548

Szczegóły
Tytuł 548
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

548 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 548 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

548 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Brian W. Aldiss Wiosna Helikonii Gdzie� liczne czyny m��w �wczesnych si� podzia�y, �e nie zakwit�y nigdzie na wiecznych pomnikach chwa�y? Tymczasem �wiat naprawd� to jeszcze istny m�odzik I my�l�, �e niedawno dopiero si� narodzi�. Wiele umiej�tno�ci powstaje coraz nowych, Inne si� ulepszaj�. Patrz - w sprz�cie okr�towym Ile� zmian! A muzyka - jak�e jest jeszcze m�oda! Oto nauk� nasz� niedawno ludziom poda� Mistrz nasz, a ja dopiero w�r�d Rzymian jestem pierwszy. Co j� wyjawiam s�owem pi�knych ojczystych wierszy... Lukrecjusz O naturze wszechrzeczy, 55 p. n. e. Prolog: JULI O tym, jak Juli, syn Alechawa, przyby� do miejsca zwanego Oldorando, gdzie jego potomkowie mieli mno�y� si� szcz�liwie z nastaniem lepszych dni. Juli by� ju� prawie doros�ym, siedmioletnim m�czyzn�, kiedy u boku ojca przycupn�� pod sk�rami na skraju pustkowi nawet w�wczas znanych jako Kampanniat. Z p�ytkiej drzemki wyrwa�o go szturchni�cie �okciem w �ebra i ochryp�y g�os Alechawa: - Wicher wstaje. Wicher d�� z zachodu przez trzy dni, nios�c �nieg i lodowe okruchy od dalekich Barier. Przeistaczaj�c wszystko w bia�obur� �m�, nape�nia� �wiat pot�nym wyciem, jakim� potwornym krzykiem, nie do zniesienia dla cz�owieka. Gra�, na kt�rej koczowali, niewielk� tworzy�a os�on� przed furi� �ywio�u; ojcu z synem nie pozosta�o nic innego, jak zakopa� si� pod sk�rami, gdzie na zmian� to przysypiali, to �uli po kawa�ku w�dzonej ryby, podczas gdy nad nimi przewala�a si� nawa�nica. Wicher usta� i pojawi�y si� p�atki �niegu; rozta�czony puch zasypywa� ja�owy pejza�. Co prawda �owcy bawili w tropikach, wi�c Freyr sta� wysoko, ale jakby przymarzni�ty do niebosk�onu. Nad g�owami ludzi falowa�y jego promienie podobne z�otym zas�onom, kt�rych fr�dzle zdawa�y si� tyka� ziemi, fa�dy za� wznosi�y si� coraz wy�ej i wy�ej, gin�c w o�owiowym zenicie nieba. Niewiele dawa�y �wiat�a i ani odrobiny ciep�a. Ojciec i syn powstali instynktownie, przeci�gaj�c si�, przytupuj�c, zabijaj�c gwa�townie r�ce o p�kate jak beczki tu�owie. Nic nie m�wili. Nie by�o o czym. Zamie� przesz�a. Wiedzieli, �e trzeba im czeka� dalej. �e wkr�tce nadejd� jajaki. �e wtedy sko�czy si� czekanie. Wszelka rze�ba falistego terenu przepad�a pod okryw� �niegu i lodu. Wzg�rza za plecami dw�jki ludzi r�wnie� nikn�y w bia�ej pow�oce. Tylko hen na p�nocy majaczy�a ciemna, pos�pna szarzyzna tam, gdzie niebo jak posiniaczone rami� opada�o na spotkanie morza. Jednak oczy ludzi uporczywie spogl�da�y na wsch�d. Przez pewien czas przytupywali i zabijali r�ce, a� powietrze wok� nich wype�ni�o si� k��bami pary z oddech�w, po czym ponownie zalegli pod namiotem. Alechaw u�o�y� si� wsparty opatulonym w futro �okciem o ska��, dzi�ki czemu m�g� wbi� g��boko kciuk w zag��bienie lewego policzka, z�o�y� na nim ci�ar g�owy i os�oni� oczy czterema zagi�tymi palcami w r�kawicy. Syn wyczekiwa� z mniejsz� cierpliwo�ci�. Wierci� si�, jakby go gryz�y szwy futra. Ani ojciec, ani syn nie byli stworzeni do tego rodzaju �ow�w. Z dziada pradziada chadzali w Bariery na nied�wiedzia. Lecz lodowaty dech z podniebnych, nieprzebytych, wichrowych krtani Barier zegna� ich wraz z chor� Ones� w d�, na cieplejsze niziny. Tote� Juli odczuwa� niepok�j i podniecenie. Jego z�o�ona chorob� matka, siostra oraz rodzina matki znajdowali si� o par� mil st�d, wujowie jeszcze dalej, na ryzykownej wyprawie w zamarzni�te morze, z saniami i oszczepami o ko�cianych grotach. Juliego po�era�a ciekawo��, jak te� sobie radz� podczas parodniowej wichury, a mo�e w�a�nie w tej chwili ucztuj�, gotuj�c ryby albo kawa�y foczego mi�sa w br�zowym kocio�ku matki. Wspomnia� aromat mi�sa w ustach, chropowato�� zmieszanej ze �lin� papki w prze�yku, smak... Od tych my�li zaburcza�o mu w pustym brzuchu. - Patrz tam! - Ojcowski �okie� wrazi� mu si� w biceps. Stromy wa� o�owianych chmur wyp�yn�� raptownie na niebo przes�aniaj�c Freyra, zasnuwaj�c cieniem ziemi�. U podn�a skarpy, na kt�rej przywarowali, rozpo�ciera�a si� wielka, skuta lodem rzeka - Juli wiedzia�, �e zwano j� Vark. Przykryta by�a tak grub� warstw� �niegu, �e dopiero przechodz�c przez ni� odgadli, �e maj� pod sob� rzek�. Brn�c po kolana w puchowej zaspie us�yszeli cichutkie dzwonienie pod butami: Alechaw zatrzyma� si� i przytkn�wszy oszczep grotem do lodu, a tylcem do ucha, nas�uchiwa� mrocznego nurtu wody gdzie� g��boko spod lodu. Niewyra�ne zarysy pag�rk�w znaczy�y przeciwleg�y brzeg Varku, gdzieniegdzie upstrzony czarnymi plamami zwalonych drzew, na po�y przysypanych �niegiem. Za nim bia�a pustynia bieg�a hen ku brunatnej linii wyrzynaj�cej si� z pos�pnych kurtyn wschodniej dali nieba. Mru��c oczy Juli wpatrywa� si� w t� lini� i wpatrywa�. Oczywi�cie ojciec mia� racj�. Ojciec zawsze mia� racj�. Serce mu ros�o, �e to on jest Juli, syn Alechawa. Sz�y jajaki. Niebawem rozr�nili pierwszy szereg zwierz�t id�cych zbit�, sze- rok� �aw�, poprzedzan�, jak dzi�b statku, fal� �niegu, kt�ry pryska� spod chwackich kopyt. Sz�y ze spuszczonymi �bami, a za nimi nast�pne i nast�pne, bez ko�ca. Juliemu wydawa�o si�, �e spostrzeg�y jego i ojca i �e wal� prosto na nich. Zerkn�� trwo�liwie na Alechawa, kt�ry ostrzegawczo podni�s� palec. - Czekaj. Juli dygota� pod swym nied�wiedzim futrem. Nadchodzi�o jedzenie, tyle jedzenia, �e mogliby si� naje�� do syta wszyscy co do jednego cz�onkowie wszystkich plemion, kt�rym kiedykolwiek ja�nia� Freyr z Ba-taliks� czy te� u�miech Wutry. W miar� zbli�ania si� stada sun�cego r�wnym tempem, zbli�onym do szybkiego kroku cz�owieka, Juli pr�bowa� uzmys�owi� sobie jego ogrom. Bia�op�owe grzbiety maszeruj�cych zwierz�t wype�ni�y ju� po�ow� krajobrazu, a wci�� nowe wy�ania�y si� spoza wschodniego horyzontu. Kt� wiedzia�, co kryje si� w tamtej stronie, jakie tajemnice, jaka groza? Ale i tak nie mog�o tam by� nic gorszego od Barier, od ich �cinaj�cego krew mrozu, od owej rzygaj�cej law� po dymi�cym stoku, olbrzymiej czerwonej paszczy, kt�ra mign�a kiedy� Juliemu w�r�d k��bowiska gnanych wichrem chmur. Mo�na ju� by�o oceni� na oko, �e �ywa lawina zwierz�t nie sk�ada si� z samych jajak�w. W ich mrowiu tkwi�y gromadki wi�kszych stworze�, g�ruj�c niczym bloki skalne nad ruchom� r�wnin�. Te wi�ksze zwierz�ta przypomina�y jajaki; taka sama wyd�u�ona czaszka, uzbrojona po obu stronach w zgrabne, zakr�cone rogi, taka sama kud�ata grzywa, opadaj�ca na zmierzwion� sier��, taki sam garb na grzbiecie, bli�ej zadu. Za to wzrostem przewy�sza�y jajaki o po�ow�. By�y to olbrzymie bijajaki, pot�ne stworzenia, zdolne unie�� na grzbiecie dw�ch ludzi, jak powiedzia� Juliemu jeden z wuj�w. Jako trzecie pl�ta�y si� w tej gromadzie gunandu. Wsz�dzie ha obrze�ach stada Juli dostrzega� ich stercz�ce szyje. Podczas gdy chmara jajak�w oboj�tnie par�a naprz�d, gunandu harcowa�y nerwowo po flankach, kr�c�c ma�ymi g��wkami na d�ugich szyjach. Najbardziej widoczne by�y ich wielgachne uszy, kt�rymi strzyg�y na wszystkie strony, nas�uchuj�c wszelkich podejrzanych odg�os�w. Para n�g, niczym wielkie t�oki, nap�dza�a okryty d�ugow�osym futrem tu��w tego pierwszego dwuno�nego zwierz�cia, jakie zobaczy� Juli. Gunandu porusza�y si� dwakro� szybciej ni� jajaki i bijajaki, przemierza�y dwakro� wi�kszy dystans, jednak nie od��czaj�c ani na chwil� od gromady. Pot�ny, g�uchy, nie milkn�cy �oskot poprzedza� nadej�cie stada. Le��cy u boku ojca Juli bardziej odgadywa� ni� wypatrzy� z ukrycia te trzy gatunki. Zwierz�ta zlewa�y si� bowiem ze sob� w pstr� mozaik� �wiat�a i cieni. Czarny wa� chmur nadci�ga� szybciej ni� stado i ca�kowicie przes�oni� ju� Bataliks�: dzielna stra�niczka zn�w pozostanie niewi^^^ha przez wiele dni. Po ziemi sun�� rozfalowany �ywy dywan, w kt�rym �cie�ki pojedynczych zwierz�t gin�y jak pr�dy w rw�cej rzece. Jeszcze bardziej skrywaj�c zwierz�ta wisia� nad nimi tuman powsta�y z potu, ciep�a i drobnych skrzydlatych insekt�w, zdolnych mno�y� si� jedynie w cieple tego stada krzepkokopytnych. Oddychaj�c szybciej Juli ponownie wyt�y� wzrok i oto pierwsze szeregi stworze� dociera�y ju� do otulonych �niegiem brzeg�w Varku. By�y blisko, coraz bli�ej, ca�y �wiat by� jednym niepowstrzymanym tabunem zwierz�t. Rzuci� ojcu b�agalne spojrzenie. Alechaw dostrzeg� ruch g�owy syna, lecz wpatrywa� si� przed siebie nieporuszony, zaciskaj�c z�by, zmru�ywszy od zimna oczy pod krzaczastymi brwiami. - Le� - rozkaza�. �ywa fala rozpe�z�a si� brzegiem rzeki, wezbra�a, run�a na niewidoczny l�d. Niekt�re stworzenia, doros�e niezdary i rozbrykane �rebaki, potyka�y si� o ukryte pnie drzew, jak oszala�e wierzgaj�c d�ugimi nogami, dop�ki nie stratowa�a ich lawina kopyt. Wida� ju� by�o poszczeg�lne sztuki. Nisko opuszczone �by. Wytrzeszczone �lepia w obw�dkach szronu. Grube, zielonkawe sople �liny u pysk�w. Para buchaj�ca z rozd�tych chrap osiada�a lodem na kud�atych czo�ach. Wi�kszo�� zwierz�t by�a w op�akanym stanie - brn�y w mozole, uwalane b�otem, odchodami i krwi�, z sier�ci� zwisaj�c� w lu�nych str�kach, podartych rogami s�siad�w na strz�py. Zw�aszcza bijajaki z olbrzymimi pag�rami szarych kud��w na k��bach, jakby �wiadome, �e przed nimi czai si� co� gro�nego, ku czemu zmierzaj� nieuchronnie, z jakim� t�umionym niepokojem sz�y w morzu pomniejszych krewniak�w, wywracaj�c �lepiami na ka�dy kwik tych, kt�je pada�y. Horda przekracza�a zamarzni�t� rzek�, ubijaj�c kopne �niegi. Odg�osy wyra�nie dolatywa�y dw�ch czatownik�w; odg�osy nie tylko kopyt, ale i chrapanie; nie milkn�cy ch�r st�kni��, parskni�� i prychni��, trzaskanie rogu o r�g, furkot uszu strzepuj�cych uparte gzy. Trzy bijajaki, bark w bark, zesz�y na l�d, kt�ry p�k� z ostrym, dono�nym trzaskiem. Kawa�y kry metrowej prawie grubo�ci stan�y nad toni� d�ba pod ci�arem pr�cych na o�lep zwierzak�w. Jajaki ogarn�a panika. Te na rzece usi�owa�y rozbiec si� we wszystkie strony. Wiele potyka�o si� i ju� nie podnosi�o spod nawa�y towarzyszy. Szczelina ros�a. Szara, nieposkromiona woda trysn�a w powietrze - bystra, lodowata rzeka wci�� �y�a. Rwa�a, kot�owa�a si� i pieni�a, jakby uradowana wolno�ci�, zwierz�ta za� ton�y w jej nurcie, rycz�c, z otwartymi pyskami. Nic nie mog�o powstrzyma� nadci�gaj�cych zwierz�t. Stanowi�y �ywio� na r�wni z rzek�. Nap�ywa�y niestrudzenie przykrywaj�c pad�ych 10 wsp�braci, przykrywaj�c �wie�o otwarte w Varku rany, wype�niaj�c je mas� cia�, a� wreszcie zala�y drugi brzeg. Teraz Juli podni�s� si� na kolana i z ogniem w oczach potrz�sn�� ko�cianym oszczepem. Ojciec chwyci� go za rami� i przygni�t� do ziemi: - Patrz, durniu, fagory - rzek� zmierzywszy syna w�ciek�ym, pe�nym wzgardy spojrzeniem i wyci�gni�tym oszczepem wskaza� niebezpiecze�stwo. Wstrz��ni�ty Juli zn�w przypad� do ziemi, wystraszony gniewem ojca nie mniej ni� my�l� o fagorach. Stado jajak�w t�oczy�o si� wok� ich ska�y, przep�ywaj�c z obu stron jej zwietrza�ego podn�a. Brz�cz�ce nad nerwowo rozedrganymi grzbietami muchy i tn�ce insekty spowi�y teraz chmur� i Alechawa, i Juliego, kt�ry wytrzeszczy� oczy, aby w tym tumanie dojrze� fagory. Pocz�tkowo nic nie zobaczy�. Jak okiem si�gn�� wida� by�o jedynie �yw�, kud�at� lawin�, wprawion� w ruch si�ami nieodgadnionymi przez cz�owieka. Otuli�a zamarzni�t� rzek�, otuli�a brzegi, otuli�a szary �wiat po daleki horyzont, wsuwaj�c si� tam pod bure chmury jak koc pod poduch�. Wessa�a setki tysi�cy zwierz�t, nad kt�rymi k��liwe muchy zawis�y czarn�, bezkresn� mg�awic�. Alechaw �ci�gn�� syna w d� i krzaczast� brwi� wskaza� jaki� punkt w lewo. Na p� ukryty pod s�u��c� im za namiot sk�r� Juli wlepi� spojrzenie we wskazan� stron�. Dwa ogromne bijajaki kroczy�y prosto na ich stanowisko obserwacyjne. Pot�ne, poro�ni�te bia�ym w�osem barki niemal si�ga�y skalnego ganku. Juli zdmuchn�� muszki sprzed oczu i bia�e kud�y okaza�y si� kud�ami fagor�w. Cztery fagory, po dwa na grzbiecie ka�dego bijajaka, kurczowo czepia�y si� sier�ci swoich wierzchowc�w. Jak m�g� nie zauwa�y� ich wcze�niej. Cho� stopione z ogromnymi rumakami, prezentowa�y �wiatu but� tych, co jad�, gdy inni maszeruj�. Jak przyro�ni�te do grzbiet�w bijajak�w, fagory zwr�ci�y pos�pne, bycze twarze ku wy�ynie w dali, gdzie stado zatrzyma si� na popas. Pod wygi�tymi do g�ry rogami �wieci�y oczy. Co rusz kt�ry� wysuwa� bia�y mlecz i zapuszczaj�c go w szczeliny pot�nych nozdrzy wymiata� dokuczliwe muszki. Niezgrabne g�owy siedzia�y na cielskach w ca�o�ci poro�ni�tych d�ugim bia�ym w�osem. Fagory by�y bia�e od st�p do g��w - z wyj�tkiem r�owo-szkar�atnych oczu. Jecha�y na bijajakach, jakby stanowi�y z nimi jedno. Za ich plecami buja�y si� prymitywne sk�rzane juki z pa�kami i innym or�em. Wyczulony ju� na zagro�enie Juli dostrzeg� inne fagory. Jedynie uprzywilejowani jechali wierzchem. Fagorze posp�lstwo w�drowa�o na piechot�, dotrzymuj�c kroku zwierz�tom. W napi�ciu, nie o�mielaj�c si� nawet sp�dzi� much z powiek, Juli dojrza� grupk� czterech fagor�w prze- chodz�cych kilka metr�w od miejsca, gdzie le�a� z ojcem. Bez trudu wrazi�by oszczep mi�dzy �opatki id�cego na czele, gdyby Alechaw rzuci� taki rozkaz. Ze szczeg�lnym zainteresowaniem patrzy� na mijaj�ce go rogi, para za par�. Chocia� w nik�ym �wietle wygl�da�y na g�adkie, wewn�trzna i zewn�trzna kraw�d� ka�dego rogu by�a ostra od nasady po szpic. Du�o by da� za jeden taki r�g. W dzikich ost�pach Barier rogi fagor�w s�u�y�y za bro�. W�a�nie z ich powodu uczeni m�owie w odleg�ych miastach, kryj�cych si� po zacisznych dolinach, nazwali fagory ras� ancipit�w: gatunkiem obosiecznych ostrzy. Ancipita na czele niezmordowanie wyci�ga� nogi. Z braku normalnego stawu kolanowego jego krok wydawa� si� nienaturalny. Fagor maszerowa� jak automat, zapewne od wielu ju� d�ugich mil. Odleg�o�� nie stanowi�a �adnej przeszkody. Typowym dla fagor�w zwyczajem d�ug�, wysuni�t� do przodu g�ow� zwiesi� mi�dzy barkami. Do ka�dego ramienia mia� przypi�ty rzemieniem, skierowany na zewn�trz, r�g zako�czony metalowym bolcem. Tymi rogami m�g� odsuwa� od siebie zwierz�ta, kt�re podesz�y za blisko. Poza tym nie mia� broni, tyle �e jeden z jajak�w wi�z� tobo�ek z jego dobytkiem, w sk�ad kt�rego wchodzi�y w��cznie i my�liwski harpun. S�siednie zwierz�ta chc�c nie chc�c d�wiga�y baga�e innych fagor�w z tej gromadki. Za przyw�dc� pod��a�y jeszcze dwa samce, jak si� zdawa�o Juliemu, oraz samica - l�ejszej budowy, z przytroczon� do pasa torb�. Pod d�ugim, bia�ym w�osem majta�y jej si� r�owawe wymiona. Na ramionach nios�a ma�e, niepewnie uczepione sier�ci matczynej szyi, z g�ow� z�o�on� na jej g�owie i z zamkni�tymi oczami. Pag�rka st�pa�a machinalnie, jakby w transie. Mo�na by�o tylko snu� domys�y, ile ju� dni idzie tak z towarzyszami, czy z jak daleka. Przeci�ga�y kolejne fagory, z rzadka rozsiane po obrze�ach stada. Zwierz�ta nie zwraca�y na nie uwagi, pogodziwszy si� z nimi jak z gzami, nie maj�c wyboru..�oskotowi bij�cych o ziemi� kopyt towarzyszy�o sapanie, rz�enie i puszczanie wiatr�w. I jeszcze jeden d�wi�k. Fagor wiod�cy ma�y oddzia�ek wydawa� jakie� pomruki czy warkni�cia, jazgotliwe tony r�nej wysoko�ci, modulowane drgaj�cym j�zykiem, by� mo�e dla podniesienia na duchu prowadzonej przez niego tr�jki. Ten odg�os nape�nia� Juliego przera�eniem. Wkr�tce ucich� w miar� oddalania si� czw�rki fagor�w. Dalsze zwierz�ta, a potem dalsze fagory p�yn�y nieprzerwanie, niepowstrzymanie. Juli z ojcem, pluj�c muszkami od czasu do czasu, le�eli bez ruchu i czekali odpowiedniej chwili, �eby uderzy� i zdoby� potrzebne im jak nigdy dot�d mi�so. Przed zachodem s�o�ca zerwa� si� znowu wicher, tak jak poprzednio wiej�c od lodowatych czap Barier prosto w pyski w�drownej armii. 12 Ci�gn�ce w jej szeregach fagory maszerowa�y z opuszczonymi g�owami, z oczami jak szparki, a z k�cik�w ich ust rozpryskiwa�y si� d�ugie stru�ki �liny, zamarzaj�c im na piersiach, jak zamarza ci�ni�te na l�d sad�o. �wiat spos�pnia�. Wutra, b�g niebios, zwin�� kurtyny �wiat�o�ci i spowi� swoje kr�lestwo w ca�un chmur. Pewnie przegra� kolejn� bitw�. Freyr wyjrza� spod tej ciemnej zas�ony, kiedy dotyka� ju� horyzontu. Pasma chmur podwin�y si�, ods�aniaj�c z�ote popio�y, w kt�rych �arzy� si� stra�nik. Dziarsko �wieci� nad pustkowiem, male�ki, lecz pe�en blasku, �wieci� mocniej i bardziej o�lepiaj�co ni� jego gwiezdna druhna Bataliksa, mimo �e mia� trzy razy mniejsz� tarcz�. Pogr��y� si� w �onie ziemi i znikn��. Nasta� p�dzie�, kt�ry przewa�a� latem i jesieni� i kt�ry stanowi� bodaj�e jedyn� r�nic� mi�dzy tymi porami roku a jeszcze sro�szymi miesi�cami. P�dzie� zala� nocne niebo m�tn� po�wiat�. Jedynie na Nowy Rok Bataliksa z Freyrem wschodzi�y razem. Obecnie p�dzi�y samotny �ywot, cz�sto skryte w�r�d chmur, stanowi�cych k��by dymu z po�ogi wojennej Wutry. Z tego, jak dzie� przechodzi� w p�dzie�, Juli wr�y� pogod�. Smagaj�ce wiatry wyczaruj� niebawem �nieg swymi podmuchami. Przypomnia�a mu si� rymowanka �piewana w praolonecie, j�zyku magii, rzeczy minionych, czerwonych ruin, j�zyku katastrofy, pi�knych kobiet, olbrzym�w i obfito�ci po�ywienia, j�zyku niedost�pnego wczoraj. Rymowanka o�y�a w dusznych jaskiniach Barier: Wutra w n�|dzy Freyra zw�dzi, Nas w dymie uw�dzi. Jakby w odpowiedzi na zmian� jasno�ci mrowie jajak�w przebieg�o powszechne dr�enie i wszystkie naraz stan�y. Post�kuj�c k�ad�y si� tak jak sta�y na udeptanej ziemi, podwijaj�c nogi pod siebie. U przeogromnych bijajak�w by�oby to niemo�liwe. Pozosta�y na nogach tam, gdzie im wypad�o, uszami os�aniaj�c oczy. Poszczeg�lne grupki fagor�w skupia�y si� dla towarzystwa; wi�kszo�� najzwyczajniej leg�a oboj�tnie na ziemi i tak zapad�a w sen, plecami wparta w boki znieruchomia�ych jajak�w. Posn�o wszystko. Dwie postacie, rozp�aszczone na skalnym wyst�pie, naci�gn�y sk�rzan� os�on� na g�owy i drzema�y o pustych brzuchach, ukrywszy twarze w skrzy�owanych ramionach. -Spa�o wszystko opr�cz chmary tn�cych i ss�cych insekt�w. Istoty zdolne do marze� sennych przedziera�y si� przez senne zwidy, kt�re przyni�s� p�dzie�. Kto�, kto by po raz pierwszy spojrza� na ten ca�y obraz pozbawiony cieni, za to pe�en nie- 13 odst�pnej niedoli, wzi��by go nie tyle za wizerunek �wiata, co scen� oczekiwania na formalny akt stworzenia. W tym stanie zupe�nego bezruchu co� pocz�o ruch na niebie, chyba nie�pieszniej od rozkwitania zorzy, kt�ra uprzednio zawis�a nad scen�. Od strony morza nadlecia�o samotne marzysko, szybuj�c w powietrzu kilka metr�w nad le��c� pokotem mas� �ywych istot. Z wygl�du by�o tylko wielkim skrzyd�em, rozjarzonym czerwieni� jak �ar dogasaj�cego ogniska, bij�cym z ospa�� jednostajno�ci�. Zwierz�ta drga�y i rzuca�y si�, kiedy nad nimi przelatywa�o. Przefrun�o nad ska��, na kt�rej le�a�y dwie istoty ludzkie, Juli z ojcem, tak jak jajaki, drgali i rzucali si� we �nie, pod wp�ywem dziwnych wizji. Po czym zjawa odlecia�a samotnie w stron� g�r na po�udniu, zostawiaj�c za sob� ogon czerwonych iskier, kt�re gas�y w powietrzu jak jej echa. Po jakim� czasie zwierz�ta obudzi�y si� i podnios�y na nogi. Strzepn�y uszami, krwawi�cymi po gzich umizgach, i zn�w ruszy�y naprz�d. Ruszy�y i bijajaki, i biegaj�ce tam i z powrotem gunandu. Ruszy�y fagory. Przebudzeni ludzie przygl�dali si� ich odej�ciu. Przez ca�y drugi dzie� ci�gn�a wielka procesja i szala�a zamie�, oblepiaj�c zwierz�ta �niegiem. Pod wiecz�r, gdy wicher gna� strz�py chmur po niebie, a mr�z ci�� jak n�, Alechaw dostrzeg� ty�y stada. Nie by�y tak zwarte jak czo�o. Maruderzy wlekli si� w ogonie rozci�gni�ci na par� mil za stadem. Niekt�re zwierz�ta kula�y, inne rz�zi�y bole�nie. Za nimi i po bokach przemyka�y pod�u�ne puszyste stworzenia, czyhaj�ce tylko na okazj�, �eby capn�� za p�cin� i powali� ofiar� na ziemi�. Ostatnie fagory wcze�niej min�y skaln� p�k�. Nie sz�y w ogonie, czy to z szacunku dla szoruj�cych brzuchami po �niegu drapie�nik�w, czy dlatego, �e trudno by�oby maszerowa� po tak stratowanym terenie, przez g�ry �ajna. Teraz wsta� i ojciec, kiwaj�c na syna. Odstawszy chwil� z oszczepami w gar�ciach, ze�lizn�li si� na r�wny grunt. - Bardzo dobrze - powiedzia� Alechaw. �nieg us�any by� padlin�, zw�aszcza nad brzegami Varku. �cierwa potopionych zwierz�t zatka�y wyrw� w lodzie. Z tych, kt�re leg�y na ziemi�, by odpocz��, wiele zamarz�o na �mier� i zd��y�o ju� obr�ci� si� w l�d. Prze�wieca�y teraz jako czerwone j�dra bry� lodu, nie do rozpoznania po przej�ciu zamieci. Z rado�ci, �e mo�e rozprostowa� nogi, m�ody Juli pop�dzi� susami, wydzieraj�c- si� na ca�e gard�o. Dopad� rzeki i przeskakuj�c lekkomy�lnie z jednej bezkszta�tnej bry�y lodu na drug�, �mia� si� i wymachiwa� r�kami. Ojciec ostro przywo�a� go do siebie i wskaza� na l�d. Kr��y�y pod nim niewyra�ne czarne kszta�ty, niepe�ne kontury 14 w warkoczach p�cherzyk�w powietrza. Smu�y�y szkar�atem m�tny �ywio�, uwijaj�c si� na podlodowej biesiadzie wydanej na ich cze��. Powietrzem przybywali inni drapie�cy, wielkie bia�e ptaszyska nadlatuj�ce ze wschodu i ponurej p�nocy. Siada�y z ci�kim �opotem i wspania�ymi dziobami ku�y lodow� skorup�, dobieraj�c si� do mi�sa. Napycha�y �o��dki, utkwiwszy w �owcy i jego. synu �renice pe�ne ptasiego wyrachowania. Lecz Alechaw nie traci� na nie czasu. Przyzwa� Juliego i skierowa� si� na miejsce, gdzie stado wpad�o mi�dzy zwalone pnie; po drodze krzycza� i wymachiwa� oszczepem, �eby odp�dzi� drapie�niki. Tu mieli �atwy dost�p do martwych zwierz�t. Cho� stratowane, zachowa�y jeden nie naruszony fragment anatomii - czaszki. Im to Alechaw po�wi�ci� uwag�. Podwa�a� no�em martwe szcz�ki i zr�cznie wycina� grube ozory. Krew skapywa�a mu z nadgarstk�w w �nieg. Juli tymczasem wdrapa� si� pomi�dzy pnie drzew i nazbiera� drewna. Spod zwalonego pnia odgarn�� nog� �nieg, zyskuj�c os�oni�ty do�ek, w kt�rym m�g� roznieci� niewielkie ognisko. W ci�ciw� ma�ego �uku wkr�ci� zaostrzony patyk, kt�rym zacz�� obraca� to w jedn�, to w drug� stron�. Pr�chno zatli�o si�. Podmucha� delikatnie. Wystrzeli� male�ki p�omyczek, taki sam, jaki cz�sto o�ywa� pod magicznym tchnieniem Onesy. Kiedy ogie� rozpali� si� na dobre, Juli umie�ci� na nim sw�j br�zowy kocio�ek, nape�ni� go �niegiem i dosypa� soli ze sk�rzanego kapciucha wszytego w futro. By� got�w, kiedy ojciec przyni�s� nar�cze �liskich ozor�w i wrzuci� je do kocio�ka. Cztery ozory dla Alechawa, trzy dla Juliego. Jedli pomrukuj�c z zadowolenia, a Juli stara� si� uchwyci� spojrzenie ojca i u�miechem okaza� rado��, lecz Alechaw �u� z marsem na czole i wzrokiem utkwionym w stratowany �nieg. Mieli przed sob� huk roboty. Jeszcze nie sko�czyli jedzenia, gdy Alechaw podni�s� si� i kopniakiem rozrzuci� �ar ogniska. �cierwojady poderwa�y si� w jednej chwili, by zaraz si��� z powrotem do swej uczty. Juli opr�ni� kocio�ek i przytroczy� go do pasa. Znajdowali si� niemal u zachodniego kresu w�dr�wki ogromnego stada zwierz�t. Tu na wy�ynie zwierz�ta b�d� wygrzebywa� spod �niegu porosty i �erowa� na zielonych -kosmykach brodatego mchu, kt�ry otula� modrzewiowe lasy. Tutaj te�, na niewielkim p�askowy�u, na cz�� zwierz�t przyjdzie czas rozwi�zania i wydadz� na �wiat m�ode. W szarawym �wietle dnia Alechaw z synem zd��ali do tego w�a�nie, odleg�ego o nieca�� mil�, p�askowy�u. W oddali widzieli ci�gn�ce w t� sam� stron� inne grupki �owc�w, kt�rzy �wiadomie ignorowali nawzajem swoj� obecno��.. Juli zauwa�y�, �e jedynie ich wyprawa liczy zaledwie dw�ch ludzi; tak� kar� p�aci� r�d za pochodzenie z Barier, nie z r�wnin. Im wszystko przychodzi�o z wi�kszym trudem. 15 Zgi�ci we dwoje wspinali si� na pochy�o��. Szlak usiany by� otoczakami, pozosta�o�ci� po staro�ytnym morzu, kt�re ongi� ust�pi�o przed nacieraj�cym zimnem - lecz oni nic nie wiedzieli i nic nie chcieli wiedzie� o tych sprawach; dla Alechawa i jego syna liczy� si� dzie� dzisiejszy. Na skraju p�askowy�u, os�oniwszy oczy przed k��liwym zimnem, zatrzymali si� przepatruj�c teren. Wi�kszo�� stada odesz�a. Jedynym �ladem po �wawych jeszcze szeregach by�y sporadyczne roje insekt�w w powietrzu i dusz�cy smr�d. Na p�askowy�u pozosta�y tylko te osobniki, kt�rym przysz�o urodzi� m�ode. Opr�cz jajak�w by�y w�r�d nich i mizer-v niejsze gunandu, i masywne cielska olbrzymich bijajak�w. Le�a�y pokotem na rozleg�ej przestrzeni, martwe lub prawie martwe, z rzadka jeszcze robi�ce bokami. Jaka� obca grupa �owc�w podchodzi�a do konaj�cych zwierz�t. Chrz�kn�wszy, Alechaw skr�ci� w stron� k�py po�amanych sosen, pod kt�r� le�a�o kilka jajak�w. Juli stan�� nad jednym i przygl�da� si�, jak ojciec zabija bezradne zwierz�, i tak ju� jedn� nog� na szarych ��kach wieczno�ci. Podobnie jak jego olbrzymi krewniak bijajak oraz gunandu, jajak by� nekrorodny - rodzi� tylko poprzez w�asn� �mier�. Ka�dy osobnik by� hermafrodyt� - raz samcem, raz samic�. Zwierz�ta te mia�y zbyt prymitywn� budow�, by posiada� takie organy ssak�w, jak jajniki i macice. Po sparzeniu, ze wstrzykni�tej spermy wewn�trz ciep�ych cia� rozwija�y si� male�kie niby-larwy, kt�re rosn�c po�era�y �o��dek �ywiciela. A� wreszcie przychodzi� moment, w kt�rym larwy jajaka dociera�y do g��wnej t�tnicy. W�wczas, niczym nasiona na wietrze, rozprzestrzenia�y si� po ca�ym organizmie rodzicielki, w kr�tkim okresie powoduj�c jej zgon. Nast�powa�o to nieuchronnie z chwil� dotarcia wielkich stad do p�askowy�u, u kresu ich w�dr�wek na zach�d. I tak od stuleci. W�a�nie gdy Alechaw z Julim stan�li nad zwierzakiem, jego brzuch oklap� jak stary worek. Jajak podrzuci� �bem i skona�. Rytualnym zwyczajem Alechaw przebi� go oszczepem. Obaj z synem ukl�kli w �niegu i no�ami rozpruli mu brzuch. W �rodku by�y larwy - tak ma�e, �e prawie niewidoczne, za to w masie cudownie smakowite i bardzo po�ywne. Lekarstwo dla chorej Onesy. Larwy gin�y na mrozie, pozostawione w spokoju �y�yby bezpiecznie pod sk�r� �ywiciela. W swoim ma�ym, mrocznym �wiecie po�era�y si� nawzajem bez skrupu��w, staczaj�c krwawe boje po aortach i t�tnicach. Zwyci�zcy ro�li w kolejnych metamorfozach, powi�kszaj�c swoje rozmiary i zmniejszaj�c szeregi. W ko�cu dwa czy mo�e trzy male�kie, chy�e jaja-czki wy�oni�yby si� z gardzieli lub odbytnicy, staj�c oko w oko z wyg�odzonym �wiatem. Narodziny te nast�pi�yby w sam� por�, by m�ode usz�y �mierci przez stratowanie, kiedy stada poma�u �ci�ga�y na p�askowy�, sta- 16 nowi�cy punkt zborny przed ich powrotn� w�dr�wk� na p�nocny wsch�d, ku dalekiemu Chatce. Rozrzucone po p�askowy�u, w�r�d jednocze�nie rodz�cych i konaj�cych zwierz�t, stercza�y pot�ne s�upy z kamienia. Wbili je tutaj przedstawiciele dawniejszej rasy ludzi. Wyciosano na nich proste god�o: ko�o czy te� ko�o z mniejszym k�kiem w �rodku. Od �rodkowego k�ka do ko�a zewn�trznego rozchodzi�y si� w przeciwne strony dwa wygi�te w �uk promienie. Nikt z obecnych na tym wyrze�bionym przez morskie fale p�askowy�u, ani zwierz�ta, ani �owcy, nie zwraca� najmniejszej uwagi na zdobne s�upy. JuJi by� ca�kowicie poch�oni�ty zdobycz�. Z podartej w pasy sk�ry spl�t� napr�dce prymitywn� torb� i zgarn�� w ni� zdychaj�ce larwy jajaka. Ojciec rozbiera� tusz�. Ka�dy skrawek martwego cia�a nadawa� si� do wykorzystania. Z najd�u�szych ko�ci zbuduj� sanie powi�zane pasami sk�ry, rogi za� mia�y pos�u�y� za p�ozy, �eby �atwiej im. by�o zaci�gn�� sanie do domu. Powioz� one pi�kne kawa�y mostka,, �opatki i ud�c�w, okryte resztk� sk�ry. Pracowali obaj, post�kuj�c z wysi�ku, z d�o�mi ubabranymi krwi�, w ob�okach pary w�asnych oddech�w, w kt�rych niepostrze�enie zbiera�y si� roje gz�w. Nagle Alechaw z przera�liwym krzykiem run�� na plecy, na pr�no usi�uj�c wsta� i ucieka�. Juli spojrza� w pop�ochu. Trzy wielkie bia�e fagory podpe�z�y do nich ze swej kryj�wki w�r�d sosen. Dwa skoczy�y na wstaj�cego Ale-chawa i pa�kami obali�y go w �nieg. Trzeci natar� na Juliego. Juli wrzasn�� i poturla� si� w bok. Na �mier� zapomnieli o fagorach i o zachowaniu czujno�ci. To si� turlaj�c, to zrywaj�c na nogi i unikaj�c cios�w pa�ki Juli dostrzega� w s�siedztwie innych �owc�w, kt�rzy ze spokojem obrabiali zdychaj�cego jajaka dok�adnie tak samo, jak oni z ojcem przed chwil�. Ludzie ci tak si� palili, �eby sko�czy� robot�, zbudowa� sanie i zmyka�, tak bliscy byli �mierci g�odowej, �e nie przerywali pracy, od czasu do czasu tylko zerkaj�c na b�jk�. Inny mia�aby przebieg, gdyby pochodzili z rodu Alechawa i Juliego. Byli to jednak mieszka�cy r�wnin, kr�pi, nieprzyja�ni ludzie. Juli daremnie przyzywa� ich na pomoc. Kt�ry� z najbli�szych cisn�� okrwawion� ko�ci� w fagory. I to wszystko. Uchyliwszy si� przed spadaj�c� pa�k� Juli zacz�� ucieka�, po�lizn�� si�- i upad�. Fagor run�� na niego jak burza. Juli instynktownie przyj�� pozycj� obronn�, kl�kaj�c na jednym kolanie. Kiedy fagor na niego skoczy�, z zamachem d�gn�� od do�u no�em w obszerny ka�dun napastnika. Os�upia�y, zobaczy�, �e r�ka znika mu w sztywnej jak drut sier�ci i �e .�^�U9?^^ej chwili chlusta g�st�, z�ot� posok�, tryskaj�c� na wsa^^ie stron^^lDtoczy� si�, walni�ty cia�em fagora - a potem 2 - Wiosna HelikWfA. -A"/ 17 toczy� si� ju� z w�asnej woli, byle dalej od niebezpiecze�stwa, toczy� si� do byle jakiego ukrycia, toczy� si� dysz�c a� pod stercz�c� �opatk� martwego jajaka, spod kt�rej wyjrza� na �wiat, tak nagle wrogi. Napastnik Juliego upad�. Teraz d�wigaj�c si� na nogi nia�czy� ow� z�ot� plam� na brzuchu w swoich rogowych �apskach i zawodzi�: - Aoch, aoch, aochchch, aochchch... Run�� na twarz i tym razem ju� si� nie poruszy�. Za jego trupem Alechaw leg� pod pa�kami. Leg� jak �achman, lecz dwa fagory natychmiast go d�wign�y i jeden z nich zarzuci� sobie cz�owieka na plecy. Rozejrza�y si� oba, nast�pnie popatrzy�y przez rami� na poleg�ego kompana, spojrza�y po sobie, mrukn�y, obr�ci�y si� do Juliego plecami i pomaszerowa�y w przeciwn� stron�. Juli wsta�. Czu�, �e dygoc� mu nogi w futrzanych nogawkach spodni. Nie mia� poj�cia, co robi�. Bezmy�lnie obszed� trupa zabitego przez siebie fagora - jak�e b�dzie si� che�pi� przed matk� i wujami - i pobieg� z powrotem na miejsce starcia. Podni�s� sw�j oszczep i po chwili wahania wzi�� r�wnie� oszczep ojca. Po czym ruszy� w �lad za fagorami. Brn�y przed nim z mozo�em pod g�r�, taszcz�c swoje brzemi�. Wkr�tce wyczu�y, �e ch�opak lezie za nimi, i ogl�daj�c si� co jaki� czas pr�bowa�y od niechcenia odp�dzi� Juliego pogr�kami i gestem. Najwyra�niej by�o im szkoda w��czni na m�okosa. Kiedy Alechaw oprzytomnia�, fagory postawi�y go na nogi i powiod�y mi�dzy sob� poganiaj�c biciem. Juli parokrotnym gwizdaniem da� zna� ojcu, �e jest niedaleko, ale ilekro� Alechaw usi�owa� spojrze� w ty�, zaraz obrywa� od kt�rego� z fagor�w takiego kuksa�ca, �e a� si� zatacza�. Poma�u fagory dogoni�y inn� grupk� swoich, samic� i dwa samce. Jeden z nich, stary, szed� z kijem jak on sam wysokim, wspieraj�c si� na nim ci�ko w trakcie wspinaczki i co chwila potykaj�c o sterty odchod�w jajak�w. Stopniowo coraz rzadsze kupy �ajna znikn�y w ko�cu razem ze smrodem. Wyszli na strom� �cie�k�, kt�r� stado omin�o. Na stoku ros�y �wierki i podmuchy wiatru tu nie dociera�y. Pod g�r� wchodzi�o kilka grup fagor�w, uginaj�c si� pod ci�arem �cierwa jajak�w. A na samym ko�cu, z trwog� w sercu, pod��a� siedmioletni cz�owiek, usi�uj�c nie straci� z oczu swego ojca. Powietrze zg�stnia�o i tak dusi�o, jakby rzucono z�y czar. Tempo spad�o; �wierki napiera�y z obu stron i fagory musia�y �cie�ni� kolumn�. Zabrzmia� ich prymitywny �piew, sp�ywaj�c z szorstkich j�zyk�w mruczandem, kt�re niekiedy wznosi�o si� ostrym crescendo, po czym zn�w cich�o. Przera�ony Juli zosta� bardziej w tyle, przebiegaj�c od drzewa do drzewa. Nie m�g� zrozumie�, dlaczego Alecha^ nie wyr.wie si� swoim oprawcom, nie zbiegnie na d�, gdzie zn�w chwyci�by sw�j oszczep i gdzie stan�liby rami� w rami� i wyt�ukli wszystkie kud�ate fagory 18 do nogi. Tymczasem ojciec pozostawa� w niewoli, a w p�mroku pod drzewami jego smuklejsza posta� znikn�a ju� w ci�bie obcych. Chrapliwy za�piew buchn�� g�o�niej i ucich�. W przedzie rozjarzy�o si� mgliste, zielonkawe �wiat�o, zwiastuj�ce nowe nieszcz�cie. Juli �mign�� za kolejne drzwo. Przed nim sta�a jaka� budowla z dwuskrzyd�ow� bram� od frontu, z lekka uchylon�. W szparze �wieci� nik�y ognik. Na wrzaski fagor�w brama uchyli�a si� szerzej. W progu fagor trzyma� �agiew nad g�ow�. - Ojcze! Ojcze! - zawo�a� Juli. - Uciekaj, ojcze! Jestem tutaj! Nie otrzyma� odpowiedzi. W pomroce jeszcze m�tniejszej z powodu �agwi w �aden spos�b nie m�g� dojrze�, czy Alechawa ju� wepchni�to przez bram� do �rodka, czy nie. Kilka fagor�w obejrza�o si� oboj�tnie na jego krzyki, odp�dzaj�c ch�opaka bez z�o�ci. - Id�� i krzycz na wiatrr! - wrzasn�� mu kt�ry� w olonecie. Na niewolnik�w potrzebowali tylko doros�ych. Kiedy ostatnia zwalista posta� wkroczy�a do budynku, przy akompaniamencie dalszych wrzask�w zamkni�to wierzeje. Juli pop�dzi� pod bram� z krzykiem; wal�c w surowe drewno s�ysza�, jak z drugiej strony zgrzytaj� zasuwy. D�ugo sta� z czo�em przyci�ni�tym do deski, nie mog�c pogodzi� si� z tym, co zasz�o. Wrota siedzia�y w kamiennym murze z lu�no spasowa-nych cios�w, na kt�rych wykwit�y liszaje d�ugobrodych mch�w. Ca�a budowla stanowi�a jedynie wej�cie do podziemi, w kt�rych - jak Juli wiedzia� - bytowa�y fagory. Te leniwe stworzenia wola�y, �eby pracowali na nich ludzie. Jaki� czas kr��y� pod wrotami, a� wspi�wszy si� na strom� skarp� znalaz� co�, co spodziewa� si� tam znale��. By� to komin trzykrotnie od Juliego wy�szy, o imponuj�cym obwodzie. �atwy do wspinaczki, bo nachylony ku szczytowi, jak i dlatego, �e kamienne bloki, z kt�rych go postawiono, z grubsza tylko spasowane, zapewnia�y dogodne oparcie stopom. Kamienie by�y nie tak zimne, jak mo�na by oczekiwa�, i nie oblodzone. Na samym szczycie Juli nieopatrznie wysun�� twarz za kraw�d� i natychmiast go odrzuci�o; pu�ci� si� i zlecia�, l�duj�c na prawym barku i kozio�kuj�c w �niegu. Odrzuci� go strumie� gor�cego smrodliwego powietrza zmieszany z dymem palonego drzewa i st�ch�ymi wyziewami. Komin s�u�y� jako wywietrznik nor fagorzych. Zrozumia�, �e nie dostanie si� do nich t� drog�. Zosta� odci�ty od ojca, utraci� go na zawsze. Zrozpaczony siad� na �niegu. Stopy mia� obute w sk�ry zasznurowane wysoko na �ydkach. Uszyte przez matk� spodnie i kaftan z nied�wiedziego futra nosi� w�osem do cia�a. Ciep�o dodatkowo zapewnia�a mu futrzana kurtka z kapturem. W dniach, kiedy zdrowie jej dopisywa�o, Onesa przybra�a kurtk� na ramionach bia�ymi omykami �nie�nego kr�lika, po trzy omyki z ka�dej strony, a ko�nierz przyozdobi�a wyszywank� z czer- 19 wonych i niebieskich paciork�w. Mimo to Juli przedstawia� sob� obraz n�dzy i rozpaczy: kurtka wytyt�ana w resztkach jedzenia i upaprana t�uszczem, futrzana odzie� ca�a zab�ocona i silnie zalatuj�ca potem. Twarz jasno��-t� czy �niad�, gdy czysta, pokrywa�y teraz brunatnoczarne brudne zacieki, t�uste w�osy oblepia�y str�kami szyj� i skronie. P�acz�c i wal�c pi�ci� w �nieg Juli pociera� p�aski nos, a szerokie, zmys�owe wargi, wygi�te w podk�wk�, ods�ania�y na przedzie z�amany z�b po�r�d bia�ej braci. Po jakim� czasie ch�opak wsta� i powl�k� si� mi�dzy ponure �wierki, ci�gn�c za sob� ojcowski oszczep. Nie mia� wyboru, jak tylko zawr�ci� po w�asnych �ladach do chorej matki, o ile potrafi odnale�� drog� do domu przez �nie�ne pustkowia. U�wiadomi� te� sobie, �e jest g�odny. Opuszczony przez ca�y �wiat jeszcze raz wszcz�� raban pod zamkni�tymi wrotami. Na pr�no. Zacz�� sypa� �nieg, z wolna, lecz nieust�pliwie. Juli stan�� z pi�ciami podniesionymi do nieba. Splun�� prosto na wrota. To dla ojca. Nienawidzi� go za to, �e okaza� si� cherlakiem. Wspomnia� wszystkie lania, jakie otrzyma� z ojcowskiej r�ki - dlaczego ojciec nie pobi� fagor�w? Wreszcie zawr�ci� rozgoryczony od bramy i w sypi�cym �niegu ruszy� w d�. Cisn�� ojcowski oszczep w krzaki. G��d id�c o lepsze ze zm�czeniem zagna� go ponownie a� nad brzegi Varku. Nadzieje Juliego prys�y w jednej chwili. Martwe jajaki zosta�y ze�arte do ostatniego. Przybyli ze wszystkich stron drapie�cy obrali je z mi�sa. Nad rzek� oczekiwa�y go jedynie szkielety i sterty nagich gnat�w. Zawy� z w�ciek�o�ci i rozpaczy. Rzeka znowu zamarz�a i na twardej pokrywie lodu le�a� �nieg. Juli odgarn�� �nieg nog�, spojrza� w d�. �cierwa potopionych zwierz�t wci�� tkwi�y w lodzie; zauwa�y� jednego jajaka z g�ow� zwieszon� w ciemny nurt pod lodem. Wielkie ryby wyjada�y mu oczy. Oszczepem i ostrym rogiem Juli wywierci� z mozo�em dziur� w lodzie, poszerzy� otw�r i zaczai� si� nad nim z uniesionym drzewcem. P�etwy przeci�y to�. Uderzy�. Niebiesko nakrapiana ryba z rozdziawionym ze zdumienia pyskiem rozb�ys�a na grocie, gdy wyci�gn�� ociekaj�cy wod� oszczep. By�a d�uga na dwie rozpostarte d�onie, zetkni�te kciukami. Upieczona na male�kim ognisku smakowa�a wspaniale. Bekn��, wcisn�� si� mi�dzy k�ody i spa� przez godzin�. P�niej pomaszerowa� ledwo widocznym po przej�ciu stada tropem na po�udnie. Freyr z Bataliks� zmieniali si� na stra�y nieba, a on wci�� szed� -jedyna sylwetka poruszaj�ca si� w pustkowiach. 20 - Matka - zawo�a� na �on� stary Hasele, jeszcze zanim wszed� do chaty. - Matka, zobacz, co znalaz�em pod Trzema Pajacami. I jego �lubna stara Lorel, kulawa od dziecka, przyku�tyka�a na pr�g i wysun�wszy nos na k�saj�cy zi�b rzek�a: - Niewa�ne, co� znalaz�. Panowie z Pannowalu czekaj�, �eby ubi� z tob� interes. - Z Pannowalu, powiadasz? Poczekaj, a� zobacz�, co znalaz�em pod Trzema Pajacami. Potrzebuj� tu pomocy, matka. Chod�, nie jest zimno. �ycie przesiedzisz w tym domostwie. Domostwo prymitywne by�o pod ka�dym wzgl�dem. Sk�ada�y si� na nie spi�trzone g�azy, niekt�re wy�sze od cz�owieka, poprzek�adane dylami i deskami, przykryte dachem ze sk�r, kt�ry por�s� darni�. Szpary mi�dzy g�azami utkane zosta�y mchem i glin� dla ochrony przed wiatrem, a dyle i pnie drzew podpieraj�ce budowl� ze wszystkich stron upodobnia�y j� do zdech�ego je�ozwierza. Do g��wnej konstrukcji przylega�y dodatkowe pomieszczenia, zrodzone z tego samego ducha improwizacji. Br�zowe kominy strzela�y w zas�pione niebo, dymi�c leciutko; w cz�ci pomieszcze� suszy�y si� sk�ry i futra; w innych je sprzedawano. Hasele by� handlarzem i traperem i dorobi� si� na tyle, �e teraz, pod koniec �ycia, m�g� sobie pozwoli� na �on� i sanie z tr�jk� ps�w w zaprz�gu. Domostwo Hasele rozsiad�o si� na niskiej skarpie biegn�cej zakolem dalej na po�udnie na przestrzeni kilku mil. Skarp� zawala�y pop�kane g�azy, miejscami spi�trzone jeden na drugim. G�azy dawa�y schronienie drobnej zwierzynie i stanowi�y doskona�e tereny �owieckie dla starego trapera, mniej ju� sk�onnego do tak dalekich wypraw w teren, jak za czas�w m�odo�ci. Okazalszym piramidom skalnym ponadawa� nazwy, jak na przyk�ad Trzy Pajace. Pod Trzema Pajacami dobywa� minera�y potrzebne do wyprawiania sk�r. Do zalegaj�cych stok mniejszych i wi�kszych kamieni przytuli�y si� zaspy �nie�ne niczym treny r�nego kszta�tu i wielko�ci, ale wszystkie wyci�gni�te na wsch�d, w kierunku przeciwnym do dalekich Barier, od kt�rych ze �wistem d�� wicher. Kiedy� by�a tu pla�a na dawno nie istniej�cym brzegu morza, p�nocne wybrze�e kontynentu Kampanniat za lepszych dni. Od wschodniej strony Trzech Pajac�w ros�a niewielka k�pa g�og�w, dzi�ki gra.nitowej os�onie wypuszczaj�c tu i �wdzie zielone listowie. Stary Hasele ceni� te zielone listki w swoim garnku, tote� obstawia� krzaki sid�ami, aby nie dopu�ci� do nich zwierz�t. Zapl�tany w cierniste ga��zie, nieprzytomny, tam w�a�nie le�a� ch�opak, kt�rego Hasele wci�gn�� teraz z pomoc� Lorel w zadymione sanktuarium swej chaty. - To nie jest dzikus - powiedzia�a Lorel z zachwytem. - Po- 21 patrz tylko na te niebieskie i czerwone paciorki przy kurtce. �liczne, prawda? - Mniejsza o nie. Daj mu, matka, �y�k� roso�u. Tak te� zrobi�a, masuj�c mu szyj�, a� pacjent prze�kn��, poruszy� si�, odkaszln��, usiad� i szeptem poprosi� o jeszcze. Karmi�c go Lorel ze zmarszczonym czo�em spoziera�a na policzki, powieki i uszy ch�opaka opuch�e od niezliczonych krwawych uk�u� gz�w, po kt�rych za ko�nierzem zosta�y mu skrzepy. Juli zjad� jeszcze troch� roso�u, po czym osun�� si� z j�kiem i straci� przytomno��. Lorel przytuli�a go do siebie, obj�a i wsun�wszy mu rami� pod pach�, zacz�a go ko�ysa�, wspominaj�c dawne szcz�cie, kt�rego nawet nie potrafi�a ju� nazwa�. Z poczuciem winy rozejrza�a si� za Hasele, kt�ry poszed� do pan�w z Pannowalu ubija� interes. Zdj�a z kolan ciemn� g�ow� m�odzie�ca i westchn�wszy pod��y�a za m�em. �yka� gorza�k� z dwoma zwalistymi handlarzami. Ich kurtki parowa�y w cieple izby. Lorel poci�gn�a Hasele za r�kaw. - Mo�e ci dwaj panowie zabior� ch�opaka ze sob� do Pannowalu. Nie mo�emy go karmi�. Sami tu przymieramy g�odem. Pannowal ma wszystkiego w br�d. - Odejd�, matka. My handlujemy - wynio�le odpar� Hasele. Poku�tykawszy na ty�y domostwa przypatrywa�a si�, jak szuraj�c sp�tanymi nogami ich niewolnik fagor zap�dza psy do �niegowej budy. Podnios�a spojrzenie z jego przygi�tych plec�w na szarobury krajobraz, na mile pustkowi zlewaj�cych si� z pustk� nieba. Sk�d� z g��bi tych pustkowi przyby� �w ch�opak. Ze dwa razy w roku, w pojedynk� b�d� parami, z lodowych pusty� wy�aniali si� ludzie u kresu si�. Lorel nie potrafi�a sobie nawet wyobrazi�, sk�d przychodzili - wiedzia�a tylko, �e za pustyni� s� jeszcze zimniejsze g�ry. Jeden z uciekinier�w be�kota� co� o zamarzni�tym morzu, kt�re mo�na przej��. Uczyni�a znak �wi�tego ko�a na zwi�d�ych piersiach. Za m�odu dr�czy�a si� ow� pustk� wyobra�ni. Opatulona wychodzi�a w�wczas i wystawa�a na skarpie, spogl�daj�c ku p�nocy. A nad ni� przelatywa�y marzyska wymachuj�c pojedynczymi skrzyd�ami i rzucaj�c j� na kolana oszo�amiaj�c� wizj� ludzi, �wi�tych i w wielkiej masie, kt�rzy przetaczaj� ogromne p�askie ko�o �wiata w jakie� miejsce, gdzie nie zawsze sypie �nieg i nie zawsze hula wiatr. Wraca�a pod dach z p�aczem, nienawidz�c nadziei przyniesionych jej przez marzyska. Mimo �e stary Hasele tak wynio�le odprawi� �on�, jak zwykle zapami�ta� sobie, co powiedzia�a. Po dobiciu targu z dwoma panami z Pannowalu, kiedy niewielka kupka drogocennych zi�, przypraw, we�nianej w��czki i m�ki le�a�a ju� naprzeciw sk�r, kt�re go�cie mieli za�a- 22 dowa� na swoje sanie, Hasele poruszy� spraw� zabrania przez nich z powrotem do cywilizacji chorego ch�opaka. Zaznaczy�, �e m�odzieniec nosi pi�kn� zdobion� kurtk�, a przeto - ca�kiem niewykluczone, panowie - jest kim� wa�nym lub chocia�by synem kogo� wa�nego. Do�� nieoczekiwanie dla niego obaj panowie z wielk� rado�ci� zgodzili si� zabra� m�odzie�ca ze sob�. B�d� musieli troch� sobie doliczy�, jedn� sk�r� jajaka na okutanie wyrostka i pokrycie dodatkowych koszt�w. Hasele pozrz�dzi� troch�, po czym ust�pi� ochoczo; nie sta� go by�o na �ywienie ch�opaka, gdyby wy�y�, a gdyby umar� - karmienie ps�w szcz�tkami ludzkimi nigdy nie sprawia�o mu przyjemno�ci, za� miejscowy rytua� mumifikowania i napowietrznego poch�wku mu nie odpowiada�. - Zgoda - rzek� i poszed� po sk�r�, najmarniejsz�, jak� mia� pod r�k�. Ch�opak tymczasem si� ockn��. Lorel da�a mu jeszcze roso�u i odgrza-ne udko �nie�nego kr�lika. S�ysz�c kroki m�czyzn zamkn�� powieki i leg� na plecach, wsun�wszy d�o� pod kurtk�. Ledwo rzuci�a na niego oboj�tnym okiem i odeszli. Zamierzali za�adowa� na sanie nabyt� parti� sk�r, par� godzin zabawi� w go�cinie u Hasele i jego ma��onki, upi� si�, odespa� przepicie, a potem wyruszy� w �mia�� podr� na po�udnie do Pannowalu. Zamiary wprowadzili w czyn, narobiwszy niez�ego ha�asu przy trunkach. Ha�asowali nawet, gdy ju� posn�li na kupie sk�r, chrapi�c og�uszaj�co. Lorel za� dogl�da�a Juliego, karmi�c go, obmywaj�c mu twarz, g�aszcz�c po g�stej czuprynie, ob�ciskuj�c ukradkiem. Wczesnym p�dniem, o zachodzie Bataliksy, zabrano go i po�o�ono, wci�� w udawanym omdleniu, na sanie; panowie strzelili z bat�w, nachmurzyli czo�a, by postawi� jaki� obronny mur mi�dzy kacem a szczypi�cym mrozem, i odjechali. Owi dwaj panowie, kt�rych �ycie nie g�aska�o po g�owach, obrabowali Hasele i rabowali ile wlezie ka�dego trapera na swej drodze, w pe�ni �wiadomi, �e sami zostan� obrabowani i okpie-ni, kiedy im z kolei przyjdzie przehandlowa� sk�ry. Oszustwo by�o dla nich jednym ze sposob�w na prze�ycie, jak ciep�e ubranie. Ich prosty plan zak�ada�, �e gdy tylko strac� z oczu wal�ce si� domostwo Hasele. poder�n� gard�o �wie�o nabytemu inwalidzie, cisn� zw�oki w najbli�sz� zasp� i zadbaj� o to, by jedynie pi�kna zdobiona kurtka - by� mo�e w komplecie z kaftanem i spodniami - bezpiecznie dotar�a na pannowalski rynek. Zatrzymali psy i wyhamowali sanie. Jeden / m�czyzn wyci�gn�� l�ni�cy metalowy sztylet i przyst�pi� do le��cej postaci. W tej same) chwili posta� podnios�a si� z wrzaskiem, zarzuci�a panu z Pannowalu sk�r� na g�ow� i kopn�wszy go okrutnie w brzuch pop�dzi�a zygzakiem w sin� dal, aby unikn�� lec�cych w��czni. ->-( Uznawszy, �e jest dostatecznie daleko, ch�opak skr�ci� za szary g�az, przykucn�� i wyjrza�, czy go nie �cigaj�. W bladym �wietle sanie zd��y�y mu ju� znikn�� z oczu. Nie by�o �ladu po dw�ch panach. Wszystko zamar�o, opr�cz �wistu zachodniego wiatru. Zosta� sam na lodowej pustyni, na kilka godzin przed wschodem Freyra. Wielki strach pad� na Juliego. Po tym, jak fagory porwa�y mu ojca do swych podziemnych siedzib, przez wi�cej dni, ni� umia� zliczy�, b��dzi� po pustkowiach, otumaniony z zimna i braku snu, doprowadzany do sza�u przez insekty. Zagubiony i bliski �mierci zwali� si� w krzak g�ogu. Odrobina snu i po�ywienia szybko jednak przywr�ci�a mu si�y. Da� si� za�adowa� na sanie nie dlatego, �eby ufa� dw�m pannowalczykom, kt�rzy �mierdzieli mu pod�o�ci� na mil�, po prostu nie m�g� znie�� starej baby, kt�ra go tak uparcie obmacywa�a. I tak po kr�tkiej przerwie zn�w tu wyl�dowa� - zn�w na pustkowiu, na lodowatym szczypi�cym w uszy wichrze. Wr�ci� my�l� do matki, do Onesy i jej choroby. Kiedy j� widzia� po raz ostatni, kaszla�a, a z ust s�czy�a jej si� spieniona krew. Jak�e przera�onym odprowadza�a go spojrzeniem, gdy wychodzi� z Alecha-wem. Dopiero teraz Juli zrozumia�, co znaczy� ten przera�ony wzrok: ba�a si�, �e go ju� nigdy nie zobaczy. Nie warto szuka� drogi powrotnej do matki, skoro jest ju� trupem. Zatem co dalej? Je�li mia� prze�y�, pozosta�a tylko jedna mo�liwo��. Podni�s� si� i r�wnym, wolnym truchtem pod��y� �ladem sa�. Sanie ci�gn�o siedem wielkich rogatych ps�w rasy asokin. Przodownikiem zaprz�gu by�a suka wabi�ca si� Strzyga. Ca�� t� sfor� znano jako zaprz�g Strzygi. Co godzina asokiny odpoczywa�y przez dziesi�� minut, a na co drugim postoju rzucano im cuchn�ce suszone ryby z worka. Dwaj pannowalczycy na zmian� to szli za saniami, to na nich jechali. Wkr�tce Juli zrozumia�, �e takie s� regu�y. Trzyma� si� daleko w tyle. Nawet gdy sanie znika�y mu z oczu, jego wra�liwy nos, dop�ki nie wia�o, chwyta� smr�d pod��aj�cych przed nim ps�w i ludzi. Niekiedy zbli�a� si�, aby podpatrywa� pannowalczyk�w. Chcia� sam pozna� tajniki powo�enia psim zaprz�giem. Po trzech dniach nieprzerwanej w�dr�wki, gdy asokiny wymaga�y d�u�szych odpoczynk�w, dotarli do nast�pnej siedziby. Tutejszy traper wzni�s� sobie ma�y drewniany fort, przystrojony poro�ami dzikich zwierz�t. Porozwieszane sk�ry sztywno �opota�y na wietrze. Freyr zszed� z nieba, zgas�a te� blada Bataliksa i ja�niejszy stra�nik wsta� ponownie, a dwaj panowie nadal bawili w go�cinie, to przekrzykuj�c si� z gospoda- 24 rzem po pijanemu, to pochrapuj�c. Juli ukrad� z sa� troch� suchar�w i spa� niespokojnie, owin�wszy si� w sk�r� po zawietrznej sa�. I dalej w drog�. Jeszcze dwa postoje przedzielone kilkudniow� podr�. Zaprz�g Strzygi uparcie pod��a� na po�udnie. Z ka�dym dniem s�ab� lodowaty dech wiatru. W ko�cu nie ulega�o ju� w�tpliwo�ci, �e doje�d�aj� do Panno-walu. Mglisto�� dali, ku kt�rej zmierza� zaprz�g, okaza�a si� lit� ska��. Z r�wniny na wprost podnios�y si� stoki g�r pod grub� pokryw� �nieg�w. Podnios�a si� i sama r�wnina i brn�li teraz podg�rzem, gdzie obaj panowie musieli maszerowa� przy saniach, a nawet je popycha�. Wznosi�y si� tu r�wnie� kamienne wie�e, niekiedy obsadzone czatami, kt�rym musieli si� opowiada�. Juli te� musia�. - Id� za ojcem i wujem - odkrzykn��. - Zostajesz w tyle. Dopadn� ci� marzyska. - Wiem, wiem. Ojcu pilno do domu, do matki. Mnie te�. Przepu�cili go machni�ciem r�ki, u�miechaj�c si� pob�a�liwie do m�odego zucha. Wreszcie panowie zarz�dzili post�j. Strzydze i jej zaprz�gowi rzucono suszone ryby i uwi�zano psy do palik�w. Panowie wybrali sobie przytuln� kotlink� na stoku, okutali si� w futra, nama�cili od �rodka gorza�k� i zapadli w sen. Juli podkrad� si� bli�ej, gdy tylko us�ysza� ich chrapanie. Obu m�czyzn nale�a�o za�atwi� niemal jednocze�nie. �adnemu nie sprosta�by w otwartej walce, zatem musi ich wzi�� przez zaskoczenie. Rozwa�a� d�gni�cie no�em lub roz�upanie czaszek kamieniem; oba sposoby by�y ryzykowne. Rozejrza� si�, czy nikt go nie widzi. Odczepi� z sa� rzemie�, podpe�z� do pannowalczyk�w i zr�cznie powi�za� praw� kostk� jednego z lew� drugiego, aby ten, kt�ry zerwie si� pierwszy, zosta� przytrzymany przez towarzysza. Panowie chrapali dalej. Odczepiaj�c rzemie� Juli zauwa�y� na saniach p�k w��czni. Mo�e wozili je na wymian� i nie znale�li nabywcy. Nie zastanawia� si� nad tym. Wyci�gn�� jedn� z wi�zade�, zwa�y� w d�oni i stwierdzi�, �e nie nadaje si� do rzucania. Ale grot mia�a chwalebnie ostry. Powr�ci� do kotlinki i tr�ci� nog� jednego z pan�w, kt�ry z j�kiem przekr�ci� si� na plecy. Juli podni�s� w��czni�, jakby si� zamierza� na ryb�, i przeszy� m�czyzn� na wylot przez kurtk�, �ebra i serce. Pannowalczyk wykona� konwulsyjny ruch. Ze straszn� min�, z wyba�uszonymi oczami siad�, schwyci� za drzewce w��czni, oklap� na niej, a potem pomalutku z przeci�g�ym westchnieniem, zako�czonym kaszlni�ciem, opad� z powrotem na plecy. Z ust pociek�a mu krew i wymioty. Jego kompan poruszy� si� tylko i co� wymamrota�. Juli z tak� si�� przedziurawi� pannowalczyka, �e w��cznia ugrz�z�a mu w ziemi na dobre. Wr�ci� do sa� po drug� 25 i potraktowa� drugiego z pan�w tak jak pierwszego - z r�wnym sukcesem. Sanie by�y jego. Wraz z zaprz�giem. �omota�o mu w skroni. �a�owa�, �e panowie z Pannowalu me byli fagorami. Zaprz�g� warcz�ce i skowycz�ce asokiny i odjecha�. Wysoki grzbiet g�rski przes�oni� fal� m�tnego �wiat�a na niebie. Bieg�a tu teraz wyra�na droga, trakt z ka�d� mil� szerszy. Pi�� si� zakosami, znikaj�c za wynios�� skaln� turni�. Z drugiej strony tej^ ska�y otwiera�a si� zaciszna, g��boka dolina, do kt�rej broni� dost�pu pot�ny zamek. Cz�ciowo zbudowano go z kamienia, cz�ciowo wykuto w skale. Mia� szerokie okapy, aby �nieg zsuwa� si� z dachu na drog� u jego st�p. Pod zamkiem zbrojna warta w sile czterech ludzi sta�a w szer