kie czasy.
- O czym ty m�wisz? Odpowiedzia� mu Sleet.
- To oznaki wojny.
Valentine obr�ci� si�, rzucaj�c niskiemu cz�owiekowi lodowate spojrzenie.
- Wojny! - krzykn��. - Czy�bym zn�w musia� stawa� do walki? Jako pierwszy
Koronal od o�miu tysi�cy lat wyprowadzi�em armi� w pole. Czy�bym musia� uczyni�
to powt�rnie?
- Z pewno�ci� zdajesz sobie spraw�, panie, �e wojna o odzyskanie tronu by�a
tylko pierwsz� potyczk� w walce, kt�r� trzeba toczy� nadal, w walce, do kt�rej
przygotowania trwa�y od wiek�w. Tej walki - z czego z pewno�ci� zdajesz sobie
spraw� nie uda si� unikn��.
- Nie ma nieuniknionych wojen - stwierdzi� Valentine.
- Jeste� tego pewny, panie?
Valentine wci�� patrzy� na Sleeta, ale nie odpowiedzia�. M�wili mu to, czego
domy�li� si� wcze�niej bez ich pomocy, lecz czego nie chcia� us�ysze�. Gdy ju�
to us�ysza�, poczu� w duszy nag�y niepok�j. Po chwili wsta� i w milczeniu zacz��
chodzi� po komnacie. Pod przeciwleg�� �cian� sta�a ogromna, niezwyk�a rze�ba,
zrobiona z wielkich ko�ci smoka morskiego, wygi�tych tak, by przypomina�y palce
dw�ch splecionych d�oni - lub mo�e zaci�ni�tych k��w jakiej� gigantycznej,
demonicznej paszczy. Przez d�u�sz� chwil� sta� obok rze�by, machinalnie g�adz�c
ko��. Nie doko�czona sprawa - powiedzia�a Tisana. Metamorfowie, Piurivarzy,
Zmiennokszta�tni - oboj�tnie, jakiej u�y� nazwy - kr�tko m�wi�c, tubylcy z
Majipooru, kt�rym przed czternastoma tysi�cleciami przybysze z gwiazd ukradli
ten wspania�y �wiat. Od o�miu lat, pomy�la� Valentine, pr�buj� zrozumie� ich
potrzeby. I nadal nic nie wiem.
Odwr�ci� si�, m�wi�c:
- Kiedy zacz��em wyg�asza� toast, my�la�em o tym, co w�a�nie powiedzia�
Najwy�szy Rzecznik Hornkast: Koronal jest �wiatem, a �wiat jest Koronalem. I
nagle sam sta�em si� Majipoorem. Moj� dusz� wype�ni�o wszystko, co dzieje si� w
ka�dym zak�tku naszego �wiata.
- Do�wiadcza�e� tego wcze�niej - przypomnia�a mu Tisana. - W snach, kt�re dla
ciebie t�umaczy�am; kiedy m�wi�e�, �e widzia�e� dwadzie�cia miliard�w z�otych
nici wyrastaj�cych z ziemi i �e trzyma�e� je wszystkie w prawej d�oni. Mia�e� i
inny sen, w kt�rym roz�o�y�e� ramiona i obj��e� �wiat...
- Teraz by�o inaczej. Tym razem �wiat si� rozpada�.
- Jak to: rozpada�?
- Dos�ownie. Rozpada� na kawa�ki. Nie pozosta�o nic opr�cz morza czerni, w kt�re
run��em...
- Hornkast powiedzia� prawd�. - Tisana kontynuowa�a cicho. - To ty jeste�
�wiatem, w�adco. Mroczna wiedza znajduje drog� do twej duszy, pochodzi za� z
powietrza ca�ej planety. To przes�anie - nie od Pani, nie od Kr�la, lecz od
ca�ego �wiata.
Valentine zerkn�� na Vroona.
- Co na to powiesz, Deliamberze?
- Znam Tisan� chyba od pi��dziesi�ciu lat i jeszcze nie s�ysza�em, by
powiedzia�a g�upstwo.
- A wi�c b�dziemy mieli wojn�.
- S�dz�, �e ju� si� zacz�a - oznajmi� czarownik.
2
Hissune d�ugo jeszcze nie m�g� sobie wybaczy�, �e sp�ni� si� na uczt�. Pierwsza
oficjalna okazja od czasu, gdy znalaz� si� w bezpo�rednim otoczeniu Lorda
Valentine'a, i nie potrafi� przyby� na czas!
Cz�ciowo by�a to wina jego siostry Ailimoor. Kiedy jak najszybciej usi�owa�
ubra� si� w pi�kny, uroczysty str�j, biega�a wok� niego, strzepuj�c
niewidzialne py�ki i wyg�adzaj�c niewidoczne zmarszczki materia�u, poprawia�a
wisz�cy mu na ramionach �a�cuch, martwi�a si� d�ugo�ci� i krojem tuniki, na
wyczyszczonych do po�ysku butach znajdowa�a plamki, kt�rych nie potrafi�by
znale�� nikt opr�cz niej. Ailimoor mia�a pi�tna�cie lat: trudny wiek u
dziewczyny - Hissune mia� czasami wra�enie, �e u dziewczyn ka�dy wiek jest
trudny - i ostatnio stara�a si� wszystkim rz�dzi�, na ka�dy temat mia�a w�asne
zdanie, w niesko�czono�� deliberowa�a nad niewa�nymi, domowymi drobiazgami.
Tak wi�c to Ailimoor, bardzo si� staraj�c, by na przyj�ciu ku czci Koronala jej
brat pojawi� si� doskona�y pod ka�dym wzgl�dem, sprawi�a, �e m�g� si� na nie
sp�ni�. Mia� wra�enie, �e przez dobre dwadzie�cia minut przesuwa�a emblemat
urz�du - ma�y znak gwiazdy, kt�ry powinien nosi� na lewym ramieniu zaczepiony o
ogniwo �a�cucha - milimetr w jedn� stron�, u�amek milimetra w drug�, a� wreszcie
powiedzia�a:
- Dobrze. Lepiej nie b�dzie. No, jak ci si� podoba?
Podnios�a swoje stare r�czne lusterko, zmatowia�e, zardzewia�e i wytarte, i
potrzyma�a je przed nim. Hissune dostrzeg� sw�j niewyra�ny, zniekszta�cony
obraz. By� zmieniony nie do poznania, dostojny, wspania�y, jakby �ywcem wyj�ty z
jakiego� historycznego obrazu. Str�j wydawa� mu si� teatralny, maskaradowy,
nierzeczywisty, cho� - czego by� �wiadomy - nape�ni� mu dusz� nowym poczuciem
dostoje�stwa i w�adzy. Jakie to dziwne, pomy�la�, �e wykonane w po�piechu dzie�o
drogiego krawca z Placu Masek potrafi tak natychmiast zmieni� osobowo��. Nie
czu� si� ju� Hissune'em - obdartym, ale zaradnym ulicznikiem, nie czu� si�
Hissune'em - niepewnym siebie m�odym urz�dnikiem, by� teraz Hissune'em-srok�,
Hissune'em-pawiem, Hissune'em - dumnym przyjacielem Koronala.
A tak�e Hissune'em-sp�nialskim. Je�li si� po�piesz�, pomy�la�, mog� jeszcze
dotrze� do Wielkiej Sali Pontifexa na czas.
Ale w�a�nie wtedy jego matka, Elsinome, powr�ci�a z pracy, co spowodowa�o
kolejne niewielkie op�nienie. Wesz�a do pokoju - drobna, ciemnow�osa kobieta -
i spojrza�a na niego z przestrachem i zdumieniem, jakby dostrzeg�a schwytan�
przez kogo� i uwolnion� w ich skromnym mieszkanku komet�. Jej oczy p�on�y,
twarz ja�nia�a w spos�b, jakiego nigdy nie widzia�.
- Jak�e wspaniale wygl�dasz, Hissunie! Jak wspaniale! U�miechn�� si� i wykona�
piruet, by w pe�ni zademonstrowa� jej bogactwo stroju.
- To niemal absurd, prawda? Wygl�dam jak rycerz, kt�ry w�a�nie zjecha� z G�ry
Zamkowej.
- Wygl�dasz jak ksi���! Wygl�dasz jak Koronal!
- A tak, oczywi�cie, Lord Hissune! Ale do tego potrzebowa�bym raczej futra z
gronostai, eleganckiego zielonego kubraka i mo�e jeszcze wielkiego b�yszcz�cego
wisiora ze znakiem gwiazdy na piersi. Na razie chyba wystarczy to, co ju� mam,
prawda?
Roze�mia�a si� i - mimo zm�czenia - przytuli�a syna, porwa�a w obj�cia,
zakr�ci�a w rytmie szalonego ta�ca. A potem uwolni�a go ze s�owami:
- Zrobi�o si� p�no. Powiniene� ju� uda� si� na uczt�.
- Racja, powinienem. - Hissune ruszy� w stron� drzwi. - Jakie to dziwne, prawda,
mamo? Zasi��� na uczcie przy stole Koronala, siedzie� tu� przy Koronalu, odby�
wraz z nim wielki objazd, mieszka� na G�rze Zamkowej...
- Tak, to bardzo dziwne - przytakn�a cicho Elsinome. Stan�y obok siebie:
Elsinome, Aihmoor i jego najm�odsza siostra Maraune. Hissune uroczy�cie uca�owa�
ka�d� z nich. Usuwa� si�, kiedy pr�bowa�y go obj��, boj�c si�, by nie pogniot�y
mu szaty. Widzia�, jak na niego patrzy�y: jakby by� jakim� pomniejszym b�stwem,
a ju� co najmniej Koronalem. Czu� si� tak, jakby nie by� cz�onkiem tej rodziny,
jakby nie by� nim nigdy, jakby dzi� po po�udniu - i to tylko na chwil� - spad� z
nieba do tego skromnego mieszkania. Czasami sam czu� si� tu niemal jak przybysz,
kt�ry nie prze�y� w tych kilku ma�ych pokojach w zewn�trznym kr�gu Labiryntu
osiemnastu lat �ycia, lecz zawsze by� Hissune'em z G�ry Zamkowej, rycerzem i
wtajemniczonym, bywalcem na kr�lewskim dworze, koneserem wszystkich jego
rozkoszy.
G�upota. Szale�stwo. Nie mo�esz zapomnie�, kim jeste� i sk�d si� wzi��e�,
powiedzia� do siebie.
Trudno jednak nie zastanawia� si� nad zmianami, kt�re nast�pi�y w moim �yciu,
my�la�, schodz�c na poziom ulicy nie ko�cz�cymi si�, kr�conymi schodami. Tyle
si� zmieni�o. Niegdy� wraz z matk� pracowali na ulicach Labiryntu - ona zbiera�a
korony u przechodz�cych szlachcic�w "na g�odne dzieci", on narzuca� si� turystom
jako przewodnik, za p� rojala, obiecuj�c pokaza� wszystkie cuda podziemnego
miasta. Teraz by� m�odym protegowanym Koronala, a ona, dzi�ki jego nowym
kontaktom, opiekowa�a si� piwniczk� w kawiarni na Dziedzi�cu Kul. A wszystko to
dzi�ki szcz�ciu, dzi�ki nieprawdopodobnemu szcz�ciu.
Lecz czy by�o to tylko szcz�cie? - pomy�la� Hissune. Ile� to lat min�o od
dnia, w kt�rym jako dziesi�cioletni ch�opiec narzuci� swoje us�ugi pewnemu
wysokiemu jasnow�osemu m�czy�nie? Rzeczywi�cie, uda�o mu si�, bo tym m�czyzn�
by� nikt inny jak Koronal Lord Valentine, obalony i wygnany. Przyby� do
Labiryntu, szukaj�c pomocy Pontifexa w dzia�aniach maj�cych na celu odzyskanie
tronu.
Samo to mog�o jednak doprowadzi� go donik�d. Hissune cz�sto zapytywa� sam
siebie, co w nim by�o takiego, �e Koronal zwr�ci� na niego uwag�, zapami�ta� go,
znalaz� ju� po ponownym wst�pieniu na tron, zabra� z ulicy, da� prac� w Domu
Kronik, a teraz oferowa� miejsce w gronie swych najbli�szych wsp�pracownik�w.
By� mo�e by�a to bezczelno��? Dowcip, swoboda zachowania, brak szacunku dla
wielko�ci, dla Koronal�w i Pontifex�w tego �wiata, wyj�tkowa, jak na
dziesi�cioletniego ch�opca, zdolno�� troszczenia si� o siebie? W�a�nie to
musia�o wywrze� wra�enie na Lordzie Valentinie. Rycerze z G�ry Zamkowej, my�la�
Hissune, s� tacy grzeczni, maj� tak dworskie maniery. Musia�em wydawa� si� mu
bardziej obcy ni� Ghayrog. Ale przecie� w Labiryncie nie brakuje twardych
dziesi�cioletnich ch�opak�w. Ka�dy z nich m�g� z�apa� Koronala za r�kaw. Lecz to
ja go z�apa�em. Szcz�cie. Szcz�cie.
Hissune wyszed� na ma�y, brudny placyk przed domem. Przed nim rozci�ga�y si�
w�skie, kr�te uliczki Dziedzi�ca Guadelooma, gdzie prze�y� ca�e swe �ycie. Ponad
jego g�ow� wznosi�y si� zrujnowane budynki, tysi�cletnie, pochylone ze staro�ci,
formowa�y zewn�trzny kr�g tego �wiata. W ostrym bia�ym �wietle, a� zbyt
jaskrawym, trzeszcz�cym niemal od elektrycznego napi�cia (ca�y ten kr�g
Labiryntu sk�pany by� w jednakowym jaskrawym blasku, jak�e r�nym od �agodnego,
z�otozielonego �wiat�a s�o�ca, kt�rego nie ogl�dano nigdy w podziemnym mie�cie)
obdrapane, szare mury starych gmach�w emanowa�y straszliwym zm�czeniem, jakby
sam kamie� czu� wyczerpanie. Hissune zastanawia� si�, dlaczego nigdy przedtem
nie dostrzeg�, jak brudne i zaniedbane jest miejsce, w kt�rym mieszka.
Przez plac przelewa�y si� t�umy. Niewielu mieszka�c�w Dziedzi�ca Guadelooma
sp�dza�o wieczory w swych mrocznych, male�kich mieszkankach. Ludzie woleli
raczej wyj�� na plac i kr�ci� si� po nim bez celu w chaotycznej, przypadkowej
procesji. Hissune w swym l�ni�cym nowo�ci� ubraniu przebija� si� przez t�um,
maj�c wra�enie, �e ka�dy, z kim spotka� si� kiedy� w �yciu, zast�puje mu teraz
drog�, gapi si� na niego, kpi z niego, krzywi si� na jego widok. Dostrzeg�
Vanimoona, kt�ry by� z nim w jednym wieku z dok�adno�ci� niemal co do godziny.
Kiedy� wydawa� mu si� bliski jak brat. By�a tam tak�e jego siostra, smuk�a ma�a
dziewczynka o migda�owych oczach, kt�ra wcale nie wydawa�a si� ju� taka ma�a, i
Heluan, i jego trzech pot�nych braci, i Nikkilone, i drobniutki, wiecznie
skrzywiony Ghinset, i Vroon o oczach jak koraliki, sprzedaj�cy korzenie ghumba w
polewie, i Confalume kieszonkowiec, i dwie stare siostry Ghayro�ki, kt�re
wszyscy podejrzewali o to, �e s� Metamorfkami, w co sam Hissune nigdy nie
potrafi� uwierzy�. I ten, i �w, i jeszcze kto�, a wszyscy gapili si� na niego,
wszyscy pytali go w milczeniu: Czemu si� tak wystroi�e�, Hissunie? Sk�d ta
pompa, ta �wietno��?
Niepewnie szed� przez plac, z rozpacz� zdaj�c sobie spraw�, �e uczta ju� si�
prawdopodobnie zaczyna, �e czeka go jeszcze bardzo daleka droga w d� i �e
wszyscy, kt�rych kiedykolwiek pozna�, stoj� przed nim z wytrzeszczonymi oczami.
Vanimoon pierwszy krzykn��:
- Dok�d si� wybierasz, Hissunie? Na bal kostiumowy?
- Chyba raczej na Wysp�, zagra� w klip� z Pani�!
- Nie! Zapoluje na smoki morskie z Pontifexem.
- Przepu��cie mnie - poprosi� cicho Hissune, bo ju� mocno na niego naciskali.
- Przepu��cie go, przepu��cie! - powt�rzyli radosnym ch�rem dawni przyjaciele,
ale nie odsun�li si�.
- Sk�d masz to wytworne ubranko? - spyta� Ghisnet.
- Wypo�yczy� - stwierdzi� Heluan.
- Chyba raczej ukrad� - powiedzia� jeden z braci Heluan.
- Znalaz� pijanego rycerza w jednej z alejek i rozebra� do go�a!
- Zejd�cie mi z drogi. - Hissune opanowa� si� heroicznym wysi�kiem woli. - Mam
co� wa�nego do zrobienia.
- Co� wa�nego! Co� wa�nego!
- Ma audiencj� u Pontifexa!
- Pontifex pewnie zrobi z Hissune'a ksi�cia!
- Ksi��� Hissune! Ksi��� Hissune!
- A czemu nie Lord Hissune?
- Lord Hissune! Lord Hissune!
W ich g�osach by�o co� wstr�tnego. Otoczyli go, dziesi�ciu czy dwunastu,
opanowani przez zawi��. Jego wspania�y str�j, �a�cuch na ramionach, epolety,
buty, p�aszcz - tego ju� by�o im za wiele, zbyt dobitnie �wiadczy�o to o
przepa�ci, jaka si� mi�dzy nimi otwar�a. Za chwil� z�api� go za tunik�, zaczn�
szarpa� �a�cuch. Hissune poczu� pierwsze dotkni�cie paniki. G�upot� jest
pr�bowa� wyt�umaczy� co� t�umowi, a jeszcze wi�ksz� g�upot� jest pr�bowa� wyrwa�
si� si��. Oczywi�cie, nie nale�a�o si� spodziewa�, by policja Pontyfikatu
patrolowa�a t� dzielnic�.
Vanimoon sta� najbli�ej. W�a�nie si�ga� ku Hissune'owi, jakby chcia� go
popchn��. Hissune cofn�� si�, ale i tak brudne palce zostawi�y smugi na zielonym
materiale p�aszcza. Nagle poczu� przyp�yw w�ciek�o�ci.
- Nie wa� si� mnie dotyka�! - krzykn��, czyni�c w z�o�ci znak smoka morskiego. -
Niech �aden z was nie wa�y si� mnie tkn��!
Vanimoon roze�mia� si� kpi�co i zn�w wyci�gn�� d�o�. Hissune b�yskawicznie
z�apa� go za nadgarstek i skr�ci� go z wielk� si��.
- Hej! Pu��!
Zamiast pu�ci�, Hissune poderwa� rami� Vanimoona, wykr�ci� je i obr�ci�
przeciwnika. Nie lubi� b�jek - by� na nie za niski, za lekki, polega� raczej na
sprycie i szybko�ci, nie na sile - lecz rozgniewany potrafi� dzia�a�
b�yskawicznie. Czu�, �e dr�y od nag�ego przyp�ywu energii. Niskim, napi�tym
g�osem powiedzia�:
- Je�li b�d� musia�, Vanimoonie, z�ami� ci r�k�. �adnemu z was nie wolno mnie
dotkn��!
- Boli!
- B�dziesz trzyma� r�ce przy sobie?
- Nie znasz si� na �artach...
Hissune poderwa� rami� tak wysoko, jak tylko si� da�o bez z�amania.
- Wyrw� ci je, je�li b�d� musia�.
- Pu��... pu��...
- B�dziesz trzyma� si� z dala ode mnie?
- Tak! Dobrze!
Pu�ci� Vanimoona i z�apa� oddech. Serce bi�o mu mocno, cia�o ocieka�o potem; nie
chcia� nawet pomy�le�, jak teraz wygl�da. I to po wszystkich troskliwych
zabiegach Ailimoor!
Vanimoon cofn�� si� o krok; ponury, rozciera� nadgarstek.
- Boi si�, �e zabrudz� mu to jego ubranko. Nie chce mie� na sobie brudu zwyk�ych
ludzi - powiedzia�.
- S�usznie. A teraz zejd� mi z drogi. I tak ju� si� sp�ni�em.
- Pewnie na uczt� z Koronalem, co?
- Jakby� zgad�. Sp�ni�em si� na uczt� z Koronalem.
Vanimoon i inni wytrzeszczyli na niego oczy; mia�y one wyraz jednocze�nie kpi�cy
i przera�ony. Hissune przecisn�� si� mi�dzy nimi i ruszy� przez plac.
Wiecz�r zacz�� si� bardzo �le, pomy�la�.
3
Pewnego dnia p�n� wiosn�, gdy s�o�ce wydawa�o si� wisie� nieruchomo nad G�r�
Zamkow�, Koronal Lord Valentine rado�nie galopowa� po usianych rozkwitaj�cymi
kwiatami ��kach przy po�udniowym skrzydle Zamku.
By� sam, nie zabra� ze sob� nawet swej towarzyszki �ycia, Lady Carabelli.
Cz�onkowie rady protestowali stanowczo za ka�dym razem, gdy wyje�d�a�
gdziekolwiek bez ochrony, nawet gdy dzia�o si� to w obr�bie Zamku, nie m�wi�c
ju� o otaczaj�cych go terenach. Gdy tylko pojawia� si� ten problem, Elidath
uderza� zaci�ni�t� pi�ci� w d�o�, a Tunigorn prostowa� si� na ca�� wysoko��,
jakby mia� zamiar zagrodzi� Valentine'owi drog� w�asnym cia�em. Z kolei ma�y
Sleet, czerwony z w�ciek�o�ci, przypomina� Koronalowi, �e wrogowie ju� raz go
pokonali i mog� pokona� po raz drugi.
- Przecie� na G�rze Zamkowej b�d� z pewno�ci� bezpieczny - upiera� si�
Valentine.
Lecz oni zawsze stawiali na swoim - a� do dzi�. Twierdzili, �e najwa�niejsze
jest bezpiecze�stwo Koronala Majipooru. Gdziekolwiek wi�c wyje�d�a� Lord
Valentine, zawsze byli przy nim Elidath albo Tunigorn, albo Stasilane - tak jak
w�wczas, gdy bawili si� razem, b�d�c dzie�mi - a w dodatku, zachowuj�c pe�en
szacunku dystans, jecha�o za nimi bezustannie kilku cz�onk�w jego osobistej
ochrony.
Tym razem jednak Valentine'owi uda�o si� zmyli� czujno�� wszystkich. Nie by�
ca�kiem pewien, jak tego dokona�, lecz kiedy p�nym rankiem opad�a go nieodparta
ch��, by gdzie� wyjecha�, poszed� po prostu do znajduj�cych si� w po�udniowym
skrzydle stajni, bez pomocy ch�opca stajennego osiod�a� wierzchowca, przejecha�
po wy�o�onym zielonymi ceramicznymi kafelkami, dziwnie pustym Placu Dizimaule'a
i dalej, pod �ukiem bramy, na wspania�e pola le��ce po obu stronach go�ci�ca
Grand Calintane. Nikt go nie zatrzyma�. Nikt go nawet nie zawo�a�. Czu� si� tak,
jakby za pomoc� jakiej� czarodziejskiej sztuczki sta� si� niewidzialny.
Nareszcie wolny, cho�by tylko na godzin�, mo�e na dwie godziny! Koronal odrzuci�
g�ow� i roze�mia� si� tak, jak nie �mia� si� ju� od bardzo dawna. Uderzy�
pi�tami wierzchowca, pogna� przez ��ki tak szybko, �e kopyta wielkiego
fioletowego zwierz�cia wydawa�y si� nie dotyka� miliard�w kwitn�cych wok�
kwiat�w.
To jest dopiero �ycie!
Obejrza� si� przez rami�. Fantastycznie wielka, zdumiewaj�ca i nierzeczywista
bry�a Zamku mala�a, cho� i z tej odleg�o�ci wydawa�a si� ogromna, zas�ania�a p�
horyzontu - gigantyczna budowla, licz�ca jakie� czterdzie�ci tysi�cy sal,
wygl�da�a jak potw�r, kt�ry rozsiad� si� na szczycie G�ry. Valentine nie
przypomina� sobie, by od czasu ponownego obj�cia w�adzy kiedykolwiek wyprawi�
si� z Zamku bez ochrony, sam. Nie zdarzy�o si� to ani razu!
No, przynajmniej uda�o mu si� to teraz. Obejrza� si� w lewo - widzia� tam
trzydziestopi�ciomilowe zbocze G�ry, opadaj�ce pod osza�amiaj�cym k�tem i
b�yszcz�ce w dole miasto rozkoszy, Morpin Wysoki: sie� lekkich z�otych nici. A
jakby tam zjecha�, zabawi� si�, cho�by przez dzie�? Czemu nie? By� wolny! Mo�e
pojecha� i dalej, zrobi� sobie spacer ogrodami Bariery Tolignara, przechadza�
si� mi�dzy halatyngami, tanigalami i sithereelami, mo�e wr�ci� z zatkni�tym za
kapelusz, jak pi�ro, kwiatem alabandyny. Czemu nie? Ten dzie� nale�y do niego!
Mo�e pojecha� do Furbile, zd��y akurat na por� karmienia kamiennych ptak�w, mo�e
pojecha� do Stee, napi� si� z�otego wina na szczycie Wie�y Timina, mo�e pojecha�
do Bombifale, do Peritole, do Banglecode...
Wierzchowiec zdo�a ponie�� go wsz�dzie. P�dzi� przed siebie godzin�, i jeszcze
godzin�, bez najmniejszych oznak zm�czenia. Kiedy Valentine dojecha� do Morpin
Wysokiego, zatrzyma� si� przy Fontannach Confalume'a, z kt�rych strumienie
barwionej wody, cienkie jak ostrza w��czni, bi�y w g�r� na kilkana�cie metr�w,
dzi�ki magicznym sztuczkom staro�ytnych nie trac�c kszta�t�w, i ruszy� dalej na
piechot�, a� doszed� do lustrzanego �lizgu, na kt�rym on i Voriax jako ch�opcy
tak cz�sto sprawdzali sw� zr�czno��. Nikt nie zwr�ci� na niego uwagi, gdy
rozpocz�� zjazd, jakby ludzie uwa�ali za niegrzeczne gapienie si� na pr�buj�cego
si� w zje�dzie Koronala albo jakby nadal otacza�a go dziwna aura
niewidzialno�ci. Wydawa�o mu si� to osobliwe, lecz nie niepokoj�ce. Kiedy
sko�czy� si� �lizga�, pomy�la�, �e mo�e p�j�� do tuneli mocy lub na si�owni�,
lecz nagle doszed� do wniosku, �e r�wnie mi�o b�dzie kontynuowa� w�dr�wk� i w
chwil� p�niej zn�w siedzia� na grzbiecie wierzchowca, jad�c do Bombifale. To w
Bombifale - staro�ytnym i jednym z najpi�kniejszych miast, otoczonym murami z
piaskowca o g��bokim odcieniu starej czerwieni, murami zwie�czonymi jasnymi,
spiczastymi wie�ami, pi�ciu przyjaci� znalaz�o go kiedy�, dawno temu, gdy
sp�dza� samotnie wakacje. Siedzia� w gospodzie o onyksowych i alabastrowych
sklepionych �cianach, a kiedy przywita� ich, zaskoczony i rozradowany,
przyjaciele ukl�kli, czyni�c znak gwiazdy i krzykn�li: "Valentine! Lord
Valentine! Niech �yje Lord Valentine!" Najpierw pomy�la�, �e kpi� sobie z niego,
nie by� bowiem w�adc�, lecz m�odszym bratem panuj�cego. Wiedzia�, �e nigdy nie
b�dzie rz�dzi�, i nie pragn�� korony. I chocia� by� cz�owiekiem, kt�ry trudno
wpada� w gniew, rozgniewa� si� w�wczas, bo nie powinni mu przeszkadza�, stroj�c
sobie tak okrutne figle. Lecz potem zauwa�y�, jak blade s� ich twarze, jaki
dziwny maj� wyraz ich oczy, i gniew wyparowa� z niego, zast�piony przez �al i
strach. W ten w�a�nie spos�b dowiedzia� si� o �mierci swojego brata Voriaxa i o
tym, �e zosta� wybrany na Koronala na jego miejsce. Teraz w Bombifale, co do
dnia dziesi�� lat p�niej, mia� wra�enie, �e co trzeci mijany m�czyzna ma twarz
Voriaxa: czarn� brod�, stanowcze spojrzenie, rumiane policzki. Sprawia�o mu to
przykro��, wi�c szybko wyjecha� z miasta.
Nie zatrzymywa� si� wi�cej, bo tyle jeszcze zosta�o do zobaczenia, tyle setek
mil musia� przejecha�. Jecha� wi�c, mija� miasto za miastem, spokojny,
szcz�liwy, jakby p�yn��, jakby lecia� niczym ptak. Od czasu do czasu
rozpo�ciera� si� przed nim wspania�y widok na ca�� G�r�, z Pi��dziesi�cioma
Miastami widocznymi jakim� cudem wszystkie razem i ka�de z osobna, z nielicznymi
miejscowo�ciami po�o�onymi u st�p G�ry, z Sze�cioma Rzekami, z szerok� r�wnin�
Alhanroel biegn�c� a� do Morza Wewn�trznego. Jakie� to wszystko by�o wspania�e,
jakie ogromne! Majipoor! Bez w�tpienia najpi�kniejszy ze �wiat�w zasiedlonych
przez ludzi w ci�gu tych tysi�cy lat, odk�d zacz�li opuszcza� Star� Ziemi�. I
ca�y oddany jemu w opiek�. By�a to odpowiedzialno��, kt�rej nigdy nie mia�
zrzuci� ze swych bark�w.
Lecz gdy tak jecha� przed siebie, poczu�, jak w jego duszy rodzi si� i narasta
co� tajemniczego. Powietrze zrobi�o si� ciemniejsze i ch�odne, co wyda�o mu si�
dziwne - klimat G�ry Zamkowej kontrolowano i stale panowa�a tam cudowna wiosna.
Wtem poczu� na policzku co� jakby zimn� plwocin�; rozejrza� si�, szukaj�c
napastnika, ale nikogo nie dostrzeg�, a potem zn�w jakby kto� splun�� mu w
twarz, i jeszcze raz... To �nieg, zorientowa� si� w ko�cu, to �nieg niesiony
przez silny, mro�ny wiatr. �nieg? �nieg na G�rze Zamkowej? Mro�ny wiatr?
Dzia�o si� co� jeszcze gorszego. Ziemia st�ka�a jak monstrum rodz�ce innego
potwora. Wierzchowiec, zawsze tak mu pos�uszny, teraz stan�� d�ba i chrapn��
dziwnie, jakby j�cza�; powoli potrz�sa� g�ow�, jakby by� czym� straszliwie
zdziwiony. Valentine us�ysza� dono�ny, cho� odleg�y grzmot, a potem, bli�ej,
dziwny trzask. Dostrzeg�, jak w ziemi pojawiaj� si� szczeliny. �wiat chwia� si�
i ko�ysa�. Trz�sienie ziemi? G�ra chwia�a si� niczym maszt statku �owc�w smok�w
na suchym, gor�cym wietrze z po�udnia. Samo niebo, ciemne, o�owiane, jakby nagle
nabra�o ci�aru.
Co si� dzieje? Och, dobra Pani, moja matko, co dzieje si� z G�r� Zamkow�?
Valentine czepia� si� rozpaczliwie szalej�cego, staj�cego d�ba wierzchowca.
Wydawa�o si�, �e ca�y �wiat rozpada si� w proch i py�, rozlatuje si�, ginie.
Jego zadaniem by�o utrzyma� go w ca�o�ci, tuli� gigantyczne kontynenty do
piersi, pilnowa�, by morza nie wyst�pi�y z brzeg�w, powstrzymywa� rzeki, w
bezmy�lnej furii zdolne niszczy� miasta...
A tego w �aden spos�b nie m�g� dokona�.
Zbyt wielkie by�o to zadanie dla jednego cz�owieka. Pot�ne si�y wyrzuca�y w
powietrze ca�e prowincje, kt�re spadaj�c, mia�d�y�y po�acie kraju. Wyci�gn��
r�k�, by przytrzyma� l�dy na ich w�a�ciwych miejscach. �a�owa�, �e nie ma
�elaznych obr�czy, kt�rymi m�g�by je opasa�, umocowa�. Lecz tego nie by� w
stanie dokona�. Ziemia dr�a�a, falowa�a, rozpada�a si�, k��by czarnego py�u
zakry�y oblicze s�o�ca, a on nie potrafi� powstrzyma� konwulsji �wiata. Jeden
cz�owiek nie m�g� pom�c gigantycznej planecie, nie m�g� powstrzyma� jej
cierpie�. Valentine zawo�a� przyjaci�:
- Elidath! - krzykn��. - Lisamon!
Cisza. Wzywa� ich raz po raz, lecz jego g�os nik� w huku i trzasku.
�wiat straci� sw� stabilno��. Valentine czu� si� tak, jakby zje�d�a� korytarzem
luster w Morpin Wysokim. Trzeba w nim porusza� si� szybko i zr�cznie, by
utrzyma� r�wnowag� na �lizgaj�cych si�, wiruj�cych i faluj�cych p�ytach; teraz
za� mia� wok� siebie kompletny chaos, jakby wyrwano same korzenie �wiata.
Wstrz�sy zwali�y go z wierzchowca, toczy� si� i przewraca�, z ca�ej si�y wbija�
palce w mi�kk� ziemi�, by nie zsun�� si� do otwieraj�cych si� nieustannie
szczelin, z kt�rych dobiega� go straszny �miech i bi�o fioletowe �wiat�o, jak
gdyby s�o�ce zosta�o poch�oni�te przez planet� Majipoor. Nad nim, w powietrzu,
unosi�y si� zagniewane twarze, twarze, kt�re niemal rozpoznawa�, lecz gdy tylko
przygl�da� si� kt�rej� uwa�niej, natychmiast si� zmienia�a - oczy stawa�y si�
nosami, nosy - uszami. Nagle, za tymi koszmarnymi twarzami dostrzeg� inn�. T�
ju� zna�: l�ni�ce kasztanowate w�osy, �agodne, ciep�e oczy. Pani Wyspy, jego
droga matka.
- Wystarczy - powiedzia�a. - Przebud� si�, Valentine.
- Czy�bym �ni�?
- Oczywi�cie.
- A wi�c powinienem spa� dalej i dowiedzie� si� wszystkiego, czego si� da, z
tego snu.
- Moim zdaniem dowiedzia�e� si� ju� wszystkiego, czego potrzeba. Przebud� si�.
To prawda. Mia� do�� tej wiedzy. Nie wytrzyma�by jej wi�cej. Tak jak nauczono go
dawno temu, wyrwa� si� z toni nieoczekiwanego snu i usiad�, mrugaj�c
nieprzytomnie, walcz�c z ospa�o�ci� i zmieszaniem. Nadal mia� przed oczyma duszy
obrazy gigantycznego kataklizmu, cho� powoli orientowa� si�, �e wszystko jest w
porz�dku. Le�a� na pi�knie zdobionej kanapie w pokoju o zielonych i z�otych
�cianach. Co powstrzyma�o trz�sienie ziemi? Gdzie jego wierzchowiec? Jakim cudem
si� tu znalaz�? Ach, to oni! Obok kanapy kl�czy blady, szczup�y, bia�ow�osy
m�czyzna, kt�rego policzek zdobi postrz�piona blizna. Sleet. A z ty�u stoi
Tunigorn, zmarszczony; jego ci�kie brwi uk�adaj� si� w jedn� lini�.
- Spokojnie, spokojnie - powiedzia� Sleet. - Ju� wszystko dobrze. Przebudzi�e�
si�, panie.
Przebudzi� si�? Czy�by wi�c by� to sen, zwyk�y sen?
Najwyra�niej tak. Nie znajdowa� si� nawet na G�rze Zamkowej. Nie by�o �nie�ycy,
trz�sienia ziemi, k��b�w kurzu przys�aniaj�cego s�o�ce. Sen, tak, sen! Lecz
jak�e straszny, przera�aj�co rzeczywisty, tak pot�ny, �e a� trudno by�o
powr�ci� do rzeczywisto�ci.
- Gdzie jestem?
- W Labiryncie, panie.
- Gdzie? W Labiryncie? - Czy�by duchy jakie� przenios�y go tu we �nie z G�ry
Zamkowej? Valentine poczu�, jak czo�o zrasza mu pot. Labirynt? Ach, tak. Poczu�,
jakby kto� chwyci� go za gard�o. Labirynt, tak. Ju� sobie przypomnia�. Oficjalna
wizyta, z kt�rej, dzi�ki niech b�d� Bogini, pozosta� ju� tylko ten ostatni
wiecz�r. Trzeba tylko znie�� jeszcze t� koszmarn� uczt�. Nie uda mu si� jej
unikn��. Labirynt, Labirynt, straszny Labirynt. By� w Labiryncie, na najni�szym
poziomie. �ciany sali, w kt�rej spa�, ozdobiono pi�knymi freskami
przedstawiaj�cymi Zamek, G�r�, Pi��dziesi�t Miast. Te sceny, tak urocze, teraz
wydawa�y mu si� kpin�. Jak�e daleko st�d do G�ry Zamkowej, jak daleko do
s�odkiego blasku s�o�ca.
Jakie to przykre, pomy�la�, ze snu zwiastuj�cego zniszczenie i zag�ad�
przebudzi� si� w najbardziej ponurym miejscu na �wiecie!
4
Siedemset mil na wsch�d od l�ni�cego, krystalicznego miasta Dulorn, w podmok�ej
dolinie znanej jako Dolina Prestimio na, gdzie kilkaset rodzin Ghayrog�w na
rozrzuconych daleko od siebie plantacjach uprawia�o lusavender i ry�, zbli�a�a
si� pora p�rocznych �niw. L�ni�ce, grube, czarne str�ki lusavenderu, niemal
ca�kowicie dojrza�e, zwisa�y g�sto z przygi�tych �odyg, stercz�cych z
pogr��onych pod wod� p�l.
Aximaan Threysz, najstarsza i najlepsza spo�r�d wszystkich, kt�rzy w tej okolicy
uprawiali lusavender, czeka�a na ten zbi�r jak na �aden inny w ci�gu ostatnich
dziesi�cioleci. Eksperymenty z protoplastycznym powi�kszaniem ro�lin, rozpocz�te
przed trzema sezonami pod kierunkiem rz�dowego agenta rolnego, mia�y zaowocowa�
w tym roku. W tym roku wszystkie swe pola po�wi�ci�a nowemu gatunkowi
lusavenderu; str�ki, niemal dwukrotnie wi�ksze od normalnych, by�y ju� w pe�ni
dojrza�e. Nikt inny w Dolinie nie odwa�y� si� na takie ryzyko. Czekano, jak
powiedzie si� Aximaan Threysz. Wkr�tce b�dzie ju� wiadomo, jej sukces stanie si�
oczywisty i inni farmerzy zap�acz� rzewnymi �zami, kiedy wejdzie na rynek
tydzie� przed nimi, z niemal dwukrotnie wi�kszymi zbiorami!
Sta�a w b�ocie na granicy pola, wpychaj�c palcowate wyrostki w najbli�sze
str�ki, pr�buj�c zdecydowa�, kiedy rozpocz�� �niwa, gdy jeden z syn�w jej
najstarszego potomka przybieg�, krzycz�c:
- Tata kaza� ci powiedzie�, co w�a�nie us�ysza� w mie�cie! Agent rz�dowy
wyruszy� z Mazadone. Jest ju� w Helkaplod. Jutro rusza do Sijaneel.
- A wi�c dotrze do Doliny Dnia Drugiego - rzek�a Aximaan Threysz. - �wietnie,
doskonale. - Jej rozwidlony j�zyk poruszy� si� szybciej. - Biegnij, ch�opcze, do
ojca. Powiedz mu, �e wyprawimy uczt� na cze�� agenta w Dzie� Morza, a �niwa
rozpoczniemy w Dniu Czwartym. Chc�, �eby ca�a rodzina zebra�a si� w domu na
plantacji. No, biegnij, synku.
Plantacja by�a w�asno�ci� rodziny Aximaan Threysz od czas�w Lorda Confalume'a.
Mia�a kszta�t nieregularnego tr�jk�ta, przylegaj�cego jednym, maj�cym oko�o
pi�ciu mil bokiem do brzegu Rzeki Havilbove'a. Drugi bok ci�gn�� si� na
po�udniowy wsch�d a� do granicy Parku Le�nego Mazadonne, trzeci bieg� z powrotem
w stron� rzeki, na p�noc. Wewn�trz tych granic Aximaan Threysz rz�dzi�a, niczym
w�adca absolutny, swymi pi�cioma synami i dziewi�cioma c�rkami, wnukami, kt�rych
nie potrafi�a si� ju� doliczy�, oraz mniej wi�cej dwudziestoma Vroonami i
Liimenami pracuj�cymi na polach. Kiedy m�wi�a "pora sadzi�", wszyscy wychodzili
na pola i sadzili, a kiedy m�wi�a "nadesz�y �niwa", wszyscy wychodzili w pole i
zbierali plony. W wielkim domu, stoj�cym na granicy androdragmowego lasku,
kolacj� podawano, gdy zasiada�a przy stole - niezale�nie od tego, kt�ra by�a
godzina. Nawet pora snu rodziny zale�a�a od niej - Ghayrogi hibernuj�, lecz ca�a
rodzina nie mog�a przecie� zasn�� naraz. Najstarszy syn wiedzia�, �e nie wolno
mu spa� przez pierwsze sze�� tygodni corocznego snu matki; najstarsza c�rka
czuwa�a przez pozosta�e sze��. Aximaan Threysz rozkazywa�a innym cz�onkom
rodziny, kiedy maj� spa�, a kiedy czuwa�, kieruj�c si� tym, co uwa�a�a za
w�a�ciwe dla dobra plantacji. Nikt nigdy nie podwa�y� �adnego jej twierdzenia.
Nawet gdy by�a m�oda - nieprawdopodobnie dawno temu, Ossier by� wtedy
Pontifexem, a m�ody Tyeveras Koronalem - zwracano si� do niej o rad� w
potrzebie. Tak post�powa� jej ojciec, a nawet jej partner. Prze�y�a ich obu,
prze�y�a te� niekt�re ze swych dzieci. Koronalowie przychodzili i odchodzili, a
Aximaan Threysz trwa�a. Jej twarda �uska nie b�yszcza�a ju�, sta�a si� fioletowa
ze staro�ci; wij�ce si�, grube w�e w�os�w z czarnych zmieni�y si� w szare;
ch�odne, nie mrugaj�ce zielone oczy by�y za�mione, pokryte bielmem - a jednak
Aximaan Threysz nadal kierowa�a �yciem farmy.
Na jej ziemi nie mog�o wyrosn�� nic szczeg�lnie warto�ciowego, z trudem udawa�y
si� ry� i lusavender. Przez ogromn� Rozpadlin� gwa�towne deszcze p�nocy mia�y
�atwy dost�p do prowincji Dulorn i cho� miasto Dulorn le�a�o w suchym rejonie,
ziemie na zachodzie, odpowiednio nawadniane i drenowane, by�y �yzne, bogate.
Lecz wok� Doliny Prestimiona, po wschodniej stronie Rozpadliny, wygl�da�o to
zupe�nie inaczej. Ci�ka, niebieskawa gleba by�a wilgotna, b�otnista. Post�puj�c
bardzo ostro�nie, zwracaj�c wielk� uwag� na pory roku, pod koniec zimy, tu�
przed wiosennymi powodziami mo�na by�o sadzi� ry�, a p�n� wiosn� i jeszcze raz
wczesn� jesieni�, lusavender. Nikt w okolicy nie rozumia� rytmu natury lepiej
ni� Aximaan Threysz i tylko najbardziej lekkomy�lni farmerzy sadzili, nim ona
zaczyna�a to robi�.
Cho� taka w�adcza, wr�cz onie�mielaj�ca presti�em i autorytetem, Aximaan Threysz
mia�a jedn� cech�, kt�rej ludzie z Doliny nie potrafili zrozumie�: ceni�a
miejscowego agenta rolnego, jakby by� �r�d�em wszelkiej m�dro�ci, a ona jego
skromn� uczennic�. Dwa lub trzy razy w roku agent przybywa� ze stolicy
prowincji, Mazadonne, obje�d�aj�c b�otniste farmy i pierwsz� noc w Dolinie
sp�dza� zawsze u Aximaan Threysz. Przyjmowa�a go w swym wielkim domu, otwiera�a
flaszki wina z ognistej palmy i najlepszego nyiku, wysy�a�a wnuki nad Rzek�
Havilbove'a, by na�apa�y smakowitych, ma�ych hiktigan�w, przemykaj�cych si�
mi�dzy kamieniami w jeziorku, do kt�rego spada� wodospad, kaza�a przyrz�dza�
zamro�one steki z bidlaka na aromatycznym drewnie thwale, a po zako�czeniu uczty
odchodzi�a z agentem na bok i ca�� noc sp�dza�a na rozmowie o nawozach,
szczepieniu i maszynach �niwnych. Obok nich siedzia�y jej c�rki, Heynok i
Jarnok, zapisuj�c dok�adnie ka�de wypowiedziane s�owo.
Dziwi�o wszystkich to, �e Aximaan Threysz, z pewno�ci� wi�cej wiedz�ca o uprawie
lusavenderu ni� jakakolwiek �yj�ca na Majipoorze istota, w og�le zwraca�a uwag�
na to, co ma do powiedzenia jaki� drobny rz�dowy urz�dniczyna. Lecz jej rodzina
wiedzia�a, o co chodzi. "Mamy swoje sposoby i u�ywamy wy��cznie ich - powtarza�a
Threysz. - Robimy, co robili�my zawsze, poniewa� to si� nam w przesz�o�ci
op�aca�o. Sadzimy, piel�gnujemy sadzonki, dogl�damy dojrzewaj�cych ro�lin,
zbieramy plony, a potem zaczynamy wszystko od pocz�tku. Kiedy zbi�r nie jest
mniejszy ni� zesz�oroczny, uwa�amy, �e si� nam uda�o. Lecz w rzeczywisto�ci jest
wr�cz przeciwnie - ponosimy kl�sk�, je�li tylko dor�wnujemy temu, co by�o. Na
�wiecie nic nie jest nieruchome; kiedy stoi si� nieruchomo, tonie si� w b�ocie".
Tak wi�c Aximaan Threysz prenumerowa�a pisma rolnicze, od czasu do czasu
posy�a�a kt�rego� z wnuk�w na studia i bardzo uwa�nie s�ucha�a tego, co mia� do
powiedzenia agent. Co roku wprowadza�a na farmie jakie� drobne udoskonalenie, co
roku zbiera�a wi�cej work�w nasion lusavenderu, kt�re sprzedawa�a w Mazadonne; w
magazynach na jej farmie kopce l�ni�cych ziaren ry�u wznosi�y si� coraz wy�ej i
wy�ej. Przecie� zawsze mo�na nauczy� si�, jak co� robi� lepiej, a Aximaan
Threysz robi�a wszystko, by posi��� jak najwi�cej wiedzy. "My jeste�my
Majipoorem - powtarza�a cz�sto. - Wielkie miasta zbudowano na fundamentach z
ziaren zbo�a. Bez nas Ni-moya, Pidruid i Khyntor by�yby pustyniami. Miasta rosn�
z roku na rok, wi�c musimy pracowa� coraz ci�ej, by je wy�ywi�, prawda? Nie
mamy wyboru, taka jest wola Bogini. Nieprawda�?"
Prze�y�a pi�tnastu, a mo�e i dwudziestu agent�w. Przybywali jako m�odzi ludzie,
pe�ni nowych pomys��w, lecz na og� ogarnia�a ich nie�mia�o�� w jej obecno�ci.
- Nie wiem, czego m�g�bym pani� nauczy� - m�wi� niemal ka�dy. - To ja powinienem
uczy� si� od pani, Aximaan Threysz.
Musia�a powtarza� w k�ko te same s�owa, musia�a ich o�miela�, przekonywa�, �e
rzeczywi�cie interesuje si� nowinkami.
Kiedy odchodzi� stary agent, a na jego miejsce przychodzi� nowy, powtarza�y si�
zawsze te same k�opoty. Im bardziej si� starza�a, tym trudniej przychodzi�o jej
nawi�zywa� kontakty z m�odymi; nim wreszcie zdo�a�a je zadzierzgn��, mija�y
czasami lata. Lecz nie mia�a �adnych problem�w z Calimanem Haynem, kiedy obj��
stanowisko przed dwoma laty. Hayn by� m�ody, mia� mo�e trzydzie�ci,
czterdzie�ci, a mo�e pi��dziesi�t lat - wszyscy ludzie przed siedemdziesi�tk�
wydawali si� jej teraz m�odzi - i zdumiewaj�co bezpo�redni, nawet niedba�y w
zachowaniu, co od razu si� jej spodoba�o. Nie zdradza� strachu, spotykaj�c si� z
ni�, i nawet nie pr�bowa� prawi� jej grzeczno�ci.
- Poinformowano mnie - powiedzia� prosto z mostu, nie d�u�ej ni� po dziesi�ciu
minutach od chwili, gdy spotkali si� po raz pierwszy - �e jest pani osob�
najbardziej sk�onn� do wypr�bowywania nowo�ci. Co powiedzia�aby pani na zabieg,
kt�ry dwukrotnie powi�ksza nasiona lusavenderu, nie pogarszaj�c ich smaku?
- Powiedzia�abym, �e kto� pr�buje zamiesza� mi w g�owie. Brzmi to zbyt pi�knie,
by by�o prawdziwe.
- A jednak taki zabieg jest mo�liwy.
- Doprawdy?
- Jeste�my gotowi do przeprowadzenia do�wiadcze� w ograniczonym zakresie. Ze
sprawozda� pozostawionych przez moich poprzednik�w dowiedzia�em si�, �e nie boi
si� pani eksperyment�w.
- Nie boj� si� - przyzna�a Aximaan Threysz. - Jaki to zabieg?
- Nazywa si� to - wyja�ni� jej agent - powi�kszaniem protoplazmatycznym. U�ywa
si� enzym�w w celu rozpuszczenia b�ony kom�rek ro�lin, a potem wprowadza
materia� genetyczny. Materia�em tym mo�na nast�pnie manipulowa�, w wyniku czego
materia kom�rkowa, protoplazma, umieszczona zostaje w kulturze umo�liwiaj�cej
odbudow� b�ony. Z pojedynczej kom�rki mo�na wyhodowa� ro�lin� o znacznie lepszej
charakterystyce.
- My�la�am, �e taka wiedza zosta�a na Majipoorze zapomniana przed tysi�cami lat.
- Lord Valentine sprzyja odrodzeniu staro�ytnej nauki.
- Lord Valentine?
- Tak, Koronal - powiedzia� Caliman Hayn.
- Ach, Koronal! - Aximaan Threysz opu�ci�a wzrok. Valentine? Valentine? Mia�a
wra�enie, i� Koronal nazywa si� Voriax, ale kiedy si� nad tym zastanowi�a,
przypomnia�a sobie, �e Voriax zgin��. Tak, na jego miejsce przyszed� Valentine,
co� o tym s�ysza�a. Czy to nie temu Va