5511
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 5511 |
Rozszerzenie: |
5511 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 5511 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 5511 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
5511 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
HENRYK SIENKIEWICZ
LISTY Z PODRӯY DO AMERYKI
mi kto� nawet powiedzia�, �e:
WST�P
W �yciu literackim dzieje si� wiele rzeczy tak nag�ych a niespodziewanych jak
�mier�, od
kt�rej zastrzegamy si� w suplikacjach lub asekurujemy w naszych towarzystwach
ubezpiecze�.
Co do mnie, jak prawdziwe dziecko wieku nie zwyk�em si� dziwi� lada czemu i
gdyby
By� m�ody, kt�ry �ycie wstrzemi�liwie p�dzi�.
By� stary, kt�ry nigdy nie �aja�, nie zrz�dzi�,
w�wczas kiwn�wszy g�ow� poprosi�bym tylko o dalszy ci�g tej dobrej bajki lub co
najwi�cej
zako�czy�bym j� tak, jak sam Krasicki:
Wszystko to by� mo�e
Prawda, jednak�e ja to mi�dzy bajki w�o��.
Lecz gdyby ten sam kto� przyszed� do mnie w lutym i rzek� mi, �e przy ko�cu
marca
przejad� Niemcy, Francj�, ca�� d�ugo�� Anglii; �e przep�yn� na wiosn� burzliwy
Atlantyk, a
nast�pnie jak ptak na skrzyd�ach przelec� niezmierzone przestrzenie wielkiej
kolei od New
Yorku do San Francisco i strz�sn� proch z obuwia mego na brzegach Oceanu
Spokojnego,
temu odrzek�bym bez wahania:
� Przyjacielu! pisuj artyku�y polemiczne do �Kroniki Soblonowskiej�, albowiem
widz�, �e
zmys�y twoje nie s� z tego �wiata.
Rzeczywi�cie: pr�dzej przypuszcza�bym, pr�dzej uwierzy�bym, �e wydadz� sk�adkowy
obiad dla mnie, na kt�rym l�abb� Wylizalski powie m�wk� na moj� cze�� i
zamianuje mnie p.
o. zelanta przy najm�odszej i najprzystojniejszej ze swoich owieczek; pr�dzej
uwierzy�bym,
�e Antychryst, jak mnie o tym zapewnia�a jedna z moich kuzynek z Wo�ynia,
przyszed� ju� na
�wiat; pr�dzej na koniec uwierzy�bym we wszystko ni� w moj� wycieczk� do
Ameryki.
A jednak � oto jak to si� sta�o.
Pewnego poranku przyszed�em do redakcji i wzi�wszy do r�ki jedno z pism naszych
pocz��em
je czyta�. By�o to jako� w owym czasie, w kt�rym odcinek m�j o zelantkach
zjedna�
mi tak� sympati� w niekt�rych sferach naszego spo�ecze�stwa, �e sta�em si� dla
nich polnym
marsza�kiem wszelkich zast�p�w piekielnych. Zewsz�d grozi�y mi
niebezpiecze�stwa.
Chevalier Zielonog�owski, kt�ry ju� nieraz poprzednio wo�a� w celu ukarania mnie
�o szpad�
ojc�w swoich�, o ma�y w�os nie zabi� mnie w pojedynku, ale nie zabi� tylko
dlatego, �e nie
wyzwa�; hrabianka Pipi wydawa�a zawsze un petit cri jak zraniony go��b, ilekro�
ujrza�a nazwisko
moje drukowane w kt�rymkolwiek z pism warszawskich; w ciszy za� ka�dego poranku
dochodzi� mnie p�acz �wi�tobliwego oburzenia �Kroniki Soblonowskiej�.
Ach! nie piesek to zgin�� �Kronice� Milutek ani ziarenko z r�a�ca; �adne z jej
dzieci nie
zb��ka�o si� w lesie grzech�w �Przegl�du Tygodniowego�; a jednak p�aka�a ci�gle
jak owa
panna, kt�ra
S�ucha� wcale nie chcia�a,
Tylko ci�gle p�aka�a:
M�j zielony dzban,
St�uk�-ci mi go pan!
Niestety, nie mog� ukry�, �e powodem owego p�aczu by�em ja, a raczej zn�w ten
m�j nieszcz�liwy
odcinek o matkach chrze�cija�skich. Ja to st�uk�em �w zielony dzban pe�en
s�odkiej
wody wzajemnej adoracji; ale czy� ja wiedzia�em, �e je�eli matki chrze�cija�skie
cokolwiek
czyni� lub nie, to tylko dla dusznego ich zbawienia? Nie wiedzia�em! Mea culpa!
za
kt�r� �a�uj� tu nawet w Ameryce.
Nic wi�c dziwnego, �e wobec takiego stanu rzeczy i w owym pi�mie, kt�re zacz��em
czyta�
wspomnianego poranku w redakcji, znalaz�em tak�e artyku�, kt�ry by� wzgl�dem
mnie
mniej wi�cej tym, czym jest przys�owiowa koza wzgl�dem pochy�ego drzewa. Autor
najwi�kszej
(co do liczby stronic) powie�ci polskiej spojrza� w owym artykule a vol d�oiseau
na spo�ecze�stwo
i rozp�aka� si� rzewnie; potem siad�szy w sw� ��dk� pastersk� �eglowa� po falach
w�asnych �ez ku opinii publicznej i zezuj�c jednym okiem na Prusa, drugim na
mnie, wo�a� na
ludzi, �e koniec �wiata jest bliski, �e apokaliptyczne potwory zacz�y nie tylko
chodzi� po
�wiecie, ale i pisywa� odcinki, i �e on pierwszy przepowiada to w swym pi�mie,
kt�rego prenumerata
wynosi: w Warszawie tyle a tyle, na prowincji tyle a tyle, kwartalnie tyle a
tyle,
miesi�cznie tyle, etc.
Nie jestem jeszcze tak zepsuty, abym nie mia� �a�owa� za grzechy; przej�a mnie
wi�c
skrucha i pocz��em robi� rachunek sumienia za siebie i za mego koleg� Prusa.
do zak�adania stra�y ogniowych, szk�ek, ochronek, jedwabnictwa, muze�w, resurs
rzemie�lniczych,
ogrod�w zoologicznych, sp�ek, bank�w, regulowania brzeg�w Wis�y, do asenizacji,
kanalizacji, gie�d zbo�owych. Nie dawali�my nikomu spokoju, je�dzili�my po
komitetach,
wo�ali�my o drogi bite; napadali�my na niewinne pograniczne spekulacje z
okowit�, tak jak
gdyby system wolnego handlu nie by� wy�szym od celnego; nie dawali�my ani chwili
odpoczynku
zalegaj�cym w op�atach cz�onkom rozmaitych towarzystw, tak jakby godzi�o si�
marnowa�
grosz ci�ko zapracowany na B�g wie jakie niepewne cele. S�owem, dali�my si� we
znaki najspokojniejszym obywatelom naszego kraju, obywatelom, kt�rzy s� hamulcem
nie
dozwalaj�cym, aby w�z spo�eczny stoczy� si� w przepa��, hamulcem tak nawet
silnym, �e
w�z spo�eczny nie tylko nie druzgocze si� w kawa�ki po nieznanych drogach, ale
stoi w miejscu,
jak gdyby na cze�� i chwa�� komitetu szosowego zagrz�z� w b�ocie na szosie pod
Warszaw�.
Rozmy�la�em tak tedy d�ugo, a �al coraz wi�kszy i coraz wi�ksza skrucha
ogarnia�a serce
moje, gdy nagle us�ysza�em swoje nazwisko wym�wione w przedpokoju redakcyjnym.
Kto�
pyta� si� wo�nego, czy mo�e widzie� si� ze mn�.
Ach! lista grzech�w naszych by�a d�uga jak Baka�arze Adama P�uga. Namawiali�my
ludzi
� Czy to pan pisuje �Chwil� obecn��?
� Wielki Bo�e! � pomy�la�em sobie. � To zapewne chevalier Zielonog�owski ze
�szpad�
ojc�w swoich�.
I zdj�� mnie strach przed �szpad� ojc�w� kawalera Zielonog�owskiego. � Co to
b�dzie? co
to b�dzie? � pyta�em si� sam siebie.
Tymczasem drzwi otworzy�y si�. Do redakcji wszed� jaki� d�entelmen maj�cy ko�o
sze�ciu
st�p wzrostu, ze wspania�� jasn� brod�.
� Czy z panem Litwosem mam honor m�wi�? � spyta� niskim, basowym g�osem, kt�ry
przypomina� mi ryk lwa.
� Czym panu mog� s�u�y�? � odpowiedzia�em z uprzejmym po�piechem, robi�c r�koma
z
ty�u rozpaczne wysilenia, aby dosta� si� do laski stoj�cej w k�cie, kt�ra jak na
z�o�� zsun�a
si� w�a�nie na ziemi�.
� Sta�o si�! � pomy�la�em.
� To jest... w�a�ciwie... Bo to widzi pan, czasami reporterowie przynosz� mi
mylne fakta...
Ale z kim�e mam honor?
� Jestem X z Pozna�skiego.
Odetchn��em, albowiem nigdy nic nie pisa�em o Pozna�skiem.
� A wi�c pan z Pozna�skiego?
� Tak, panie.
� Ach! to w�a�nie cieszy mnie niewymownie.
� Widz�, �e pan nie bardzo kocha warszawiak�w.
� Owszem, panie. Tylko bez wzajemno�ci.
� Ot� przyszed�em spyta�, czy panowie macie jakie stosunki z Ameryk�?
� Nie mog� panu ukry� � odpowiedzia�em ze spuszczonymi oczyma � �e nasza gazeta
liczy
tam kilka tysi�cy prenumerator�w...
� A� tylu?
� O, tak! mi�dzy innymi prezydent Grant pilnie studiuje nasz� polityk�.
� Nie chodzi mi o tak wysokie stosunki. Ja, panie, wyje�d�am do Stan�w
Zjednoczonych
pojutrze i chcia�bym od pan�w dosta� list do pana Horaina. Czy pan zna pana
Horaina?
� Oh! doskonale... Od trzech lat.
M�wi�c nawiasem, czyta�em wszystkie listy pana Horaina, ale jego samego nie
widzia�em
nigdy w �yciu.
� Wi�c pan go zna od trzech lat? Ale� mnie si� zdaje, �e on od czterech lat
mieszka w
Ameryce?
� Omyli�em si�: znam go od sze�ciu lat.
� Ow� prosi�bym pan�w o list do niego. Ja chc� tam kupi� kawa� gruntu i
osiedli� si�.
Moja �ona s�aba, potrzebuje ciep�ego klimatu, a tam, s�ysz�, ciep�o.
� Jak gdzie. Ale przecie� i we W�oszech ciep�o.
� Ciep�o, ale drogo; tymczasem tam, s�ysz�, ziemi� darmo daj�, tylko si� trzeba
strzec, �eby
nie okpili, bo to chytry nar�d. Ow� pan Horain, jako cz�owiek miejscowy, pomo�e
mi i
powie, komu ufa�, komu nie. A przy tym i ja si� z nim potrafi� rozm�wi�, bo to
ja po angielsku...
jako� nie ten... tego...
� Dobrze. Damy panu listy do pana Horaina.
� A pan sam si� na wystaw� nie wybierze?
� Ja? poczekaj no pan... jeszczem si� nad tym nie zastanowi�... Zaraz... Wybior�
si�, nie
wybior�, wybior�, nie wybior�... wybior�... Tak jest! jad�, panie.
� A to pan jed� teraz ze mn�: b�dzie nam obudwom ra�niej.
� A kt�ra teraz godzina?
� Samo po�udnie.
� O drugiej jadam obiad, mam wi�c dwie godziny czasu do namys�u. Przyjd� pan na
obiad,
b�d� zdecydowany.
� Dobrze. �egnam pana!
� K�aniam si� panu serdecznie. Pani dobrodzice moje uszanowanie!
Zosta�em sam.
Godzina pierwsza po po�udniu uderzy�a na naszym zakatarzonym zegarze, a ja,
siedz�c na
tym samym miejscu, rozmy�la�em jeszcze: jecha� czy nie jecha�? � jak Hamlet nad
swoim:
�by� czy nie by�. Ale je�eli nie pojad�, c� b�d� robi�? B�d� pisywa� po
nocach?... Ale� i w
Ameryce mog� pisywa� tak�e. Co wi�cej, doktor zaleci� mi, �ebym nie pisywa� po
nocach; a
poniewa� w Ameryce w�a�nie wtedy wypada noc, kiedy u nas dzie�, zatem pisywa� w
Ameryce
w nocy jest to pisywa� w Europie we dnie, czyli: jecha� do Ameryki jest to
wype�nia�
polecenie swego doktora.
Dalej: je�li pojad�, nie b�d� robi� korekty w�asnych utwor�w, czyli nie b�d� ich
czytywa�...
To tak�e co� znaczy.
Na koniec: co mi tu pozostaje w Warszawie? O�eni� si�? �Ach! na piramidzie raz
odebra�em
list, �e za m�� idzie!� A przy tym �w un petit cri zranionego go��bia, kt�ry
wydaje hrabianka
Pipi na widok mego nazwiska, _ odebra� mi wszelk� nadziej�. Zreszt� aplikowa�em
ja,
biedny cz�owiek, o urz�d i rang� m�a do�� d�ugo; lecz c�? Ofiarowywano mi
czasem ma�e
gratyfikacje, na nasta�y jednak etat nigdy przej�� nie mog�em. Nie! to nie dla
mnie, zw�aszcza
po owym ostatnim przekl�tym odcinku, po kt�rym na samo wspomnienie o mnie
wszystkie
matki z bractwa przejmuje ca�kiem poza�wiatowy dreszcz zgrozy jak na wspomnienie
w�a,
kt�ry nam�wi� Ew�, �eby �ci�gn�a r�k�, urwa�a jab�ko i sama jad�a, i da�a
m�owi swemu.
M�j Bo�e! czy� ja kiedykolwiek w �yciu namawia�em jak� Ew�, aby urwa�a jab�ko i
sama
jad�a, a zw�aszcza aby da�a m�owi swemu! Ale sta�o si�. Czyn�w dokonanych, z
progu przesz�o�ci,
jak m�wi Deotyma, sam B�g nie odwo�a. Sta�o si�. Nie o�eni� si� nigdy. Ergo, c�
mi wi�cej pozostaje?
Maj�tek? nie zrobi� go nigdy. D�ugi? narobi�em ich ju�. To ostatnie wspomnienie
zdecydowa�o
mnie. Eh! co tam! jad� do Ameryki.
W ka�dym razie, przecie nie wyje�d�am na zawsze. Zobacz� morza, stepy, miasta,
kraje,
nowych ludzi, czerwonosk�rych Indian, stada dzikich bawo��w, nied�wiedzie,
jaguary, ameryka�skie
humbugi, a przy tym mo�e jaka miss jasnow�osa... Wbrew opinii og�lnej zawsze
utrzymywa�em, �e jestem przystojny.
O godzinie drugiej poszed�em na obiad. Nowy m�j znajomy czeka� ju� mnie.
� No, i c�e� pan postanowi�?
� Postanowi�em zje�� obiad.
� A potem?
� Potem uda� si� do gospodarza domu, aby wyda� �wiadectwo paszportowe, �e
przeciw
memu wyjazdowi nie zachodz� �adne przeszkody; nast�pnie poda� si� o paszport,
uzyska�
za�wiadczenie, �e ca�e �ycie by�em spokojnym safandu��, kt�ry p�aci�by
najregularniej podatki,
gdyby posiada� jak� nieruchomo��, i kt�ry pr�cz pewnych, do�� zreszt�
ha�a�liwych, zaj��
z gospodarzem domu, nie mia� �adnych innych, �e cho�by jeszcze i dlatego, �e
jest nie�onaty.
� I czy pan uzyszcze paszport na czas?
� Pewno nie. W takim razie czekaj pan na mnie.
� Dobrze, ale w Bremie.
Po tej rozmowie, tego� samego dnia jeszcze pocz��em robi� starania o paszport.
Cz�owiek,
kt�ry wyje�d�a do Ameryki, jest jeszcze u nas rzadko�ci�. Wyobra�am sobie nawet,
�e po
powrocie, w powiecie �ukowskim, z kt�rym ��cz� mnie liczne stosunki,
przynajmniej przez
miesi�c b�d� mnie uwa�a� za rodzaj powiatowego Ferdynanda Korteza. M�j dziad
nieboszczyk,
Panie �wie� nad jego dusz�, raz jeden tylko za dni swych by� w Pu�awach, a raz w
Kr�lewcu,
i mia� o czym opowiada� przez ca�e �ycie. Dzi� min�y te pi�kne dni Aranjuezu;
ale
Ameryka ma jeszcze sw�j urok, dlatego po biurach patrzono na mnie jak na jaki�
osobliwszy
okaz zoologiczny; miejscami za� zadawano mi nawet pytania �wiadcz�ce, �e
geografia nale�y
u nas do nauk najbardziej rozpowszechnionych.
� To, panie, przez morze si� jedzie do Ameryki?
� Zdaje mi si�; wiem, �e kolej jeszcze nie sko�czona.
Dzi�ki Ameryce i dzi�ki szczeg�lniejszemu interesowi, jaki ta cz�� �wiata budzi
w naszych
w�adzach municypalnych, uzyska�em paszport do�� pr�dko. Pozostawa�o go tylko
zawizowa�
u konsula.
� Nie potrzeba � m�wi� mi jeden z moich przyjaci�.
Ale ja nie zaniecha�em zamiaru. Jak to, ja� bym mia� pozbawia� przyjemno�ci
konsulat
zawizowania mo�e pierwszego i ostatniego paszportu? mia�bym mu stawa� na
przeszkodzie
w wype�nieniu jedynej mo�e czynno�ci urz�dowej? Wiedzia�em wprawdzie, �e za wiz�
trzeba
p�aci�, ale wiedzia�em r�wnie�, �e gdybym si� bardzo upar�, to jeszcze konsulat
by�by mi
dop�aci� za rzadk� sposobno��, jakiej mu dostarczy�em.
Uda�em si� tedy do konsula, kt�rego szcz�liwie zasta�em w biurze.
� Mego sekretarza nie ma � rzek� mi � zechciej pan potrudzi� si� po trzeciej.
Schowa�em
paszport do kieszeni.
� Nie mog� � odpowiedzia�em. � Wyje�d�am o drugiej; musz� si� tedy obej�� bez
wizy.
M�j interlokutor zblad�.
Pierwsza wiza dla konsula � to tak, jak pierwsza d�uga suknia dla podlotka, jak
pierwszy
meszek nad ustami dla m�odzie�ca, jak pierwszy drukowany artyku� dla
literackiego embriona,
jak pierwsze szlify dla podoficera, jak pierwszy poca�unek i pierwsze �kocham
ciebie� dla
pensjonarki.
A tu sposobno�� owej pierwszej wizy by�a i mog�a przemin��, mo�e na zawsze!
� Panie � rzek� mi wi�c konsul � nie b�d� czeka� na sekretarza, niech go tam
diabli wezm�;
dawaj pan paszport, zawizuj� sam, byle pr�dzej.
Da�em wi�c paszport.
Interlokutor m�j wyci�gn�� z biurka ogromn� szuflad� i wydoby� z niej takie
mn�stwo piecz�ci,
puszek z farb�, op�atk�w, lak�w, �e wystarczy�oby tego dla zawizowania
wszystkich
paszport�w z ca�ych Stan�w Zjednoczonych.
Ale ka�dy debiut ma swoje strony rozkoszne, ma jednak i przykre. Nieraz, gdy
dw�ch
ch�opc�w bawi si� w wo�nic� i w konia, wo�nica nie umie powozi�, ko� musi go
uczy�. Po
niejakiej chwili konsul pocz�� si� namy�la� i drapa� w g�ow�.
� Panu o prost� wiz� chodzi? � spyta�.
� Tak, byle w dobrym gatunku.
� Hm!... Diabli nadali tyle tych piecz�ci.
� Palnij pan pierwsz� lepsz�.
� Ale to trzeba na ko�cu paszportu?
� Najlepiej trzyma� si� �rodka. W Stanach Zjednoczonych s� tylko dwie partie:
demokratyczna
i republika�ska, a nie ma trzeciej, dlatego jest �le.
� A tak! tak!
� A pan do jakiej partii nale�y? � spyta�em znienacka.
� Ja?... tego... jak�e si� nazywa?... Mam przecie gdzie� zapisane, ale na
pami��...
� A c�, wiza sko�czona?
� Zaraz, zaraz. Diab... nadali te piecz�cie! E! wie pan co? kropniemy
najwi�ksz�, zawsze
to nie zawadzi.
� Kropnijmy najwi�ksz�.
Konsul wydoby� z szuflady co� na kszta�t tarana do zabijania pal�w w Wi�le.
� A to� to prze�cierad�o mo�na by tym zawizowa�! � rzek�em.
� To nic, poradzimy... O, dla Boga, a to istotnie ci�kie!
� Mo�e panu pom�c? Raz, dwa, trzy... Hoop! siup!
Rozleg� si� g�uchy �oskot sto�u, na kt�ry pad�a piecz��. Zdawa�o si�, �e m�j
paszport
krzykn��: �O Jezu!� Schowa�em go do kieszeni i wyszed�em.
By�a godzina dwunasta w po�udnie, o wp� do trzeciej mia�em wyruszy�, ale
przedtem
musia�em i�� na po�egnalny obiad, kt�ry za grosz wdowi wyprawia�a dla mnie bra�
literacka.
Wyznaj�, �e co do tego obiadu mia�em pewne obawy. Chodzi�o mi o to, czy dobre
serca kole�e�skie
nie b�d� mnie kanonizowa� na wielkiego cz�owieka i czy nie b�dzie czasem takich
m�wek, jak ta, kt�r� raz s�ysza�em na cze�� pewnego literata przyby�ego z
Poznania, kt�rej
pocz�tek podaj�:
�Panowie! Nie my�lcie, �ebym tu, w gronie koleg�w, chcia� m�wi� o Platonie lub
Heraklicie.
Nie wspomn� tak�e o Nabuchodonozorze, ale... Co to ja chcia�em m�wi�?...
(Brawo!) ale
od czasu, jak te wieki okryte ple�ni� wiek�w... (G�os z prawej strony: �by�o ju�
o wiekach!�).
M�wca: Ja panu nie przeszkadzam, kiedy pan m�wisz! O czym to m�wi�em? Aha! o
ple�ni
wiek�w!... Kiedy wi�c Plato ju� powiedzia�... �e tego... panie... w�a�nie! nic
wi�c dziwnego,
�e wnios� toast za zdrowie Platona... nie! Chcia�em powiedzie�: kolegi naszego
Teodora, kt�ry...
panowie! kt�ry... panowie! kt�ry... panowie!... To w�a�nie, co chcia�em
wyrazi�...� (Brawo!
brawo!).
Oczywista rzecz, �e gdybym ja by� panem Teodorem, przestraszony w�asn�
wielko�ci� rozum
m�j nie zdoby�by si� na r�wnie wymown� odpowied� i dowi�d�bym swoim kolegom, �e
gorszym jeszcze jestem m�wc� ni� literatem. Na szcz�cie jednak, na owym
obiedzie, o kt�rym
wspomina�em, wi�cej by�o wina ni� m�w; skutkiem czego, kiedym jecha� po obiedzie
na
dworzec kolejowy, �wiat wyda� mi si� bardzo pi�knym zjawiskiem, Warszawa �
najczystszym
i najporz�dniejszym miastem na �wiecie, kobiety � szalenie �adne, bruki �
nadzwyczajnie
wygodne, i gdyby nie przykre zaj�cie, jakie mia�em z w�asn� torb� podr�n�
wisz�c� mi
przez plecy, chwile owe policzy�bym do najpi�kniejszych w moim �yciu.
Ale zaj�cie to z w�asn� torb� popsu�o mi troch� humor. Wiedzia�em, �e torba wisi
na mnie
i �em jej nie zgubi�, trzeba jednak by�o, �e gdym chcia� wydoby� z niej
pieni�dze i przechyli�em
si� na lew� stron�, moja torba uciek�a mi na praw�, gdy ja na praw� � moja torba
na lew�.
Goni� kogo� na w�asnych plecach jest fizycznym niepodobie�stwem, dlatego
opu�ci�em r�ce i
my�la�em sobie: �Sta�o si�! nie pojad� do Ameryki.� Szcz�ciem, dobre dusze
pomog�y mi i
w tym k�opocie.
Wsiad�em wreszcie do wagonu, lokomotywa �wisn�a i wkr�tce przez mg�� i dym
tylko
widzia�em kochane twarze, goni�ce mnie spojrzenia i r�ce powiewaj�ce chustkami.
Pogoda by�a pi�kna; jakkolwiek luty jeszcze, czu� by�o w powietrzu oddech
wiosenny.
Wkr�tce w wagonach zrobi�o si� tak gor�co, �e niepodobna by�o wysiedzie�.
Wagony nasze, jak wiadomo, ogrzewane s� od spodu siedze�, skutkiem czego od
czasu do
czasu zdawa�o mi si�, �e jestem imbrykiem siedz�cym na samowarze.
� Ciep�o, panie, co? � rzek� do mnie nader okr�g�y staruszek, jedyny m�j
towarzysz w wagonie,
kt�ry nie mog�c wytrzyma� unosi� si� ci�gle na siedzeniu.
� O, ciep�o!
� Pewno rozboli mnie g�owa.
� G�owa? A to ju� chyba par esprit de contradiction � odpar�em.
W Aleksandrowie zrobi�a si� noc, a wkr�tce sta�a si� tak ciemn�, jak zak�ad p.
�ajki w
Warszawie lub jak styl jednego z moich przyjaci�, kt�rego nazwiska nie
wymieniam, bo nie
lubi� nikogo chwali� w oczy. Towarzysz m�j zasn�� i sapa� jak gumowa poduszka
nadymana
powietrzem, z kt�rej kto� takowe wypuszcza. Ja usn��em tak�e, marz�c o Warszawie
i o tych,
kt�rych w niej zostawi�em; usn��em za� tak dobrze, �e nie obudzi�em si� a� w
Toruniu, gdzie
rewiduj� wagony.
� Pan ma par� nowych but�w � rzek� do mnie pruski celny urz�dnik.
� Czy� pan chcia�e�, �eby wszyscy u nas w dziurawych ju� chodzili? �
odpowiedzia�em.
Niemiec pomy�la� troch�. Mo�e pomy�la�: �Przyjdzie czas i na to� � i zamkn�� m�j
kuferek.
Wr�ci�em do wagonu i usn�wszy znowu, spa�em a� do rana, tj. a� do przybycia do
Berlina.
Ranek by�: dopiero �witanie. Na ulicach pustki. Tu i �wdzie wida� by�o w�zki
ci�gni�te
przez psy, kt�re mimo tego, �e spotykaj� si� ci�gle, nie pomijaj� �adnej
sposobno�ci, aby
oburzy� si� wzajem na siebie nadzwyczajnie. Ogromne miasto, znane mi ju�
zreszt�, na wp�
u�pione jeszcze, miga�o w r�anych blaskach zorzy przed mymi oczyma.
Przejecha�em ze
wschodniego banhofu na Lehrter Bahnhof. By�o blisko dwie godziny czasu do
odej�cia poci�gu,
wyszed�em wi�c przed dworzec i pocz��em rozgl�da� si� na wszystkie strony. Z
daleka
widzia�em snuj�ce si� tu i �wdzie ma�e oddzia�ki �o�nierzy w he�mach ze
z�oconymi ostrzami,
spokojnych i surowych, jak dawni legioni�ci rzymscy. Patrz�c na kroki ich,
miarowe i jednostajne,
na mechaniczne poruszenia g��w, r�k i n�g, mo�na by wzi�� ich za machiny bezw�a-
snowolne ponakr�cane jednym kluczem. Jako� i s� to machiny, dla kt�rych kluczem
i motorem
jest wola wy�sza, nieodgadniona nigdy, gro�na, chmurna, kryj�ca w fa�dach togi
wojn� i
po�og�.
Na prawo b�yszcza� w promieniach wschodz�cego s�o�ca pos�g Zwyci�stwa, ci�ki,
niezgrabny,
trywialny, podobny do wrony, kt�ra usiad�a wypadkiem na s�upie w Berlinie i
gotuje
si� odlecie�.
Czy odleci i gdzie odleci?
Dwie godziny min�y szybko. Siad�em znowu do wagonu. Mia�em jecha� nie do Bremy,
ale do Kolonii. Rozejrza�em si� w wagonie: ani jednej �adnej kobiety; siedzia�o
tylko kilku
Niemc�w z twarzami mniej wi�cej g�upimi, nabrz�k�ymi piwem, i jaki� obcy
jegomo��.
prawej strony Renu. Przyjechali�my o godzinie dziewi�tej w nocy. By�em troch�
zm�czony,
wi�c uda�em si� do hotelu �Belle-Vue� i kaza�em da� sobie numer. Kelner
zaprowadzi� mnie
na drugie pi�tro i wskaza� mi stancj�, w kt�rej mia�em noc przep�dzi�. Zanim
zapali� �wiat�o,
zbli�y�em si� do okna i podnios�em rolet�, aby spojrze� na le��c� na drugim
brzegu Koloni�.
Poci�g, kt�rym jecha�em, nie dochodzi do samej Kolonii, ale zatrzymuje si� w
Deutz, z
Spojrzawszy poleci�em kelnerowi nie zapala� �wiat�a i zostawi� mnie samego.
Przepyszny widok! Noc by�a �liczna, pogodna. Ksi�yc �wieci� tak jasno, �e
nieledwie
czyta� by mo�na przy potokach srebrnego �wiat�a. Pod nogami moimi p�yn�� Ren.
D�ugie
smugi �wiat�a odbija�y si� w przezroczej toni na drugim brzegu. Bli�ej ma�y
parowiec sypa�
deszczem z�otych iskier. Ca�a Kolonia widna by�a jak na d�oni: �wiat�a,
spi�trzone grupy dom�w,
ciemne sylwetki komin�w, a nad wszystkim tym wspania�a katedra, g�ruj�ca nie
tylko
wie�ami, ale i sklepieniem nad ca�ym miastem, wynios�a, spokojna, urocza i
milcz�ca.
Najwi�ksze gmachy miejskie wyda�y mi si� wobec niej lepiankami tul�cymi si� niby
pod
skrzyd�a pot�nej matki. Ksi�yc o�wieca� jasno wysmuk�e wi�zania tej
przedziwnej gotyckiej
architektury; cienie �ama�y si� ze �wiat�em na �ukach i wie�yczkach. By�o w tym
wszystkim
co� mistycznego, co�, co przejmuje dusz� tajemniczym dreszczem i wyobra�ni
przyprawia
skrzyd�a. Uczucia religijne wessane z mlekiem matki, cho�by najbardziej nawet
rozproszone
w zgie�kliwej pogoni �ycia, odnajduj� si� na widok tego gmachu, oblanego
�wiat�em
ksi�yca, jak pogubione per�y. Nie s� to �agodne i s�odkie poruszenia serca niby
jakie� wewn�trzne
g�osy anielskie budz�ce wspomnienia dzieci�stwa, jakich do�wiadcza si� na
przyk�ad
w naszych ko�cio�ach wiejskich w czasie nieszpor�w, kiedy siwy pleban czyta
modlitwy
litanii, ch�opi odpowiadaj� mu ch�rem, jask�ki �wiegoc� pod drewnianym
sklepieniem, a
brzoza cmentarna, poruszana wiatrem, szele�ci i dzwoni w okna. Wobec tego
mrocznego
gmachu, wobec tych spi�trzonych jak g�ry sklepie� nie czujesz si� zb��kanym i
zm�czonym
dzieckiem wobec ojca, ale prochem wobec Majestatu. Mimo woli przychodzi ci na
my�l, �e
nie masz tu miejsca na inne modlitwy, jak chyba na pie�� suplikacyjn�: ��wi�ty
Bo�e, �wi�ty
mocny, �wi�ty a nie�miertelny!� Ko�ci� wart pie�ni, a pie�� ko�cio�a. �rednie
wieki z ich
wiar� pos�pn�, a stanowi�c� chleb �wczesnego �ywota, szeregi rycerzy w stal
zakutych,
owych gro�nych drapie�nik�w z nadre�skich burg�w, zmartwychpowstaj� przed twymi
oczyma. S�yszysz, jak biskup w ca�ym majestacie g�osi gloria Dei, a dymne
�elazne g�owy
tych samych Arnsberg�w, kt�rzy dzi� �pi� kamiennym snem w ko�cielnej nawie,
korz� si� i
chyl� przed jednym s�owem jak �any zbo�owe pod wiatrem. Dzi� to ju� wszystko
min�o, ale
zadumany w�drowiec, patrz�c na milcz�ce owych wiek�w pami�tki, mimo woli pyta
si� siebie:
czy to wszystko, co wyko�ysa�o ca�e narody, utworzy�o ca�� cywilizacje, co by�o
�r�dliskiem
i osi� ca�ego �ywota, czy to wszystko rzeczywi�cie nie jest niczym wi�cej, jak
tylko
olbrzymim zabobonem, drugim smutnym stadium iluzji, jak m�wi Hartmann, stadium,
kt�re
dlatego tylko min�o, a�eby si� zacz�o trzecie.
Nie wiem, czy nie pod wp�ywem tych�e samych my�li kto� powiedzia�, �e gdyby
nawet
B�g rzeczywi�cie nie istnia�, trzeba by by�o dla dobra ludzko�ci go stworzy�.
Godzina czasu sp�yn�a mi w przesz�o�� na podobnych rozmy�laniach. Tymczasem
wiecz�r
stawa� si� coraz bardziej romantyczny. Parowiec przybi� do brzegu tu� pod oknami
mego
hotelu. W ma�ym Deutz cicho by�o, bo ca�e miasto ju� spa�o. Tylko sternik,
siedz�cy na przedzie
statku, �piewa� do�� pi�knym g�osem: Wacht am Rhein, a od strony Kolonii
dochodzi�
uszu moich �wist lokomotywy. Od czasu do czasu lekki wiatr przynosi� zaledwie
dos�yszalne
odg�osy zgie�ku i gwaru miejskiego. �al mi by�o wstawa� od okna; nagle jednak
drzwi si�
otworzy�y i kto� wszed� do mego pokoju.
By� to m�j towarzysz podr�y.
� Dobry wiecz�r!
� I dobry, i �adny.
� Przyszed�em spyta�: czyby pan nie chcia� przej�� si� po mie�cie?
� Nie, panie. Spodziewam si�, �e lada chwila nadejdzie tu kto�, z kim mo�e
jeszcze dzi�
pojad� dalej. A zreszt� dobrze mi tu przy oknie.
� Ach! pan patrzy na katedr�.
To m�wi�c towarzysz m�j zbli�y� si� do okna i spojrza� w stron� miasta. Ksi�yc
o�wieci�
jasno twarz jego. Zdawa�o mi si�, �e czytam ca�e szeregi my�li i marze� na jego
czole; jako�
po chwili pokiwa� g�ow� i rzek�:
� Wie pan co?
� Co? � spyta�em, ciekawy jego wra�e�.
� Ot, ja my�l�, czyby�my si� koniaku nie napili. Wiecz�r ch�odny.
Mimo woli przyszed� mi na my�l wierszyk, kt�ry kilkana�cie lat temu powtarza�
m�j profesor
�aciny, gdy mimo usi�owa� z jego strony woleli�my dawa� sobie prztyki w uszy,
ni�
zachwyca� si� pi�kno�ciami Horacjusza:
C� po muzyce t�pym os�om w stajni!
Graj im na lutni: ta�czy� niezwyczajni.
Swoj� drog�, tak trze�wy, lubo maj�cy zwi�zek z koniakiem, pogl�d okie�zna�
rozbiegan�
moj� wyobra�ni�.
� Dzi�kuj� za koniak � odpowiedzia�em � uwa�am jednak, �e pan zdrowo na rzeczy
patrzy,
i winszuj� panu tego szczerze.
� A c� to? � odrzek� wskazuj�c na oblan� �wiat�em ksi�yca katedr� � martwy
kapita� i
nic wi�cej!
� Przyjm pan moje gor�ce uznanie i zarazem dobranoc panu!
Zosta�em znowu sam, ale po chwili wszed� �w d�entelmen z jasn� brod�, z kt�rym,
wed�ug
pierwotnego planu, mia�em si� zjecha� w Bremie.
Wyznaj�, �e by�em troch� zm�czony, przejechawszy bez wytchnienia drog� z
Warszawy
do Kolonii, i mia�em szczer� ch�� przenocowania w Deutz. By�bym nawet objawi�
g�o�no t�
ch�� mojemu d�entelmenowi, ale on, domy�laj�c si� widocznie, o co idzie,
uprzedzi� mnie i
rzek� ironicznie:
� Pan ju� na pewno ani r�k�, ani nog� nie mo�e ruszy�. Takie to dzisiejsze
pokolenie! Co
do mnie, jecha�bym ch�tnie dalej. Oburzona mi�o�� w�asna odezwa�a si� we mnie:
� A dok�d by pan chcia� jeszcze dojecha�?
� Hm! cho�by do Brukseli.
� Ja za� o�wiadczam panu, �e jad� wprost do Londynu.
Wyznaj�, i� m�wi�c to mia�em w duszy troch� nadziei, �e m�j d�entelmen nie
zgodzi si�
na t� propozycj�. My�la�em, �e go ni� przera��, �e zacznie mi t�umaczy�, i� to
zbyt daleko i
�e obaj zbytecznie si� pom�czymy; ale ten okropny cz�owiek u�miechn�� si� tylko
i rzek�:
� Doskonale. Jedziemy wi�c do Londynu.
Nie by�o rady. Kaza�em zabra� moje kufry i obaj udali�my si� na centralny
dworzec w
Kolonii. By�a ju� prawie p�noc; chcia�o mi si� spa� srodze, ale ruch panuj�cy
na dworcu
wytrze�wi� mnie. Lubi� ten ruch, gwar i wrzaw� panuj�c� na wielkich dworcach
kolejowych.
Sale p�on�y �wiat�em; sto�y by�y nakryte. Z zewn�trz dochodzi� nas �wist i
sapanie lokomotyw,
pomieszane z odg�osem dzwonk�w i nawo�ywaniami konduktor�w. Ludzie biegali na
wszystkie strony, przenosz�c kufry, pakunki. Przeje�d�aj�cy wo�ali wszystkimi
j�zykami na
garson�w. Siedz�cy obok nas jaki� Anglik, z wyci�gni�t� twarz� i wyci�gni�tymi
nogami,
bada� starannie palcami wn�trze swego nosa, spogl�daj�c przy tym na ludzi tak,
jak gdyby
wszyscy wy��cznie po to byli zebrani, a�eby on mia� si� czemu przypatrywa�.
Kazali�my poda� sobie co� do zjedzenia. Zauwa�y�em w�wczas pierwszy raz, �e
nasze
palone buty, futrzane szuby i baranie czapki poczynaj� nam zjednywa�
popularno��. Ma�e
grupki ludzi przygl�da�y si� nam ciekawie. Brano nas widocznie za
hercogowi�skich pos��w
wys�anych o pomoc przeciw Turkom. Skutkiem wsp�czucia zapewne dla
nieszcz�liwych
m�czennik�w tureckich kazano nam p�aci� za wszystko dwa razy wi�cej, ni� si�
nale�a�o.
Wsiedli�my wreszcie do wagonu. Wkr�tce jad�cy z nami do Brukseli jaki� Francuz
pocz��
nas wypytywa� o pochodzenie.
� Jeste�my Polacy � odpowiedzia�em.
Tu przys�owiowa francuska znajomo�� geografii zab�ysn�a z ca�� �wietno�ci�.
� Ach! to panowie tam blisko placu wojny! � rzek�.
� Jakiej wojny?
� Jak�e si� nazywa?... Hercogowiny i Turcji.
� O! bardzo blisko, panie: tylko przez �cian�. Jak si� bij�, to u nas doskonale
strza�y s�ycha�.
� Tiens!
Po czym wpadli�my w ocean wielkiej polityki, wpadli�my za� tak g��boko, �e�my
�adn�
miar� nie mogli dosta� si� do brzegu. Swoj� drog�, niespe�na w p� godziny
zmienili�my ca�kowicie
kart� Europy. Nasz Francuz za� porobi� takie podboje w Prusach, �e musieli�my
wstawia� si� za biednymi Niemcami, �eby im chocia� Berlin zostawi�.
� Non, messieurs! non! � odpowiada� nie daj�c si� uprosi�.
Zaanektowawszy tedy i Berlin, wzi�wszy do niewoli Bismarcka i przeznaczywszy mu
na
do�ywotnie wi�zienie wysp� Oleron, strudzony tylu wojennymi czynami, nasz
Francuz zwin��
si� w k��bek oko�o w�asnego �rodka, a raczej zamkn�� si� jak scyzoryk o dw�ch
ostrzach,
jak m�wi Prus, i usn��, a my poszli�my za jego przyk�adem.
Ale tu m�j towarzysz odkry� widocznie nowy spos�b zjednywania sobie
popularno�ci, to
jest pocz�� chrapa� po mazowiecku, tak �e wszyscy rozbudziwszy si� pytali
przera�eni: co si�
sta�o?
� Mon Dieu! qu�est-ce que �a veut dire? � pyta� Francuz wytrzeszczywszy ogromne
oczy.
� E, to nic! � odpowiedzia�em spokojnie � on dort chez nous comme cela.
Tymczasem m�j towarzysz, z otwartymi ustami, z g�ow� ni�ej od n�g, �wiszcza�,
rycza�,
sapa�, r�a�, gwizda� � s�owem: wydobywa� z siebie tak nadludzkie, tak
fantastyczne, a nag�e i
niespodziewane odg�osy, �e i mnie samego, jakkolwiek s�ysza�em ju� nieraz, jak
nasza
szlachta chrapie, zacz�o ogarnia� zdziwienie.
Wkr�tce te� zauwa�y�em, �e wagon nasz stawa� si� coraz pustszy. Co stacja, jaki
taki zabiera�
swoje manatki i wynosi� si� do innych przedzia��w. Na granicy belgijskiej by�o
ju� nas
tylko dw�ch. Poci�g zatrzyma� si�. Do wagonu wszed� ju� nie mrukliwy pruski
konduktor, ale
Belgijczyk ubrany w czarne kepi i poprosi� nas po francusku, a�eby�my si� udali
do rewizji
rzeczy.
� Co to jest? � pyta� rozbudzony m�j towarzysz wodz�c na wszystkie strony
oczyma.
� Granica belgijska, rewizja.
� Zdaje mi si�, �em si� troch� zdrzemn��.
� Bardzo niewiele!
� A gdzie� si� reszta pasa�er�w podzia�a? Opar�em r�k� na jego ramieniu:
� Galilaee, vicisti! �aden nie dotrzyma� placu. Wszyscy drapn�li.
Rewizja zaj�a nam bardzo niewiele czasu. Zjedli�my wieczerz�, wypili po p�
butelki wina
i ruszyli dalej. Dzie� ju� robi� si� dobry, gdy zbli�ali�my si� do Brukseli.
�liczne to miasto,
po Pary�u najpi�kniejsze ze wszystkich, jakie kiedykolwiek widzia�em; otoczone
wzg�rzami,
pokrytymi lasem, i cudnymi dolinami, otrz�sa�o ze siebie bia�awe tumany nocy i z
mg�y wywija�o si� sk�pane w r�owym �wietle i niby u�miechni�te po dobrej nocy i
dobrym
�nie. Poci�g wreszcie stan��. Znowu mieli�my trzy godziny czasu, wyszed�em wi�c
na miasto,
aby od�wie�y� wspomnienia sprzed dw�ch lat, przed kt�rym to czasem by�em w
Ostendzie.
Na ulicach panowa� ju� ruch. Flamandki siedz�ce na ma�ych w�zkach wioz�y do
miasta mleczywo,
a twarze ich, spokojne i uczciwe, zdawa�y si� do mnie u�miecha�. Domy jednak
by�y
jeszcze ciche, rolety w oknach pozapuszczane, z�ocenia na gzymsach dom�w
po�yskiwa�y
�agodnie w porannym �wietle. Wszystko by�o spokojne, schludne, harmonijne,
ciche, szcz�liwe
jakie�, a wszystko pami�tkowe i poetyczne. Z ka�dego z�omu mur�w, z ka�dego k�ta
wieje tu na ciebie tradycja powa�na, wielka, nauczaj�ca bardzo. My�lisz, �e to
sen dawny, a
ogromny i z�owr�bny niegdy�, kt�ry jaka� moc czarnoksi�ska zakl�a, tak �e
skamienia� i
patrzy teraz na ciebie szarymi murami �w. Guduli i kamiennymi oczyma pomnika
Egmonta, i
wie�ami wszystkich zabytk�w z hiszpa�skich czas�w. Ale istotnie to sen tylko.
Czasy Alby
min�y i nie wr�c� nigdy. Top�r nie uderza tu ju� g�ucho o deski rusztowania,
nie us�yszysz,
jak sycz� p�omienie stos�w lub brzmi� okrzyki wojenne; us�yszysz tylko odg�os
pracy i pokoju,
bo ta b�ogos�awiona para od dawna sta�e tu sobie obra�a siedlisko.
Bywa, �e kiedy w pogodne letnie wieczory taka cisza robi si� w spokojnych
wioskach
flandryjskich, i� �aden listek nie zaszemrze na drzewie, w�wczas starcy
odkrywaj� posrebrzone
g�owy i m�wi�: �To Chrystus przechadza si� po wiosce.� Ot� jak Belgia d�uga i
szeroka,
wsz�dzie tak jest spokojnie, tak jako� cicho i szcz�liwie, �e s�usznie mo�na by
powiedzie�:
Chrystus przechadza si� po ca�ym kraju. Bez przesady m�wi�c, jest to
najszcz�liwszy
kraj na �wiecie.
Jest nim przynajmniej dotychczas, ale kt� mo�e powiedzie�, jak d�ugo b�dzie?
Mo�e za
kilka lat nadejd� czasy, �e spiczaste he�my nadci�gn� tu od strony Renu,
spokojni dzi� mieszka�cy
b�d� s�ysze� r�enie �konia Attyli�, po nocach huk armat wystraszy s�owiki z
wiosek,
sko�cz� si� przechadzki Chrystusa, a zamiast dzisiejszych pie�ni przy pracy
zabrzmi inna,
kt�ra zm�ci�a spok�j r�wnie szcz�liwej Alzacji: Was ist des Deutschen
Vaterland.
Trzy godziny czasu przelecia�y mi na podobnych rozmy�laniach, wed�ug s��w
Skargi: �jak
strza�a i jako ptak na powietrzu.� Czas by�o wraca� na poci�g, ale nie mog�em
si� oprze�
jeszcze ch�ci odszukania pod murami katedry miejsca, na kt�rym, wed�ug �licznej
powie�ci
Ouidy Deux Sabots, ma�a B�b�e sprzedawa�a swoje r�e mszyste; po czym troch�
smutny, a
troch� rozmarzony wr�ci�em na dworzec kolejowy. Towarzysz m�j sta� ju� na
platformie i
gorliwie pracowa� nad umieszczeniem w ustach ogromnego mi�snego pieroga, kt�ry z
powodu
swych rozmiar�w �adn� miar� wle�� w nie nie chcia�.
Wsiedli�my do wagonu, a wkr�tce za nami wsiad�, a raczej wskoczy� pomijaj�c
schodki,
jaki� d�entelmen nadzwyczajnej oty�o�ci, stanowi�cej dziwny kontrast z jego
ruchami.
� Prawda, panie, �e jestem lekki? � rzek� do mnie przymru�ywszy jedno oko, jakby
mnie
zna� od lat dziesi�ciu.
� Jak angielski kocz � odpar�em.
� Jak to jak kocz? � spyta� cokolwiek ura�ony.
� No, bo lekki a pakowny.
� O! doskonale, doskonale! � odpar� spogl�daj�c z nieopisan� sympati� na sw�j
wydatny
�o��dek. � Ja jestem nauczycielem ta�ca. Dwana�cie lekcji kosztuje u mnie 40
frank�w. Naj�adniejsze
dziewcz�ta z ca�ego Lille ucz� si� u mnie; lekcje s� wsp�lne. Panowie jad� do
Lil-
le? Oto s� moje bilety: Mr Dunois. W czwartki i w soboty, od sz�stej do si�dmej.
Wszak�e
panowie maj� te godziny wolne?
Towarzysz m�j odpowiedzia�, �e najch�tniej korzystaliby�my z uprzejmo�ci pana
Dunois,
gdyby nie to, �e jedziemy do Ameryki, ale �e z powrotem nie omieszkamy zatrzyma�
si�
umy�lnie w Lille dla wzi�cia kilkunastu lekcji. Pan Dunois doda� jeszcze, �e
uczy nie tylko
kontredansa, ale i uprzejmej rozmowy z damami w czasie tego ta�ca. Po czym w
najlepszej
zgodzie ruszyli�my w drog�.
Poci�g ku granicy francuskiej idzie krajem r�wnym, nie obfituj�cym w malownicze
widoki,
ale uprawnym jak ogr�d. Wyje�d�aj�c z kraju zostawili�my jeszcze �nieg na
polach, tu za�
wiosna poczyna�a si� wsz�dzie. Na ��kach zieleni�a si� trawa, a na polach ru�
wszelkiego
rodzaju zb�. Grupy drzew, stoj�cych na r�wninach lub id�cych w kszta�cie alei
wzd�u� row�w,
dr�g i kana��w, wypuszcza�y zielone p�czki. Rzeki powylewa�y wsz�dzie, jako
zwyczajnie
na wiosn�; rowami p�yn�a z szelestem woda, powietrze by�o czyste, ale
przesi�kni�te
wiosenn� wilgoci�, s�o�ce za� przygrzewa�o przez szyby wagon�w tak silnie, i�
musieli�my
pozrzuca� futra.
Gdyby nie komora, nie rewizja rzeczy i nie d�ugi przystanek poci�gu, nikt by si�
nie domy�li�,
�e nareszcie wje�d�a z Belgii do Francji. Krajobraz nie zmienia si� w niczym.
Ten�e
sam kraj uprawny jak ogr�d, te same chaty wie�niacze kryte czerwon� dach�wk�,
gontem lub
nawet s�om�, co przypomina Polsk�, ta� sama Flandria, ci� sami ludzie, te�
poczciwe flamandzkie
twarze i bluzy niebieskie; s�owem, wszystko takie same. Gdy poci�g ruszy�,
obr�ci�em
si�, by przes�a� ostatnie po�egnanie Belgii, temu krajowi, dla kt�rego
niepodobna nie
czu� sympatii, i o kt�rym ile razy pomy�l�, tyle razy pami�� przywodzi mi s�owa
Skargi, kt�rych
cz�� ju� przytoczy�em wy�ej: �Siejba by�a w p�akaniu, ale �niwo w weselu;
niedola ich
min�a jako strza�a i jako ptak na powietrzu, a rozkosze jakby morze
nieprzebrane trwaj�.�
Pikardia, przez kt�r� przelatywali�my jakby na skrzyd�ach wiatru, jest krajem
bogatym,
�yznym, ale szczeg�lniej fabrycznym. Patrz�c na �ad i dostatek, jaki wida�
wsz�dzie, nikt by
nie pomy�la�, �e sze�� lat zaledwie temu uwija�y si� tu t�umy �o�dactwa
pruskiego i uciekaj�cych
do Belgii francuskich maruder�w.
Do Calais przybyli�my oko�o dwunastej w po�udnie. Jest to dosy� n�dzne i brudne
miasto,
jak wreszcie wi�ksza cz�� miast portowych; znaczenie jego handlowe jednak jest
ogromne.
Niegdy� odgrywa�o znakomit� rol� w wojnach francusko-angielskich. �Gdyby�cie
wyj�li ze
mnie serce i otworzyli je � m�wi�a umieraj�c Maria Tudor � znale�liby�cie tam
wypisany
wyraz �Calais�.� Swoj� drog� Anglia nigdy ju� nie odzyska�a na sta�e tego
miasta. Dzi� jest
tam podobno jaka� forteca. Widzieli�my �o�nierzy francuskich w szaroniebieskich
p�aszczach,
w czerwonych czapkach i w czerwonych (wybaczcie, czyste dusze naszych
arystokratycznych
dam!) majtkach. Patrz�c na te postacie, ma�e, godne prawdziwych pigmejczyk�w,
przygarbione,
brudne i d�wigaj�ce z trudno�ci� ci�kie szaspoty, zrozumieli�my �atwo, dlaczego
podobni
�o�nierze nie mogli oprze� si� ros�ym i silnym brandeburskim ch�opom i dlaczego
np.
pu�ki pozna�skie rzuciwszy si� z bagnetem pod Gravelotte na niezdobyte prawie
pozycje
francuskie nie zasta�y tam ju� nieprzyjaciela, chocia� nie powinna by�a z nich
zosta� �ywa
noga po ataku. Patrz�c na tych �o�nierzy, przykro si� robi, zw�aszcza nam,
maj�cym tyle
sympatii do tego najsympatyczniejszego zreszt� narodu.
W Calais sale dworca kolejowego roi�y si� pasa�erami przeje�d�aj�cymi do Anglii.
Zrobili�my
znajomo�� z pewnym komiwoja�erem, kt�ry, jak m�wi�, przep�ywa� ju� przez kana�
wi�cej razy, ni� wszyscy obecni mieli w�os�w na g�owie. Wypytywali�my si� go,
czy spodziewa
si� dobrej pogody.
� Kana� na wiosn� wypija zawsze za wiele d�inu i dlatego boksuje w�ciekle
ka�dego, kto
po nim p�ywa � odpowiedzia� �w d�entelmen zag��biwszy r�ce w kieszeniach.
� Ale jednak pogoda jest pi�kna � rzek�em staraj�c si� wydoby� ze� jak� tak�
pomy�ln�
wiadomo��.
� Tak, ale s� kr�tkie fale.
� Kr�tkie fale? � spyta�em tonem, jakbym wiedzia�, co s� kr�tkie fale, gdy
tymczasem nie
mia�em o tym najmniejszego poj�cia...
� Tak jest � odrzek� komiwoja�er i zag��biwszy prawie po �okcie r�ce w
kieszeniach, zacz��
przypatrywa� si� ko�com swych but�w gwi�d��c przy tym ari� z Balu maskowego :
Ach! m�w, czy �yczliwe czekaj� mnie fale!
Inny d�entelmen, kt�ry przys�uchuj�c si� naszej rozmowie wk�ada� do ust i
wyjmowa� z
nich ustawicznie ga�k� swej laski, jakby dla przekonania si�, czy usta jego maj�
dostateczny
rozmiar, niezb�dny w morskich podr�ach, zwr�ci� si� ku mnie i rzek�
dogmatycznym tonem:
� Trzeba wypi� butelk� portweinu i zje�� jak najwi�cej �liwek suszonych!
� Garson! � zawo�a�em � butelk� portweinu i jak najwi�cej �liwek suszonych.
Ale nim zdo�ali�my zje�� i wypi� wszystko, co nam podano, w sali zrobi� si� ruch
i zamieszanie.
Jedni chwytali swoje kuferki, inni wylewali z fili�anek gor�cy ros� na
spodeczki, aby
wypi� go jak najpr�dzej, i pili z wytrzeszczonymi oczyma; inni na koniec
po�ykali gor�ce
mi�so w kawa�ach, kt�rych po�kni�cie przynios�oby zaszczyt najt�szym wilkom;
pewna dama
zblad�a nadzwyczajnie i patrz�c naoko�o g�upkowatym wzrokiem, jakby szukaj�c
ratunku,
powtarza�a: �O, Bo�e! Bo�e!� Jaki� pan przewr�ci� si� na progu przez w�asny
kuferek. Wyszli�my
wreszcie na �wie�e powietrze; wzi�to nasze rzeczy. Statek, kt�ry mia� nas
zawie�� do
Douvru, sta� tu� nad brzegiem przystani i �wiszcza� przera�liwie, jakby dla tym
dok�adniejszego
przera�enia podr�nych; wiatr d��, jakby to by�o obowi�zkiem jego sumienia;
ludzie
nios�cy rzeczy krzyczeli i przeklinali, sami nie wiedz�c czego; morze rycza�o,
jakby mu kto
za to p�aci�: s�owem, wszystko si� sk�ada�o na to, a�eby do reszty og�upi�
podr�nych, kt�rzy
ju� i tak nie wiedzieli, co si� z nimi dzieje, a zw�aszcza co si� za p� godziny
dzia� b�dzie.
Na koniec, zszed�szy po pochy�ym pomo�cie, weszli�my na pok�ad statku. Para
�wiszcza�a,
ko�a pocz�y obraca� si� lekko i zapienia� wod�, ale statek jeszcze nie rusza�.
Skorzysta�em z
tej chwili, aby odetchn�� troch� i spojrze� w sinaw� dal, gdzie jak okiem
dojrza�, ci�gn�a si�
wzburzona to� morska. Po chwili jakie� indywiduum ubrane w gumowy p�aszcz
zwr�ci�o
moj� uwag�. Indywiduum to, stoj�c niedaleko mnie, pogr��y�o nagle ogromny
tytoniowy
zwitek w ustach, nast�pnie zasun�o r�wnie� gumowy kaptur na g�ow� i wylaz�o po
schodkach
na wysoki mostek stoj�cy na przodzie statku i os�oni�ty �aglowym p��tnem.
� Kto to jest? � spyta�em komiwoja�era.
� Kapitan... Wylaz� na g�r� i ubra� si� w sw�j p�aszcz: hm! z�y znak, b�dziemy
mieli burz�.
� Niech pana di... � chcia�em powiedzie� � dzi�kuj� panu �licznie.
Nie by� to jednak jedyny i ostatni z�y znak. Wkr�tce spostrzeg�em jeszcze
gorszy: oto spod
pok�adu wydoby� si� majtek nios�c w obu r�kach bia�e fajansowe miski, kt�re
zacz�� tu i �wdzie
rozstawia� po pok�adzie.
� Neptunie! kupi� ci dziesi�� obiad�w, ale tym jednym razem pozw�l zachowa� mi
m�j �
rzek�em w duchu.
Nagle uczu�em, �e statek zako�ysa� si� w prawo i w lewo, brzeg pocz�� usuwa� si�
spod
moich oczu. Ruszyli�my w drog�.
Co si� potem dzia�o, o tym wiadomo�� schowam do nast�pnych list�w. Widzia�em
potem
na oceanie podobne sceny tylko podniesione do kwadratu, dlatego opis ich
odk�adam.
I
POBYT W LONDYNIE
PODRӯ DO LIVERPOOLU
W p�torej godziny po wyje�dzie z Calais ko�czy si� wreszcie prawdziwa m�ka
podr�nika.
Owe kr�tkie ba�wany, kt�rym osobi�cie �ycz�, �eby nigdy nie wyjrza�y z dna
morskiego,
przestaj� wreszcie wstrz�sa� m�zgiem jak ziarnkiem grochu w grzechotce, na
widnokr�gu za�
poczyna si� rysowa� Douvres.
Gdym wje�d�a� do portu, by�o chmurno, d�d�ysto, mglisto, pos�pnie; s�owem: taki
czas, w
jakim najlepiej jest po�o�y� si� spa�. Port by� stosunkowo pusty, widok za�
pobrze�y przera�liwy.
Bia�e, wysokie na kilkaset st�p �ciany, prostopadle stercz�ce z morza, wygl�daj�
na tle
czarnej wody jak �a�obny szlak na ca�unie. Istny krajobraz z piek�a Danta.
Widnokr�g pos�pny,
huk morza, jednostajne skrzypienie okr�tu, �a�osny j�k mew: wszystko to
przera�a, uciska
i sprawia, �e przedsi�bierczy w�drowiec zaczyna t�skni� za domem, za swoim
kominkiem, za
biurkiem, za atramentem, bibu��, za �wieczorkami� u znajomych, herbatk�,
plotkami, grami
towarzyskimi, za �Kurierem Warszawskim� lub �Codziennym� do ��ka, s�owem: za
ca�ym
tym �yciem zwyczajnym, codziennym a lojalnym, w kt�rym wod� wa�y�, bicz kr�ci� z
piasku,
pami�� dni regulowa� wed�ug tego, co by�o na zup�, ale mia� w�asny szlafrok,
pantofle, parasol
i opini� statecznego cz�owieka mi�dzy matkami, kt�rym dojad�o panie�stwo c�rek.
I gdyby jeszcze nie deszcz, kt�ry tnie jakby r�zgami, mo�na by przynajmniej
dostroi� si�
do z�owrogiego majestatu widoku, otworzy� na rozcie� dusz� tragicznym wra�eniom,
uzna�
si� samemu jak�� wyj�tkowo dzik� natur�, jakim� bohaterem z opery, postawi�
marsa, za�piewa�:
�Niech rycz� spienione fale!� i my�le� sobie w duszy: �Chcia�bym, �eby mnie
teraz
moi znajomi widzieli.� Cz�owiek by�by przynajmniej na wysoko�ci po�o�enia. Ale
�piewa�:
�Niech rycz� spienione fale� w kaloszach i pod parasolem, to ju� chyba �adn�
miar� nie idzie.
Wprawdzie, kiedy u nas w Dolinie Szwajcarskiej graj� marsza �uaw�w, nasi
kantorowicze,
aplikanci, a nawet stateczni ojcowie rodzin przejmuj� si� nim tak dalece, �e
naraz poczynaj�
nadzwyczaj wojowniczo maszerowa� spogl�daj�c przy tym na wystraszone ich
waleczno�ci�
g�ski tak z�owrogo, jakby chcieli m�wi�: �Da�bym ja wam!� Ale ja z trudno�ci�
przejmuj� si�
sytuacj�. Nie by�em nigdy do�� wra�liwy.
Nie pozostawa�o mi zatem nic innego, jak zej�� do kajuty i czeka�, a�
przybijemy. W kajucie
zasta�em ju� moich towarzysz�w podr�y. Jeden z nich, obywatel wiejski, pocz��
oddawa�
si� rozmy�laniom o swoim gospodarstwie. �Ciekawym, czy tam Fikalski (zapewne
ekonom)
wys�a� dzi� ludzi do orki� � rzek� tak, jakby mnie o to chcia� si� pyta�. Mnie
jednak to
ma�o obchodzi�o, czy Fikalski wys�a� ludzi do orki; wola�em wi�c p�j�� do
okienka i wygl�da�
na fale, kt�re czasem zalewa�y je zupe�nie.
Nie dalej mo�e, jak o sto krok�w od naszego statku, dostrzeg�em dwa maszty
rozbitego
okr�tu hu�tane fal� i stercz�ce z wody ku niebu. Nad owymi masztami unosi�y si�
korowody
ptactwa t�uk�cego z krzykiem i piskiem fale. Od�amy desek, szcz�tki belek i
beczek unosi�y
si� naoko�o, to nikn�c pod wod�, to ukazuj�c si� znowu. Zaciekawiony, pyta�em,
co by to by�
za statek; �e za� umia� mnie obja�ni�, musia�em wi�c znowu wyj�� na pok�ad, aby
dowiedzie�
si� od majtk�w.
Na pok�adzie znalaz�em, m�odego miczmana, kt�ry sta� i gwizda�, otulony w gumowy
p�aszcz, patrz�c na fale i poluj�c na r�wnowag�, kt�r�, mimo i� wp�ywali�my do
portu, trudno
by�o utrzyma�. M�ody miczman da� mi wszelkie ��dane obja�nienia, gada� nawet
trzy razy
wi�cej, ni� przeci�ciowy cz�owiek zwyk� to czyni�, a niesko�czenie razy wi�cej
ni� sternik,
kt�ry kr�ci�, zas�piony, swoje ko�o, poruszaj�c przy tym ci�gle szcz�kami, jak
gdyby nale�a�
do prze�uwaj�cych: po prostu gryz� tytu�. Ow� dowiedzia�em si�, �e zatopiony
okr�t by�
statkiem angielskim, kt�ry w bia�y dzie� zosta� przebity przez pruski statek
�Frankonia�. Blisko
trzydziestu ludzi zaton�o w tym wypadku, okr�t za� od razu poszed� na dno jak
o�owiana
kula. Kapitan �Frankonii� oddany zosta� pod s�d.
� Ja, gdybym by� sprawiedliwo�ci� � m�wi� do mnie miczman � kaza�bym go
powiesi�,
cho�by dlatego, �e to Prusak.
� Ale�, szanowny panie, je�li to jest przest�pstwem � odpowiedzia�em Francuzowi
� to z
tego nie mo�na si� poprawi�.
� W�a�nie te� kaza�bym go powiesi�, jako niepoprawnego przest�pc� �
odpowiedzia�a mi
przez usta Francuza sprawiedliwo��.
Tymczasem wp�yn�li�my do portu. Z bulwarku spuszczono na burt� statku mostek, po
czym ci, kt�rzy stali na brzegu, pocz�li gestykulowa� i wrzeszcze� przera�liwie.
Wszcz�� si�
chaos i zamieszanie. Majtkowie kl�li wyrzucaj�c z g��bi statku kufry i pakunki;
kufry trzeszcza�y,
podr�ni t�oczyli si� na mostku, statek sapa� i �wiszcza�; z daleka odpowiada�a
mu lokomotywa,
jakby chcia�a m�wi�: �Jak si� masz, m�j ch�opcze? Dziwi mnie, �e� gdzie karku
nie skr�ci�.� Na bulwarku ma�e ch�opaki kopali si� nogami i pokazywali sobie
j�zyki.
W tych warunkach wysiedli�my na l�d. Jeden z bij�cych si� ch�opak�w porzuci�
natychmiast
blisk� ju� zwyci�stwa walk� i ofiarowa� mi si� z pomoc� w przeniesieniu kuferka
do
wagonu, a gdym o�wiadczy� mu, �e sam go zanios�, wyrazi� �yczenie, aby B�g
przekl�� moj�
dusz� (Goddam your soul!) i oddali� si� pokazuj�c mi pi��. Po czym wsiedli�my
do wagonu i
ruszyli wprost do Londynu. Jako cz�owiek przesi�kni�ty mi�o�ci� wszystkiego, co
swojskie,
uwielbiam nie tylko nasze koleje �elazne, ale zarazem wszystkie wypadki, jakie
im si� zdarzaj�:
pocz�wszy od warszawsko-wiede�skiego p�kania szyn, a sko�czywszy na
romantyczno�ci,
z jak� przewracaj� si� do g�ry nogami lub sp�niaj� na czas poci�gi kolei
petersburskiej.
Mimo ca�ego jednak uwielbienia tak dla powy�szych zdarze�, jak i dla
terespolskiego
truchta musz� odda� sprawiedliwo�� kolejom angielskim, �e pod wzgl�dem szybko�ci
przewy�szaj�
wszystkie inne na �wiecie.
Szybko�� ta rzeczywi�cie jest zadziwiaj�ca. Nie robi�em wprawdzie pr�b, jakie
robi� jeden
z naszych starter�w wy�cigowych, gdy wysadziwszy lask� przez okno, s�ysza�
wyra�nie odg�os:
trff!, jaki wydawa�a ta� laska uderzaj�c o s�upy telegraficzne; niemniej jednak
pomy�la�em
sobie, �e gdyby naszym wagonom przysz�o galopowa� podobnie, zaraz na pierwszej
stacji
zziaja�yby si� tak dalece, �e trzeba by je koniecznie do stajni odprowadzi�.
Zreszt� nie
wiem, czy ten obyczaj szybkiego je�d�enia jest lepszy. Bo �e tam czasem u nas
zawiadowca
nie pu�ci poci�gu, dop�ki cz�owiek wys�any po wi�nie dla jego narzeczonej nie
wr�ci z wi�niami,
lub �e inny jaki zawiadowca ze stacji prowincjonalnej wo�a za odchodz�cym ju�
poci�giem:
�St�j! bo pan Pieg�asiewicz nadje�d�a� � to�e to wygodniej dla wszystkich. Ma
to
charakter taki sobie familijny, kt�rego nie powinni�my si� pozbywa�, zw�aszcza
�e, jak jeden
z naszych najg��bszych publicyst�w zrobi� zadziwiaj�ce odkrycie, nasze wszystkie
instytucje
wysz�y z rozszerzonego poj�cia rodziny i �e, co za tym idzie, �w niebie jest
tylko ch�odniej
ni� w