5462

Szczegóły
Tytuł 5462
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

5462 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 5462 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

5462 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

KRISTINE KATHRYN RUSCH kwiaty i "Ostatnie Hurra" To zdumiewaj�ce, jak �ycie potrafi si� zmienia� w przeci�gu jednego dnia, jednej godziny, jednej minuty. Taka jest rzeczywisto�� mojej bran�y. Specjalno�ci� "Nowinek Co Godzina" s� zmiany - czasem nawet sami je inicjujemy. Nie spodziewa�em si� jednak zmian, jakie mia�a wywo�a� ostatnia oficjalna wizyta detektywa Franka Forino w moim biurze. Kiedy wpad� do �rodka, my�la�em, �e wszystko odb�dzie si� jak zawsze. Wszed� przez drzwi nieproszony - czasem onie�miela� moj� recepcjonistk� - nios�c podr�czny komputer cienki jak kartka papieru, i zanim zdecydowa�em, czy go powita�, czy wyrzuci�, otworzy� mi ekran przed nosem. - Wygl�da jak jedno z waszych - powiedzia�. Nie �eby mia�o to cokolwiek oznacza�. Ca�y m�j gabinet sk�ada� si� z ekran�w, z wyj�tkiem komputer�w na biurku i w jego wn�trzu, samego biurka i mojego fotela. Ro�liny zwiesza�y si� ze wszystkich pozosta�ych powierzchni, chocia� rzadko zwraca�em na nie uwag�. Jaki� stary facet z tatua�ami i bliznami po przek�uwaniu zmienia� je co tydzie�. Ale wiedzia�am, �e Frank nie m�wi o ekranie. Mia� na my�li widoczne na nim zdj�cie. Zazwyczaj przynosi� mi jakie� zdj�cie, a razem z nim takie czy inne oskar�enie. Zwykle k�ama�em, ignorowa�em go albo odsy�a�em do mojego adwokata. Postawi�em komputerek Franka na biurku, odepchn��em si� z fotelem i po�o�y�em nogi na blacie, o ma�o co nie potr�caj�c urz�dzenia praw� pi�t�. Frank spojrza� na mnie krzywo. By� wielkim facetem o rumianej twarzy i przez to jego krzywe spojrzenia by�y dwukrotnie skuteczniejsze. Zignorowa�em go. Zaplot�em d�onie z ty�u g�owy i odchyli�em si� w fotelu. - Odpowiesz mi, Colin? Trzeba mu przyzna�, �e nie pr�bowa� odsun�� moich n�g ani zabra� komputera. Po�owa gliniarzy w mie�cie zrobi�aby to. Ale Frank i ja rozumieli�my si�. - Po co? - Po to, idioto. To nie jest sprawa o naruszenie d�br osobistych. Nie tym razem. Przyjrza�em mu si�. Twarz mia� czerwon�, a ko�nierzyk b��kitnej koszuli wilgotny od potu. Jego piwne oczy mia�y w sobie co� niezwyk�ego, na tyle niezwyk�ego, �e nie mog�em ich odczyta�. - Czy to co� powa�nego? - zapyta�em. - Pewnie, �e tak - odpar�. - A zatem nie odpowiem na �adne twoje pytania, Frank. Dopiero w obecno�ci mojego prawnika. - Colin, znamy si� do�� d�ugo... - Wiem - przerwa�em - ale nigdy mi to w niczym nie pomog�o, nawet kiedy pracowa�em nad materia�em. Dlaczego ty mia�by� na tym skorzysta�? - Dlatego. To mo�e by� transakcja typu "ja tobie, ty mnie". - Nieoficjalnie? - Nic z tego. Wszystko wedle przepis�w. - Ja nie dzia�am wedle przepis�w - powiedzia�em. - By� mo�e tym razem zechcesz. Sp�jrz na to zdj�cie. Tak to si� zaczyna�o. Najpierw Frank namawia� mnie do spojrzenia na zdj�cie. Potem kaza� mi je skomentowa�. Wreszcie zmusza� mnie do przyznania, �e wcale nie ma na nim os�b, o kt�rych m�wi si� w podpisie. Tak przynajmniej zwykle si� to odbywa�o. Jak dot�d bez efekt�w. Westchn��em i zdj��em nogi z biurka. - Nic nie potwierdz� ani niczemu nie zaprzecz�. - Si�gn��em po komputer. A potem moja r�ka znieruchomia�a centymetr nad nim. Nie by�a to, jak oczekiwa�em, strona z naszego serwisu internetowego. "Nowinki Co Godzina" nigdy nie publikowa�y zdj�� tego typu, bez wzgl�du na rodzaj sprawy. Pewnie, zajmowali�my si� morderstwami i wszelakim brudem. Ale nasz� zasad� by�o niepublikowanie co bardziej wyrazistych fotek, szczeg�lnie po tym, jak w Nowym Jorku uchwalono prawo zabraniaj�ce upubliczniania materia��w wizualnych, je�li mog�oby to przeszkodzi� w �ledztwie. - No i...? - zapyta� Frank. M�wi�, �eby wype�ni� cisz�. Wiedzia�em o tym. Zawsze to robi�. Nie brakowa�o cierpliwo�ci, ale zawsze brakowa�o mu zr�cznych odzywek. Musia�em rozegra� to dok�adnie tak jak trzeba. Przysun��em komputer. By�o to typowe zdj�cie z kostnicy, oddawa�o jej ponury nastr�j, to prawda, ale raczej nie mog�o zainteresowa� naszych abonent�w, kt�rzy oczekuj� czego� odrobin� bardziej kreatywnego. Na metalowym stole, z r�kami wzd�u� bok�w, z naci�ciem po sekcji na niegdy� bardzo pi�knym tu�owiu, le�a�a kobieta. Fotografia zosta�a zrobiona przez kogo�, kto kucn�� u jej st�p. Wida� by�o �lady ich intensywnego u�ywania: pi�� p�kni�tych odcisk�w i wro�ni�ty paznokie� du�ego palca lewej nogi. - Nie robimy takich nudnych zdj��, Frank - powiedzia�em. - Nie chodzi o fotk�, idioto. Wyra�nie nie jest wasza. Chodzi o cia�o. Cia�o jest wasze. Mia�em ju� zaprotestowa�, �e cia�o nie jest moje, a potem skomentowa�, �e to dobrze, bo w przeciwnym razie nie mogliby�my prowadzi� tej pasjonuj�cej rozmowy, kiedy zda�em sobie spraw�, o czym naprawd� m�wi�. Kobieta mia�a niewielki numer wszczepiony na podbiciu prawej stopy. Frank mia� racj�; mog�a by� jedn� z naszych. - W porz�dku. - Zastanawia�em si�, czy nawet co� takiego powinienem powiedzie� bez mojego prawnika. Bola� mnie �o��dek i wyobrazi�em sobie kolejny wrz�d. W�a�nie zap�aci�em rachunek za wyleczenie zesz�orocznego. - Widz� znak. Ona jest kwiatem, Frank. To nie moja wina, �e nie �yje. - P�niej pogadamy o etyce kwiat�w. Nie umar�a na zesp� przyspieszonego starzenia. Zosta�a zamordowana. - Dlaczego ktokolwiek mia�by mordowa� kwiata? I tak za kilka tygodni by�aby martwa. - Teraz wreszcie my�lisz - rzek� Frank. - Jest jedn� z waszych? Ju� mia�em si� odci��, �e nie potrafi� powiedzie�, nie przy k�cie, z jakiego zosta�o zrobione zdj�cie, kiedy si� opanowa�em. Powiedzie� co� takiego oznacza�oby przyznanie si�, �e finansujemy wytwarzanie kwiat�w, a to mog�oby nas narazi� na potencjalnie zab�jcze oskar�enie o naruszenie praw autorskich, nie m�wi�c ju� o sprawie karnej, gdyby kto� zdo�a� powi�za� nasz� firm� z przemys�em kwiatowym. - Nie mamy nic wsp�lnego z kwiatami, Frank - powiedzia�em najs�odszym g�osem, na jaki by�o mnie sta�. - Tak, pewnie! A ja nie mam nic wsp�lnego z przest�pczo�ci� w Nowym Jorku. - Musisz dopracowa� sw�j sarkazm. - Tak jak ty swoj� prawdom�wno�� - warkn�� Frank. - Przyszed�em do ciebie po pomoc. Pchn��em komputer z powrotem w jego stron�. - Wcze�niej tego nie m�wi�e�. - Powiedzia�em "ja tobie...". - Ale nic o pomocy. M�wi�e� o przepisach. Chcia�e�, by wszystko sz�o torem oficjalnym. - A zatem co� wiesz? Nic nie wiedzia�em. Ale mog�em si� dowiedzie�. Wystarczy�o zadzwoni� w par� miejsc. - Nie. - Ach, do diab�a, Colin. By�em ju� u wszystkich alfons�w na Manhattanie. Ty i oni to jedyni, kt�rzy u�ywaj� tego rodzaju kwiat�w. Splot�em palce i opar�em na nich brod�. - Nie czytasz sieci, Frank? Kwiat�w u�ywa si� w przer�nych bran�ach, od medycyny po mod�. Nie podoba mi si�, �e pr�bujesz powi�za� nas z mrocznym podbrzuszem Nowojorskiego Stowarzyszenia... - Podczas gdy wy woleliby�cie by� powi�zani z doktorami i modelkami? Tu mnie z�apa�. U�miechn��em si�. - M�wi�em o dw�ch r�nych sprawach, Frank. Pierwsza dotyczy�a kwiat�w. Druga dalszej cz�ci twojej wypowiedzi. Tej, gdzie stwierdzi�e�, �e tylko alfonsi i brukowce u�ywaj� kwiat�w. - Nie m�wi�em nic takiego - zaprzeczy�, zabieraj�c komputer, jakbym nie zas�ugiwa� ju� na to, �eby patrzy� na zdj�cie. - A wi�c co takiego m�wi�e�? - Powiedzia�em "tego rodzaju kwiat�w". I wy, i oni u�ywali�cie kwiat�w tego rodzaju. - A jaki to rodzaj? - Ten rodzaj! - Pukn�� palcem w ekran tak mocno, �e my�la�em, i� wybije w nim dziur�. - Ten rodzaj, kt�ry przypomina kogo� innego. - Wszystkie klony przypominaj� kogo� innego, Frank. Dlatego, �e s� klonami. - Ale nie kogo� tak s�awnego. Naukowcy od medycyny nie potrzebuj� s�awnych postaci, podobnie jak faceci od mody. Nie lubi�, �eby pozywano ich do s�du. My te� tego nie lubili�my, ale takie by�y koszta prowadzenia interesu. Ponownie przyci�gn��em komputer ku sobie. - Ona nie przypomina mi nikogo - powiedzia�em. - Nie? Tylko Shardeen. Shardeen, najwi�ksza chrze�cija�ska supergwiazda lat dwudziestych. By�a powalaj�ca ze swoj� czekoladow� sk�r�, b��kitnymi oczami o d�ugich rz�sach i metrem dziewi��dziesi�t cia�a, kt�re sprawia�o, �e ka�dy m�czyzna zaczyna� wierzy�, i� istnieje B�g. �piewa�a na p�atnych stronach, kr�ci�a w�asne wideoklipy i wyst�powa�a w programach wirtualnej rzeczywisto�ci projektowanych przez jej chrze�cija�skiego sponsora. Ona i jej m��, Davis Drew, szef Mogul Media Productions (i by�y alkoholik, kt�ry, jak twierdzi�, zerwa� z na�ogiem po us�yszeniu g�osu z nieba), wiedli nieskazitelnie szcz�liwe �ycie ma��e�skie, kt�re jednak, jak g�osi�y plotki, mia�o drugie dno g��bokie jak studnia artezyjska. Pr�bowali�my znale�� na nich haka od wielu lat, ale bez skutku. Shardeen i Davis mieli wi�ksze wyczucie medi�w ni� same media, je�li to w og�le mo�liwe. Raz jeszcze spojrza�em na zdj�cie. W�osy nie mia�y znaczenia: Shardeen zmienia�a ich kolor co tydzie�, ale oczy mia�y odpowiedni odcie� b��kitu, a sk�ra by�a �mietankowo-czekoladow� sk�r� Shardeen. - Nie dostrzegam �adnego podobie�stwa - stwierdzi�em i odsun��em komputer od siebie. - Nie r�b ze mnie g�upka, Colin. Zwr�ci si� to przeciwko tobie. - Wcale nie robi� z ciebie g�upka, Frank. Moja firma nie ma z t� spraw� nic wsp�lnego, chocia� byliby�my wdzi�czni za wy��czno�� do aktualno�ci o s�awnych ludziach o drugiej dwadzie�cia. - Oficjalnie? "Oficjalnie" oznacza�o w tym przypadku, �e powinni�my zg�osi� �mier� zamordowanej NN, rasy mieszanej, typ nieznany. W Nowym Jorku rejestrowano dziesi�tki takich spraw ka�dego dnia. Nie by�y warte pikseli na ekranie. - Jak umar�a? - rzuci�em oboj�tnie. - Napiszesz o tym? - Kiedy b�dzie o czym pisa�, bo na razie nie ma. Pytam od siebie, Frank. Z ciekawo�ci. - Ciekawi ci� NN? - U�miechn�� si�. - Zosta�a otruta, Colin. Teraz naprawd� mnie zainteresowa�, i wiedzia� o tym. Jego u�miech by� g�adki. Patrzy�, jak si� prostuj� i naciskam guzik sprawiaj�cy, �e m�j komputer wysun�� si� ze szklanej obudowy. - Czy mog� dosta� kopi� raportu koronera? - zapyta�em. - My�la�em, �e ju� nigdy o to nie poprosisz. Numer dost�pu dwa-sze��-siedem, u�yj normalnego kodu g�osowego. To powinno wystarczy�. To osiemnasta NN na dzie� dwudziesty czerwca. - Dzi�ki. - Zapomnij o tym. - Ruszy� w stron� drzwi. Zatrzyma� si� na chwil� i doda�: - M�wi� powa�nie. Zapomnij o tym. - Zapomn�. Kiedy ju� odszed�, dorzuci�em: - Przynajmniej na razie. �mier� kwiata nie by�a niczym nowym. Kwiaty umiera�y przez ca�y czas. Zgodnie ze sw� natur�. By�y nielegalne, lecz u�yteczne, i dzia�o si� tak od wczesnych lat dwudziestych. Klonowanie przebiega�o �atwo, tanio i szybko - z jednej kom�rki uzyskiwano nawet tuzin kopii. Klonuj�cy hodowali kopie do okre�lonego wieku - w pocz�tkowych latach potrzebowa�y szczeg�lnej troski. Naukowcy odkryli technik� tworzenia kwiat�w tak, jak odkrywa si� wi�kszo�� rzeczy - przez przypadek. Produkuj�c klony, oczywi�cie nielegalnie, grzebali r�wnie� w genach. Zmie� dany odcinek �a�cucha u jednego klona, by zobaczy�, co si� stanie z cia�em; zmie� inny odcinek u innego klona z tej samej kom�rki, by zaobserwowa� inny efekt. W ko�cu odkryto, jak przyspieszy� proces starzenia, co skr�ci�o czas trwania eksperyment�w. Jednocze�nie niekt�rzy przedsi�biorczy naukowcy dostrzegli mo�liwo�� zarobienia dodatkowych pieni�dzy na b�yskawicznie starzej�cych si� klonach. Nikt nie b�dzie za nimi t�skni�, my�leli, i mo�na na nich szybko zbi� kas� - co okaza�o si� prawd�. Wielki podziemny rynek kwiat�w powsta� niemal r�wnie szybko, jak same kwiaty. Niekt�re z mniejszych brukowc�w nadal majstrowa�y przy zdj�ciach, ale by�o to bardziej ryzykowne ni� praca z kwiatami. Za ka�dym razem, gdy kto� wymy�la� nowy, "idealny" spos�b podrabiania zdj��, kto� inny znajdowa� spos�b, by odkry� fa�szerstwo. W trakcie ostatnich dwudziestu lat przepisy przesta�y chroni� nasze prawo do publikowania tego, na co mamy ochot�. Teraz musieli�my dowie��, �e historia jest prawdziwa "zgodnie z nasz� najlepsz� wiedz�". Kwiaty pozwala�y nam na to, poniewa� nikt nie potrafi� odr�ni� kwiata od prawdziwej osoby - w ka�dym razie bez zdejmowania mu but�w. Najlepsze kwiaty u�ywane przez "Nowinki Co Godzina" zachowywa�y �wie�o�� przez mniej wi�cej trzy tygodnie. Oznacza�o to w istocie d�ugo�� �ycia oko�o siedmiu tygodni, w tym dwa tygodnie wzrostu, trzy tygodnie u�ycia i dwa tygodnie wycofywania z obiegu, co zazwyczaj zlecali�my p�legalnym laboratoriom medycznym. Kwiaty umiera�y przez ca�y czas. Nikogo to nie obchodzi�o. Niewielu ludzi traktowa�o �ycie tak kr�tkie jak co� istotnego. Pewnie, byli wariaci zrzeszeni w organizacjach typu "Ratujmy Kwiaty" i ludzie uczciwi, kt�rzy nieustannie zeznawali przed Kongresem, pr�buj�c doprowadzi� do uchwalenia praw reguluj�cych wytwarzanie kwiat�w, ale na niewiele si� to zdawa�o. Kwiaty nigdy nie �y�y do�� d�ugo, by g�osowa�. Poza tym by�y lud�mi, pomimo pochodzenia i kr�tkiego �ycia. Po stworzeniu przys�ugiwa�y im te same prawa, co reszcie nas. Je�li kwiat zosta� zamordowany, a dzia�o si� to cz�ciej, ni� by�cie s�dzili, sprawcy rzadko bywali os�dzeni - rzadko w og�le udawa�o si� ich schwyta�. Tylko najbardziej gor�ce przypadki trafia�y na pierwsze strony gazet i tylko najbardziej obrzydliwe nielegalne operacje likwidowano. Kiedy faceci od dzieci�cego porno wzi�li si� za kwiaty, gliniarze wkroczyli do akcji. Kiedy producenci nielegalnego VR zacz�li pokazywa� zabijanie kwiat�w, gliniarze r�wnie� wkroczyli do akcji. Reszt� z nas czasem n�kano, czasem wok� nas w�szono, ale poza tym zostawiano nas w spokoju. Za�atwiali�my kwiatom robot�, ratowali�my je przed p�j�ciem na ulic� i dawali�my im pieni�dze na utrzymanie podczas ich kr�tkiego pobytu na tej ziemi. W gruncie rzeczy nie by�o to a� takie kosztowne. Rzadko jeden kwiat by� na li�cie p�ac d�u�ej ni� przez miesi�c. Tak wi�c kwiaty umiera�y. Z r�k niedouczonych naukowc�w, w przypadkowych strzelaninach albo padaj�c ofiar� zbrodni w afekcie, najcz�ciej pope�nianych przez zazdrosnych alfons�w. Ale kwiat�w nie otruwano. Trucizna sugerowa�a zab�jstwo z premedytacj�. Rozmy�lne morderstwo. A wi�c jaki� pow�d przerwania i tak ju� skr�conego �ycia. Na tym polega�a istota tej historii. "Ja tobie, ty mnie..." Frank wiedzia�, �e nie b�d� w stanie przej�� nad t� spraw� do porz�dku dziennego. Zagadka by�a zbyt wielka. Gdybym dosta� oficjaln� zgod�, og�osiliby�my to w sieci w ci�gu kilku godzin i sprawa sta�aby si� sensacj� na kilka dni. Mo�e nawet tygodni. Nie wszed�em do sieci zaraz po po�egnaniu si� z Frankiem, chocia� oczekiwa�, �e to zrobi�. Mia�em inne sprawy. Opu�ci�em gabinet i uda�em si� do biura dzia�u s�ynnych os�b. Szef dzia�u, Jacques DuFriesne, odgrywa� �cie�k� audio najnowszej sprawy, sprawdzaj�c jednocze�nie inn� na ekranie. Zauwa�y�em, podchodz�c do jego biurka, �e ekran komputera na podzielony ma dwie cz�ci; na jednej umieszcza� w�asne notatki, na drugiej pojawia�y si� wiadomo�ci od jego ulubionego �r�d�a. Po�o�y�em mu d�o� na w�skim ramieniu. - Przepraszam, �e przeszkadzam, Jacques - powiedzia�em - ale to wa�ne. - Mam nadziej�. - Nie przerywa� pracy. - Pi�tna�cie po musz� to wys�a�. Ka�dy dzia� "Nowinek Co Godzina" zrzuca� materia�y do sieci o okre�lonej porze. S�awni ludzie szli dwadzie�cia minut po ka�dej pe�nej godzinie, dzia� miejski wchodzi� minut� p�niej i tak nasza domena zmienia�a si� w ka�dej minucie ka�dej godziny ka�dego dnia. Powinni�my w�a�ciwie nazywa� si� "Nowinki Co Minuta", ale to nie brzmia�o dobrze. Zostali�my wi�c przy "Co Godzina". Ka�dy m�g� b�yskawicznie �ci�gn�� nasze strony i co godzina mie� przed sob� zupe�nie inny spis tre�ci. Redagowanie gazety elektronicznej tego rodzaju wymaga�o dok�adno�ci, umiej�tno�ci koordynacji i ludzi pokroju DuFriesne'a, potrafi�cych robi� trzy rzeczy naraz i jeszcze narzeka�, �e si� obijaj�. - Ka� komu� innemu zaj�� si� materia�em - poleci�em. - Nie wiem, jak d�ugo to potrwa. - Pracuj� nad delikatn� spraw�. - A zatem b�dzie musia�a poczeka� godzin�. - Wyprzedzi nas "Globe". Wzruszy�em ramionami. - To tw�j kark - stwierdzi� i gestem wezwa� do siebie asystentk�, niejak� Gerd� Hockstader. Gerda by�a szczup�a, jasnow�osa i mia�a wi�cej implant�w ni� pi�karz pierwszej ligi. Pokaza� jej, czym si� zajmuje, i wsta� od biurka. - W porz�dku, co takiego? - zapyta�. Wyszli�my na korytarz. Obj��em go poufale ramieniem, jakbym pod przykrywk� przyja�ni zamierza� objecha� go za co�. By�a to moja stara metoda, kt�ra gwarantowa�a, �e nikt nie b�dzie nam przeszkadza�. - Zajmujesz si� kwiatem do artyku�u o Shardeen? - Tak - odpar� - ale pierwsza sesja by�a kompletn� pora�k�. Planowa�em drug�, lecz nic z tego nie wysz�o. - Dlaczego? - Nie podoba�o mi si�, �e marnowa� firmowe pieni�dze na nieudany materia�. Poczu�em, jak ramiona sztywniej� mu pod moim dotykiem. - Zgubi�em kwiata. - Zgubi�e� go? Wzruszy� ramionami i odwr�ci� wzrok. Kwiaty czasem si� gubi�y. Wiele przebywa�y same i chocia� posiada�y implanty m�zgowe, nie mog�y one zast�pi� autentycznej wiedzy i do�wiadczenia. Przypomina�y trzyletnie dziecko o ciele doros�ego, inteligencji psa i umy�le przepe�nionym tysi�cami bezu�ytecznych informacji. Wszystko mog�o p�j�� �le - i cz�sto si� tak dzia�o. - Kto jej pilnowa�? - Gerda. Ale musia�a pojecha� w teren. Gerda. Ta, kt�rej zostawi� materia� do doko�czenia. Czego wed�ug niego mia�em po�a�owa�. - Wezwij j�. - Kto� musi doko�czy� artyku� - zaprotestowa�. - Te sprawy bywaj� delikatne. Nie mo�emy uroni� ani szczeg�u. Czasem zapomina�, �e zaczyna�em od samego do�u, zanim osi�gn��em moj� obecn� pozycj�. - Co to za historia? - "Lesbijski romans pani prezydent". - My�la�em, �e "Star" zamie�ci� to dzi� rano. - To prawda, ale bez materia�u zdj�ciowego. - Nasz jest autentyczny, czy zrobiony z pomoc� kwiat�w? - Czy to ma znaczenie? - Wygl�da� na ura�onego. Oczywi�cie, �e mia�o. Mia�o znaczenie, a ja potrzebowa�em wiedzie�. Nie spuszcza�em z niego wzroku. - Nie mamy kwiata do roli pani prezydent. - Westchn��. - Wiem. Mieli�my wielolatka, rozwijanego do�� szybko, by mo�na go by�o u�y� pod koniec kampanii wyborczej, ale o okresie �ycia si�gaj�cym kilkunastu lat. Wielolatki wykorzystywano tylko w przypadku ludzi o nieprzemijaj�cym wp�ywie: prezydent�w, Elvisa i czasem jakiej� supergwiazdy. - Dlaczego jakakolwiek prezydent mia�aby pozwoli�, �eby filmowano j� w czasie uprawiania seksu? - zapyta�. - Stevens zrobi�a to w dwa tysi�ce �smym. - Jeste� pewny? - Pami�tam, �e klonowano jeszcze wed�ug starych metod. - I od tamtego czasu nikt nie pozwoli� na nic podobnego. Wszyscy zbyt dobrze pami�taj� skandal. A wi�c nasz materia� wideo by� nakr�cony z udzia�em kwiat�w. Chcia�bym, �eby cho� raz nasze historie mia�y w sobie co� wi�cej ni� tylko pozory prawdopodobie�stwa. Chcia�bym, �eby by�y prawdziwe. Ale w tym przepe�nionym kwiatami �wiecie nie wiedzia�em ju�, jak uczyni� prawd� interesuj�c�. - Szefie! - Ton DuFriesne'a sugerowa�, �e powtarza te s�owa ju� od dobrej chwili. - Czy mam wezwa� Gerd�? - Tak. Przy�lij j� do mojego gabinetu. Pu�ci�em jego rami� i pozwoli�em mu wr�ci� do swojego dzia�u. Przez najbli�sze dziesi�� minut b�dzie tam panowa� kompletny zam�t. Musieli sko�czy� materia�. Ostatnie chwile przed publikacj� zawsze by�y gor�czkowe. To dobrze, �e mieli pi��dziesi�t minut pomi�dzy kolejnymi wydaniami. Mogli po�wi�ci� ten czas wyczyszczeniu historii, kt�re uda�o im si� wynale��. Wr�ci�em do gabinetu targany dziesi�tkami my�li. Martwy kwiat, nieudany materia� i masa pieni�dzy z kasy mojej firmy. Nie podoba�o mi si� to. Tworzenie kwiat�w by�o o wiele bardziej skomplikowane, ni� to si� na pierwszy rzut oka wydaje. Cz�owiek czy firma nie mogli po prostu zam�wi� jakiego� starego kwiata. Potrzebna by�a kom�rka, troch� DNA, co�, co mo�na rozmno�y�. A potem tylko kto�, kto stworzy kwiata, nie zadaj�c �adnych pyta�. Poniewa� kwiaty by�y nielegalne, pyta� i tak nie zadawano. Nikt nie chcia� i�� do wi�zienia. A najbardziej nara�ali si� ci, kt�rzy mieli do czynienia ze s�awnymi twarzami. Za mojej kadencji "Nowinki Co Godzina" prze�y�y cotygodniowe �ledztwa oraz blisko trzydzie�ci pi�� pozw�w o naruszenie d�br osobistych, z kt�rych wszystkie wygrali�my. �adna ze s�awnych os�b, kt�re zarzuca�y nam, �e bezprawnie wykorzystali�my ich chronione dobra osobiste - publikuj�c zdj�cia, wideo, hologramy i wirtualne obrazy ich s�awnych twarzy, cia� i g�os�w - nie potrafi�a udowodni�, �e kwiat by� nasz� w�asno�ci�. Nikt nie m�g� nawet udowodni�, �e znali�my r�nic� pomi�dzy kwiatem i dan� osob�. Mieli�my dobry zesp� prawnik�w, ale nie tylko dzi�ki nim odnosili�my zwyci�stwa w s�dzie. Starali�my si� trzyma� jak najdalej od tw�rc�w kwiat�w. Jak dot�d Frankowi i jego ludziom nie wychodzi�o wykradanie danych ani �amanie szyfr�w zabezpieczaj�cych. Policji r�wnie� brakowa�o ludzi i mia�em nadziej�, �e tak pozostanie, poniewa� musieli�my ksi�gowa� wydatki i stan inwentarza. Ka�dy to robi�. A te dane w niew�a�ciwych r�kach mog�y przysporzy� sporo k�opot�w. Kiedy Gerda Hockstader wesz�a do mojego gabinetu, by�a ju� przygotowana. Wp�yn�a na ob�oku perfum tak g�stym, �e mimo woli pomy�la�em o mojej prababce. Z powodu implant�w policzki Gerdy by�y nieco zbyt czerwone, oczy nieco zbyt du�e, a cia�o tak nieproporcjonalnie zbudowane, �e zastanawia�em si�, czy obali si� na moje biurko. - Nie zgubi�am jej z rozmys�u - powiedzia�a, �uj�c gum� i siadaj�c, nieproszona, w starym sk�rzanym fotelu obok biurka. - Mam nadziej�. Pr�bowa�em sobie przypomnie�, czy wyda�em zgod� na zatrudnienie tej kobiety, czy te� zgod� podpisa� kto� z personelu. Zastanawia�em si�, kto przeprowadzi� z ni� rozmow� wst�pn� i czy temu komu� nie przeszkadza�o, �e Gerda Hockstader nie potrafi wyra�a� si� gramatycznie. Brukowiec musi trzyma� jakie� standardy. - Prosz� mi powiedzie�, co si� wydarzy�o. - Nie strac� posady, prawda? - Spojrza�a na mnie z ukosa swoimi owadzimi oczami. Pewnie uwa�a�a, �e jej spojrzenie jest uwodzicielskie. Nie by�o. By�o dziwaczne. Nie mia�em zamiaru odpowiada� na jej pytanie. - Panno Hockstader, wezwa�em pani� do siebie, �eby porozmawia� o kwiacie, kt�rego pani zgubi�a, a nie o pani posadzie. Cho� oczywi�cie porozmawiamy o jej posadzie p�niej, je�li oka�e si�, �e zgubi�a kwiata wy��cznie przez w�asn� nieudolno��. - C�, to nie by�a moja wina - powiedzia�a. St�umi�em westchnienie; w przypadku kobiet tego rodzaju to nigdy nie jest ich wina. - Nie mieli dla niej mieszkania, wie pan? Dzia� sportu mia� zwolni� mieszkanie A, ale wci�� zajmowa� je jaki� pi�karz. To dobra wiadomo�� dla oryginalnej osoby, powiedzieli, bo wed�ug normalnej rachuby mia�by sto trzydzie�ci lat. Pr�bowali odes�a� tego pi�karza do jakiego� Instytutu Badania Problem�w Starzenia, ale tamci powiedzieli, �e maj� ju� do�� klon�w tego faceta i niepotrzebny im jeszcze jeden. Zna�em ten problem. Klon pi�karza mieszka� przez dodatkowe dwa tygodnie. Mieli�my szesna�cie mieszka�, w kt�rych umieszczali�my nasze kwiaty. Rzadko bywa�o, by wszystkie by�y zaj�te. I nigdy dot�d w �adnym nie przebywa� kwiat, kt�ry zdawa� si� wyrasta� na wielolatka. - Prosz� m�wi� dalej. - Sta�o si� jasne, �e dochodzimy do sedna sprawy, a ona nie chce ujawni� czego� obci��aj�cego. - No wi�c mia�am przechowa� j� u siebie. - To by�o to. Sedno sprawy. - Poda�am jej kod dost�pu, wszczepi�am jej go nawet do pami�ci, poinstruowa�am jak ma dotrze� na miejsce i kiedy mamy si� spotka�. - I co posz�o nie tak jak trzeba? - Gdybym wiedzia�a, to nie brakowa�oby nam jednego kwiata, prawda? - odszczekn�a si�. - Nie pojawi�a si�? - Sk�d mam wiedzie�? - Mia�y�cie si� spotka� - powiedzia�em szorstko. Wzruszy�a ramionami. - Mia�am materia� do sko�czenia. - Jestem pewny, �e radzi�a ju� sobie pani z takimi problemami w przesz�o�ci. - Zaczyna�em nie lubi� tej kobiety. Za��dam jej akt, kiedy tylko wyjdzie. - To prawda. Ale tym razem to by� d�u�szy materia�. Ludzie nienawidzili d�ugich materia��w i z jakiego� powodu winili mnie za ich istnienie. Mo�e mieli racj�, poniewa� to ja zarz�dzi�em, by ka�d� spraw� zajmowa�y si� zawsze dwie osoby. Historie przewa�nie umiera�y po sze�ciu godzinach, lecz raz na jaki� czas pojawia�a si� sprawa trwaj�ca ca�e dnie i wtedy wyznaczona dw�jka musia�a nauczy� si� pracowa� w dwunastogodzinnych zmianach. Pierwszy dzie� takiego maratonu zazwyczaj ko�czy� si� dopiero nast�pnego ranka i to w�a�nie powodowa�o wrogo�� wobec mojej osoby. Moi pracownicy nienawidzili zarywa� nocy. Powinni mie� moje stanowisko. I m�j coroczny wrz�d. - A wi�c to by� pierwszy dzie� d�u�szej roboty. I nie skontaktowa�a si� pani z ni�? Nie ostrzega�a jej? - Kwiata? - zdziwi�a si� Gerda. - �e niby powinnam mie� adres jej poczty elektronicznej? Ta cizia nie odr�ni�aby e-maila od g�osu Boga. - By�a g�upia? - Nie wpad�a na pomys�, �eby na mnie poczeka�, prawda? - Nie s�dz�, by to by� dow�d prima facie, panno Hockstader. Spojrza�a na mnie zdziwiona. U�y�em tego okre�lenia umy�lnie. Wszyscy moi pracownicy powinni zna� kilka specjalistycznych termin�w i "dow�d prima facie" by� jednym z nich. - Nie rozumiem, dlaczego to mia�by by� problem. - Wyd�a usta, najwyra�niej nie do ko�ca rozumiej�c, co przed chwil� powiedzia�em. - Doprawdy? Co w takim razie jest problemem? - To, �e w tej firmie nie ma przepis�w dotycz�cych zaginionych kwiat�w. - Oficjalnie nie mamy nawet �adnych kwiat�w, panno Hockstader. Jak�e mogliby�my mie� przepisy ich dotycz�ce? My�la�em, �e wyja�niono to pani, kiedy by�a pani przyjmowana do zespo�u Jacquesa. - Podpisa�am kilka papier�w. - Przeczyta�a je pani? Wzruszy�a ramionami. - To by�o sze�� miesi�cy temu. Cztery tysi�ce trzysta godzin temu, wie pan? - W gruncie rzeczy to by�o cztery tysi�ce trzysta osiemdziesi�t godzin temu, je�li mamy by� dok�adni. - Lubi pan szefowa� ludziom, co? Chyba w�a�nie tak by�o. Z pewno�ci� to jeden z powod�w, dla kt�rych zosta�em awansowany. - Moja robota polega mi�dzy innymi na tym, �eby wiedzie�, ile jest godzin w dniu, tygodniu, miesi�cu, roku, panno Hockstader. M�wimy, �e tyle w�a�nie mamy wyda�, chocia� z technicznego punktu widzenia nie jest to prawda. Z technicznego punktu widzenia mamy nowe wydanie co minuta, co oznacza�oby, �e podpisa�a pani te papiery dwie�cie sze��dziesi�t dwa tysi�ce osiemset wyda� temu. Na m�j rozum. - Tak jakby czyta� pan te wszystkie wydania. - Czytam ka�dy materia�, jaki ukazuje si� w "Nowinkach Co Godzina", panno Hockstader. Nie wiedzia�em, dlaczego mnie denerwuje. Pewnie dlatego, �e w subtelny spos�b narzeka�a na nadmiar pracy, podczas gdy w rzeczywisto�ci musia�a zajmowa� si� jedn� spraw�, czasem przez wiele dni. Ja musia�em zajmowa� si� tysi�c czterysta czterdziestoma sprawami ka�dego dnia, a opr�cz tego zarz�dzaniem lud�mi, finansami i zagwarantowaniem, �e mamy do�� miejsca w sieci. Musia�em r�wnie� pracowa� z glinami i kwiatami i dogl�da� wszelkich innych kwestii zwi�zanych z prowadzeniem interesu takiego jak ten. Ona narzeka�a na zarwan� raz czy drugi noc; ja by�em szcz�liwy, kiedy mog�em si� przespa�. A ludzie dziwi� si�, dlaczego faceci w moim zawodzie wypalaj� si� po kilku latach. Po prostu nic z nich nie zostaje. - A wi�c jakie s� przepisy? - zapyta�a, a ja prawie j�kn��em na g�os. Je�li ona nie wiedzia�a, to inni pracownicy r�wnie� nie, co oznacza�o, �e mamy powa�ne k�opoty. Przed zwolnieniem jej musz� dopilnowa�, �eby podpisa�a zobowi�zanie do dochowania tajemnicy s�u�bowej i �eby zrozumia�a, �e je podpisa�a i �e wszystko, co posiada, przepadnie, je�li pi�nie cho� s�owo. - To nie ma znaczenia - sk�ama�em. - Kiedy zacz�a pani szuka� kwiata? - W og�le nie zacz�am. Zapomnia�am o tym, dop�ki Jacques mi nie przypomnia�. - A kiedy si� to sta�o? Mia�a przynajmniej tyle przyzwoito�ci, �eby si� zarumieni�. Przez kilka chwil my�la�em ju�, �e w og�le nie ma sumienia. - Kiedy powiedzia� mi, �e chce si� pan ze mn� widzie�. Ugryz�em si� w j�zyk, �eby natychmiast jej nie wywali�. Tajemnica s�u�bowa. Frank. Kwiaty. Wszystko, co mo�e wiedzie�. To by�y powody, �eby nie zwalnia� jej, dop�ki nie zamkn� jej ust. Teraz rozumia�em, dlaczego wszyscy ci mafiosi z zesz�ego stulecia zabijali ludzi, kt�rzy wiedzieli zbyt du�o. Tak by�o �atwiej. - Dzi�kuj�, panno Hockstader. - Zmusi�em si� do u�miechu. - To wszystko? - zdziwi�a si�. - To wszystko - potwierdzi�em. - Naprawd�? - Oczekiwa�a pani czego� innego? Podnios�a si� powoli. - My�la�am, �e mo�e, no wie pan, b�dzie pan na mnie w�ciek�y albo co� takiego. Wzruszy�em ramionami, na po�y zdumiony, �e w og�le kupuje ca�y ten cyrk. Lecz z drugiej strony, Frank kupowa� go co tydzie�. - Dlaczego mia�bym by� na pani� w�ciek�y, panno Hockstader? W ko�cu to by� tylko kwiat. Tylko kwiat. Specjalnie zam�wiony przez jedn� z naszych firm-przybud�wek, kupiony i op�acony przez inn�, i zgubiony przez niekompetentn� dziennikark� z dzia�u osobisto�ci, kt�ra nie mia�a nawet do�� oleju w g�owie, �eby przyzna� si� do tego nast�pnego dnia. Je�li Frank wyniucha t� spraw�, nie b�dzie targowania. Kto� zamordowa� kwiata, poniewa� byli�my nieostro�ni. Pr�bowa�em pociesza� si� my�l�, �e i tak by umar�a, ale to nie pomaga�o. Co z t� trucizn�? Trucizna oznacza�a, �e kto� mia� czas, by zaplanowa� morderstwo. I �e kto� wiedzia�, jak odnale�� fa�szyw� Shardeen. Skontaktowa�em si� z dzia�em kadr i kaza�em im przejrze� wszystkie papiery w aktach Hockstader. Potem u�y�em numeru dost�pu, kt�ry da� mi Frank, i wpisa�em kod. Nast�pnie poprosi�em o osiemnast� NN na dwudziesty dzie� miesi�ca. Wyniki sekcji pojawi�y si� na moim ekranie. Numer dokumentu by� sze�ciocyfrowy. U�wiadomili sobie, �e jest kwiatem i dali jej sprawie najni�szy mo�liwy priorytet. Co kaza�o mi si� zastanowi�, dlaczego Frank w og�le zajmuje si� tym przypadkiem, nawet oficjalnie i wedle zasady "ja tobie, ty mnie". Co� mi si� tu nie podoba�o. Opu�ci�em fragment o truciznie. Wr�c� do tego p�niej. Na pocz�tek chcia�em si� dowiedzie�, gdzie nast�pi� zgon. Wch�on��em mas� informacji w ci�gu minuty. Stare reporterskie umiej�tno�ci nie opu�ci�y mnie. Kiedy� potrafi�em wyci�gn�� wszystkie istotne dane z raportu koronera w ci�gu trzydziestu pi�ciu sekund i nie pomyli� si�. Znale�li j� w "Ostatnim Hurra" Trumpa. W rzeczywisto�ci budynek nazywa� si� "Gold Building" i by� koronnym klejnotem po�r�d dziedzictwa Trumpa. Sta� si� przedmiotem jakich� zakulisowych targ�w, od czasu kiedy umar� stary Donald, w bardzo s�dziwym wieku osiemdziesi�ciu pi�ciu lat. Dopiero go wtedy budowano, ale Donald, w jednym ze swoich ostatnich publicznych przem�wie�, powiedzia�, �e dzi�ki tej budowli wszyscy b�d� o nim pami�tali, i od tego czasu przyj�a si� nazwa "Ostatnie Hurra" Trumpa. Zwyk�ego kwiata nie by�o sta� na takie miejsce. Do diab�a, nie by�o na nie sta� nawet redaktora naczelnego i zarazem dyrektora do spraw handlowych wielkiego brukowca. Czy�by mia�a przydzia� do "Hurra"? To nie mia�o sensu. Je�li potrzebowali�my czego� w tym rodzaju, korzystali�my ze Studia, szeregu wn�trz urz�dzonych tak, by przypomina�y wn�trza nowojorskich hoteli. Nasi fotografowie potrafili zrobi� zdj�cie tak, by nie by�o wida� brakuj�cej �ciany albo sufitu. "Hurra" odnawiano jednak tak cz�sto, �e nigdy nie mogli�my by� pewni, czy nasza kopia wygl�da w�a�ciwie. Korzystali�my z "Hurra" tylko przy specjalnych okazjach: prezydent�w, g��w pa�stw, czasem jakiej� supergwiazdy. Rzadko u�ywali�my go do historii, kt�ra mia�a szans� si� rozwin��. Nie chcieli�my ryzykowa� pomy�ki w wystroju wn�trza. I nigdy nie zap�acili�my w "Hurra" za pok�j. Nigdy. Nawet za tajn� robot�. "Hurra" by�o jak Departament Stanu: rejestrowa�o wszystkich, kt�rzy oddychali jego powietrzem, nie m�wi�c ju� o wynajmowaniu pokoi. Oczywi�cie mieli�my swoj� wtyczk� w recepcji. Wiedzieli�my, kto akurat si� tam zatrzyma�, a kto nie. Nigdy nie pope�nili�my w tej kwestii omy�ki, je�li jaki� prawnik chcia� nas sprawdzi�. W jaki spos�b kwiat dosta� si� z um�wionego mieszkania dziennikarki do "Hurra"? I w jaki spos�b uda�o jej si� pozosta� tam wystarczaj�co d�ugo, by na miejscu zgin��? �eby zosta� otrut�. Wr�ci�em do pocz�tku protoko�u z sekcji. Nie pomyli�em si� przy odczytywaniu numeru sprawy. By� zbyt wysoki, by zwr�ci� uwag� Franka. Ale co� go w niej zainteresowa�o. Fakt, �e kwiat zgin�� w "Hurra"? Ale co to ma wsp�lnego ze mn�? Czy�by w moim biurze dzia�o si� co�, o czym nie wiedzia�em? Oczywi�cie. Zawsze w biurze szefa dzia�o co�, o czym on nie wiedzia�. Ale czy by�o to co�, czym powinienem si� przejmowa�? Nie mia�em poj�cia. Musia�em wyja�ni� t� kwesti�. Nieomal zadzwoni�em do Franka, ale potem zmieni�em zdanie. Mia�em lepszy pomys�. Nowojorczycy nigdy nie wpadaj� do siebie bez zapowiedzi. Tak by�o od pocz�tku czasu. Albo nawet d�u�ej. Mo�e Indianie z plemienia zamieszkuj�cego niegdy� teren Manhattanu nigdy nie pukali do drzwi swoich tipi. Nie mam poj�cia. Wiem tylko, �e wpadni�cie do kogo� bez zapowiedzi jest czym� tak nietaktownym, �e nigdy nie s�ysza�em o podobnym przypadku. Nie tylko by�oby to niezwyk�e, ale r�wnie� niebezpieczne. Mo�na zosta� postrzelonym za co� takiego. Oznacza�oby to r�wnie� desperacj�. Nie czu�em si� zdesperowany, ale chcia�em, �eby Frank tak my�la�. Teraz przysz�a moja kolej: odwiedzi� go na jego w�asnym terenie i wytr�ci� z r�wnowagi. Oczywi�cie, nie musia�em zag��bia� si� w t� spraw�. Mog�em zapomnie� o niej w ka�dej chwili. Ale po po�udniu, gdzie� pomi�dzy rozmow� z Jacquesem i spotkaniem z Gerd� Hockstader, sprawa nabra�a znaczenia osobistego. I nie chodzi�o tu, jak mo�ecie pomy�le�, o kwiata. B�d� szczery i powiem co� nieprzyjemnego, poniewa� jest to konieczne. Mo�ecie mnie �le zrozumie�, pomy�le�, �e moje motywy w ca�ej tej sprawie by�y godne szacunku, pomy�le�, �e w przeci�gu popo�udnia zupe�nie zmieni�em zdanie. To nieprawda. Nie s�dz�, by komukolwiek zdarzy�o si� zupe�nie zmieni� zdanie w jakiejkolwiek kwestii, chocia� niekt�rzy z nas zmieniaj� spos�b post�powania w interesach. Nie chodzi�o o kwiata. W gruncie rzeczy nie. Bo bez wzgl�du na to, co wam m�wimy, bez wzgl�du na to, jakie rozsiewamy plotki, nie traktujemy kwiat�w jak ludzi. Jak co� mo�e by� naprawd� istot� ludzk� i �y� tylko przez kilka tygodni? Pytam was, gdyby�cie �yli tylko pomi�dzy marcem i kwietniem tego roku, czy byliby�cie t� sam� osob�, kt�r� jeste�cie teraz? Czy wasze �ycie by�oby warto�ciowe? Czy by�oby warte ocalenia? Oczywi�cie nie. Prawda, czasem wykorzystywa�em kwiaty do zrujnowania �ycia jakiej� zupe�nie niewinnej osoby i te historie nadal mnie prze�laduj�. Tak jak sprawa pi�karza i najnowszej diwy operowej - wiecie, kogo mam na my�li. Kr��y�y liczne plotki, nadzwyczaj ekscytuj�ce - i nieprawdziwe. Ich ma��e�stwo by�o szcz�liwe. By�o, dop�ki nasze wyre�yserowane zdj�cia pi�karza i jakiej� panienki, obojga kwiat�w oczywi�cie, nie sta�y si� �r�d�em najwi�kszego skandalu wszystkich czas�w. Nie mia�em poj�cia, �e diwa po�knie a� tyle pastylek albo �e prymitywne metody p�ukania �o��dka nadal stosowane w nowojorskich szpitalach mog� spowodowa� zniszczenie czyjego� gard�a. W og�le nie mia�em o tym poj�cia. Nie �eby ignorancja mog�a by� wyt�umaczeniem. Po tej historii polecia�o sporo g��w i zachowywa�em o wiele wi�cej ostro�no�ci przy wybieraniu temat�w do naszych spreparowanych reporta�y. Tak jak w przypadku Shardeen. Shardeen okaza�a si� celem pierwszorz�dnym. Udawa�a wielk� chrze�cijank� o z�otym sercu, ale nie by�a chrze�cijank� i nie mia�a serca. Tylko nie mogli�my tego udowodni�. Przy wielu historiach, jakie s�yszeli�my, nie mogli�my nak�oni� nikogo, �eby wypowiedzia� si� otwarcie. Jej m�� kontrolowa� zbyt wiele miejsc pracy, w zbyt wielu bran�ach. I zdawa� si� wierzy� we wszystkie te bzdury, kt�re on i Shardeen opowiadali o ich bajkowo szcz�liwym ma��e�stwie. Chocia� sam wiedzia�em, �e ona rozgl�da si� za innymi facetami. Przez u�amek sekundy przygl�da�a si� nawet mnie. Ale mnie nie interesuj� chrze�cija�skie hipokrytki. Kiedy wyda�em zgod� na zam�wienie klona Shardeen, zrobi�em to z my�l� o jej m�u. �aden facet nie zas�uguje, �eby robi� z niego g�upca w a� taki spos�b. Wszystko to jest okr�n� metod� wyt�umaczenia, dlaczego zostawi�em gazet� w sprawnych r�kach Debory, mojej asystentki, kt�ra - r�wnie� bardzo umiej�tnie - po��da�a mojej posady, i zag��bi�em si� w d�ungl� Brooklynu, miejsca, gdzie ani moje stanowisko ani reputacja nie mia�y �adnego znaczenia. Zrobi�em to, poniewa� po raz pierwszy od blisko dziesi�ciu lat opisywania sekretnych romans�w i pr�b skompromitowania tego czy owego m�a stanu Frank zdo�a� mnie zaskoczy�. Sprawi�, �e ponownie poczu�em si� jak go�ow�s. Nie czu�em si� jak go�ow�s od bardzo dawna. By�em wtedy dobrym reporterem. W moich szczeni�cych latach istnia�y jeszcze mo�liwo�ci dla dobrych reporter�w, chocia� ludzi, kt�rym zale�a�o na dziennikarstwie i pisaniu, zast�powano w�a�nie lud�mi, kt�rym zale�a�o, �eby pisano o nich, albo tymi, kt�rzy chcieli wyrobi� sobie nazwisko jako skandali�ci lub komentatorzy. Nie by�em wystarczaj�co znudzony, �eby pisa� komentarze, i naprawd� nie interesowa�o mnie, kto z kim �pi. Po prostu chcia�em co� zmieni�. Mia�em kilka drobnych sukces�w. Par� zwyci�stw w walce z lokaln� biurokracj�. Du�y artyku� na temat burmistrza. Domy dla kilkorga ulicznych dzieciak�w. Ale by�em przedstawicielem wymieraj�cego gatunku i zda�em sobie z tego spraw� na d�ugo przed pojawieniem si� kwiat�w. Pisa�em nawet o historii ich powstania i pami�tam, �e ju� wtedy niepokoi�y mnie perspektywy ich wykorzystywania. Nigdy nie spostrzeg�em, w jaki spos�b przemiany w mojej w�asnej bran�y doprowadz� do tego, �e sam b�d� w tym uczestniczy� - nie dlatego, �e tak by�o taniej od pocz�tku, ale dlatego, �e tak by�o taniej (i �atwiej) w d�u�szej perspektywie. W tamtym wczesnym okresie uwa�a�em jeszcze kwiaty za istoty ludzkie. Ju� tak nie uwa�am. Brooklyn nie zmieni� si� zanadto w ci�gu ostatnich stu lat. Niekt�re cz�ci oczywi�cie tak - dzielnice by�y odnawiane, potem znowu pogr��a�y si� w biedzie, potem wiele z nich znowu odnowiono. Ale nadal wi�kszo�� dom�w jest z br�zowego piaskowca, z ty�u maj� �adne podw�rka, od frontu rosn� drzewa i wczesnym wieczorem wsz�dzie s�ycha� g�osy dzieci. Panuje tu atmosfera s�siedztwa - miejsca, gdzie ka�dy zna ka�dego. Nie by� to m�j klimat. Ludzie mojego pokroju mieszkaj� w wie�owcach po zachodniej stronie i marz� o Park Avenue i okolicach Parku Centralnego. Ale czasem t�skni�em za czym� takim. Po prostu nigdy nie uda�o mi si� stworzy� d�u�szego zwi�zku, a ta okolica pachnia�a rodzin�, czym�, czego, jak zaczyna�em wierzy�, ju� nigdy nie osi�gn�. Dom Franka sta� po�rodku kwarta�u, zbudowany z piaskowca jak wszystkie pozosta�e. Niczym si� nie wyr�nia�, nic nie �wiadczy�o o tym, �e mieszka w nim facet, kt�rego znam od blisko dwudziestu lat. Korzenie starego drzewa rozpycha�y si� pomi�dzy p�ytami chodnikowymi, a samo drzewo dawa�o cie� trzem podw�rkom. Dom mia� werand�, kt�ra wygl�da�a, jakby przeszklono j� w trakcie kryzysu tlenowego na pocz�tku stulecia, a wewn�trzne drzwi, r�wnie� najwyra�niej z tego okresu, by�y zrobione ze stali. Poza tym dom sprawia� wra�enie niezmienionego od dnia swego powstania. Ciekawi�o mnie, czy rodzina Franka mieszka tutaj od pokole�. Zapewne tak. Ceny nieruchomo�ci w Nowym Jorku osi�gn�y taki poziom, �e gliniarza, przy jego pensji, nie by�oby sta� na mieszkanie, nie m�wi�c ju� o domu takim jak ten. Gdy stan��em na schodach prowadz�cych na werand�, w��czy� si� alarm. Okna zaryglowa�y si� ze szcz�kiem i nad staromodnym dzwonkiem zapali�a si� ma�a czerwona lampka. - Cze��, Frankie - powiedzia�em w kierunku lampki. - To ja, Colin. Uzna�em, �e jednak mamy sobie co� do zaoferowania. �wiat�o zamigota�o przez moment, co oznacza�o, �e kto� w �rodku sprawdza mnie, a potem wszystkie zasuwy, zamki i rygle odblokowa�y si�. Drzwi werandy otworzy�y si� automatycznie. Gdy wszed�em do �rodka, Frank uchyli� stalowe drzwi wewn�trzne. - Nie wiedzia�e�, �e za co� takiego mo�na zarobi� kulk�? - zapyta�. Wzruszy�em ramionami. - My�la�em, �e mieszkasz w bezpiecznej okolicy. - Masz szcz�cie, �e tak jest. - Odsun�� si� i wpu�ci� mnie do ciemnego korytarza. Pachnia�o tu star� kapust� i �wie�ym sosem do spaghetti. Deski pod�ogowe by�y wypaczone i porysowane. Na prawo ode mnie znajdowa�y si� schody na g�r�. Po lewej widzia�em du�y salon z dwoma fotelami z siatki, aparatur� do wirtualnej rzeczywisto�ci i zwini�tym ekranem schowanym w tubie pod sufitem. Na ka�dej �cianie wisia�y zdj�cia, niekt�re r�wnie stare jak sam dom. Mia�em racj�, Frank odziedziczy� to miejsce. Zaprowadzi� mnie do kuchni. Ch�opiec o rysach Franka miesza� zawarto�� dw�ch garnk�w stoj�cych na gazie. Ko�cista kobieta o siwiej�cych w�osach siedzia�a przy stole, sprawdzaj�c klas�wki szkolne. By�a to matka Franka. Jego �ona, jak wyja�ni�, jeszcze nie wr�ci�a do domu. Pracowa�a jako taks�wkarz w mie�cie i je�dzi�a dzisiaj do p�na, bo w Metropolitan Opera odbywa�a si� jaka� du�a impreza, a jej zale�a�o na pieni�dzach. Nigdy nie zastanawia�em si� specjalnie nad sytuacj� finansow� innych ludzi, ale u�wiadomi�em sobie, �e nawet przy takim domu i dzia�ce, i trzech osobach pracuj�cych w rodzinie, sytuacja Franka jest napi�ta. Pieni�dze to co�, o co si� nigdy nie martwi�em. Jedyn� rzecz�, kt�ra mnie martwi�a, by� czas. Zaprowadzi� mnie do ma�ego warsztatu na zapleczu. Zbudowano go w po�owie poprzedniego stulecia i nadal pachnia�o tu benzyn�. Dopiero Frank zamieni� pomieszczenie w sw�j gabinet. Na �cianie wisia� niewielki grzejnik. W letnich miesi�cach, tak jak teraz, tylko stare dobre okna dawa�y jak�kolwiek ulg�. Frank mia� tutaj komputer z numeracj� wydzia�u nadal wypisan� na �ciance oraz sporo innych gad�et�w, g��wnie do przetwarzania danych. Najwyra�niej du�o tutaj pracowa�, co wcale nie zaskakiwa�o, je�li wzi�o si� pod uwag� ciasnot� panuj�c� w komisariacie. Przysun�� mi sk�adane krzese�ko, a sam usiad� na drewnianym krze�le z kwadratowym oparciem, kt�re kwalifikowa�oby si� jako antyk, gdyby nie pomalowano go kilkoma warstwami sprayu. Sk�adane krzese�ko wygl�da�o jak to, kt�re mia�a moja babcia, metalowe cz�ci by�y masywne i stare; zaskrzypia�o, kiedy na nim usiad�em. - C� wi�c jest tak pilnego, �e ryzykowa�e� �yciem i zdrowiem przychodz�c tutaj? - zapyta� Frank. - Twoja sprawa. - Masz co�? - By� mo�e. Najpierw jednak chc� si� dowiedzie�, dlaczego si� tym zajmujesz. Czy dlatego, �e zgin�a w "Hurra"? - Czyta�e� raport koronera. - U�miechn�� si� przelotnie. - Oczywi�cie, �e tak. - A zatem przeczyta�e�, �e to jedna z tych nowoczesnych trucizn, kt�re zabijaj� dopiero po kilku dniach. Prawd� m�wi�c, nie zauwa�y�em tego. Zarejestrowa�em tylko nazw� substancji, ale nie skojarzy�em dalej. Mia�em zaj�� si� tym p�niej. Sprawa stawa�a si� coraz dziwniejsza. - To jedno - powiedzia�em. - Ale zastanawia�em si�, w czyim pokoju j� znaleziono. W raporcie nic o tym nie ma. Podaj� tylko numer pokoju. - My�la�em, �e masz wtyczk� w recepcji. - Mam - odpar�em. - Ale nie chcia�em zaprz�ta� jego g�owy czym� takim. Frank uni�s� brwi. - A wi�c to jest "on"? - By� w zesz�ym tygodniu. - Wyszczerzy�em z�by. - W tym mo�e by� inaczej. - Kt�rego� dnia mi powiesz. - Kt�rego� dnia spowodujesz, �e wylec� z bran�y. Za�mia� si�. Potem spowa�nia�. - Je�li ci powiem, znajdziemy si� w sytuacji "ja tobie, ty mnie". - Wszystko nieoficjalnie. Nie ujawniamy tej sprawy. - Zmienisz zdanie, kiedy powiem ci, co mam do powiedzenia. - By� mo�e nie. - Nie czy� obietnic, kt�rych nie b�dziesz m�g� dotrzyma�. - Pos�uchaj, albo zrobimy to jak nale�y, albo w og�le. - Westchn��em. - Ale je�li to zrobimy, to nigdzie nie zajdziemy, poniewa� ty i ja nie potrafimy rozmawia�. Mo�e tym razem udamy, �e jeste�my partnerami? - A dlaczeg� to? Czy�by� co� wiedzia�? - By� mo�e. - W porz�dku. - Skin�� g�ow�. - Ja nie m�wi�, sk�d czerpi� swoje informacje, a wy nie zamieszczacie nic bez mojej zgody. - A je�li przypadkiem w trakcie �ledztwa dowiecie si� czego� o jakiej� innej firmie albo wejdziecie w posiadanie informacji, kt�ra mog�aby jakiej� firmie zaszkodzi�, to nie wnosicie aktu oskar�enia. Frank podni�s� r�ce. - Nie id� na takie uk�ady. Wiesz o tym. Prokurator okr�gowy nie da�by mi �y�. - Idziesz na takie uk�ady przez ca�y czas. W ten w�a�nie spos�b zdobywasz informacje. To u�wi�cona tradycja w�r�d gliniarzy. Westchn��. - Tak, ale nie z facetami takimi jak ty. Wsta�em. Sk�adane krzese�ko zaskrzypia�o. - W takim razie widz�, �e przyszed�em tu na darmo. - Colin... - Us�ysza�em w jego g�osie pro�b�. Znieruchomia�em. - Do czego jestem ci potrzebny? - Chodzi o kwiata. - M�wi� cicho, jakby z �alem. - O to, po co przyszed�em do ciebie na samym pocz�tku. - Umowa stoi? - Je�li g�ra si� dowie, z�oj� mi ty�ek. Wzruszy�em ramionami i chwyci�em klamk� rozgrzanych metalowych drzwi. - W porz�dku - powiedzia� szybko. - Nic nie s�ysza�em, szczeg�lnie od ciebie. By�e� ma�o komunikatywny, jak zwykle. Skin��em g�ow� i usiad�em ponownie. Wpatrywa� si� we mnie. - Moje �r�d�a m�wi�, �e zam�wili�cie tego kwiata, a potem go zgubili�cie. - Dzia� s�awnych ludzi. - Poczu�em dreszcz na karku. Nigdy dot�d nie przyzna�em si� nikomu spoza gazety, �e wykorzystujemy kwiaty. - To dobrze - powiedzia�. I powt�rzy� ciszej: - To dobrze. - Dlaczego? Spojrza� w g�r�, sk�adaj�c d�onie, jakby ujawnia� najwa�niejsz� informacj� na ca�ym �wiecie: - Dlatego, �e pok�j nale�a� do Davisa Drewa. Implikacje by�y pora�aj�ce. Nic dziwnego, �e Frank pr�bowa� chroni� w�asny ty�ek w tej sprawie. Davis Drew, magnat prasowy i m�� Shardeen, dzieli� pok�j z kwiatem. Ona umar�a nafaszerowana wolno dzia�aj�c� trucizn�. Czy on to zrobi�, my�l�c, �e ma do czynienia z Shardeen? S�dz�c, �e dzia�anie trucizny jest na tyle subtelne, by nikt nie domy�li� si� morderstwa? Czy te� z rozmys�em zabi� kwiata? A je�li tak, dlaczego? By ostrzec "Nowinki Co Godzina" i inne tego typu przedsi�wzi�cia prasowo-komputerowo-wizyjne? Albo �eby ostrzec Shardeen, �e co� takiego przydarzy si� jej samej? Czy te� chodzi�o o co� jeszcze innego? O co�, czego nie dostrzega�em? - Davis Drew nie by�by taki g�upi. - Pr�bowa�em zachowa� spok�j, mimo �e przez g�ow� przelatywa�y mi dziesi�tki my�li. - Tak te� od razu pomy�la�em - powiedzia� Frank - wi�c zacz��em zastanawia� si�, czy trucizna nie by�a przypadkiem przeznaczona dla niego. Ale dlaczego siedzia� tam z kwiatem? Dlaczego nie ze swoj� �on�? Zawsze byli�my dobrzy w publikowaniu materia��w nosz�cych znamiona prawdopodobie�stwa, szczeg�lnie tych z udzia�em kwiat�w. Chcieli�my mie� zdj�cie Shardeen z kochankiem w nowojorskim hotelu, poniewa� ona mia�a przebywa� w nowojorskim hotelu. Z Davisem? B�d� musia� sprawdzi�, ale pewnie tak. Siedzia� wi�c z kwiatem, my�l�c, �e jest z Shardeen? Jak ktokolwiek m�g�by pomyli� kwiata z prawdziw� osob�? Chyba �e ich zwi�zek by� oparty na czym innym ni� rozmowa. Ta my�l sprawi�a, �e zadr�a�em. - Nie trzyma si� kupy, prawda? - rzuci� Frank. - Zgadza si�. - Skin��em g�ow�. Frank mia� racj�; kwiat by� kluczem do ca�ej sprawy. Frank mia� przewag�, gdy� wiedzia�, �e Drew sam nie zam�wi� kwiata i �e nikt jej nie przys�a� jako dok�adnego sobowt�ra, wyszkolonego w udawaniu Shardeen. Nasze kwiaty musia�y tylko dobrze wygl�da� na zdj�ciach. Nie musia�y dobrze gada� ani udawa�, �e wiedz�, o co chodzi. Nasz kwiat by� najbardziej oczywistym klonem, jakiego mo�na sobie wyobrazi�. - Rozmawia�e� ju� z Drew? - zapyta�em. - Nie - odpar� Frank. - Jego ludzie nie daj� nam dost�pu do niego. - Przebijcie si�. B�d� z tob� wsp�pracowa� przy tej sprawie. Ty zajmij si� stron� oficjaln�. Ja namierz� kwiata. Chwyci� mnie za rami�. - Czy mog� ci ufa�? - Je�li nie, to nie powiniene� by� mnie w to wci�ga�. - Wiesz, co mog�oby si� sta�, prawda? Wiedzia�em o milionie r�nych rzeczy, kt�re mog�y si� sta�. Nie wiedzia�em, kt�r� z nich Frank ma na my�li. - Co takiego? - To mog�oby zaszkodzi� ca�emu waszemu kwiatowemu interesowi. Gdyby sprawa wysz�a na jaw, ty i konkurencja mogliby�cie zosta� uznani za przest�pc�w. - W�tpi� w to, przyjacielu. - U�miechn��em si�. Frank by� dobrym glin�, ale nie rozumia� pewnych rzeczy. Potrz�sn�� g�ow�. - Nie m�w, �e ci� nie ostrzega�em. - W porz�dku. Nie b�d�. By�o zbyt wiele czynnik�w, pomy�la�em, dochodz�c do biura. Wysiad�szy z windy ujrza�em wok� siebie zwyk�y chaos: w dziale sportu trwa�a g�o�na k��tnia, poniewa� kto� zapomnia� sprawdzi� informacj� do g��wnego materia�u w ostatnim serwisie; w holu przy donicy z paprociami siedzia� dor�czyciel s�dowy i czeka� z wezwaniem na kogo�, kogo nie zna�, a recepcjonistka oczywi�cie nie u�atwia�a mu zadania; nast�pi�a pomy�ka w naliczaniu dziennych op�at abonenckich - obci��ono klient�w wed�ug stawki zesz�orocznej zamiast tegorocznej; i tak dalej. Oto moje �ycie: jeden kryzys po drugim. Pozwoli�em, by k��tnia w dziale sportu wygas�a sama z siebie. Zignorowa�em dor�czyciela s�dowego, a on zignorowa� mnie - najwyra�niej nie odpowiada�em posiadanemu przeze� opisowi. Na pierwszej stronie najbli�szego wydania umie�ci�em komunikat, �e stawka dzienna zosta�a obni�ona w ramach "niezapowiedzianej akcji reklamowej", ale tylko na dzisiejszy dzie�. O p�nocy stawka b�dzie ju� normalna, a kto� z dzia�u obs�ugi abonent�w straci prac�. Wszystkiego tego dokona�em przed udaniem si� do mojej �wi�tyni. Tam zamkn��em drzwi, zaryglowa�em je i w��czy�em drugi komputer, ten, o kt�rym Frank nie wiedzia�. Ten, o kt�rym nie wiedzia� nikt z wyj�tkiem mnie, faceta, kt�ry go instalowa� (obe