5493

Szczegóły
Tytuł 5493
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

5493 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 5493 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

5493 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

BOB SHAW Cz�owiek z dw�ch czas�w (prze�o�y�a: Zofia Uhrynowska-Hanasz) I �miertelnie znudzonemu Bretonowi dzwonek telefonu wyda� si� niemal pi�kny. Wsta�, przeszed� przez jadalni� i skierowa� si� do holu. - Kto to mo�e by�, kochanie? - spyta�a Kate, z�a, �e im kto� przeszkadza. Breton przejrza� w my�li zatrute strza�y ironicznych ripost, jakie mu si� cisn�y na usta, i - ze wzgl�du na go�ci - wybra� najmniej gro�n�. - Wybacz, ale nie poznaj� po dzwonku - odpar� spokojnie, odnotowuj�c nag�e zaci�ni�cie mlecznor�owych warg Kate. Wykorzysta to oczywi�cie przeciwko niemu, najprawdopodobniej oko�o trzeciej nad ranem, kiedy b�dzie usi�owa� spa�. - Poczciwy John, zawsze ostry jak brzytwa - rzuci� szybko Gordon Palfrey tonem ,,ja si� taktownie nie wtr�cam�, a Miriam Palfrey skwitowa�a to swoim s�odkim azteckim u�mieszkiem widocznym w przypominaj�cych �ebki od szpilek oczach. Palfreyowie stanowili ostatni nabytek jego �ony i ich obecno�� wywo�ywa�a zwykle u Bretona uczucie bolesnego niepokoju w �o��dku. U�miechaj�c si� dr�two zamkn�� za sob� drzwi jadalni i podni�s� s�uchawk�. - S�ucham. John Breton przy telefonie. - C� to, nazywamy si� teraz John? Dawniej by�o Jack. - M�ski g�os, kt�ry si� odezwa� w s�uchawce, zdradza� nut� kontrolowanego napi�cia, jak gdyby jego w�a�ciciel stara� si� pohamowa� jakie� silne uczucie - strachu czy te� mo�e tryumfu. - Kto m�wi? - Breton bezskutecznie usi�owa� zidentyfikowa� rozm�wc�, zdaj�c sobie z zak�opotaniem spraw�, �e linia telefoniczna stanowi wrota, przez kt�re praktycznie ka�dy, niezale�nie od tego, gdzie si� znajduje, mo�e wtargn�� do jego domu. Otwieraj�c w ten spos�b dost�p obcym my�lom stawia� si� w pozycji niekorzystnej, chyba �e rozm�wca by si� przedstawi�; wszystko to w sumie wydawa�o si� jednak nie fair. - Ale kto m�wi? - Jak to, wi�c naprawd� nie wiesz? A to ciekawe! Pod wp�ywem tych s��w Bretonem wstrz�sn�� dziwny nieokre�lony dreszcz paniki. - Prosz� albo powiedzie�, o co panu chodzi - uci�� kr�tko - albo od�o�y� s�uchawk�. - Ale nie masz powodu si� z�o�ci�, John, ch�tnie zrobi� i jedno, i drugie. Zadzwoni�em po prostu, �eby si� upewni�, czy jeste�cie z Kate w domu, bo mam zamiar przyj��. A teraz odk�adam s�uchawk�. - Chwileczk� - warkn�� Breton, zdaj�c sobie spraw�, �e nieznajomy za bardzo dzia�a mu na nerwy. - W dalszym ci�gu nie powiedzia� pan, o co w�a�ciwie chodzi. - O moj� �on� oczywi�cie - odpar� uprzejmie g�os. -�yjesz z moj� �on� ju� prawie dziewi�� lat, wi�c przyszed�em, �eby j� zabra�. W s�uchawce rozleg� si� trzask, a nast�pnie bezczelne buczenie. Breton kilka razy stukn�� w wide�ki i dopiero po chwili zda� sobie spraw�, �e dzia�a wed�ug zaszczepionego mu przez stare filmy wy�wiechtanego stereotypu i �e jak ju� dzwoni�cy przerwie po��czenie, �adne stukanie w wide�ki go nie przywr�ci. Kln�c pod nosem od�o�y� s�uchawk� i przez kilka sekund stal w miejscu niezdecydowany. Kto� mu robi g�upie kawa�y, ale kto? Zna� w�a�ciwie tylko jednego zawo�anego kawalarza; by� nim Carl Tougher, geolog z biura in�ynieryjnego Bretona. Ale kiedy widzia� Toughera ostatni raz, a mia�o to miejsce po po�udniu w biurze, geolog siedzia� ponuro i poci� si� nad problemem, jaki powsta� w trakcie pomiar�w, kt�re przeprowadza�o ich przedsi�biorstwo wyznaczaj�c teren pod zak�ady cementowe w okolicy Silverstream. Breton nigdy chyba nie widzia� go bardziej zatroskanego i mniej sk�onnego do �art�w, zw�aszcza obfituj�cych w takie niezr�czne momenty. Sama rozmowa nie mia�a znaczenia oczywi�cie - i nic dziwnego bior�c pod uwag� mentalno�� telefonicznych kawalarzy - ale by�y w niej jakie� niepokoj�ce podteksty. Na przyk�ad dziwne rozbawienie, z jakim facet zauwa�y�, �e Breton nie nazywa si� ju� Jack. Zacz�� u�ywa� oficjalnej wersji swojego imienia ze wzgl�d�w presti�owych w okresie, kiedy rozkr�ca� swoje interesy, ale to ju� by�o wiele lat temu, a zreszt�... - na sam� my�l o tym ogarnia�a go w�ciek�o�� - co to kogo obchodzi, w ko�cu jego sprawa. Jednocze�nie gdzie� w najtajniejszych zakamarkach duszy nigdy nie pogodzi� si� z t� zmian� i odni�s� wra�enie, �e nieznany rozm�wca przejrza� go na wylot i dotkn�� czu�ej struny. Breton zatrzyma� si� w drzwiach jadalni, u�wiadamiaj�c sobie, �e reaguje dok�adnie tak, jak by tamten sobie �yczy�: zamiast machn�� na ca�� spraw� r�k�, obraca j� w my�lach na wszystkie strony. Rozejrza� si� doko�a obrzucaj�c wzrokiem p�omiennie pomara�czow� boazeri� w holu, z nag�ym �alem, �e nie przenie�li si� w ubieg�ym roku do wi�kszego, nowszego, mieszkania, tak jak sobie tego �yczy�a Kate. Wyr�s� ze swojego starego domu i powinien go by� porzuci� bez �alu ju� dawno. ��yjesz z moj� �on� ju� prawie dziewi�� lat�. Breton zmarszczy� czo�o na wspomnienie tych s��w. Facet nie twierdzi�, �e by� przed nim m�em Kate ani niczego w tym rodzaju, poniewa� Breton i Kate byli ma��e�stwem od jedenastu lat, ale ta liczba dziewi�� wydawa�a si� mie� jakie� szczeg�lne znaczenie, jak gdyby zawiera�a wielowarstwowe z�o�a niepokoju, a jaka� cz�� jego pod�wiadomo�ci syc�c si� t� jej wymow� czeka�a z l�kiem na nast�pne posuniecie. - Do cholery - zakl�� Breton g�o�no i stukn�� si� z niesmakiem w czo�o. - Jestem taki sam wariat jak i on. Otworzy� drzwi i wszed� do jadalni. W czasie jego nieobecno�ci Kate przygasi�a �wiat�a i przybli�y�a ma�y podr�czny stolik do Miriam Palfrey. Na stoliku le�a� blok g�adkiego bia�ego papieru i pi�ro, a t�uste, kr�tkie palce Miriam wykonywa�y nad nimi nieokre�lone p�ynne ruchy. Breton j�kn�� cicho - a wi�c mimo wszystko seans si� odb�dzie. Palfreyowie w�a�nie wr�cili z trzymiesi�cznej podr�y po Europie i przez ca�y wiecz�r tyle by�o na ten temat gadania, �e Breton mia� nadziej�, i� obejdzie si� bez seansu, i ta nadzieja pozwoli�a mu uprzejmie wys�uchiwa� ich krajoznawczych wra�e�. - Kto to dzwoni�, kochanie? - Nie wiem. - Nie mia� ochoty rozmawia� na temat telefonu. - Z�y numer? - Tak. Wzrok Kate pobieg� ku jego twarzy. - To dlaczego by�e� tak d�ugo? A poza tym s�ysza�am, jak krzycza�e�. - No wi�c dobrze - odpar� Breton zniecierpliwiony -numer dobry, tylko osoba z�a. Gordon Palfrey parskn�� ubawiony i p�omyk zainteresowania w oczach Kate przygas� zamieniaj�c si� w ch�odny blask rozczarowania, jak gdyby Breton zgasi� dwa miniaturowe telewizorki. Jeszcze jeden numer na conocne post mortem odbywaj�ce si� regularnie o �wicie, kiedy wszyscy normalni ludzie s� pogr��eni w g��bokim �nie i nawet firanki w ich pokojach oddychaj� miarowo w podmuchach wiatru. Dlaczego, pomy�la� z poczuciem winy, robi� przykro�� Kate w obecno�ci jej przyjaci�? No dobrze, a ona mo�e sobie bez przerwy pozwala�, konsekwentnie lekcewa��c moje sprawy zawodowe i jednocze�nie robi�c mi publicznie scen� o g�upi telefon? Breton usiad� ci�ko, machinalnie si�gn�� po szklaneczk� whisky i rozejrzawszy si� doko�a obdarzy� Palfrey�w jednym ze swoich dobrotliwych u�miech�w. Gordon Palfrey mi�tosi� w palcach kwadratowy kawa�ek czarnego aksamitu w srebrne gwiazdki, kt�rym jego �ona zawsze przys�ania�a twarz w czasie seans�w, ale wida� by�o, �e wola�by w dalszym ci�gu gada� o wra�eniach z podr�y po Europie. Zabrn�� w d�ug� opowie��, nie speszony teatralnymi minami, kt�rymi Breton za ka�dym razem kwitowa� wielokrotnie powtarzan� przez niego opini�: �Francuzi maj� kapitalne poczucie koloru�. Jego ulubionym tematem by� wspania�y wystr�j europejskich dwork�w, czym g�rowa�y nad dzie�ami najlepszych artyst�w ameryka�skich. Zapadaj�c z powrotem w bursztynow� samotni� znu�enia Breton kr�ci� si� niespokojnie w fotelu, zastanawiaj�c si�, jak zdo�a przetrwa� ten wiecz�r, kt�ry powinien by� przecie� sp�dzi� w biurze, pomagaj�c Carlowi Tougherowi w rozwi�zywaniu problemu wytyczania terenu pod cementowni�. G�adko i niepostrze�enie, z wpraw� urodzonego nudziarza Palfrey zmieni� bieg przechodz�c w opowie�� o starym �lepym wie�niaku, kt�rego spotkali w Szkocji, i jego r�cznie tkanych kocach w krat�, kiedy nagle Miriam zacz�a zdradza� pierwsze objawy poprzedzaj�cego ka�dy jej trans niepokoju. - O czym ty m�wisz, Gordon? - Miriam opad�a na oparcie fotela, a jej prawa r�ka, zawieszona nad zacz�a szybowa� jak latawiec na wietrze. - Opowiada�em Kate i Johnowi o starym Hamlshu. - Aha, tak, byli�my zachwyceni Hamishem. G�os Miriam, cichy i monotonny, wyda� si� Bretonowi niesko�czenie banalnym na�ladownictwem czego�, co pami�ta� z filmu Beli Lugosiego. Widz�c na twarzy Kate wyraz ekstatycznego zachwytu, postanowi� przypu�ci� frontalny atak w obronie zdrowego rozs�dku. - Wi�c byli�cie zachwyceni starym Hamishem - powiedzia� nienaturalnie g�o�no i rado�nie. - Co za cudowny obrazek: ju� widz� starego Hamisha, jak zupe�nie klapni�ty siedzi w k�cie swojej zagrody, niby pusta, wyschni�ta skorupa, osi�gn�� bowiem cel �ycia - zachwyci� Palfrey�w. Ale Kate da�a mu gestem znak, �eby by� cicho, a Cordon Palfrey rozwin�� czarny aksamit i przykry� nim uniesion� do g�ry twarz �ony. Zaraz potem pulchn� d�oni� uj�a pi�ro i zacz�a nim suwa� po papierze pokrywaj�c go linijkami r�wniutkiego pisma. Cordon ukl�k� przy stoliku, przytrzymuj�c go, �eby si� nie kiwa�, podczas gdy Kate odbiera�a kolejne zapisane kartki z nabo�e�stwem, kt�re wyda�o si� Bretonowi bardziej niepokoj�ce ni� cokolwiek Innego w tym ca�ym obrz�dku. Je�eli nawet jego �ona interesuje si� tak zwanym pismem automatycznym, dlaczego, na mi�o�� bosk�, nie przejawia przy tym odrobiny zdrowego rozs�dku? Sam by jej ch�tnie pom�g� w zg��bianiu tego zjawiska, gdyby tylko nie podci�ga�a go pod og�ln� kategori� Przes�a� z Tamtego �wiata. - Czy mo�na wam jeszcze dola� piteczka? - Breton wsta� i podszed� do barku koktajlowego z lustrem z ty�u. Piteczko, pomy�la�. Rany boskie, co oni ze mn� wyprawiaj�? Nala� sobie porz�dn� porcj� whisky, rozcie�czy� j� troch� wod� sodow� i opar� si� o barek obserwuj�c scen� rozgrywaj�c� si� w drugim ko�cu pokoju. Cia�o Miriam jak gdyby zwiotcza�o w fotelu, ale jej r�ka pisa�a tak szybko, jak tylko to by�o mo�liwe wy��czaj�c stenografowanie - z pr�dko�ci� trzydziestu albo i wi�cej s��w na minut�. To, co wychodzi�o spod jej pi�ra, by�o zazwyczaj kwiecist� proz� starej daty na tematy nie powi�zane, upstrzon� takimi s�owami, jak �Pi�kno" i �Mi�o��", zawsze pisanymi du�� liter�. Palfreyowie utrzymywali, �e teksty s� dyktowane przez duchy zmar�ych pisarzy, kt�rych pr�bowali identyfikowa� wed�ug stylu. Breton mia� na to sw�j w�asny pogl�d, a bezkrytyczny stosunek Kate do tego, co jemu wydawa�o si� zabaw� towarzysk� �ywcem przeniesion� z salonu epoki wiktoria�skiej, przera�a� go bardziej, ni� si� do tego przyznawa�. S�cz�c powoli drinka, patrzy�, jak Kate zbiera zapisane kartki, numeruje je w rogach i uk�ada w porz�dny stosik. W ci�gu jedenastu lat ma��e�stwa nie zasz�y w niej w�a�ciwie �adne fizyczne zmiany: w dalszym ci�gu wysoka i szczup�a, nosi�a barwne jedwabne suknie, przypominaj�ce naturalne upierzenie wspania�ego egzotycznego ptaka; tylko w oczach si� postarza�a. Typowa dla przedmie�� nerwica, pomy�la�, tak, to niew�tpliwie to. Rozproszenie rodziny, kt�re odbi�o si� na jednostce. Wystarczy zda� sobie z tego spraw�, �eby o tym zapomnie�. Kobieta nigdy nie jest w pe�ni �on�, dop�ki nie straci ca�ej rodziny. Mieszanina sieroci�ca z biurem matrymonialnym. Stanowczo za du�o pij�... Cichy okrzyk podniecenia Kate zn�w zwr�ci� jego uwag� na grup� przy stoliku. D�o� Miriam Palfrey zacz�a obrysowywa� co�, co z tej odleg�o�ci wygl�da�o na skomplikowany kolisty wz�r, jakby rysunek �wie�o rozkwit�ego go�dzika. Podszed� bli�ej i stwierdzi�, �e to, co pisze, przypomina form� rozwijaj�c� si� powoli ciasno zwini�t� spiral�, �e poj�kuje przy tym z cicha i dr�y coraz gwa�towniej, w miar� jak wz�r ro�nie. Kraw�d� czarnej tkaniny zarzuconej na jej uniesion� do g�ry twarz to przylega�a do niej, to wydyma�a si�, jak narz�d oddychania jakiego� morskiego stworzenia. - Co to jest? - zapyta� Breton z oci�ganiem, nie chc�c okazywa� zbyt wielkiego zainteresowania, a jednocze�nie �wiadom, �e jest to co� nowego w por�wnaniu z innymi seansami. Miriam wyprostowa�a si� niepewnie, kiedy si� odezwa�, a Gordon obj�� j� ramieniem. - Nie wiem - odpar�a Kate obracaj�c kartk� w swoich d�ugich palcach. - To jest... to jest wiersz. - No to mo�e by�my pos�uchali - zaproponowa� Breton z umiarkowan� jowialno�ci�, zaniepokojony troch�, �e go to wci�ga, ale zafascynowany niezwyk�� wprost manualn� sprawno�ci� Miriam. Kate odchrz�kn�a i zacz�a czyta�: Czeka�em na ciebie przez tysi�c nocy, P�aka� m�g�bym za tob� z gorzkiej t�sknoty, Gdy zielonej wskaz�wki blask wolno si� snuje. Ale ty smaku �ez mych nawet nie poczujesz. Ta zwrotka nape�ni�a Bretona jakim� dziwnym niepokojem, kt�rego przyczyn nie potrafi�by okre�li�. Wr�ci� do barku i podczas kiedy inni analizowali wiersz, sta� pos�pnie wpatrzony w odbita w lustrze bateri� butelek i szklaneczek. S�cz�c mrowi�cy zimnem nap�j przygl�da� si�, swoim oczom odbitym w kryszta�owym mikrokosmosie, po czym - zupe�nie nagle - poj��, co mog�o oznacza� sformu�owanie �Prawie dziewi�� lat". Je�li si� nie myli, tu jest w�a�nie pies pogrzebany, st�d ten ca�y telefon; psychologiczna bomba g��binowa, idealnie wycelowana, z zapalnikiem obliczonym na du�e g��boko�ci. Bo przecie� to w�a�nie dziewi�� lat temu, dok�adnie co do miesi�ca, policja znalaz�a Kate spaceruj�c� w ciemno�ciach po Pi��dziesi�tej Alei ze szcz�tkami ludzkiej tkanki m�zgowej rozpry�ni�tej na twarzy... Breton wzdrygn�� si� na d�wi�k telefonu, kt�ry zadzwoni� w holu. Postawi� z ostrym brz�kiem szklaneczk� i poszed� przyj�� telefon. - S�ucham, tu Breton - warkn��. - Kto m�wi? - Jak si� masz, John. Co si� sta�o? - Tym razem natychmiast pozna� g�os Carla Toughera. - Carll - Breton opad� na krzes�o i wyci�gn�� r�k� po papierosy. - Dzwoni�e� mo�e wcze�niej? Z p� godziny temu? - Nie... by�em zbyt zaj�ty. - Na pewno? - Ale o co ci w�a�ciwie chodzi, John? M�wi�em przecie�, �e by�em zaj�ty, s� cholerne k�opoty z tym Silverstream. - Nie wychodz� pomiary? - W�a�nie. Zrobi�em dzi� rano na wyznaczonym terenie seri� o�miu przypadkowych odczyt�w, a po lunchu sprawdzi�em je innym grawimetrem. Z tego, co wiem, ca�y ten pomiar, jaki wykonali�my w ubieg�ym miesi�cu, jest kompi�tnie do kitu. Te nowe warto�ci s� mniej wi�cej o dwadzie�cia miligali ni�sze, ni� by� powinny. - O dwadzie�cia! To by oznacza�o pod�o�e o ni�szej g�sto�ci, ni� przypuszczali�my. To by mog�o znaczy�, �e... - S�l po prostu - przerwa� mu Carl. - Czy m�g�by� wm�wi� klientowi kopalnie soli zamiast fabryki cementu? Breton w�o�y� papierosa do ust i zapalaj�c go zastanawia� si�, dlaczego �wiat wybra� sobie w�a�nie ten wiecz�r, �eby stan�� na g�owie. - Pos�uchaj, Carl, mo�na by dwojako interpretowa� te niezgodno�ci. Albo, tak jak m�wisz, wapie�, kt�ry stanowi tam pod�o�e, w ci�gu nocy zamieni� si� w s�l, a to - zgodzisz si� chyba ze mn� - mo�emy wykluczy� od razu albo oba nasze grawimetry s� nie skomparowane. Tak? - No chyba tak - odpar� Tougher znu�ony. - Nie pozostaje nam nic innego, jak tylko wypo�yczy� Jutro dwa nowe instrumenty i powt�rzy� pomiary. - Przypuszcza�em, �e tak powiesz. A czy ty sobie zdajesz spraw�, John, ile ja dzisiaj oblecia�em mil kwadratowych? Czuj� si� tak, jakbym obszed� na piechot� ca�y stan Montana. - Ja z tob� p�jd� - powiedzia� Breton. - Przyda mi si� troch� ruchu. Trzymaj si�, do jutra, Carl. - Tak, do jutra. Ale, John, zapomnia�e� o trzeciej mo�liwo�ci. - To znaczy? - �e od wczoraj zmala�a si�a ci�ko�ci. - Odpocznij troch�, Carl, nawet twoje �arty s� ju� zm�czone. Breton od�o�y� s�uchawk� z u�miechem - m�ody geolog nigdy si� nie denerwowa� ani nie popada� w depresj�. Gdyby taki telefoniczny �artowni� upodoba� sobie Toughera, trafi�aby kosa na kamie� - tyle �e w tym wypadku jedynym podejrzanym, jaki Bretonowi przychodzi� na my�l, by� w�a�nie Tougher. Jego dowcipy nie przekracza�y na og� poziomu wojskowych, ale jakie� dwa lata temu na przyk�ad Carl wywali� z pi�tna�cie dolar�w na kanister benzyny, kt�rej codziennie po cichu dolewa� do baku samochodu biurowego dozorcy. Znacznie p�niej wyja�ni� bardzo rzeczowo, �e interesowa�a go reakcja dozorcy, kiedy odkryje, �e jego samoch�d zamiast zu�ywa� - produkuje benzyn�. Czy by� to kawa� w rodzaju ��yjesz ju� prawie dziewi�� lat z moj� �on��? Breton nie wiedzia�, co o tym s�dzi�; przeszed� przez wy�o�ony musztardowym dywanem hol, machinalnie przy ka�dym kroku dotykaj�c knykciami �ciany, �eby si� nie naelektryzowa� w suchym powietrzu. Kate nie podnios�a wzroku, kiedy wszed� do pokoju, i ogarn�y go lekkie wyrzuty sumienia na wspomnienie w�asnego ironicznego zachowania. - To by� Carl - wyja�ni� nie pytany. - Pracuje po godzinach. Skin�a g�ow� oboj�tnie i jego poczucie winy natychmiast zamieni�o si� w uraz� - nawet w obecno�ci przyjaci� nie stara�a si� stworzy� cho�by pozor�w, �e interesuje si� jego prac�. To jest w�a�nie ca�a Kate, pomy�la� z w�ciek�o�ci�, nigdy nie ust�pi. �yje sobie z tej pracy ca�kiem nie�le, ale jednocze�nie uwa�a, �e ma prawo j� lekcewa�y� razem ze wszystkimi zwi�zanymi z ni� lud�mi. Breton patrzy� ponuro na �on� i na Palfrey�w, kt�rzy w�a�nie odczytywali to, co wyprodukowa�a Miriam, i nagle zda� sobie spraw�, �e zaczyna si� lekko zatacza�. Uni�s� szklaneczk�, dopi� drinka jednym haustem i nala� sobie nast�pnego. A ja to wszystko znosz� - zn�w od�y�a dawna z�o�� nawiedzaj�ca go w regularnych odst�pach - ale ile mo�na wytrzyma�? Moja �ona bez przerwy narzeka, �e za du�o przesiaduj� w biurze, a jak sobie zrobi� wolny wiecz�r, w�a�nie tak to wygl�da. Jacy� spiryty�ci od siedmiu bole�ci, a z jej strony protekcyjna porcja tej cholernej oboj�tno�ci, i pomy�le�, �e ja p�aka�em - tak, dos�ownie p�aka�em z rado�ci - �e jest ca�a i zdrowa tej nocy, kiedy j� znale�li z rozpry�ni�tym m�zgiem Spiedela we w�osach. Nie zdawa�em sobie wtedy sprawy, �e przecie� Spiedel chcia� mi wy�wiadczy� przys�ug�. Ale teraz ju� wiem. Gdybym tylko m�g�... Breton odci�� si� od tej my�li, z przera�eniem u�wiadamiaj�c sobie, �e zaraz zacznie si� podr�. Ale by�o ju� za p�no. Przy�mione pomara�czowe lampy i wyko�czony bia�� zapraw� murarsk� kominek nie zmniejszaj�c si� wcale zacz�y oddala� si� na planetarne, gwiezdne, galaktyczne i odleg�o�ci. Chcia� co� powiedzie�, ale przezroczysta warstwa j�zyka przesuwa�a si� tylko po powierzchni rzeczywisto�ci odbieraj�c rzeczownikom Ich znaczenie i ca�kowicie uniemo�liwiaj�c u�ycie orzeczenia. Perspektywy pokoju zosta�y podporz�dkowane dziwnej geometrii, przerzucaj�c go bole�nie z jednego bieguna na drugi. Zwr�ci�a si� ku niemu jaka� twarz z grupy siedz�cych - blady, bez charakteru, pozbawiony formy kszta�t - m�czyzna, kobieta, przyjaciel czy mo�e wr�g? Oci�ale, bezwolnie przekraczamy granic�... Breton tak silnie trzasn�� mask� Buicka, �e wielki samoch�d drgn�� jak sp�oszone zwierz�, przysiadaj�c na swoim l�ni�cym zadzie. W jego ciemnym wn�trzu czeka�a Kate, nieruchoma niby Madonna, a poniewa� nie okazywa�a z�o�ci, Bretona ogarn�a dos�ownie furia. - Wysiad� akumulator. To przes�dza spraw�, nie mo�emy jecha�. - Nie b�d� g�upi, Jack - Kate wysiad�a z samochodu. - Przecie� Maguire'owie na nas licz�, mo�emy zadzwoni� po taks�wk�. - Jej suknia koktajlowa by�a zupe�nie nieodpowiednia na zimne wiatry p�nego pa�dziernika i Kate otula�a si� ni� z jak�� rozpaczliw� godno�ci�. - Nie b�d� taka cholernie praktyczna, Kate. Ju� i tak jeste�my godzin� sp�nieni, a ja nie mam zamiaru i�� na przyj�cie z takimi r�kami. Wracamy do domu. - Jeste� dziecinny. - Dzi�kuj� ci bardzo. - Breton zamkn�� samoch�d, niedbale wycieraj�c umazane smarem r�ce o b��kitn� karoseri�. - Ja id� do Maguire'�w - o�wiadczy�a Kate. - A ty mo�esz sobie wraca� do domu i d�sa� si�, je�li masz ochot�. - Nie b�d� g�upia, przecie� nie p�jdziesz taki kawa� drogi sama. - Owszem, mog� i�� sama i mog� sama wr�ci�, robi�am to latami, zanim ciebie pozna�am. - Wiem, kochanie, �e zachowywa�a� si� do�� swobodnie, ale po prostu by�em zbyt taktowny, �eby o tym wspomina�. - Dzi�kuj� ci bardzo. Przynajmniej oszcz�dzisz sobie przykro�ci pokazywania si� w moim towarzystwie dzi� wieczorem. S�ysz�c w jej g�osie nut� bezradno�ci Breton odczu� z�o�liw� rado��. - Ciekawe, jak zamierzasz si� tam dosta�? Masz jakie� pieni�dze? Zawaha�a si�, po czym wyci�gn�a r�k�. - Daj mi na taks�wk�, Jack. - Wykluczone, jestem dziecinny, ju� zapomnia�a�? - Przez chwil� rozkoszowa� si� jej bezradno�ci�, odgrywaj�c si� za w�asne okrucie�stwo, a potem wszystko mu si� jako� zacz�o roz�azi� w r�kach. Sytuacja jest niedobra - pomy�la� - nawet dla mnie. Powiedzmy, �e przyjd� na przyj�cie z twarz� i r�kami wysmarowanymi na czarno: to drobiazg, ka�dy normalny cz�owiek pomy�li, �e odwalam numer w stylu Ala Jolsona; znacznie gorsze jest to, i� wystarczy, �eby mnie poprosi�a jeszcze raz, a z�ami� si� i p�jd� z ni� do Maguire'�w. Zamiast go jednak prosi�, Kate rzuci�a tylko kr�tkie, ostre s�owo, rani�c go bole�nie, i oddali�a si� ulic� wzd�u� rz�si�cie o�wietlonych wystaw sklepowych. Otulona w srebrzysty szal, w zwiewnej sukni, z d�ugimi nogami, kt�re dzi�ki sanda�om na szpilkach wydawa�y si� jeszcze smuklejsze - wygl�da�a jak klasyczna filmowa dziwka gangstera. Przez chwil� odczuwa� jej fizyczn� obecno�� znacznie silniej ni� zwykle, jak gdyby gdzie� poza �renicami nastawiono mu na ostro�� dawno nie u�ywany przyrz�d optyczny. W powodzi �wiat�a bij�cego od wystaw jej sylwetka zarysowa�a si� w jego �wiadomo�ci ostro jak klejnot i Breton dokona� zupe�nie nowego odkrycia - dostrzeg� pod jej kolanami dwie cieniutkie niebieskie �y�ki. Ogarn�� go przyp�yw czu�o�ci. Przecie� nie mo�esz jej pu�ci� z takim wygl�dem samej, i to jeszcze w nocy, ostrzega� go natarczywie jaki� g�os wewn�trzny. Ale przecie� nie b�dzie za ni� pe�za�, p�aszczy� si�. Zawaha� si� przez chwil�, po czym odwr�ci� si� w przeciwn� stron�, zoboj�tnia�y pod wp�ywem obrzydzenia do samego siebie, kln�c pod nosem. Mniej wi�cej w dwie godziny p�niej przed jego domem zatrzyma� si� w�z policyjny. Breton, kt�ry sta� w�a�nie w oknie, z ci�kim sercem pobieg� do drzwi. Za dwoma wywiadowcami o surowych twarzach majaczy�o dw�ch policjant�w mundurowych. Jeden z wywiadowc�w ods�oni� znaczek s�u�bowy. - Pan John Breton? Breton skin�� g�ow�, nie mog�c doby� g�osu. Przepraszam ci�, Kate, pomy�la�, przepraszam ci� bardzo, wr�� tylko, a zaraz p�jdziemy na to przyj�cie. Ale jednocze�nie zda� sobie spraw�, �e zachodzi w nim zupe�nie niewiarygodny proces, �e gdzie� w najtajniejszych zakamarkach duszy doznaje uczucia ulgi. Je�li Kate nie �yje, to nie �yje. Je�li nie �yje, to koniec. To jestem wolny... - Porucznik Convery. Z Wydzia�u Zab�jstw. Chcia�bym zada� panu kilka pyta�. - Prosz� bardzo - odpar� Breton g�ucho. - Mo�e panowie wejd�. - Wprowadzi� ich do jadalni i z trudem opanowa� ch�� poprawienia poduszek na kanapie odruchem zak�opotanej gospodyni. - Pan nie wydaje si� zdziwiony nasz� wizyt� - powiedzia� wolno Convery. Mia� pe�n�, opalon� twarz i male�ki nos, kt�ry ledwie by�o wida� mi�dzy szeroko rozstawionymi, b��kitnymi oczyma. - Czym mog� panu s�u�y�, poruczniku? - Czy ma pan bro�? - A... tak - w Bretona jakby grom strzeli�. - A mo�e pan j� pokaza�? - Prosz� bardzo - powiedzia� Breton g�o�no - ale o co w�a�ciwie chodzi? Oczy Convery'ego by�y bystre, czujne. - Jeden z posterunkowych p�jdzie z panem. Breton wzruszy� ramionami i uda� si� do sutereny, gdzie mie�ci� si� jego warsztat. Kiedy schodzili z drewnianych schod�w na betonow� pod�og�, wyczu� napi�cie policjanta, zatrzyma� si� wi�c i wskaza� wysok� szaf�, w kt�rej trzyma� r�ne graty: wi�ksze narz�dzia, w�dki, sprz�t �uczniczy i bro�. Policjant przecisn�� si� szybko obok niego, otworzy� szaf� i wyci�gn�� sztucer. Szamota� si� przez chwil�, zanim odczepi� rzemie� broni od ko�owrotka na ryby, w kt�ry si� zapl�ta�. Kiedy wr�cili do jadalni, Convery wzi�� sztucer i przejecha� palcem po grubej warstwie kurzu pokrywaj�cej kolb�. - Nie u�ywa go pan zbyt cz�sto? - Nie. Ostatni raz dwa lata temu. Jeszcze przed �lubem. - Mhm. To szybka bro�, prawda? - Tak. - Breton czu� narastaj�ce w nim oszo�omienie niemal jak fizyczny ucisk. Co si� sta�o? - Nieprzyjemna bro� - powiedzia� Convery od niechcenia. - Rozrywa zwierz�ta. Zastanawiam si�, dlaczego ludzie jej u�ywaj�. - Jest po prostu dobra, to wszystko - odpar� Breton. -A ja lubi� rzeczy dobre. Ale, zapomnia�em, jest nieczynna. - A co si� sta�o? - Kiedy� upu�ci�em zamek i skrzywi�a si� iglica. - Mhm. - Convery wyj�� zamek, zbada� go, pow�cha� komor�, przy �wietle lampy stoj�cej zajrza� w luf� i zwr�ci� sztucer posterunkowemu. - Czy to pa�ska jedyna bro�? - Tak. Poruczniku, wydaje mi si�, �e to ju� trwa troch� za d�ugo. Dlaczego panowie tu przyszli? - Breton zawaha� si�. - Czy co� si� sta�o mojej �onie? - Ju� my�la�em, �e pan o to nie zapyta. - Niebieskie oczy Convery'ego bada�y twarz Bretona. - Pana �onie nic si� nie sta�o. By�a na tyle lekkomy�lna, �e sz�a sama w nocy przez park, i zosta�a napadni�ta, ale nic jej si� nie sta�o. - Nie rozumiem. W jaki spos�b... w jaki spos�b mog�o jej si� nic nie sta�, skoro zosta�a napadni�ta. - Mia�a szcz�cie. Jaki� m�czyzna, dziwnym trafem �udz�co do pana podobny, wyszed� zza drzewa i rozwali� bandycie �eb strza�em ze sztucera. - Co? Chyba nie chcecie powiedzie�... Gdzie jest teraz ten m�czyzna? Corwery u�miechn�� si�. - Jak dot�d nie wiemy. Znikn��... Poczucie bolesnego bezmiaru, przesuwanie si� p�aszczyzn i paralaks, niewyobra�alne przemieszczenia, w kt�rych krzywizny czasoprzestrzeni oscyluj� pomi�dzy negatywem a pozytywem, za� niesko�czono�� zieje po�rodku - magiczna, zwodnicza, pot�na... - Patrzcie no, jak ten facet pije - by�y to s�owa Gordona Palfreya. - On dzi� rzeczywi�cie b�dzie chyba orbitowa�. Wszyscy spojrzeli na Bretona, kt�ry - rozpaczliwie usi�uj�c si� przestawi� - z bladym u�miechem usiad� w g��bokim fotelu. Dostrzeg� baczne spojrzenie Kate i zacz�� si� zastanawia�, czy przypadkowy obserwator m�g� si� zorientowa�, �e by� przez jaki� czas nieobecny. Pewien psychoanalityk nazwiskiem Fusciardi po bezowocnym badaniu zapewni� go, �e te przerwy s� niezauwa�alne, ale Bretonowi trudno by�o w to uwierzy�, poniewa� podr�e zabiera�y mu cz�sto po kilka godzin czasu subiektywnego. Fusciardi wyja�ni� mu to w ten spos�b, �e Breton odznacza si� rzadk�, aczkolwiek nie unikaln�, zdolno�ci� do b�yskawicznego powrotu zajmuj�cego u�amki sekundy czasu obiektywnego. Radzi� mu nawet zwr�ci� si� z t� spraw� do uniwersyteckiego zespo�u psycholog�w, ale wtedy ca�y problem przesta� ju� Bretona interesowa�. Breton zapad� si� g��biej w du�y, stary fotel, napawaj�c si� wygod� jego normalnej namacalno�ci. Ten epizod i Kate coraz cz�ciej ostatnio powraca�, co ogromnie przygn�bia�o Bretona mimo ostrze�e� Fusciardiego, �e kluczowe momenty �ycia - zw�aszcza te, kt�re wi��� si� ze stresami typu emocjonalnego - powracaj� najcz�ciej. Dzisiejsza podr� w czasie by�a szczeg�lnie d�uga, a intensywno�� prze�ycia tym wi�ksza, �e zacz�a si� prawie bez ostrze�enia. Nie mia� �adnych zaburze� wzroku, kt�re, jak mu powiedzia� Fusciardi, poprzedzaj� zazwyczaj ataki migreny u innych ludzi. Ci�gle jeszcze pod nieprzyjemnym wra�eniem spotkania z przesz�o�ci�, Breton szuka� gor�czkowo oparcia w tera�niejszo�ci, ale Kate i Palfreyowie dalej byli poch�oni�ci badaniem niezwyk�ej pr�bki pisma automatycznego. Przez chwil� ws�uchiwa� si� w przewidziane rytua�em pr�by zidentyfikowania autora, po czym da� si� ponie�� ciep�ym alkoholowym oparom. Niema�o si� zdarzy�o w ci�gu tego jednego wieczora, kt�ry rozpocz�� si� w atmosferze czystej nudy. Powinienem by� zosta� w biurze z Carlem, pomy�la�. Pomiary dla Towarzystwa Cementowego Blundella nale�a�o zako�czy� przed up�ywem tygodnia, a sz�y strasznie powoli jeszcze przed wyst�pieniem dziwnych dwudziestomiligalowych niezgodno�ci w warto�ciach pomiar�w grawimetrycznych. Mo�e po prostu nie zosta�y wprowadzone odpowiednie poprawki. Carl to bardzo dobry fachowiec, ale przecie� jest tyle czynnik�w, kt�re nale�y uwzgl�dni� w pomiarach grawimetrycznych - pozycje s�o�ca i ksi�yca, p�ywy, spr�yste odkszta�cenia skorupy ziemskiej itd. Ka�dy mo�e si� pomyli�, nawet Carl. Tak jak ka�dy mo�e anonimowo zadzwoni�, czy te� odebra� anonimowy telefon. By�em idiot� podk�adaj�c pod to jakie� starannie zaplanowane podteksty, po prostu sta�o si� to w momencie os�abienia r�wnowagi psychicznej, nic wi�cej. Ten telefon to by�a taka psychologiczna sk�rka od banana, na kt�rej si� po�lizn��em. Dobre okre�lenie... i whisky jest dobra. Nawet Palfreyowie s� w porz�dku, je�li si� na nich spojrzy z w�a�ciwej strony, zw�aszcza Miriam. Pi�kna figura. Szkoda wielka, �e dopu�ci�a do tego, by na ca�ym jej �yciu zaci��y� fakt, �e si� urodzi�a z twarz� Indianki czy te� staro�ytnej egipskiej kap�anki rodem z hollywoodzkich film�w produkcji M.G.M. Gdyby wygl�da�a jak Elizabeth Taylor, mog�aby tu przychodzi� co wiecz�r... Albo nawet Robert Taylor... Czuj�c, �e spowija go s�odki jak ulepek ob�ok �yczliwo�ci, Breton nastroi� si� zn�w na odbi�r tocz�cej si� w drugim ko�cu pokoju rozmowy. Kate w�a�nie m�wi�a co� na temat Oscara Wilde'a. - Tylko nie o Oscarze Wildzie - zaprotestowa� �agodnie. - Ju� dosy� o Oscarze Wildzie. Kate zignorowa�a go, a Miriam skwitowa�a to swoim przypominaj�cym rze�b� u�miechem, ale Gordon Palfrey by� rozmowny. - Przecie� my nie m�wimy, �e to Oscar Wilde przekaza� te s�owa, John. Tylko, �e kto� to zrobi�, a styl miejscami jest identyczny ze stylem wczesnej prozy Wilde'a. - W�a�nie, jego wczesnej prozy - przerwa� Breton - o to chodzi. Zaraz zobaczymy: Wilde umar� oko�o roku 1900, tak? A teraz mamy 1981, czyli �e po osiemdziesi�ciu jeden latach sp�dzonych po tej drugiej stronie czy te� za zas�on�, czy jak tam wy spirytuali�ci to nazywacie, nie tylko nie rozwin�� si� jako pisarz, ale nawet cofn�� si� do okresu m�odzie�czego. - Tak, ale... - I to nie mo�e by� brak wprawy, bo wed�ug tego, co wyczyta�em w tych ksi��kach, kt�re po�yczy�a� Kate, od czasu �mierci jest jednym z najwybitniejszych pisarzy automatycznych. Wilde musi by� jedynym w historii pisarzem, kt�rego ksi��ki zyska�y wy�sz� ocen� po �mierci autora. - Breton za�mia� si�, zadowolony, �e znalaz� si� w tym mi�ym przelotnym stadium upojenia alkoholowego, w kt�rym zawsze my�la� i m�wi� dwa razy szybciej ni� na trze�wo. - Zak�adasz, �e komunikacja pomi�dzy naszym a jakimkolwiek innym wymiarem rzeczywisto�ci odbywa si� w stosunku jeden do jednego - powiedzia� Palfrey. - A to wcale nie musi tak by�. - Nawet nie mo�e. Z danych, jakie posiadam na temat nast�pnego wymiaru, wynika, �e jest on zaludniony przez pisarzy, kt�rzy nie pos�uguj� si� papierem ani pi�rem i kt�rzy sp�dzaj� czas na wysy�aniu tych swoich bzdur w nasz wymiar drog� telepatyczn�. A Oscar Wilde sta� si� stachanowcem po�r�d nich; mo�e to kara za napisanie �De profundis"... Palfrey u�miechn�� si� z politowaniem. - Ale przecie� my nie m�wimy, �e oni... - Nie sprzeczaj si� z nim - powiedzia�a Kate. - On sobie tak ubzdura�. Jest zawodowym ateist�, a poza tym zaczyna za du�o m�wi�. - Pos�a�a mu pe�ne pogardy spojrzenie, ale przedobrzy�a, bo przez jedn� ulotn� chwil� wygl�da�a jak ma�a dziewczynka. Dziwne, �e takie w�a�nie uczucie potrafi�o podzia�a� na ni� tak odm�adzaj�ca. - Ona ma racj� - powiedzia�. - Ca�y szkielet mojej wiary za�ama� si�, kiedy by�em dzieckiem. Pierwszym wstrz�sem by�o odkrycie, �e F.W. Woolworth nie jest miejscowym biznesmenem. Kate zapali�a papierosa. - Wypi� dziesi�� whisky. Zawsze po dziesi�ciu wyci�ga ten dowcip. A ty zawsze wyci�gasz ten o dziesi�ciu drinkach, pomy�la� Breton. Ty pozbawiona poczucia humoru suko, robisz ze mnie robota o nap�dzie alkoholowym. Ale pozosta� jowialny i rozmowny, aczkolwiek zdawa� sobie spraw�, �e to reakcja na prze�ycie, jakim by�a podr�. Uda�o mu si� zachowa� dobry nastr�j jeszcze podczas kawy i kanapek, po czym razem odprowadzili do drzwi go�ci, z kt�rymi Kate wysz�a a� do samochodu. By�a to rze�ka noc p�nopa�dziernikowa i zimowe konstelacje gwiazd zaczyna�y si� ju� wspina� ponad wschodni horyzont, przypominaj�c, �e wkr�tce nadci�gnie z Kanady �nieg. Odczuwaj�c ciep�o i odpr�enie Breton sta� w drzwiach i pal�c ostatniego tego dnia papierosa patrzy� na Kate, kt�ra rozmawia�a z siedz�cymi ju� w samochodzie Palfreyami. Kiedy tak sta� z papierosem, na niebie rozb�ys�y dwa meteory: koniec podr�y, pomy�la�, witaj, Ziemio. Wreszcie samoch�d ruszy�; zgrzytaj�c i podskakuj�c na �wirowanym podje�dzie, przebi� �wiat�em reflektor�w mroczn� alej� wi�z�w. Kate pomacha�a Palfreyom na po�egnanie, po czym wr�ci�a do domu, dr��c lekko z zimna. Breton pr�bowa� obj�� j� ramieniem, kiedy mija�a go w drzwiach, ale przesz�a zdecydowanie, a on przypomnia� sobie jej uszczypliwo��. Oczywi�cie czeka�o go post mortem o bladym �wicie, kiedy firanki w oknach oddychaj� delikatnie jak we �nie. Wstrz�sn�� si�, �eby sobie samemu udowodni�, jak ma�o go to wszystko obchodzi, a nast�pnie wyrzuci� niedopa�ek papierosa na trawnik, gdzie zgasi�a go rosa. Raz jeszcze wci�gn�� w p�uca pachn�ce li��mi powietrze i wszed� do domu. - Nie zamykaj, John - g�os dochodzi� z ciemnego tunelu krzew�w ci�gn�cego si� wzd�u� podjazdu. - Przyszed�em po moj� �on�. Zapomnia�e� ju�? - Kto to? - Breton wyrzuci� z siebie pytanie w momencie, gdy wysoka m�ska posta� zbli�y�a si� do �wiat�a, ale zd��y� ju� pozna� g�os. Anonimowy rozm�wca telefoniczny. Poczu� fal� zaprawionej konsternacj� z�o�ci. - Jeszcze nie wiesz, John? - Nieznajomy zbli�y� si� i zacz�� wchodzi� na schodki. �wiat�o nad drzwiami o�wietli�o go w pewnym momencie bardzo dok�adnie. Breton - os�upia�y z potwornego i niewyt�umaczalnego l�ku - stwierdzi�, �e spogl�da we w�asn� twarz. II Jack Breton, zbli�aj�c si� po schodkach do cz�owieka nazwiskiem John Breton, czu�, jak mu lekko dr�� nogi. Mo�e to wynika� st�d, zadecydowa�, �e ponad godzin� siedzia� przykucni�ty w ciemnym, konspiracyjnym g�szczu krzew�w. Ale znacznie bardziej prawdopodobnym wyja�nieniem by�oby to, �e ba� si� spotkania z Kate. Doszed� do wniosku, �e ani dok�adne przemy�lenie sprawy, ani pr�ba przygotowania si� psychicznego nie zamortyzuje si�y zderzenia. D�wi�k jej g�osu, kiedy �egna�a go�ci, uderzy� w jego system nerwowy pot�n� symfoni�, budz�c odzew zar�wno w jego istocie jako ca�o�ci, jak i w jej poszczeg�lnych atomach. Kocham ci� - szepta�a ka�da cz�steczka jego cia�a, nadaj�c to pos�anie milionami enzymatycznych kanalik�w. Kocham ci�, Kate. - Kim pan jest? - zapyta� go obcesowo John Breton. -Czego pan chce? - Sta� dok�adnie na drodze Jacka Bretona, z twarz�, kt�ra w �wietle wisz�cej nad jego g�ow� �ar�wki przypomina�a pociemnia�� gro�n� mask�. Jack Breton uj�� pistolet automatyczny w kieszeni p�aszcza, ale s�ysz�c nut� niepewno�ci w g�osie tamtego, nie odbezpieczy� broni. Nie by�o powodu robi� �adnych odst�pstw od przygotowanego wcze�niej planu. - Ju� ci m�wi�em, czego chc� - odpar� uprzejmie. - I nie w�tpi�, �e do tej pory zd��y�e� si� zorientowa�, kim jestem. Czy nigdy nie patrzy�e� w lustro? - Ale przecie� pan wygl�da jak... - John Breton zawiesi� g�os, boj�c si� i�� tam, gdzie zaprowadzi�yby go s�owa. - Wejd�my do domu - powiedzia� Jack ze zniecierpliwieniem. - Zmarz�em. Ruszy� do przodu, stwierdzaj�c z satysfakcj�, �e John wycofuje si� niepewnie. Boi si� mnie, pomy�la�, lekko zdziwiony. Ta istota, stworzona na moje podobie�stwo, ta istota, kt�ra zmieni�a moje imi� na �John�, boi si� swojego tw�rcy. Wchodz�c do tak dobrze znanego, zalanego pomara�czowym �wiat�em holu Jack zauwa�y� kosztowny dywan na pod�odze i prawie namacaln� atmosfer� bogactwa w starym domu. Ogromna praca, jakiej dokona� tamtego dnia w bibliotece, przegl�daj�c ksi�gi adresowe i roczniki miejscowych gazet, ujawni�a fakt, �e Johnowi Bretonowi powodzi si� znacznie lepiej ni� przed dziewi�ciu laty, ale to, co zobaczy�, przesz�o jego oczekiwania. Dobrze si� spisa�e�, wierny s�ugo... - No, do�� tego - powiedzia� John Breton, kiedy weszli do obszernej jadalni. - Chyba mi si� nale�� jakie� wyja�nienia. - Widz�, �e sobie radzisz, John. M�wi�c to Jack rozgl�da� si� po pokoju. Umeblowanie by�o zupe�nie nowe, przypomina� sobie tylko stary zegar i ze dwie drobne ozdoby. Szczeg�lnie przypad�y mu do gustu fotele z wysokimi oparciami, najwyra�niej wybrane z my�l� o wygodzie. Odni�s� wra�enie, �e witaj� go przyja�nie. Trzeba to sobie zanotowa� w pami�ci, pomy�la�. Niezale�nie od tego, �e podr�uj�cy w czasie doznaje zerowego przesuni�cia w przestrzeni, podlega on znacznemu przemieszczeniu psychicznemu, kt�re mo�e si� przejawi� w sk�onno�ci do personifikowania przedmiot�w martwych, tak jak na przyk�ad w tym wypadku - odni�s� wra�enie, �e fotele witaj� go przyja�nie. Uwa�aj, Jack! Teraz, kiedy zaczyna� si� przystosowywa� do cudownej rzeczywisto�ci istnienia Kate, jego naturalna ciekawo�� zn�w zosta�a pobudzona i ponownie zwr�ci� uwag� na Johna Bretona. To jego drugie wcielenie by�o jak gdyby masywniej zbudowane. John Breton nosi� porz�dne, szyte na zam�wienie spodnie, rudaw� sportow� koszul� i kaszmirowy sweter. Dziewi�� lat, dziewi�� lat, kt�re p�yn�y zupe�nie innymi torami, to jednak r�nica, pomy�la� Jack. Nie jestem taki lalu� ani nie jestem tak dobrze odkarmiony - ale nadszed� m�j czas. M�j czas. - Czekam - powiedzia� John Breton. Jack wzruszy� ramionami. - Wola�bym, �eby Kate by�a przy tym, jak b�d� m�wi� to, co mam do powiedzenia, ale zdaje si�, �e posz�a na g�r�. - Moja �ona posz�a na g�r�. - John po�o�y� ledwie wyczuwalny nacisk na dw�ch pierwszych s�owach. - Dobra, John. Mo�e to �mieszne, ale tego jednego w ca�ym tym planie nie dopracowa�em: jak ja ci to powiem. Zrozum, John... �e ja... ja jestem tob�. - To znaczy - odpar� John z zamierzon� naiwno�ci� - chcesz powiedzie�, �e ja nie jestem sob�? - Nie. - Zaczyna to do niego dociera�, pomy�la� Jack Breton z niech�tn� aprobat�, ale trzeba si�gn�� do samych pocz�tk�w. Wyt�y� pami��. - John Kiedy mia�e� trzyna�cie lat, przez ca�e prawie lato by�a u was twoja cioteczna siostra Luiza. Mia�a osiemna�cie lat i by�a bardzo �adnie zbudowana. A poza tym, regularnie jak w zegarku, co pi�tek wieczorem bra�a k�piel. Pewnego popo�udnia, mniej wi�cej w trzy tygodnie po jej przyje�dzie, wyci�gn��e� z gara�u r�czny �wider, za�o�y�e� wiert�o 3,3 i wyborowa�e� dziur� w suficie �azienki. Wywierci�e� j� w najszerszym miejscu du�ego p�kni�cia w kszta�cie litery Y, kt�rego tata jako� nigdy nie naprawi� tak, �eby jej nie by�o wida�. Ojciec u�o�y� pod�og� w �rodkowej cz�ci poddasza, urz�dzaj�c tam sk�adzik, zrobi� nawet �ciany boczne, ale ty usun��e� jedn� z naro�nych p�ytek, tak �eby si� dosta� nad �azienk�. Tego lata, John, interesowa�e� si� bardzo fotografi�, a na poddaszu mia�e� idealn� wprost ciemni�. W ka�dy pi�tek wieczorem, kiedy Luiza bra�a k�piel, kry�e� si� w przesyconej brunatnym kurzem ciemno�ci. Ustawia�e� si� dok�adnie nad �azienk� i robi�e�... - Do�� tego! - John Breton post�pi� krok naprz�d i dr��c lekko, zmieszany, wycelowa� w niego palcem oskar�ycielsko. - Nie denerwuj si�, John, to po prostu moje listy uwierzytelniaj�ce. Nikt poza mn� na �wiecie nie zna tych fakt�w. A jedynym powodem, dla kt�rego ja je znam, jest ten, kt�ry ci ju� poda�em: ja jestem tob�. To ja robi�em te wszystkie rzeczy i chcia�bym, �eby� mnie wys�ucha�. - I to w�a�nie teraz musz� ci� wys�ucha�, tak? - powiedzia� John g�ucho. - Ca�y ten wiecz�r to jeden wielki koszmar. - Zaczynasz m�wi� rozs�dniej. - Jack Breton odpr�y� si� nieco. - Czy pozwolisz, �e usi�d�? - Prosz� bardzo. A czy ty pozwolisz, �e sobie wezm� drinka? - B�d� moim go�ciem. - Jack wypowiedzia� te s�owa w spos�b spokojny i naturalny, rozwa�aj�c w my�li ich znaczenie. John by� jego go�ciem przez dziewi�� lat w spos�b, w jaki nikt nigdy nie by� niczyim go�ciem, i wszystko to w�a�nie si� ko�czy. Kiedy ju� obaj siedzieli, wychyli� si� nieco z fotela, staraj�c si� m�wi� ch�odno, spokojnie i logicznie. Wiele zale�a�o od tego, jak sobie poradzi z wiarygodnym przedstawieniem tego, co niewiarygodne. - Co my�lisz o podr�y w czasie, John? John Breton �ykn�� ze swojej szklaneczki. - Uwa�am, �e jest niemo�liwa. Nikt nie by� w stanie przenie�� si� z przesz�o�ci w tera�niejszo��, bo je�li wsp�czesna technika nie potrafi�a zbudowa� maszyny czasu, to tym bardziej nikt w przesz�o�ci nie m�g� tego dokaza�. Tak samo zreszt� nie by�o wypadku, �eby kto� z przysz�o�ci cofn�� sit w tera�niejszo��, poniewa� przesz�o�� jest niezmienna. Takie jest moje zdanie o podr�y w czasie. - A co powiesz o tym drugim kierunku? - O jakim drugim kierunku? - Dok�adnie w poprzek, czyli prostopadle do poprzednio wymienionego. - A, w ten spos�b. - John Breton zn�w upi� ze szklaneczki; robi� wra�enie niemal rozbawionego. - W okresie, kiedy czytywa�em fantastyk� naukow�, nie uwa�ali�my tego za prawdziw� podr� w czasie. Nazywali�my to �wiatami r�wnoleg�ymi. - W porz�dku - odpar� Jack ugodowo. - Co wobec tego my�lisz o podr�y w �wiaty r�wnoleg�e? - Czy chcesz powiedzie�, �e przybywasz z innej tera�niejszo�ci? Z innego strumienia czasu? - Tak, John. - Ale jak? Gdyby to by�a prawda, musia�by� si� tu czym� dosta�. - John Breton uni�s� szklaneczk� do ust, ale nie napi� si�, w jego oczach malowa�a si� zaduma. - Dziewi�� lat, powiedzia�e�. Czy to ma co� wsp�lnego z...? - S�ysz� jakie� g�osy, John. - W drzwiach sta�a Kate. -Kto tu jeszcze u was jest? Och... Jack Breton wsta�, kiedy wesz�a do pokoju, i nagle jej widok wype�ni� jego oczy, dok�adnie jak tego wieczoru, kiedy po raz ostatni patrzy� na Kate �yw�, a� wreszcie jej obraz wdar� si� w jego �wiadomo��, tr�jwymiarowy, ostry, doskona�y. Na chwil� ich oczy si� spotka�y, po czym Kate odwr�ci�a wzrok, a w jego g�owie wybuch� fajerwerk szcz�cia. Trafi� j�. Trafi� j� bez s�owa. - John? - Jej g�os by� niepewny, dr��cy. - John? - Lepiej usi�d�, Kate - powiedzia� John Breton wysokim, ch�odnym, utrzymanym na jednym tonie g�osem. - Nasz przyjaciel ma nam co� do powiedzenia. - A mo�e i Kate by si� napi�a - zaproponowa� Jack Breton. - To nam prawdopodobnie zajmie troch� czasu. - Kate obserwowa�a go z czujno�ci�, kt�ra wydawa�a mu si� rozkoszna, i Jack musia� zdoby� si� na wysi�ek, by zapanowa� nad g�osem. Ona wie, ona wie. Podczas kiedy jego drugie wcielenie nalewa�o jej bezbarwnego napoju, Jack stwierdzi�, �e grozi mu nie zamierzona podr�. Zbada� w�asnu pole widzenia i stwierdzi�, �e jest czyste - �adnych �wietlistych punkt�w, spadaj�cej wolno czarnej gwiazdy, �adnych zygzak�w. Powoli, uwa�nie zacz�� im przypomina� fakty, odtwarzaj�c na napi�tej osnowie swej pami�ci ubieg�e dziewi�� lat. III Kate oddala�a si� ulic� wzd�u� rz�si�cie o�wietlonych wystaw sklepowych. Otulona ciasno w srebrzysty szal, w zwiewnej sukni koktajlowej, z d�ugimi nogami, kt�re dzi�ki sanda�om na szpilkach wydawa�y si� jeszcze smuklejsze - wygl�da�a jak klasyczna filmowa dziwka gangstera. W silnym blasku bij�cym od wystaw jej sylwetka zarysowa�a si� w jego �wiadomo�ci z ostro�ci� klejnotu i Breton - jak gdyby dokonywa� zupe�nie nowego odkrycia - dostrzeg� pod jej kolanami dwie cieniutkie niebieskie �y�ki. Ogarn�� go przyp�yw czu�o�ci. Przecie� nie mo�esz jej pu�ci� z takim wygl�dem samej, i to jeszcze w nocy, ostrzega� go natarczywie jaki� g�os wewn�trzny, ale przecie� nie b�dzie za ni� pe�za�, p�aszczy� si�. Zawaha� si� na chwil�, po czym odwr�ci� si� i ruszy� w przeciwn� stron�, zoboj�tnia�y pod wp�ywem obrzydzenia do samego siebie, kln�c pod nosem. Mniej wi�cej w dwie godziny p�niej przed jego domem zatrzyma� si� w�z policyjny. Breton, kt�ry stal w�a�nie w oknie, z ci�kim sercem pobieg� do drzwi. Za dwoma wywiadowcami o surowym spojrzeniu majaczy�o dw�ch policjant�w mundurowych. Jeden z wywiadowc�w pokaza� znaczek s�u�bowy. - Pan John Breton? Breton skin�� g�ow� nie mog�c doby� g�osu. Przepraszam ci�, Kate, pomy�la�, przepraszam ci� bardzo, wr�� tylko, a zaraz p�jdziemy na przyj�cie. - Porucznik Convery. Z Wydzia�u Zab�jstw. Czy mo�na wej��? - Prosz� bardzo - odpar� Breton g�ucho. Wprowadzi� ich do jadalni, z trudem opanowuj�c ch�� poprawienia poduszek na kanapie odruchem zak�opotanej gospodyni. - Nie wiem. jak mam to panu powiedzie�, panie Breton - zacz�� wolno Convery. Mia� pe�n� opalon� twarz i male�ki nos, kt�ry ledwie by�o wida� pomi�dzy szeroko rozstawionymi, b��kitnymi oczyma. - A o co chodzi, poruczniku? - Chodzi o pa�sk� �on�. Sz�a sama w nocy przez park i zosta�a napadni�ta. - Napadni�ta? - Breton poczu�, jak si� pod nim uginaj� nogi. - Ale gdzie ona jest teraz? Czy nic jej si� nie sta�o? Convery potrz�sn�� g�ow�. - Bardzo mi przykro, panie Breton, ale pa�ska �ona nie �yje. Breton opad� na krzes�o, a ca�y wszech�wiat wok� niego zacz�� si� unosi� i kurczy� jak komory ogromnego, nagle obna�onego serca. To moja wina, pomy�la�. To ja zabi�em moj� �on�. W pewnym momencie zda� sobie spraw�, �e drugi wywiadowca bierze Convery'ego na stron� i co� mu szepcze do ucha. W chwil� p�niej porucznik powiedzia�: - M�j kolega zwr�ci� mi uwag�, panie Breton, �e wyrazi�em si� zbyt pochopnie. Oficjalnie powinienem by� zawiadomi� pana, �e znaleziono cia�o kobiety, kt�ra, s�dz�c z dokument�w, mo�e by� pa�sk� �on�, ale spraw oczywistych nie lubi� owija� w bawe�n�. Wobec tego, �eby formalno�ci sta�o si� zado��: czy ma pan jaki� pow�d s�dzi�, �e cia�o kobiety lat oko�o dwudziestu pi�ciu, wysokiej, o w�osach czarnych z jasnymi pasemkami, w srebrnobl�kitnej sukni koktajlowej, kt�re znale�li�my w pobli�u wej�cia do parku miejskiego od strony Pi��dziesi�tej Alei, nie jest cia�em pa�skiej �ony? - Nie mam �adnego powodu tak s�dzi�. Dzi� wiecz�r wysz�a z domu tak w�a�nie ubrana. - Breton zamkn�� oczy. To moja wina; to ja zabi�em moj� �on�. - Pu�ci�em j� sam�. - Mimo to musimy mie� formaln� identyfikacj�. Je�li pan sobie �yczy, jeden z funkcjonariuszy zawiezie pana do kostnicy. - Nie potrzeba - odpar� Breton. - Tyle mog� zrobi� sam. Szuflada ch�odni wysun�a si� g�adko na dobrze naoliwionych �o�yskach kulkowych i na ten widok Bretonowi przysz�a do g�owy dziwna my�l: dobre urz�dzenie. Spojrza� na zimn� u�pion� twarz Kate i na kryszta�ki rosy u�o�one w luki wyznaczone lini� jej brwi. Zupe�nie mimo woli wyci�gn�� praw� r�k�, �eby jej dotkn��, ale zobaczy� czarne obw�dki smaru za w�asnymi paznokciami i zatrzyma� r�k� w p� ruchu. Ty jeste� bez skazy. Porucznik Corwery znalaz� si� na kraw�dzi jego pola widzenia, tak przecie� blisko, a jednocze�nie oddalony o tyle lat �wietlnych od niego, oddzielony bezmiarem pulsuj�cej, fluoryzuj�cej jasno�ci. - Czy to jest pa�ska �ona? - A kt� by to inny m�g� by�? - odpar� Breton dr�two. - Kto inny? W jaki� czas p�niej dowiedzia� si�, �e Kate zosta�a og�uszona, zgwa�cona i zak�uta. Bieg�y w medycynie s�dowej doda�, �e nie jest w stanie ustali� kolejno�ci, w jakiej dokonano tych trzech akt�w. Przez kilka dni za�atwiania bezsensownych formalno�ci Breton t�umi� w sobie skutecznie poczucie winy, zdawa� sobie jednak przez ca�y czas spraw�, �e jest bomb�, kt�rej zap�on zosta� ju� zapalony, �e jego obecne �ycie to nanosekundy poprzedzaj�ce eksplozj� ludzkiego szrapnela, jakim by� ostatnio. Kiedy wreszcie dosz�o do tej eksplozji, nazajutrz po pogrzebie Kate, przypomina�a wybuch ogl�dany na zwolnionej ta�mie filmowej. Breton znajdowa� si� w�a�nie w p�nocnej dzielnicy miasta i szed� bez celu ulic� pe�n� starych ruder. Panowa� ch��d i chocia� nie pada� deszcz, chodniki by�y mokre. W pobli�u jednego z naro�nik�w znalaz� czyste, nowe pi�rko i schyli� si�, �eby je podnie��. By�o w paski per�owoszare i bia�e. Zgubione pewnie przez ptaka w po�piesznym locie, przypomina�o mu, �e Kate te� nosi�a ubranie, jakby to by�o jej naturalne upierzenie. Rozejrza� si� za jakim� parapetem, �eby po�o�y� na nim pi�rko, niby znalezion� r�kawiczk�, i zobaczy� m�czyzn� w zniszczonych roboczych spodniach, u�miechaj�cego si� do niego z bramy. Upu�ci� pi�rko, kt�re wiruj�c i migaj�c upad�o na brudny beton, i nakry� je nog�. Nast�pna jego �wiadoma czynno�� mia�a miejsce w pi�� tygodni p�niej: le��cy w szpitalu Breton otworzy� oczy. Okresu poprzedzaj�cego ten fakt nie mo�na by nawet nazwa� straconym z jego punktu widzenia, by� on jednak tak zm�cony i zniekszta�cony jak obraz ogl�dany przez mro�one szk�o, ca�y czas bowiem Breton pi�, znieczulaj�c si� czystym spirytusem i zaw�aj�c w ten spos�b granice �wiadomo�ci. Ale gdzie� w mg�awicy tego zmieniaj�cego si� jak w kalejdoskopie �wiata zrodzi�a si� my�l, kt�ra jego rozgor�czkowanemu umys�owi wyda�a si� genialnie prosta. Policja mu powiedzia�a, �e psychopat�, kt�ry pope�ni� morderstwo, bardzo trudno odnale��. W tym przypadku nadzieja jest szczeg�lnie nik�a. Je�eli puszcza kobiet� sam� w nocy do parku, to czego si� w�a�ciwie spod