550
Szczegóły |
Tytuł |
550 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
550 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 550 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
550 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
D. Clifford
W pu�apce czasu
Dla Kay, bez kt�rej nigdy nie napisa�bym nawet linijki.
M�czyzna wyszed� ze zmierzchu, kiedy podbarwione zieleni� ostatnie z�ote przeb�yski s�o�ca wci�� jeszcze widnia�y na zachodzie. Stan�� na kraw�dzi patia i zawo�a�:
- Panie Adams, czy to pan?
Rozleg�o si� skrzypni�cie, gdy zaskoczony d�wi�kiem jego g�osu Christopher Adams poprawi� si� na krze�le. I wtedy przypomnia� sobie: dzie� lub dwa dni temu z drugiej strony ��ki wprowadzi� si� nowy s�siad. Powiedzia� mu o tym Jonathon, a Jonathon zna� wszystkie okoliczne plotki w promieniu co najmniej stu mil. Dotycz�ce ludzi, android�w i robot�w.
- Prosz� wej�� - odpar� Adams. - Ciesz� si�, �e pan wpad�.
Mia� nadziej�, �e ton jego g�osu jest tak serdeczny i przyjazny, jak tego pragn��.
Wcale jednak nie by� zadowolony. Ten niespodziewany cie�, kt�ry nagle wy�oni� si� ze zmierzchu i teraz przemierza� patio, nieco go zirytowa� i zmartwi�.
Potar� d�oni� czo�o. Moja godzina, pomy�la�. Jedna godzina, kt�r� sobie ofiaruj�. Godzina, kiedy zapominam... zapominam o tysi�cach problem�w zwi�zanych z innymi gwiazdami. Zapominam i wracam do czamozielonego mroku, ciszy i subtelnych teatr�w cieni mojej w�asnej planety.
Dlatego na patio nie ma raport�w mentofonicznych, akt
robot�w, wykres�w obcych odruch�w, nie prowadzi si� �adnych galaktycznych konferencji koordynacyjnych... nie knuje psychologicznej intrygi. Nie ma tu nic skomplikowanego ani tajemniczego... No, mo�e jednak si� myl�, bo tajemnica wszak istnieje - ale �agodna, zwyk�a i �atwa do zrozumienia, kt�ra pozostaje tajemnic� tylko dlatego, �e tego chc�. Sekret nocnego jastrz�bia, kt�rego sylwetk� widz� na tle ciemniej�cego nieba, zagadka �wietlika ta�cz�cego nad �ywop�otem z krzak�w bzu.
Jedn� po�ow� umys�u dostrzeg�, �e obcy przeszed� ju� przez patio i wyci�ga r�k�, aby przysun�� sobie krzes�o, drug� za� znowu rozmy�la� o sczernia�ych cia�ach le��cych na brzegu rzeki odleg�ego Aldebarana XII i poskr�canym poje�dzie, owini�tym wok� drzewa.
Umar�o tam trzech ludzi... trzech ludzi i dwa androidy. a androidy by�y niemal lud�mi. Cz�owiek za� nie mo�e umiera� w wyniku przemocy, chyba �e jest to przemoc zastosowana przez innego cz�owieka. Ale nawet wtedy wszystko odbywa si� albo w honorowy spos�b, z zachowaniem wszelkich formalno�ci i uregulowa� code duello, albo mniej elegancko - w wyniku aktu zemsty lub egzekucji.
Ludzkie �ycie by�o bowiem �wi�to�ci�... Musia�o by�, bo w przeciwnym razie cz�owiek ju� dawno przesta�by istnie�. Ludzie s� przecie� w tak �a�osnej mniejszo�ci.
Przemoc czy wypadek?
Koncepcja wypadku by�a �mieszna.
Wypadki zdarza�y si� niezwykle rzadko, prawie wcale. Bliskie doskona�o�ci funkcjonowanie mechanizm�w, ich zbli�ona do ludzkiej inteligencja i takie� reakcje na wszelkie znane zagro�enia od dawna zredukowa�y prawdopodobie�stwo wypadku niemal do nie istniej�cej wielko�ci.
�aden pojazd nie m�g�by by� tak prymitywny, aby uderzy� w drzewo. Szybciej sta�by si� ofiar� innego, mniej widocznego, niebezpiecze�stwa. Ale nigdy nie wpad�by na drzewo.
A wi�c jednak przemoc.
Nie mog�o to by� dzia�anie cz�owieka, bo natychmiast by�oby o tym wiadomo. Cz�owiek bowiem nie musia� si�
niczego obawia�... Wszak nie istnia�a �adna sankcja prawna. Zaledwie kodeks moralny, a ten nie spowodowa�by poci�gni�cia do odpowiedzialno�ci jakiegokolwiek zab�jcy-cz�o-wieka.
Zgin�li trzej ludzie.
Zgin�li w �wiecie odleg�ym o pi��dziesi�t lat �wietlnych i dla cz�owieka siedz�cego teraz na swoim patio na Ziemi stali si� najwa�niejsz� spraw�. O fundamentalnym znaczeniu, gdy� �aden cz�owiek nie mo�e zgin�� inaczej ni� z r�ki innego cz�owieka. W przeciwnym razie czyn ten musi poci�gn�� za sob� straszliw� zemst�. Nigdzie w Galaktyce nie mo�na odebra� istocie ludzkiej �ycia, nie p�ac�c za to potwornej ceny. Inaczej rasa ludzka zgin�aby na zawsze i wielkie galaktyczne braterstwo rozumu zapad�oby si� w mrok i rozproszy�o w przestrzeni jak poprzednio.
Adams zag��bi� si� w fotelu, z ca�ej si�y staraj�c si� rozlu�ni�. Gniewa�o go jednak, �e my�li... Przecie� przyj�� zasad�, �e o tej porze zmierzchu nie zastanawia� si� nad niczym... Albo, na ile pozwala� mu jego m�zg, przynajmniej stara� si� nie my�le�.
G�os przybysza zdawa� si� dobiega� z daleka, ale Adams wiedzia�, �e m�czyzna siedzi tu� obok.
- Mi�y wiecz�r - oznajmi� obcy. Adams zachichota�.
- Wieczory zawsze s� mi�e. Ch�opcy z Meteo dbaj�, �eby pada�o dopiero w p�niejszych godzinach, gdy ju� wszyscy �pi�.
W gaju u st�p wzg�rza drozd rozpocz�� swoj� wieczorn� pie�� i jej rozlewne nuty przesun�y si� jak koj�ca d�o� po zasypiaj�cym �wiecie. W dole strumienia pr�bowana g�osu �aba, a mo�e i dwie. Daleko, w jakim� mrocznym zak�tku, lelek zacz�� basem zadawa� pytania. Po drugiej stronie ��ki i na faluj�cych zboczach wzg�rz tu i �wdzie rozb�ys�y �wiat�a w domach.
- To najlepsza pora dnia - potwierdzi� Adams. Wsun�� r�k� do kieszeni i wyj�� kapciuch oraz fajk�.
- Zapali pan? - zapyta�. Przybysz pokr�ci� g�ow�.
- Prawd� m�wi�c, przyszed�em w interesach.
- Prosz� wi�c pofatygowa� si� do mnie rano - stwierdzi� sucho Adams. - Nie za�atwiam spraw po godzinach pracy.
- Ta dotyczy Ashera Suttona - odpar� �agodnie obcy. Cia�o Adamsa wyra�nie si� napi�o. Jego palce dygota�y,
gdy niezgrabnie nabija� fajk�. Cieszy� si�, �e w ciemno�ci
przybysz nie mo�e tego dostrzec.
- Sutton powr�ci - doda� go��. Adams pokr�ci� g�ow�.
- W�tpi�. Wyruszy� dwadzie�cia lat temu.
- Nie skre�li� go pan?
- Nie - odrzek� wolno Adams. - Wci�� jest na li�cie p�ac, je�eli o to panu chodzi.
- Dlaczego? - zapyta� m�czyzna. - Dlaczego trzyma go pan jeszcze na li�cie?
Gospodarz z namys�em ugniata� tyto� w fajce.
- Chyba kierowa�em si� sentymentem - odpowiedzia�. - Sentymentem i wiar�. Wiar� w Ashera Suttona. Chocia� zaczyna si� ona ju� wyczerpywa�.
- Za pi�� dni - oznajmi� przybysz - Sutton wr�ci. Przerwa� na chwil�, a potem dorzuci�:
- Wcze�nie rano.
- Niemo�liwe - stwierdzi� sucho Adams - �eby pan wiedzia� co� takiego.
- Wiem. Ten fakt zosta� ju� zarejestrowany. Adams parskn��.
- Jeszcze nic si� nie sta�o.
- W moim czasie - tak.
Gospodarz wyprostowa� si� gwa�townie.
- W pa�skim czasie?
- T^k - potwierdzi� spokojnie nieznajomy. - Widzi pan, panie Adams, jestem pa�skim nast�pc�.
- Prosz� pos�ucha�, m�ody cz�owieku...
- Nie taki zn�w m�ody - odpar� m�czyzna. - Mam po�ow� pa�skich lat. Zaczynam si� starze�.
- Nie mam nast�pcy - powiedzia� lodowatym tonem Adams. - Nie by�o o tym nawet mowy. Dam sobie rad� przez nast�pne sto lat. A mo�e i wi�cej.
- Tak - przyzna� obcy - przez wi�cej ni� sto lat. O wiele wi�cej.
10
Nie okazuj�c zdenerwowania, Adams zag��bi� si� w fotelu. Uj�� wargami ustnik fajki i d�oni�, kt�ra zupe�nie nie dr�a�a, przy�o�y� zapa�k� do tytoniu.
- Zastan�wmy si� spokojnie - rzek�. - Stwierdzi� pan, �e jest moim nast�pc�, czyli obj�� moje stanowisko po mym odej�ciu albo �mierci. A to oznacza�oby, �e przyby� pan z przysz�o�ci. Oczywi�cie, nie wierz� w to ani przez chwil�, ale przyjmijmy takie za�o�enie...
- Przedwczoraj opublikowano informacj� - oznajmi� obcy - o cz�owieku nazwiskiem Michaelson, kt�ry utrzymuje, �e przeni�s� si� w przysz�o��.
Adams parskn��.
- Czyta�em. Na jedn� sekund�! Jakim cudem kto� mo�e stwierdzi�, �e przeni�s� si� w przysz�o��, skoro trwa�o to zaledwie sekund�? W jaki spos�b m�g�by �w fakt zarejestrowa� i zmierzy�? I co z tego mia�oby wynikn��?
- Nic - przyzna� m�czyzna. - Oczywi�cie, nie za pierwszym razem. Ale w nast�pnym do�wiadczeniu przeniesie si� w przysz�o�� na pi�� sekund. Pi�� sekund, panie Adams. Pi�� tykni�� zegara. Czas na jeden kr�tki oddech. Wszystko musi mie� jaki� punkt wyj�cia.
- Podr�e w czasie? M�czyzna skin�� g�ow�.
- Nie wierz� - zaprotestowa� Adams.
- Obawia�em si�, �e tak b�dzie.
- W ci�gu ostatnich pi�ciu tysi�cy lat - kontynuowa� gospodarz - podbili�my Galaktyk�...
- "Podbili�my" nie jest w�a�ciwym s�owem, panie Adams.
- No c�, w takim razie opanowali�my. Przenie�li�my si� do niej. Niech pan to nazywa, jak sobie �yczy. I zetkn�li�my si� z przedziwnymi zjawiskami. Dziwniejszymi od tych, o kt�rych ludzko�� marzy�a. Ale nigdy z podr�ami w czasie.
Machn�� d�oni� w stron� gwiazd.
- W ca�ej tej przestrzeni - doda� - nikt nie zna podr�y w czasie. Nikt.
- Teraz ju� zna - stwierdzi� obcy. - Od dw�ch tygodni. Michaelson przeni�s� si� w czasie. Na jedn� sekund�. To pocz�tek. I to wszystko, czego potrzeba.
11
- No, wi�c dobrze - rzek� Adams. - Powiedzmy, �e istotnie jest pan cz�owiekiem, kt�ry za sto czy wi�cej lat zajmie moje miejsce. Za��my, �e przeni�s� si� pan w przesz�o��. Ale po co?
- �eby poinformowa� pana, �e Sutton wr�ci.
- Kiedy przyb�dzie, us�ysz� o tym - Adams wzruszy� ramionami. - Dlaczego mia�bym wiedzie� o tym ju� teraz?
- Bo gdy Sutton powr�ci - oznajmi� przybysz - nale�y go zabi�.
2
Ma�y poobijany statek zni�a� si� wolno jak opadaj�ce pi�rko, osuwaj�c si� w stron� l�dowiska w uko�nie padaj�cych promieniach porannego s�o�ca.
Brodaty obszarpany m�czyzna siedzia� w fotelu pilota - spi�ty, z ka�dym nerwem naci�gni�tym jak struna.
Skomplikowane, stwierdzi� jego m�zg. Opanowanie tak wielkiego ci�aru, ocena odleg�o�ci i pr�dko�ci to nie lada problem... Trudno przecie� zmusi� tony metalu, aby sp�ywa�y w d� lekko, mimo dzia�aj�cej na nie si�y ci��enia. To nawet trudniejsze ni� unoszenie ich do g�ry, a wtedy nie waha� si� ani przez chwil�, �e musz� si� wzbi� i ruszy� w przestrze�.
Statek zachybota�. Opanowa� go, opanowa� ca�� si�� woli i umys�u... a potem znowu sp�ywa� nim w d�, a� zawis� na wysoko�ci kilku zaledwie st�p nad powierzchni� l�dowiska.
Pozwoli� mu osi��� tak �agodnie, �e prawie nie poczu� dotkni�cia ziemi.
Siedzia� wyprostowany w fotelu i jakby wiotcza� powoli, rozlu�niaj�c cal po calu najpierw jeden mi�sie�, potem nast�pny... Jestem zm�czony, powiedzia� do siebie. To najtrudniejsza praca, jak� kiedykolwiek wykona�em. Gdyby odleg�o�� by�a o kilka mil wi�ksza, rozbi�bym go.
Daleko w g��bi l�dowiska znajdowa� si� kompleks budynk�w. Wyruszy� stamt�d samoch�d i teraz p�dzi� wzd�u� pasa w jego kierunku.
12
Powiew wiatru wdar� si� przez rozbity luk wizyjny, dotkn�� jego twarzy i przypomnia� mu...
Oddychaj, nakaza� sobie. Musisz oddycha�, kiedy tu przyjd�. Musisz oddycha�, musisz wyj�� im na spotkanie i si� do nich u�miecha�. Nie mog� niczego zauwa�y�. Przynajmniej teraz, na samym pocz�tku. Broda i ten str�j troch� pomog�. B�d� tak zaj�ci przypatrywaniem'si�, �e nie spostrzeg� drobiazg�w. Ale oddychanie to nie drobiazg. Mog� zauwa�y�, je�eli nie b�dziesz oddycha�.
Ostro�nie wci�gn�� powietrze; zapiek�o, wnikaj�c do nozdrzy, przep�ywaj�c przez gard�o i wreszcie wype�ni�o ogniem p�uca.
Nast�pny wdech i jeszcze jeden, a� odczu�, �e powietrze ma sw�j zapach, zawiera �ycie i jest �r�d�em dziwnego uniesienia. Krew zacz�a pulsowa� w gardle, uderza� w skroniach. Dotkn�� palcami przegubu drugiej d�oni i zarejestrowa� rytmiczne t�tno.
Nadesz�y md�o�ci, kr�tkie, szarpi�ce �o��dkiem md�o�ci. Stara� si� je opanowa�, siedz�c wyprostowany i przypominaj�c sobie wszystko, co powinien zrobi�.
Si�a woli, pomy�la�, si�a umys�u... Pot�ga, kt�rej �aden cz�owiek nie wykorzysta� w pe�nym zakresie. Wola, kt�ra naka�e cia�u wykonywa� niezb�dne czynno�ci. Si�a, kt�ra zmusi motor do dzia�ania po latach bezczynno�ci.
Nast�pny wdech i jeszcze jeden. Serce bi�o coraz r�wniej, pulsuj�c jak pompa.
Uspok�j si�, �o��dku.
Pracuj, w�trobo.
Pompuj dalej, serce.
To nie dlatego, �e jeste� stary i zardzewia�y, bo nigdy taki me by�e�. Inny system dopilnowa�, aby� by� w dobrej kondycji, �eby� by� got�w natychmiast, kiedy zaistnieje potrzeba.
Ale prze��czenie si� okaza�o si� wstrz�sem. Wiedzia�, �e tak b�dzie. Z niech�ci� my�la� o chwili, kiedy nast�pi, zdawa� sobie bowiem spraw�, co to oznacza: cierpienia nowego �ycia i nowego metabolizmu.
Jego umys� zawiera� plany cia�a i wszystkich jego roboczych cz�ci... Niestabilny, dr��cy obraz, kt�ry zachodzi� mg��, dygota� i zmienia� kolory.
13
Stabilizowa� go jednak pot�g� umys�u, si�� woli tak d�ugo, a� schemat sta� si� nieruchomy, ostry i jasny. Wtedy wiedzia� ju�, �e najgorsze ma za sob�.
Tak mocno zacisn�� d�onie na przyrz�dach sterowniczych statku, �e niemal wygi�� metal. Ca�e cia�o sp�yn�o potem, poczu� si� s�aby i wiotki.
Nerwy uspokaja�y si� coraz bardziej, krew pulsowa�a rytmicznie, oddycha�, nie my�l�c ju� o tym.
Przez chwil� siedzia� spokojnie w fotelu. Znowu powiew wiatru wpad� przez rozbity iluminator i pog�aska� go po policzku. Samoch�d szybko si� zbli�a�.
- Johnny - szepn��. - Jeste�my w domu. Uda�o si�. To m�j dom, Johnny. Miejsce, o kt�rym m�wi�em.
Nie by�o odpowiedzi, jedynie pe�ne zadowolenia drgni�cie gdzie� w g��bi m�zgu, dziwne, ukryte g��boko poczucie bezpiecze�stwa, podobne do tego, kt�re prze�ywamy w wieku o�miu lat, le��c w ��ku i otulaj�c si� ko�dr�.
- Johnny! - zawo�a�.
I znowu poczu� takie samo drgni�cie... podnosz�cy na duchu dotyk. Zupe�nie jak psi nos, wsuwaj�cy si� w opuszczon� d�o�.
Kto� �omota� w luk statku. T�uk� pi�ciami i wo�a� g�o�no.
- W porz�dku - odpowiedzia� Asher Sutton. - Id�. Ju� id�.
Si�gn�� w d�, podni�s� walizeczk� stoj�c� obok fotela i wsun�� j� pod rami�. Podszed� do luku, otworzy� go i zszed� na ziemi�.
Przed nim sta� tylko jeden cz�owiek.
- Hallo - powita� go Sutton.
- Witamy na Ziemi, sir - odpar� m�czyzna i to "sir" poruszy�o jakie� struny pami�ci. Spojrza� na czo�o rozm�wcy i zobaczy� delikatny �lad wytatuowanego numeru seryjnego.
Zapomnia� o androidach. Zapewne r�wnie� o wielu innych rzeczach. O drobnych regu�ach post�powania, kt�re przemin�y w ci�gu dwudziestu lat.
Spostrzeg�, �e android patrzy na niego - na nagie kolano stercz�ce z przetartej nogawki, na bose stopy, wyja�ni� wi�c ostro:
14
- Tam, gdzie by�em, nie mog�em codziennie kupowa� garnituru.
- Nie, prosz� pana - zgodzi� si� android.
- A brod� mam dlatego - oznajmi� Sutton - �e nie mog�em si� goli�.
- Ju� widzia�em brody - rzek� android. Asher sta� spokojnie i patrzy� na rozpo�cieraj�cy si� przed nim �wiat... Na strzelaj�ce w g�r�, l�ni�ce w porannym s�o�cu wie�e, na ziele� parku i ��ki, ciemniejsze w odcieniu li�cie drzew, b��kitne i szkar�atne plamy klomb�w na pochylonych tarasach.
Wzi�� g��boki wdech i poczu� powietrze wype�niaj�ce mu p�uca, w�druj�ce w poszukiwaniu wszystkich, najdalszych nawet p�cherzyk�w, kt�re od tak dawna by�y go pozbawione. I wszystko zacz�o powraca�, znowu do niego powraca�... Wspomnienie �ycia na Ziemi, s�o�ca o �wicie i p�omienistych zachod�w, g��bokiego b��kitu nieba i rosy na trawie, pospiesznych, zmieszanych ton�w ludzkiej mowy, rytmu ludzkiej muzyki, przyjaznych ptak�w i wiewi�rek - po prostu spokoju i przyjemno�ci �ycia.
- Samoch�d czeka - oznajmi� android. - Zawioz� pana do cz�owieka.
- Wola�bym i�� pieszo - odpar� Sutton. Android pokr�ci� g�ow�.
- Cz�owiek oczekuje pana i bardzo si� niecierpliwi.
- No, dobrze - zgodzi� si� Asher.
Fotel by� mi�kki; zapada� si� w niego stopniowo, trzymaj�c ostro�nie walizeczk� na kolanach.
Kiedy jechali, patrzy� przez okno, zafascynowany bogactwem zieleni.
- Zielone pola Ziemi - powiedzia�. - A mo�e by�y to "zielone pag�rki"? Zreszt�, niewa�ne. Tak brzmia�y s�owa piosenki napisanej dawno temu. Wtedy, gdy na Ziemi by�y jeszcze pola, a nie parki; pola, na kt�rych Cz�owiek ora� ziemi�, aby przygotowa� j� pod co� wa�niejszego ni� kwietniki. By�o tak tysi�ce lat temu, kiedy Cz�owiek dopiero poczu� w duszy zew kosmosu. Wiele lat przed tym, nim Ziemia sta�a si� stolic� i centrum galaktycznego imperium.
Wielki statek mi�dzygwiezdny startowa� z odleg�ego
15
kra�ca pola startowego i popychany p�omieniami tryskaj�cymi z dysz silnik�w, �lizga� si� po g�adkich jak l�d plastykowych prowadnicach. Jego dzi�b przemkn�� po odchylonym ku g�rze wygi�ciu rampy startowej i kosmolot przekszta�ci� si� w grzmi�c� smug� srebra p�dz�c� w b��kit, kt�ra b�ysn�a czerwonym z�otem w porannym s�o�cu i znikn�a, poch�oni�ta lazurow� mg�� nieba.
Sutton znowu popatrzy� na Ziemi�; siedzia� nieruchomo, syc�c si� jej widokiem, jak cz�owiek po wielomiesi�cznej zimie syci si� pierwszymi promieniami silnego wiosennego s�o�ca.
Daleko na p�nocy pi�trzy�y si� podw�jne wie�e Urz�du Sprawiedliwo�ci, Wydzia�u do Spraw Obcych. Na wschodzie za� widnia�a piramida l�ni�cego plastyku i szk�a, kt�ra by�a Uniwersytetem P�nocnoameryka�skim. I inne budynki, o kt�rych zapomnia�... do kt�rych nie m�g� dopasowa� �adnej nazwy. Oddziela�y je ca�e mile, a mi�dzy nimi znajdowa�y si� parki i dzielnice mieszkalne. �aden z dom�w nie sta� w pozbawionej �ycia pustce - wszystkie by�y os�oni�te drzewami i krzewami Przez ziele� pokrywaj�c� faluj�ce wzg�rza dostrzega� przeb�yski barw, zdradzaj�ce miejsca zamieszkane przez ludzi.
Samoch�d zatrzyma� si� p�ynnie przed gmachem zarz�du kosmoportu i android otworzy� drzwi.
- T�dy, prosz� pana - powiedzia�.
W holu zaj�tych by�o zaledwie kilka krzese�. Siedzieli na nich przewa�nie ludzie. Ludzie lub androidy, pomy�la� Sutton. Trudno to rozr�ni�, dop�ki nie zobaczy si� ich cz�.
Znak na czole, marka producenta. Wymowny �lad, kt�ry oznajmia: "To nie cz�owiek, cho� wygl�da jak on".
To w�a�nie one, androidy, b�d� mnie s�ucha�y. To one zwr�c� uwag� na moje s�owa. To one uchroni� mnie przed przysz�� nienawi�ci�, kt�r� Cz�owiek mo�e zacz�� do mnie �ywi�.
S� bowiem w sytuacji gorszej ni� wydziedziczeni. Nie s� by�ymi lud�mi, s� tymi, kt�rzy nigdy nimi nie byli.
Nie zrodzi�a ich kobieta, lecz powsta�y w laboratorium. Ich matk� jest retorta z chemikaliami, a ojcem pomys�owo�� i technologia normalnej rasy.
16
Android - sztuczny cz�owiek. Stworzony w laboratorium jako wynik ogromnej wiedzy Cz�owieka o chemikaliach, atomach, strukturze molekularnej i dziwnych reakcjach chemicznych, kt�re znamy pod nazw� �ycia.
Androidy s� lud�mi pod ka�dym prawie wzgl�dem, opr�cz dw�ch wyj�tk�w: znaku na czole i niezdolno�ci do biologicznej reprodukcji.
Sztuczni ludzie, kt�rzy maj� pomaga� ludziom prawdziwym, biologicznym, d�wiga� ci�ar galaktycznego imperium, sprawia�, by cieniutka linia ludzko�ci sta�a si� nieco grubsza. Ale musz� zna� swoje miejsce. O tak, z ca�� pewno�ci� musz� zna� swoje miejsce.
Korytarz by� pusty i Sutton, klapi�c bosymi stopami o pod�og�, szed� za androidem.
Zatrzymali si� przed drzwiami, na kt�rych widnia� napis:
THOMAS H. DAVIS (Cz�owiek) Kierownik Dzia�u Operacyjnego
- To tutaj - oznajmi� android. Sutton wszed� do �rodka. M�czyzna siedz�cy za biurkiem podni�s� wzrok i g�o�no prze�kn�� �lin�.
- Jestem cz�owiekiem - rzek� Asher. - Mo�e na niego nie wygl�dam, ale nim jestem.
M�czyzna za biurkiem wskaza� kciukiem krzes�o.
- Niech pan siada - poleci�. Sutton usiad�.
- Dlaczego nie odpowiada� pan na nasze sygna�y? - zapyta� Davis.
- Mia�em popsuty aparat - wyja�ni� Asher.
- Pa�ski statek nie ma znak�w rejestracyjnych.
- Zmy�y je deszcze - stwierdzi� Sutton - a nie mia�em farby.
- Deszcz nie zmywa farby. ^ii.i.-i
- Na Ziemi, zgoda. Ale nie-;^!!^^2^'^^111-
- A pa�skie silniki? - ^ocieka� Davish - Nie odbierali�my �adnych oznak ic|^.pracy.
- Bo nie pracowa�y -
W pu�apce.
17
Grdyka Davisa poruszy�a si� w g�r� i w d�.
- Nie pracowa�y? W jaki wi�c spos�b pan lecia�?
- Za pomoc� energii.
- Energii... - kierownik Dzia�u Operacyjnego wygl�da�, jakby si� zakrztusi�.
Sutton patrzy� na niego lodowatym wzrokiem.
- Czy jeszcze co�? - spyta�.
Davis by� wyra�nie zmieszany. Wszystko si� popl�ta�o. Odpowiedzi by�y niew�a�ciwe. Przez chwil� bawi� si� o��wkiem.
- Chyba tylko zwyk�a procedura. - Przysun�� do siebie plik blankiet�w.
- Nazwisko?
- Asher Sutton.
- Miejsce star... Zaraz, chwileczk�! Asher Sutton? Cisn�� o��wek na formularze i odepchn�� je od siebie.
- Owszem.
- Dlaczego nie powiedzia� mi pan tego od razu.
- Nie mia�em okazji. Najwyra�niej Davis straci� g�ow�.
- Gdybym wiedzia�... - zacz��.
- To przez moj� brod� - rzek� Sutton.
- M�j ojciec, Jim Davis, cz�sto mi o panu opowiada�. Mo�e go pan sobie przypomina? Sutton zaprzeczy� ruchem g�owy.
- By� wielkim przyjacielem pa�skiego ojca. To znaczy... znali si�.
- Jak si� ma m�j ojciec? - zapyta� Asher.
- Wspaniale - zapewni� entuzjastycznie Davis. - �wietnie si� trzyma. Posun�� si� w latach, ale...
- Moi rodzice - stwierdzi� ch�odno Sutton - zmarli pi��dziesi�t lat temu w czasie pandemii na Argus. Wsta� i spojrza� tamtemu prosto w oczy.
- Je�eli ju� pan sko�czy� - powiedzia� - to chcia�bym p�j�� do mojego hotelu. Chyba znajd� dla mnie jaki� pok�j?
- Oczywi�cie, panie Sutton, oczywi�cie. A w kt�rym si� pan zatrzyma?
- W "Herbie Oriona".
18
Davis si�gn�� do szuflady, wyj�� informator, przerzuci� strony i przesun�� dr��cym palcem po kolumnie.
- Cherry 26-3489 - o�wiadczy�. - Teleportjest tutaj. Wskaza� wpuszczon� w �cian� kabink�.
- Dzi�kuj�.
- A je�eli chodzi o pa�skiego ojca, panie Sutton...
- Wiem - odpar� Asher. - Ciesz� si�, �e mnie pan ostrzeg� zawczasu.
Odwr�ci� si� i podszed� do teleportu. Zanim zamkn�� za sob� drzwi, obejrza� si�.
Davis szybko m�wi� co� do widofonu.
3
Dwadzie�cia lat niezbyt zmieni�o "Herb Oriona".
Wychodz�c z teleportu, Sutton mia� wra�enie, �e hotel wygl�da dok�adnie tak samo jak w dniu, kiedy go opu�ci�. By� mo�e troch� bardziej zapuszczony i staro�wiecki... ale nie przesta� by� jego domem. A w nim -jak dawniej - cichy szelest dyskretnych krok�w, niegustowne umeblowanie, palec na ustach, bezg�o�nie poruszaj�ca si� s�u�ba, wymuszona dystynkcja, kt�r� pami�ta� i o kt�rej marzy� przez d�ugie lata pobytu w�r�d obcych.
�ywy fresk na �cianie, ten sam co przedtem. Mo�e nieco wyblak� z up�ywem czasu, ale by� dok�adnie taki, jakim go pami�ta�. Po dwudziestu latach ten sam, przypominaj�cy koz�a. Pan wci�� jeszcze �ciga� przera�one dziewczyny po tych samych wzg�rzach i dolinach. Ten sam kr�lik wyskakiwa� zza krzaka i prze�uwaj�c swoj� wieczn� koniczyn�, obserwowa� po�cig z tak� sam� znudzon� min�.
Samoprzystosowuj�ce si� meble, zakupione w chwili, gdy kierownictwo podj�o decyzj� o udost�pnieniu hotelu obcym, by�y przestarza�e ju� dwadzie�cia lat temu. Ale wci�� si� tu znajdowa�y. Pomalowane na nowo farbami w �agodnych pastelowych odcieniach, ci�gle dostosowywa�y swoje kszta�ty wy��cznie do ludzkich cia�.
G�bczasta pod�oga utraci�a nieco ze swej elastyczno�ci,
19
a kaktus z Ceti musia� zapewne wreszcie zwi�dn��, bo na jego miescu sta�a donica ze zwyk�� ziemsk� gerania. Recepcjonista wy��czy� raptownie widofon i si� odwr�ci�.
- Dzie� dobry, panie Sutton - powita� go uprzejmym g�osem androida. I po chwili namys�u doda�:
- Zastanawiali�my si�, kiedy pana znowu zobaczymy.
- Dwadzie�cia lat - odpar� sucho Asher - to do�� du�o czasu na zastanawianie.
- Zatrzymali�my dla pana pa�ski apartament - powiedzia� recepcjonista. - Wiedzieli�my, �e b�dzie pan chcia� si� w nim zatrzyma�. Mary sprz�ta�a go i szykowa�a dla pana przez ca�y czas od pa�skiego wyjazdu.
- To mi�e z twojej strony, Ferdynandzie.
- Prawie si� pan nie zmieni� - stwierdzi� android.- Tylko ta broda. Pozna�em pana natychmiast, od pierwszego spojrzenia, gdy si� tylko odwr�ci�em.
- Broda i odzie� - doda� Sutton. - Jest w fatalnym stanie.
- Nie s�dz�, aby mia� pan baga�, panie Sutton - rzek� Ferdynand.
- Nie mam.
- Mo�e wi�c zje pan �niadanie. Wci�� podajemy �niadania.
Asher zawaha� si�, ale nagle u�wiadomi� sobie, �e jest g�odny. Przez chwil� zastanawia� si�, jak jego �o��dek zareaguje na jedzenie.
- Mog� znale�� dla pana parawan - zaproponowa� Ferdynand.
Sutton pokr�ci� g�ow�.
- Nie. Lepiej si� umyj� i ogol�. Przy�lij �niadanie i nowe ubranie do mojego apartamentu.
- Podam jajecznic�, dobrze? Zawsze lubi� pan jajecznic� na �niadanie.
- Bardzo dobrze - odpar� Asher. Powoli odwr�ci� si� od kontuaru i ruszy� w stron� windy. Mia� w�a�nie zamkn�� drzwi, kiedy us�ysza� wo�anie:
- Prosz� poczeka�!
Przez hol bieg�a dziewczyna... d�ugonoga i miedziano-
20
w�osa.Wsun�a si� do windy i stan�a, dotykaj�c plecami �ciany.
- Bardzo dzi�kuj� - powiedzia�a. - Dzi�kuj�, �e pan na mnie poczeka�.
Sutton zauwa�y�, �e jej sk�ra jest bia�a jak kwiat magnolii, a w oczach o barwie granitu kryj� si� na dnie migotliwe cienie.
Delikatnie zamkn�� drzwi.
- Ca�a przyjemno�� po mojej stronie - stwierdzi�. Dostrzeg�, �e jej usta drgn�y leciutko, wi�c doda�:
- Nie lubi� but�w. Za bardzo mnie uwieraj�. Nacisn�� gwa�townie guzik i winda ruszy�a w g�r�. Migocz�ce �wiate�ko wskazywa�o mijane pi�tra. Zatrzyma� kabin�.
- Moje pi�tro - o�wiadczy�.
Otworzy� drzwi i ju� mia� wyj��, kiedy odezwa�a si� dziewczyna:
- Prosz� pana.
- S�ucham, o co chodzi?
- Wcale nie chcia�am si� �mia�. S�owo honoru, �e nie chcia�am.
- Mia�a pani pow�d do �miechu - odpar� i zamkn�� za sob� drzwi.
Przez chwil� sta� nieruchomo, staraj�c si� przezwyci�y� nag�e napi�cie, kt�re �cisn�o go jak jaka� pot�na pi��.
Ostro�nie, powiedzia� sobie. Spokojnie, ch�opcze. Jeste� wreszcie w domu. W miejscu, o kt�rym marzy�e�. Musisz jeszcze min�� kilkoro drzwi i b�dziesz u siebie . Wyci�gniesz r�k�, naci�niesz klamk�, pchniesz drzwi i znajdziesz si� w �rodku... Tak jak pami�ta�e�. Ulubiony fotel, �ywe obrazy na �cianie, ma�a fontanna z syrenkami z Wenus... i okna, przy kt�rych mo�esz usi��� i napawa� si� widokiem Ziemi. Ale nie mo�esz da� si� ponie�� emocjom. Nie mo�esz sta� si� mi�kki i mazgajowaty.
Ten jegomo�� w kosmoporcie sk�ama�, a hotele nie trzymaj� zarezerwowanych pokoj�w przez dwadzie�cia lat. Co� tu jest nie tak. Nie wiem co, ale jest. Strasznie nie tak.
Wolno zrobi� jeden krok... potem drugi, staraj�c si� przezwyci�y� napi�cie, prze�ykaj�c �lin�, aby zwil�y� wysuszone podnieceniem gard�o.
21
Pami�ta�, �e na jednym z obraz�w by� strumyk p�yn�cy przez las, mi�dzy drzewami za� przelatywa�y ptaki. W najbardziej nieoczekiwanych momentach, zazwyczaj o �wicie albo o zachodzie s�o�ca, kt�ry� z ptak�w zaczyna� �piewa�. A woda bulgota�a, akompaniuj�c ptasiej piosence, kt�rej mo�na by�o s�ucha� godzinami.
U�wiadomi� sobie, �e biegnie, ale nie pr�bowa� zwolni�.
Jego palce obj�y klamk� i nacisn�y j�. Zobaczy� pok�j - ulubiony fotel, po�yskuj�cy strumyk, k�pi�ce si� syreny...
Przechodz�c przez pr�g, poczu� tchnienie niebezpiecze�stwa. Pr�bowa� jeszcze si� odwr�ci�, uciec, ale by�o ju� za p�no. Zda� sobie spraw�, �e jego cia�o pochyla si� do przodu, a potem bezw�adnie pada na pod�og�.
- Johnny! - zawo�a� i krzyk zabulgota� mu w gardle. - Johnny!
G�os wewn�trz jego m�zgu szepn�� w odpowiedzi:
- W porz�dku, Ash. Jeste�my zamkni�ci. I nasta�a ciemno��.
4
Kto� by� w pokoju i dlatego Sutton w dalszym ci�gu zaciska� powieki i wolno oddycha�.
Kto� wolno spacerowa� po apartamencie. Zatrzyma� si� na chwil� przy oknie i wyjrza� na zewn�trz, potem podszed� do kominka i zacz�� przygl�da� si� obrazowi przedstawiaj�cemu le�ny strumyk. W panuj�cej ciszy Sutton s�ysza� bulgocz�cy �miech namalowanego strumienia zlewaj�cy si� z pluskiem fontanny, z namalowanych drzew dobiega�y go ciche ptasie trele, wyobrazi� sobie nawet, �e czuje zapach butwiej�cej le�nej �ci�ki i ch�odny, wilgotny aromat mchu rosn�cego wzd�u� brzeg�w potoku.
Znajduj�ca si� w pokoju osoba wr�ci�a na poprzednie miejsce i usiad�a w fotelu. Prawie nies�yszalnie zacz�a po�wistywa� melodyjk�. �mieszn� rytmiczn� melodyjk�, kt�rej Sutton nigdy dot�d nie s�ysza�.
Kto� dok�adnie mnie skontrolowa�, pomy�la�. Naj-
22
pierw b�yskawicznie wy��czy� - gazem albo proszkiem, a potem drobiazgowo sprawdzi�. Wydaje mi si�, �e co� sobie przypominam... niewyra�nie, jak przez mg��. Pal�ce si� �wiat�a i sondowanie m�zgu. Mog�em z tym walczy�, ale wiedzia�em, �e nie ma sensu. A poza tym, prosz� bardzo, mog� dysponowa� wszystkim, co znale�li w moim umy�le - pogratulowa� sobie z satysfakcj�. Tak, bardzo prosz�, mog� sobie zabra� wszystko, co ze mnie wydobyli.
Znale�li to, co chcieli, i poszli sobie. Zostawili kogo�, �eby mnie pilnowa�, i ten kto� siedzi teraz w moim pokoju.
Poruszy� si� na ��ku i otworzy� oczy. Zrobi� to wolno, staraj�c si�, aby wygl�da�y szkli�cie, a spojrzenie by�o troch� nieostre.
M�czyzna wsta� z fotela i Sutton zobaczy�, �e jest ubrany na bia�o. Przeszed� przez pok�j i pochyli� si� nad jego ��kiem.
- Czy ju� dobrze si� pan czuje? - zapyta�. Asher podni�s� d�o� i z oszo�omieniem przesun�� ni� po twarzy.
- Tak - odpowiedzia�. - Chyba tak.
- Zemdla� pan - poinformowa� go nieznajomy.
- Chyba zjad�em co� nieodpowiedniego - stwierdzi� Sutton. M�czyzna pokr�ci� g�ow�.
- To raczej zm�czenie podr�. Musia�a by� trudna.
- O tak - przyzna� Asher. - Rzeczywi�cie trudna.
No, dalej, pomy�la�. Pytaj dalej. Takie otrzyma�e� polecenie. Bierz mnie na spytki, dop�ki jestem oszo�omiony, wyci�nij mnie jak g�bk�. Dalej, zadawaj pytania i zar�b swoje cholerne pieni�dze.
Pomyli� si�.
Obcy si� wyprostowa�.
- S�dz�, �e ju� wszystko w porz�dku - powie-czia�. - Je�eli �le si� pan poczuje, prosz� mnie wezwa�. Moja wizyt�wka le�y na p�ce nad kominkiem
- Dzi�kuj�, doktorze.
Obserwowa� id�cego przez pok�j lekarza. Poczeka� do chwili, gdy us�ysza� trza�niecie drzwi, i usiad� na ��ku. Sterta jego ubra� le�a�a na �rodku pomieszczenia. Walizecz-
23
ka? Tak, jest r�wnie� - na fotelu. Z ca�� pewno�ci� dok�adnie j� zrewidowano, a jej zawarto�� sfotografowano.
Najprawdopodobniej pod��czono tak�e szpiegowskie promienie. W ca�ym pokoju. Uszy s�uchaj�, oczy patrz�.
Ale kto? - zapyta� sam siebie. Nikt nie wiedzia�, �e wraca. Nikt nie m�g� wiedzie�. Nawet Adams. Nie mia� mo�liwo�ci. Przecie� nie istnia� spos�b, �eby si� o nim dowiedzieli.
Dziwne.
Dziwne, �e Davis w kosmoporcie zna� jego nazwisko i wymy�li� historyjk�, aby to ukry�.
Dziwne, �e Ferdynand udawa�, i� trzymano dla niego ten apartament przez dwadzie�cia lat.
Zdumiewaj�ce r�wnie�, �e recepcjonista zacz�� z nim rozmawia� tak, jakby te dwadzie�cia lat nic nie znaczy�o.
Doskonale zorganizowane, pomy�la� Sutton. Dzia�a jak system prze��cznik�w. Ustawiony i czekaj�cy na mnie.
Ale dlaczego kto� mia�by na niego czeka�? Nikt przecie� nie wiedzia�, kiedy wraca. Ani czy w og�le wr�ci.
Bo nie mog� wiedzie�... Nie powinni wiedzie� o tym, co ma, nie mog� si� tego nawet domy�la�. Ma�o prawdopodobne, �e zorientowali si�, i� wraca. By�o to jednak milion razy bardziej prawdopodobne ni� ich znajomo�� prawdziwego powodu jego przybycia.
Zreszt� gdyby naprawd� mnie poznali, pomy�la�, i tak by nie uwierzyli. Kiedy obejrz� statek, oczywi�cie zaczn� si� dziwi�, i wtedy mog�oby si� wyda� wszystko, co zasz�o. Ale przecie� nie mieli na to jeszcze czasu. Nie czekaj�c ani minuty, zorganizowali zawczasu zasadzk� i zabrali si� do mnie w tej samej sekundzie, kiedy wyl�dowa�em.
Davis wepchn�� mnie do teleportu i jak wariat z�apa� za s�uchawk�. Ferdynand za� wiedzia�, �e jestem w drodze i odwracaj�c si� by� przygotowany, i� mnie zobaczy. A dziewczyna - dziewczyna z oczyma szarymi jak granit?
Sutton wsta� i si� przeci�gn��. Przede wszystkim k�piel i golenie, postanowi�. A potem jaka� odzie� i �niadanie. No i jedna albo dwie rozmowy przez wideo.
Nie zachowuj si� tak, jakby� si� czu� czym� szczeg�lnie podniecony, ostrzega� sam siebie. B�d� naturalny. D�ub
24
w nosie. M�w do siebie. Wyci�nij w�gra. Otrzyj si� grzbietem o framug� drzwi. Zachowuj si� tak, jakby� by� sam.
Ale b�d� ostro�ny.
Kto� ci� obserwuje.
5
Sutton ko�czy� w�a�nie �niadanie, kiedy wszed� android.
- Nazywam si� Herkimer - oznajmi�. - Nale�� do pana Geoffreya Bentona.
- Jeste� tu z polecenia pana Bentona?
- Tak. Przysy�a wyzwanie.
- Wyzwanie?
- Tak. Wie pan, na pojedynek.
- Ale jestem bez broni.
- Nie mo�e pan by� nie uzbrojony - zaprotestowa� Herkimer.
- Nigdy w �yciu nie stoczy�em pojedynku - rzek� Sutton. - I nie mam zamiaru czyni� tego teraz.
- Jest pan zagro�ony.
- Co to znaczy: zagro�ony? Je�eli stawi� si� bez broni...
- Ale� nie mo�e pan stawi� si� nie uzbrojony. Rok czy dwa lata temu zmieniono kodeks honorowy. �aden m�czyzna w wieku poni�ej stu lat nie mo�e si� stawi� bez broni.
- A gdybym tak zrobi�?
- No c� - odpar� Herkimer - ka�dy, kto b�dzie mia� ochot�, mo�e pana zastrzeli� jak kr�lika.
- Jeste� tego pewien?
Android si�gn�� do kieszeni i wydoby� male�k� ksi��eczk�. Po�lini� palec i zacz�� przerzuca� stronice.
- Mam to tutaj zapisane - powiedzia�.
- Niewa�ne - rzek� Sutton. - Wierz� na s�owo.
- W takim razie przyjmuje pan wyzwanie? Asher si� skrzywi�.
- Chyba b�d� musia�. Zak�adam, �e pan Benton poczeka, a� kupi� pistolet.
25
- Nie ma takiej potrzeby - wyja�ni� rado�nie Her-kimer. - Przynios�em go ze sob�. Pan Benton zawsze tak robi. Rozumie pan, ma taki gest. Na wypadek, gdyby kto� nie dysponowa� broni�.
Znowu w�o�y� r�k� do kieszeni i wyj�� pistolet. Sutton wzi�� go i po�o�y� na stole.
- Wygl�da niezgrabnie - stwierdzi�. Herkimer zesztywnia�.
- Jest tradycyjny - o�wiadczy�. - Najdoskonalsza bro�, jak� kiedykolwiek wykonano. Strzela pociskiem o kalibrze 0,45 cala. Amunicja r�cznie �adowana. Celownik ustawiony na pi��dziesi�t st�p.
- Czy poci�ga si� za to? - zapyta� Asher, wskazuj�c palcem.
Android skin�� g�ow�.
- To si� nazywa spust. I nie poci�ga si� go, ale przyciska.
- W�a�ciwie dlaczego pan Benton rzuca mi wyzwanie? - docieka� Sutton. - Przecie� w og�le go nie znam. Nigdy o nim nie s�ysza�em.
- Jest pan s�awny - odpar� Herkimer.
- Pierwszy raz s�ysz�.
- Jest pan badaczem - zauwa�y� android. - W�a�nie wr�ci� pan z d�ugiej i niebezpiecznej misji. Nosi pan tajemniczo wygl�daj�c� walizeczk�. A w holu czekaj� reporterzy.
- Rozumiem - Sutton skin�� g�ow�. - Pan Benton lubi zabija� tylko znane osobisto�ci.
- Rzeczywi�cie, lepiej je�eli s� s�awne - przyzna� Herkimer. - Wi�kszy rozg�os.
- Ale� ja nie znam pana Bentona. Sk�d b�d� wiedzia�, do kogo strzela�?
- Poka�� panu - rzek� android - w wizorze. Podszed� do biurka, wybra� numer i cofn�� si� nieco.
- Oto on - oznajmi�.
Na ekranie wida� by�o m�czyzn� siedz�cego przy stoliku szachowym. Rozgrywka by�a w toku. Z drugiej strony szachownicy sta� znakomicie wykonany robot.
M�czyzna wyci�gn�� r�k� i z namys�em dotkn�� konia
26
szachowego. Robot zabrz�cza� i cmokn��. Ruszy� laufra. Benton pochyli� si� nad polem szachowym. Podni�s� r�k� i podrapa� si� po karku.
- Oskar sprawia mu k�opoty - wyja�ni� Herki-mer. - Zawsze tak robi. W ci�gu ostatnich dziesi�ciu lat pan Benton nie wygra� ani jednej partii.
- Dlaczego wi�c gra?
- Jest uparty - stwierdzi� android. - Ale Oskar r�wnie� jest uparty. Zrobi� ruch r�k�.
- Maszyny mog� by� o wiele bardziej uparte ni� ludzie. Tak s� skonstruowane.
- Ale przecie� Benton, zlecaj�c produkcj� Oskara, musia� wiedzie�, �e robot b�dzie go zwyci�a� - zauwa�y� Sutton. - Cz�owiek po prostu nie mo�e pokona� robota eksperta.
- Pan Benton wie o tym - odpar� Herkimer - ale w to nie wierzy. Chce ud( wodnic, �e jest inaczej.
- Jest egomaniakiem - stwierdzi� Sutton. Android popatrzy� na niego spokojnie.
- S�dz�, �e ma pan racj�, sir. Sam niekiedy tak my�l�. Asher znowu spojrza� na Bentona, kt�ry - mocno przygryzaj�c kostki d�oni - wci�� siedzia� zgarbiony nad szachownic�. Jego po�y�kowana twarz by�a czysta i r�owa, a oczy, cho� zamy�lone, spogl�da�y do�� przyja�nie i zdradza�y spor� doz� wewn�trznej kultury.
- Teraz ju� go pan pozna? - spyta� Herkimer. Sutton skin�� g�ow�.
- Tak. Nie wygl�da zbyt niebezpiecznie.
- Zabi� szesnastu ludzi - oznajmi� sztywno android. - Zamierza od�o�y� pistolet, kiedy dojdzie do dwudziestu pi�ciu. - Spojrza� mu prosto w oczy i doda�:
- Pan ma by� siedemnasty.
- Spr�buj� nie robi� mu trudno�ci - przyrzek� pokornym tonem Asher.
- Jakiego rodzaju pojedynek pan sobie �yczy? - zapyta� Herkimer. - Formalny czy nieformalny?
- Ustalmy, �e wszystkie chwyty s� dozwolone. Android spojrza� na niego z dezaprobat�.
27
- Istniej� pewne zasady...
- Mo�esz przekaza� panu Bentonowi - o�wiadczy� Sutton - �e nie mam zamiaru urz�dza� na niego zasadzki. Herkimer w�o�y� kapelusz.
- �ycz� powodzenia, sir - powiedzia�.
- No c�, dzi�kuj�, Herkimer.
Drzwi si� zamkn�y i Sutton zosta� sam. Odwr�ci� si� w stron� ekranu. Benton pr�bowa� zrobi� roszad�. Oskar zachichota�, przesun�� kr�low� o trzy pola i zaszachowa� kr�la.
Wy��czy� wizor. Podrapa� si� po �wie�o ogolonym podbr�dku. Zbieg okoliczno�ci czy plan? Trudno zgadn��.
Jedna z syren wspi�a si� na kraw�d� fontanny i jej male�ka trzycalowa posta� balansowa�a niebezpiecznie. Gwizdn�a na Ashera. Odwr�ci� si� gwa�townie, s�ysz�c ten d�wi�k, a wtedy ona zanurkowa�a do basenu i zacz�a w nim p�ywa�, naigrawaj�c si� z niego wyuzdanymi gestami.
Sutton pochyli� si�, si�gn�� na p�k� z wizorem, wyj�� egzemplarz INF-JAT i szybko przerzuci� kartki.
INFORMACJA ziemska.
I nag��wki cz�ci:
Kulinaria
Kultura
Obyczaje
To b�dzie to: Obyczaje.
Znalaz� rozdzia� POJEDYNKI, zapisa� numer i w�o�y� ksi��k� na miejsce. Wybra� numer i nastawi� prze��cznik na rozmow� bezpo�redni�.
Op�ywowa, modernistyczna w swym zarysie, twarz robota wype�ni�a ekran.
- Do us�ug, sir.
- Wyzwano mnie na pojedynek - oznajmi� Asher. Robot czeka� na pytanie.
- Nie chc� si� bi� - wyja�ni� Sutton. - Czy jest jaki� prawny spos�b wycofania si�? Chcia�bym to zrobi� elegancko, chocia� nie jest to konieczne.
- Nie istnieje taki spos�b - odpar� robot.
- �aden?
- Ma pan mniej ni� sto lat?
28
- Tak.
- Jest pan zdrowy na ciele i umy�le?
- Tak s�dz�.
- Jest pan czy nie? Prosz� si� zdecydowa�.
- Jestem - rzek� Sutton.
- Czy nale�y pan do kt�rej� z uznanych religii zabraniaj�cych zabijania?
- Chyba mog� twierdzi�, �e jestem chrze�cijaninem - powiedzia� Asher. - Wiem, �e jest przykazanie dotycz�ce zabijania.
Robot pokr�ci� g�ow�.
- To si� nie liczy.
- Jest wyra�ne i jednoznaczne - zaprotestowa� Sutton. - "Nie zabijaj".
- Owszem - odpar� robot. - Ale zosta�o uniewa�nione. Wy, ludzie, sami je uniewa�nili�cie, nigdy go nie przestrzegaj�c. Albo si� co� respektuje, albo traci to wa�no��. Nie mo�na lekcewa�y� czego� w jednym zdaniu i powo�ywa� si� na to samo w nast�pnym.
- W takim razie wpad�em w tarapaty.
- Zgodnie z poprawk� z roku siedem tysi�cy dziewi��set dziewi��dziesi�tego - wyja�ni� robot - uwzgl�dnion� w konwencji, ka�dy osobnik p�ci m�skiej w wieku poni�ej stu lat, zdrowy na ciele i umy�le, a tak�e nie ograniczony �adnymi wi�zami wynikaj�cymi z weryfikowanych s�downie przekona� lub zasad religijnych musi walczy� w pojedynku, na kt�ry go wyzwano.
- Rozumiem.
- Historia pojedynk�w - o�wiadczy� robot - jest niezmiernie interesuj�ca.
- To barbarzy�stwo.
- By� mo�e. Ale wy, ludzie, jeste�cie barbarzy�scy r�wnie� pod wieloma innymi wzgl�dami.
- Jeste� impertynencki!
- Jestem ju� zm�czony i mam tego do�� - rzek� robot. - Jestem zm�czony i mam dosy� ludzkiej hipokryzji. Powiadacie, �e wyj�li�cie wojny spod prawa, ale tak naprawd� wcale tego nie zrobili�cie. Po prostu za�atwili�cie wszystko tak, �e nikt nie ma odwagi z wami walczy�.
29
M�wicie, �e wyeliminowali�cie zbrodni�, i rzeczywi�cie tak si� sta�o - z wyj�tkiem zbrodni pope�nianych przez ludzi. A wiele przest�pstw, kt�re zlikwidowali�cie, jest przest�pstwami jedynie wed�ug ludzkich norm.
- Sporo ryzykujesz, przyjacielu - odezwa� si� cicho Sutton - m�wi�c w ten spos�b.
- Mo�e mnie pan wy��czy� - odpowiedzia� robot - kiedy tylko pan zechce. Nie warto �y�, gdy si� ma tak� prac�.
Zobaczy� wyraz twarzy swego rozm�wcy i zacz�� pospiesznie wyja�nia�:
- Prosz� spojrze� na problem z innej strony. W ci�gu ca�ej swojej historii Cz�owiek by� zab�jc�. Od samego pocz�tku cechowa�y go spryt i brutalno��. By� jeszcze male�ki, gdy zorientowa� si�, jak u�ywa� pa�ki i kamieni, a kiedy kamienie by�y t�pe, obt�ukiwa� je tak, �e stawa�y si� ostre. �y�y istoty, kt�re nie powinny da� mu si� zabi� - to one powinny zabi� jego. Ale Cz�owiek by� sprytny, mia� pa�k� i krzemienie, wi�c u�mierca� mamuty, tygrysy szabloz�be oraz inne stworzenia, kt�rym nie m�g� stawi� czo�a bez broni. W taki spos�b zwyci�y� zwierz�ta i zabra� im Ziemi�. Wyniszczy� je wszystkie. Opr�cz tych, kt�rym pozwoli� �y�, bo mu s�u�y�y. A nawet, gdy walczy� ze zwierz�tami, zwalcza� r�wnie� swoich pobratymc�w. Kiedy zwierz�ta wygin�y, walczy� dalej... cz�owiek z cz�owiekiem, nar�d z narodem.
- To ju� przesz�o�� - rzek� Sutton. - Od ponad tysi�ca lat nie by�o wojny. Ludzie nie potrzebuj� ju� walczy�.
- I o to w�a�nie chodzi - stwierdzi� robot. - Nie ma ju� potrzeby prowadzenia walk ani zabijania. Och, mo�e od czasu do czasu na jakiej� odleg�ej planecie ludzie musz� zabija�, aby chroni� �ycie albo godno�� i w�adz�. Ale og�lnie bior�c, nie istnieje ju� konieczno�� zabijania.
Mimo to jednak zabijacie. Musicie zabija�, bo tkwi w was dawna brutalno��. Jeste�cie pijani w�adz�, a mordowanie uwa�acie za oznak� w�adzy. Sta�o si� ono waszym przyzwyczajeniem... czym�, co wynie�li�cie jeszcze z jaski�. Nie ma ju� nic do zabijania, tylko tacy jak wy, wi�c zabijacie si� nawzajem i nazywacie to staczaniem pojedyn-
30
k�w. A poniewa� czujecie si� nie w porz�dku, uciekacie si� do hipokryzji. Opracowali�cie doskona�y system semantyczny, by wasze wypowiedzi na ten temat brzmia�y godnie, bohatersko i szlachetnie. Nazywacie wszystko tradycj� i rycersko�ci�... Nawet je�eli nie okre�lacie tego tymi s�owami, tak w�a�nie my�licie. Ozdabiacie to b�yskotkami z waszej zdeprawowanej przesz�o�ci, ubieracie w s�owa, kt�re s� tylko blichtrem.
- S�uchaj - zaprotestowa� Sutton. - Wcale nie chc� stacza� tego pojedynku. Nie uwa�am, �eby... W g�osie robota zabrzmia�a m�ciwa rado��:
- Ale musi go pan stoczy�. Nie istnieje mo�liwo�� wycofania si�. Czy chce pan, �ebym udzieli� mu pewnych wskaz�wek? Znam wszystkie sztuczki...
- My�la�em, �e pot�piasz pojedynki.
- Owszem - odpar� robot. - Ale tak� mam prac�. Jestem na ni� skazany. Pr�buj� wykonywa� j� dobrze. Mog� poda� panu biografi� ka�dego cz�owieka, kt�ry kiedykolwiek si� pojedynkowa�. Mog� godzinami rozprawia� o przewadze rapieru nad pistoletem. A je�eli woli pan pistolety, udowodni� wszystko na odwr�t. Mog� te� opowiedzie� o rewolwerowcach z ameryka�skiego Zachodu, gangsterach z Chicago, pojedynkach przy u�yciu chusteczki i sztyletu albo...
- Nie, dzi�kuj� - przerwa� mu Asher.
- Nie interesuje to pana?
- Nie mam po prostu czasu.
- Ale� bardzo pana prosz� - odezwa� si� robot b�agalnym tonem. - Rzadko trafia mi si� taka okazja. Nie zwracaj� si� do mnie zbyt cz�sto. Wystarczy godzinka...
- Nie - uci�� stanowczo Sutton.
- No, dobrze. Prosz� mi w takim razie powiedzie�, kto pana wyzywa.
- Benton. Geoffrey Benton. Robot gwizdn��.
- Czy jest a� tak dobry?
- Najlepszy - pad�a odpowied�.
Asher wy��czy� wizor.
Siedzia� spokojnie w fotelu i patrzy� na pistolet. Powoli
31
wyci�gn�� r�k� i podni�s� go. Kolba doskonale le�a�a w d�oni. Po�o�y� palec na spu�cie. Uni�s� bro� i wycelowa� w klamk�.
To by�o �atwe. Pistolet sta� si� jakby cz�ci� jego samego. Poczu� rodz�c� si� w nim si��... Si�� i w�adczo��. Nagle wyda�o mu si�, �e jest mocniejszy i wi�kszy... i o wiele bardziej niebezpieczny.
Westchn�� i od�o�y� bro�.
Robot mia� racj�.
Wyci�gn�� r�k� do wizora i po��czy� si� z recepcj� w holu.
Pojawi�a si� twarz Ferdynanda.
- Czy kto� mnie oczekuje na dole, Ferdynandzie?
- Nie ma nikogo - odpar� android.
- Czy kto� o mnie pyta�?
- Nikt, panie Sutton.
- Nie ma �adnych dziennikarzy? Ani fotoreporter�w?
- Nie, panie Sutton, czy pan si� ich spodziewa? Nie odpowiedzia�. Wy��czy� wizor. Czu� si� bardzo g�upio.
6
Ludzko�� jest rozproszona po ca�ej Galaktyce. Pojedynczy cz�owiek tu, paru �wdzie. Male�kie kropki ko�ci i m�zgu, kt�re maj� utrzyma� j� pod kontrol�. W�t�e ramiona okryte p�aszczem ludzkiej wielko�ci rozpo�cieraj�cym si� na obszarze wielu lat �wietlnych.
Ale Cz�owiek lecia� zbyt szybko, przekraczaj�c swoje fizyczne mo�liwo�ci. Utrzymywa� gwiezdne przycz�ki nie si��, lecz czym� innym... G��bi� swego ludzkiego charakteru, ogromn� pr�no�ci�, zaciek�ym przekonaniem, �e jest najwspanialsz� �yj�c� istot� zrodzon� w Galaktyce. Mimo istnienia wielu dowod�w, �e tak nie jest... Dowod�w, kt�re Cz�owiek pozna�, oceni� i odrzuci�, pogardzaj�c wszelk� wielko�ci�, kt�ra nie by�aby bezlitosna i agresywna.
Za bardzo jeste�my rozproszeni, powiedzia� do siebie Christopher Adams. Za bardzo i na zbyt du�e odleg�o�ci.
32
Jeden cz�owiek, wspierany tuzinem android�w i setk� robot�w, by� w stanie panowa� nad Uk�adem S�onecznym. M�g� nad nim panowa�, czekaj�c na przybycie wi�kszej liczby ludzi albo dop�ki co� nie zawiedzie.
Za jaki� czas, je�eli utrzyma si� wska�nik urodze�, ludzko�� b�dzie liczniejsza. Ale to kwestia wielu jeszcze stuleci, zanim cienka linia stanie si� o wiele grubsza. Cz�owiek bowiem panowa� jedynie nad najwa�niejszymi punktami... nad jedn� planet� w systemie, i to nie w ka�dym. Przeskakiwa� z jednego miejsca do drugiego, poniewa� ludzi nigdy nie by�o wystarczaj�co du�o; ustanawia� strategiczne strefy wp�yw�w; omija� wszystkie systemy, opr�cz najbogatszych, najistotniejszych.
By�a przestrze�, w kt�rej m�g� si� rozwija�; przestrze�, kt�ra wystarczy na milion lat.
Je�eli za milion lat pozostan� jacy� ludzie.
Je�eli istoty na tych innych planetach pozwol� �y� ludziom. Je�eli nie nastanie dzie�, w kt�rym zechc� zap�aci� ka�d� cen� za zlikwidowanie ca�ej ludzkiej rasy.
Cena by�aby wysoka, powiedzia� do siebie Adams. Ale kto wie? Mo�e do tego doj�� i taka likwidacja wcale nie okaza�aby si� trudna. To zaj�cie na par� godzin. Rankiem s� ludzie, a wieczorem ju� ich nie ma. l co z tego, �e za �mier� jednego cz�owieka zap�ac� �yciem tysi�ce... a mo�e dziesi�tki, setki tysi�cy? W pewnych okoliczno�ciach tak� cen� mo�na uzna� za nisk�.
Nawet obecnie istniej� o�rodki oporu, kt�re nale�y traktowa� ostro�nie albo i w og�le je omija�. Jak na przyk�ad 61 �ab�dzia.
Trzeba okaza� rozs�dek... i nieco tolerancji... i wiele utajonej brutalno�ci, ale przede wszystkim absolutne, niewzruszone przekonanie, �e Cz�owiek jest �wi�ty, nietykalny i w�a�ciwie nie umiera.
Pi�� os�b jednak zgin�o - trzech ludzi i dwa androidy. Nie opodal rzeki na Aldebaranie XII, par� mil od stolicy planety, Andrelonu. Zgin�li w wyniku przemocy, co do tego nie by�o �adnej w�tpliwo�ci.
Wzrok Adamsa odnalaz� akapit ostatniego raportu Thorne'a:
3 - W pu�apce... 33
Zastosowano si�� dzia�aj�c� z zewn�trz. Odkryli�my dziur� wypalon� w os�onie atomowej silnika. Si�a ta musia�a znajdowa� si� pod kontrol�, w przeciwnym bowiem razie zniszczenie by�oby ca�kowite. W��czy�a si� automatyka, odcinaj�c dop�yw energii, ale maszyna wymkn�a si� spod kontroli i uderzy�a w drzewo. Ca�y obszar uleg� silnemu ska�eniu radioaktywnemu.
Niez�y ten Thome, pomy�la� Adams. Zaobserwowa� wszystko. Jego roboty znalaz�y si� na miejscu katastrofy, zanim ostyg�o. Niewiele jednak by�o do znalezienia... Niewiele odpowiedzi. Jedynie zbi�r znak�w zapytania.
Pi�� os�b zgin�o i na tym stwierdzeniu ko�czy�y si� fakty. Cia�a by�y spalone, zmasakrowane, nie pozosta�y �adne znaki szczeg�lne, odciski palc�w czy wzory oka, kt�re da�oby si� por�wna� z zarejestrowanymi danymi.
Maszyna uderzy�a w drzewo w odleg�o�ci kilku st�p od porozrzucanych cia� i owin�a si� wok� pnia, niemal przecinaj�c go na po�ow�. Pojazd, podobnie jak osoby, nie by� nigdzie odnotowany. Nie mia� odpowiednika w �adnej znanej galaktyce i jak do tej pory - �adnego okre�lonego zastosowania.
Thorne zajmie si� nim. Zarejestruje na solidografle wszystko, nawet najmniejsz� rozbit� cz�steczk� szk�a i plastyku. Sporz�dzi analizy i wykresy, a roboty przepuszcz� je przez skanery, kt�re rozbior� je i zarejestruj� moleku�a po molekule.
I mo�e co� znajd�. Mo�e.
Adams od�o�y� raport na bok i usiad� wygodnie w fotelu. Leniwie przeliterowa� swoje nazwisko wypisane na drzwiach gabinetu, czytaj�c je wspak, wolno i z przesadn� staranno�ci�, jak gdyby widzia� je po raz pierwszy i zupe�nie go nie zna�.
A potem nast�pne dwie linijki:
INSPEKTOR.
BIURO KONTAKT�W Z OBCYMI, SEKTOR KOSMICZNY 16
I kolejn�:
GALAKTYCZNY WYDZIA� �LEDCZY /PRAWNY/
Uko�ne promienie popo�udniowego s�o�ca wpada�y przez
34
okno. K�ad�y si� na jego g�owie, o�wietlaj�c przystrzy�one srebrzyste w�sy i siwiej�ce w�osy na skroniach.
Pi�� os�b zgin�o...
Pragn�� wyrzuci� ten fakt z my�li. Mia� jeszcze inne prace. Na przyk�ad spraw� Suttona. W ci�gu godziny albo dw�ch powinien otrzyma� raporty na ten temat.
Nie m�g� jednak zapomnie� fotografii, kt�r� otrzyma� od Thome'a. Rozbita maszyna, zmasakrowane cia�a i wielka dymi�ca bruzda wyrwana w darni. Srebrna rzeka p�yn�ca w ciszy, kt�r� czu�o si� nawet na zdj�ciu, a hen daleko, na tle r�owego nieba, widniej�ca paj�cza sie� Andrelonu.
Adams u�miechn�� si� lekko. Aldebaran XII, pomy�la�, musi by� sympatycznym �wiatem. Nigdy tam nie by� i nigdy nie b�dzie... zbyt wiele bowiem jest planet, zbyt wiele miejsc, aby cz�owiek m�g� cho�by marzy� o odwiedzeniu ich wszystkich.
Mo�e kiedy�, gdy teleporty b�d� dzia�a�y na odleg�o�� lat �wietlnych, a nie kilku zaledwie mil... by� mo�e wtedy cz�owiek b�dzie m�g� po prostu przej�� na wybran� planet� - na dzie�, na godzin� albo tylko na tak d�ugo, aby m�g� powiedzie�, �e tam by�.
Adams wcale nie musia� tam by�... Na Aldebaranie XII mia� oczy i uszy, podobnie jak na ka�dej zaj�tej planecie w ca�ym sektorze. Na miejscu znajdowa� si� Thorne, a Thorne by� zdolny. Nie spocznie, dop�ki nie wyci�nie z wraku i cia� ostatniej uncji informacji.
Chcia�bym m�c o tym zapomnie�, powiedzia� do siebie Adams. Jest wa�ne, ale nie a� tak wa�ne.
Warkn�� brz�czyk i m�czyzna przesun�� prze��cznik na biurku.
- O co chodzi?
- Pan Thorne, sir - rozleg� si� g�os androida. - ��cze mentofoniczne z Andrelonu.
- Dzi�kuj�, Alice - odpar� Adams.
Otworzy� kluczem szuflad�, wyj�� myck�, w�o�y� j� na g�ow� i poprawi� mocnymi palcami. Przez jego m�zg przemkn�y my�li - rozproszone, przypadkowe, bez wyj�tku s�abe i odleg�e. Widmowe my�li b��kaj�ce si� po
35
wszech�wiecie, okruchy �mieci z umys��w innych istot z nie daj�cych si� okre�li� czas�w i miejsc.
Skrzywi� si�.
Nigdy do tego nie przywykn�, przemkn�o mu przez g�ow�. Zawsze b�d� pr�bowa� si� uchyli�, jak dzieciak, kt�ry wie, �e zas�u�y� na klapsa.
Widmowe my�li brz�cza�y i �wiergota�y w jego m�zgu.
Adams zamkn�� oczy i opar� si� wygodnie.
- Hallo, Thome - pomy�la�.
S�abe, niewyra�ne my�li Thome'a przenikn�y przestrze� ponad pi��dziesi�ciu lat �wietlnych.
- To ty, Adams? Bardzo s�abo ci� odbieram.
- Tak, to ja. O co chodzi?
Pojawi�a si� wysoka �piewna my�l i prze�lizgn�a przez jego m�zg.
Potrz��nij grzechotk�... uszczypnij ryb�... tlen du�o kosztuje.
Adams usun�� t� bezsensown� my�l ze swego umys�u i zn�w si� skoncentrowa�.
- Zacznij jeszcze raz, Thorne. W��czy� si� duch i ci� zag�uszy�.
My�li Thorne'a sta�y si� g�o�niejsze, wyra�niejsze.
- Chc� zapyta� o nazwisko. Mam wra�enie, �e ju� kiedy� je s�