5425

Szczegóły
Tytuł 5425
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

5425 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 5425 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

5425 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

RaVmf Hasselgard - Zemsta S�o�ce o�wietla�o skaliste szczyty G�r Smoczych, nadaj�c im jeszcze pi�kniejszy wygl�d. Wiecznie pokryte �niegiem wierzcho�ki, odbijaj�ce promienie s�oneczne, majestatycznie dominowa�y nad otoczeniem. By�y wielkie, by�y niezdobyte. By�y tak�e siedzib� smok�w, ostatnim miejscem, gdzie stwory te mog�y �y� bezpiecznie w swej wsp�lnocie, bez mo�liwo�ci zagro�enia ze strony cz�owieka. Nieraz mo�na by�o zobaczy� jedno z tych pi�knych zwierz�t, po�yskuj�ce jaskrawo na tle s�o�ca. Czasem dono�ny pisk, pot�gowany przez echo, rozlega� si� w�r�d ni�szych, zamieszkanych przez ludzi partii G�r Smoczych, przypominaj�c im, �e to nie oni rz�dz� na tym terenie. Gady �y�y jednak w odosobnieniu, nigdy nie atakuj�c niedaleko rozmieszczonych miast czy wiosek. Okoliczni mieszka�cy przyzwyczaili si� ju� do ich obecno�ci i nie zwracali na nie wi�kszej uwagi. Jednak widok pi�knego, uskrzydlonego gada, szybuj�cego w oddali, wzbudza� zachwyt w ka�dym podr�nym, w�druj�cym przez g�ry. Lekki wiatr porusza� �d�b�a trawy, rosn�cej przy w�skiej dr�ce, wij�cej si� wzd�u� zbocza. �cie�ka ta znajdowa�a si� po wschodniej stronie ni�szej cz�ci G�ry Egrrina. Wznosi�a si� i opada�a, zygzakowa�a, omija�a co wi�ksze g�azy. Raz po raz przecina� j� niewielki g�rski strumyk. Cisz� zak��ca�a jedynie muzyka �wierszczy, cicha i subtelna, wr�cz idealnie pasuj�ca do otoczenia. Kwiaty, rosn�ce przy dr�ce i na �agodniejszych zboczach, zdawa�y si� ko�ysa� w jej takt. Strumyk szumia� cicho, dbaj�c o t�o melodii. Natura �piewa�a. * Zza wzniesienia wy�oni�o si� trzech konnych, jad�cych g�siego w�sk� dr�k�, po�o�on� tu� przy stromym urwisku. Pierwszy by� podstarza�ym, oko�o pi��dziesi�cioletnim wojownikiem, kt�rego twarz zdobi�a niezliczona ilo�� blizn, nadaj�c jej przykry wygl�d. Mia� on kr�tkie, czarne w�osy, przemieszane z cienkimi pasemkami siwizny. Nosi� czarny, wytrzyma�y ubi�r wykonany z dobrego materia�u. Za nim jecha� czarnosk�ry, umi�niony m�czyzna. Prezentowa� w�ski, czarny zarost, okalaj�cy usta, oraz b�yszcz�c� w s�o�cu �ysin�. Nie nosi� koszuli, eksponuj�c sw�j muskularny tors. Jego spodnie koloru br�z, uszyte z cienkiego, lekko szeleszcz�cego surowca, przypomina�y dwa obszerne worki. Bacznie wodzi� b��kitnymi oczyma po okolicy. Poch�d zamyka� ponad dwudziestoletni m�odzieniec. Mia� kr�tko przyci�te, br�zowe w�osy, zielone oczy i nieogolon� twarz. Ubrany by� w str�j ze sk�ry, profesjonalnie skrojonej i doskonale wygarbowanej. Po owym stroju z �atwo�ci� mo�na by�o odgadn��, i� jest traperem. - Daleko jeszcze, Hasselgard? - zwr�ci� si� do m�odzie�ca konny jad�cy na czele. - Nie, ju� nie - pytanie wyrwa�o go z zadumy. Potrz�sn�� g�ow�. - Co jest, Thundax? Widok si� nie podoba? Widok rzeczywi�cie by� pi�kny. Po prawej stronie je�d�c�w, daleko w dole, rozci�ga�a si� wspania�a kraina, pe�na ciemnych, gro�nych las�w, szerokich r�wnin, po�yskuj�cych w s�o�cu jezior. W oddali, na linii widnokr�gu zauwa�y� mogli miasto, po�o�one przy wij�cym si� niczym w�� trakcie i r�wnie falistej rzece. Obok miasta tudzie� niewielkich wsi widzieli wielkie pola uprawne, odznaczaj�ce si� szerokim wachlarzem barw, z kt�rego najpi�kniejszy by� z�oty, czyli kolor po�yskuj�cej w �wietle s�onecznym kukurydzy. Ca�y krajobraz wygl�da� bardzo idyllicznie. Rozpo�ciera� si� on ponad tysi�c metr�w pod nogami trzech podr�nych, wi�c mogli podziwia� okolic� z bardzo dobrej perspektywy. - Podoba, podoba - odpar� pobli�niony. - Ale d�ugo ju� jedziemy, a na my�l o kolejnej nocy na trawie ciarki mnie przechodz�. Za stary ju� jestem na to, Hasselgard. Dawno min�y lata, kiedy mog�em wytrzyma� takie warunki bez pomruku niezadowolenia. Teraz pi��dziesi�tka mi stukn�a i powinienem w domu siedzie�, a nie szlaja� si� po g�rach i polowa� na... czego my w�a�ciwie szukamy? - Mantikory - odpar� traper. - Skleroza to smutna rzecz. I nie zrz�d� jak stara baba, bo to do ciebie nie pasuje. Pami�taj, �e nie zmusza�em ci�, by� ze mn� wyruszy�, sam to zaproponowa�e�. Teraz musisz wypi� piwo, kt�rego sobie nawarzy�e�. - Tak, w porywie m�odzie�czej g�upoty zgodzi�em si� na t� wypraw�. Ale nie m�w, �e mnie nie namawia�e�, bo pami�tam co� innego. I chyba nie my�lisz, �e sam da�by� sobie rad� z mantikor�. - Prychn�� g�o�no, ale bez �ladu pogardy. - No, mo�e lekko wp�yn��em na twoj� decyzj� - zgodzi� si� m�odzieniec. - My�l�, �e te kilka butelek wina te� mia�o niewielkie znaczenie - w��czy� si� do dyskusji czarnosk�ry. - Ja na przyk�ad by�em tak pijany, �e zgodzi�bym si� samemu stan�� naprzeciw dziesi�ciu behemotom. Thundax si� za�mia�. - Tak, chyba masz racj�, Mobanga. Dawno min�y czasy, kiedy kilka butelczyn trunku nie robi�o na mnie wi�kszego wra�enia. Oj, stary ju� jestem, stary. Tym razem za�mia� si� Hasselgard. - A ty czego r�ysz? - zaperzy� si� staruszek. - Mo�e nie jestem ju� najm�odszy, ale gdybym tylko zechcia�, skopa�bym ci rzy�, �e a� mi�o! - Dla ukazania �atwo�ci, z jak� by to zrobi�, pstrykn�� palcem. - Nie w�tpi�, dziadku - odpowiedzia� traper. Obaj z czarnosk�rym wybuchli �miechem. - Ach, ta dzisiejsza m�odzie� - stwierdzi� kr�c�c g�ow� Thundax, przy��czaj�c si� do spot�gowanego przez ostatnie zdanie rechotu. Gdy si� wreszcie uciszyli, Hasselgard wr�ci� do swych my�li. Przypomnia� sobie m�odziutkiego, najwy�ej szesnastoletniego ch�opca, na kt�rego natkn�� si� w przydro�nej karczmie, niedaleko Pandortu. �w powiedzia�, �e wys�a� go pan Reinold, przyjaciel Hasselgarda jeszcze z czas�w dziecinnych, a teraz so�tys niewielkiej wsi, po�o�onej na �agodnym zboczu G�ry Egrrina. Zadaniem ch�opaka by�o znalezienie kogo�, kto uwolni�by sio�o od potwora, kt�ry si� tam pojawi� i j�� zabija� mieszka�c�w. Wed�ug ch�opca, zacz�o si� to dwa tygodnie wcze�niej. Przewidziana by�a tak�e nagroda, aczkolwiek niewielka. Traper nie przypuszcza�, by znalaz�o si� wielu �mia�k�w, ch�tnych do walki z mordercz� besti�, jak� niew�tpliwie by�a mantikora, za tak marne wynagrodzenie. Na pytanie, czy kto�, jak do tej pory, zainteresowa� si� wiadomo�ci�, ch�opak odpar�, �e tylko jeden dziwnie wygl�daj�cy m�czyzna. Hasselgard nie wypytywa� o szczeg�y, ale mia� swoje przypuszczenia. M�g� to by� bestiob�j, kt�ry z pewno�ci� za�egna�by problem, pozbawiaj�c przy tym trapera mo�liwo�ci zarobku. M�g� to by� r�wnocze�nie ktokolwiek inny, nie maj�cy zamiaru wyruszy� na stwora, zbyt d�ugo oci�gaj�cy si� z wyruszeniem lub zbyt s�aby, by prze�y� pojedynek. Niezale�nie od tego, nic nie sta�o na przeszkodzie odwiedzeniu starego znajomego. To, �e us�ysza� o ca�ej historii i zarazem o swoim przyjacielu z dzieci�stwa, by�o czystym przypadkiem. Ale, korzystaj�c z okazji, traper postanowi� od�wie�y� star� znajomo�� i ewentualnie zarobi� za jednym zamachem. �wiadom, �e sam nie poradzi sobie z tak trudnym przeciwnikiem jak mantikora, uda� si� do Pandortu, gdzie mieszka� jego dobry przyjaciel, Thundax. Mimo i� by� to ju� podstarza�y cz�owiek, utrzymywa� si� w dobrej formie, a jego warto�� podwy�sza�o do�wiadczenie i ograniczona, ale przydatna znajomo�� magii. Tak si� z�o�y�o, �e Thundax w�a�nie go�ci� w swym domu Mobang�, kt�rego Hasselgard wcze�niej nie zna�. Gdy traper przy obfitej kolacji i sporej dawce alkoholu przedstawi� przyjacielowi spraw�, ten nie waha� si� d�ugo. Niby uzyska� w mie�cie wysok� pozycj� i spory maj�tek, mia� znaczne wp�ywy w wielu interesach, udziela� si� troch� w polityce i wsp�pracowa� ze szlacht� i arystokracj�, a po�rednio doradza� nawet kr�lowi, ale wci�� poci�ga�o go �ycie wojownika-w��czykija, kt�re wi�d� w czasach swej m�odo�ci. W ten spos�b zgromadzi� wiele d�br i sta� si� bogaty, co umo�liwi�o mu drog� do dalszych sukces�w. Mobanga z kolei, po wypiciu tego� wieczoru za du�ej, jak na swoje mo�liwo�ci, ilo�ci wytrawnego wina z piwnic Thundaxa, zdecydowanie zg�osi� ch�� udzia�u w tym przedsi�wzi�ciu, jakiekolwiek by ono nie by�o, po czym zwymiotowa� i zasn��. Wyruszyli nast�pnego dnia w po�udnie, zakupiwszy wcze�niej prowiant i zabrawszy bro� oraz niezb�dny ekwipunek. Jedyn� rzecz�, jak zdawa� si� mie� w posiadaniu Mobanga, by� szeroki, mocno zakrzywiony miecz. By� niezwykle ostry i �wietnie wywa�ony. Mia� masywn� r�koje��, wysadzan� czerwonymi klejnotami. Czarnosk�ry by� do tej broni bardzo przywi�zany. Z dum� w g�osie m�wi�, �e by�a to jedyna rzecz, kt�r� zabra� ze swego domu w Madombii, kiedy opuszcza� rodzinne strony, aby wyruszy� w �wiat w celu poszukiwania przyg�d. Z Thundaxem sprawy mia�y si� zupe�nie inaczej. D�ugo nie m�g� si� zdecydowa�, kt�ry or� zabra� ze swej imponuj�cej zbrojowni (gdzie, jak twierdzi�, znajdowa�y si� jedynie bronie zdobyte na pokonanych przeciwnikach, znalezione w kryptach i podobnych miejscach lub ukradzione z najpilniej strze�onych fort�w). W ko�cu wybra� dwa miecze, tyle� no�y i dmuchawk�. Pierwszy z mieczy by� bardzo dobrze wywa�ony, a jego ostrze l�ni�o nienaturalnie, zdradzaj�c ukryt� w nim magi�. U nasady brzeszczotu, tu� przy r�koje�ci, znajdowa�o si� owalne wyci�cie d�ugo�ci i grubo�ci kciuka. Dzi�ki niemu przy ka�dym ci�ciu or� zdawa� si� �piewa�. W rzeczywisto�ci powietrze, przelatuj�ce przez dziur�, wywo�ywa�o wysoki gwizd. Ca�y efekt pot�gowa�a magia. Drugi miecz by� niemal�e doskona�y. R�koje��, wytopiona z br�zu, pokryta sk�r� nieznanego zwierz�cia, by�a tak utworzona, by dopasowa� si� do ka�dej d�oni. Ostra jak brzytwa klinga, szeroka u nasady, zw�a�a si� wraz z oddalaniem od uchwytu. Zrobiona by�a ze stopu rzadkiego i niezwykle lekkiego metalu oraz srebra. Ca�o�� by�a bardzo wytrzyma�a. Ostrze broni, od r�koje�ci do po�owy swej d�ugo�ci, pokryte by�o runami, kt�rych znaczenia Thundax nigdy nie pozna� i nie chcia� poznawa�. W mieczu drzema�a ukryta moc, kt�ra jeszcze nie zosta�a wyzwolona. Or� by� niew�tpliwie dzie�em krasnolud�w z G�r Huungward, o czym �wiadczy� �w wyj�tkowy metal, kt�rego wydobycie, obr�bka i przetapianie by�y monopolem huungwardzkich brodatych kowali. Przy tych wspania�ych okazach dwie najzwyklejsze w �wiecie siekiery Hasselgarda prezentowa�y si� raczej s�abo, ale by�a to jego ulubiona bro�, kt�r� w�adanie opanowa� do perfekcji. Poza tym traper mia� jeszcze d�ugi �uk i komplet strza�. Uzbrojenia dope�nia� n�, przezornie ukryty w bucie. Nag�y krzyk smoka by� tak g�o�ny i zaskakuj�cy, �e je�d�com serca podskoczy�y do garde�, a Mobanga prawie spad� z konia. Gad na kr�tk� chwil� przys�oni� s�o�ce, po czym znikn�� w�r�d g�r, odprowadzany pe�nymi zachwytu spojrzeniami dw�jki podr�nych. W spojrzeniu Thundaxa nie by�o zachwytu, jedynie szacunek. - Pi�kne zwierz� - skomentowa� Hasselgard. - To prawda - potwierdzi� Mobanga, poprawiaj�c sw� pozycj� w siodle. Spojrza� na Hasselgarda, przechylaj�c lekko g�ow� do ty�u, mru��c oczy i wysuwaj�c podbr�dek. Robi� to cz�sto i ju� niemal�e bezwarunkowo, mimowolnie nadaj�c sobie wyraz skupienia i grozy. - Pi�kne i waleczne. �eby zabi� smoka potrzeba podobno kilkudziesi�ciu m�nych wojownik�w. S�ysza�em, �e �uski smoka s� twardsze ni� jakikolwiek pancerz. Poza tym to m�dre stwory. Trudno je zaskoczy� lub okr��y�. - A jak atakuje si� takiego kup�, to zionie taki w kup� ogniem i zostaje z kupy krwawa plama - skwitowa� dowcipnie traper. Mobanga nie kontynuowa� tematu, z natury by� ma�om�wny. Hasselgard nie wiedzia� wiele o smokach, wi�c si� nie odzywa�. Nie odzywa� si� te� Thundax, cho� dysponowa� szerok� wiedz� na temat tych stworze�. Wyj�� z sakwy fajk�, zapali� i rozkoszowa� si� jednym z najdro�szych tytoni�w, dost�pnych w Pandorcie. W pewnej chwili, podziwiaj�c r�wninny krajobraz, zogniskowa� spojrzenie na wy�aniaj�cym si� zza ska� trakcie. Przypatrzy� si� uwa�nie. Niewielkie kropki, wielko�ci mr�wek, przesuwa�y si� niezwykle powoli w kierunku p�nocnym. Trzyma�y si� blisko siebie. Porusza�y si� w szyku. I by�o ich naprawd� du�o. - Hej, zerknijcie no tam szybko! - krzykn�� na swoich towarzyszy, wskazuj�c palcem wyd�u�aj�cy si� odcinek drogi pokrytej mrowiem punkcik�w, daleko w dole. Hasselgard i Mobanga podjechali z wolna do swego kompana, spojrzeli we wskazanym kierunku. Traper przys�oni� oczy od s�o�ca i przygl�da� si� przez chwil�. W ko�cu zapyta� cicho: - Co to mo�e by�? Mn�stwo ludzi, uzbrojonych. Jakie� sztandary, chor�gwie... - Armia - odpowiedzia� cicho Thundax, nie kryj�c zdziwienia. Wyj�� z plecaka poz�acan� lunet�. Roz�o�y� j�, po czym przy�o�y� do oka i spojrza� w d�. - Armia barona Bahandyla Kostava. Jak na razie tylko jej pocz�tek, regiment pikinier�w pod dow�dztwem kapitana Szlezara Harouda, je�li dobrze pami�tam - przyjrza� si� uwa�niej herbowi na jednej z chor�gwi. Z trudem odr�ni� g�ow� wilka szczerz�c� k�y, �atwiej czerwono ��te t�o. - Tak, to na pewno Haroud. M�wi� na niego Wilczur, g��wnie z powodu wyj�tkowej urody i nienagannych manier. - U�miechn�� si� szeroko, prezentuj�c rz�d bia�ych z�b�w, niewiele ust�puj�cych tym z herbu. - Przed nami teren opada i rozszerza si� - powiedzia� nagle Mobanga. - Podjed�my kawa�ek, zauwa�y�em niewielk� ��czk�. Mo�emy si� na niej uwali� i stamt�d obserwowa� widowisko. Nie czekaj�c na odpowied� towarzyszy, pok�usowa� naprz�d. Pod��yli za nim. �cie�ka rzeczywi�cie opada�a �agodnie, a po chwili poszerzy�a si� tak, �e ca�a tr�jka mog�a bez ryzyka jecha� obok siebie. Dojechali do niewielkiej ��ki, oddzielaj�cej lew� stron� dr�ki od skalnej �ciany. Zsiedli z koni, daj�c im si� naje�� �wie�ej trawy. Sami usadowili si� na niewysokim pag�rku, z kt�rego mieli �wietny punkt widokowy. Czarnosk�ry wyj�� z juk�w anta�ek piwa, popi� i poda� traperowi. - No, dobra. M�wcie, co tam widzicie, bo ja jedynie ciemn�, wyd�u�aj�c� si� mas�. - Ja potrafi� odr�ni� pojedynczych ludzi - stwierdzi� Hasselgard i poci�gn�� z beczu�ki. - Ale kim s�, nie wiem. Tyle tylko, �e zbrojni. Thundax, ty nam obja�nij sytuacj�. Wygl�da na to, �e �apiesz si� w tym wszystkim. - A ju� ci - odrzek� mu wojownik, opieraj�c si� plecami o ska�� i nabijaj�c fajk� nowa porcj� tytoniu. - Jak si� robi w polityce i woju, to trzeba si� �apa�, na bie��co by�. A ja nie od wczoraj z wojskiem zwi�zany jestem. Dobra, zobaczmy. - Spojrza� przez lunet�, skupi� wzrok na kolejno pojawiaj�cych si� w jego zasi�gu �o�nierzy z armii barona Kostava. - Pierwszy by� regiment pikinier�w pod dow�dztwem... - Ju� m�wi�e� - przypomnia� traper. - Pod dow�dztwem Wilczura. Dalej. - Hm, konnica. Czarna flaga, ��ty krzy�. Musi to by� kapitan Gregreth i jego oddzia� lekkiej kawalerii. Stu ch�opa na schwa�, a szybcy i zdyscyplinowani jak jasna cholera. Gregreth potrafi �elazn� r�k� rz�dzi� podkomendnymi. - Pykn�� z fajki, tworz�c k�eczku dymu, kt�re rozwia�o si� przy pierwszym podmuchu wiatru. - Dalej mi�so armatnie, piechota. Wsiochy uzbrojone jedynie w wid�y, kije, dzidy, czasem w jaki� przerdzewia�y miecz, odziedziczony po ojcu. Tymi, jak widz�, dowodzi jaki� burak, nikt znany. Dalej znowu regiment pikinier�w, tych zawsze jest du�o. - Przyjrza� si� uwa�niej. - Ci s� z innego miasta. Lepsze zbroje, gorsze piki. A dowodzi ten stary pijus, �aba. - �aba? - zdziwi� si� Hasselgard. - Hrabia Possiv Gharan, t�usty g�upiec. Zna si� na taktyce, jak moja dupa na grze w karty. Ale ma, sukinkot, wp�ywy i kas�, dlatego utrzymuje stanowisko. A i tak w boju dowodzi jego podw�adny, dow�dca stra�y przybocznej, Kivan. S�ysza�em, �e gardzi Possivem, ale otrzymuje spore wynagrodzenie za s�u�b�, wi�c nie narzeka. - Znasz tych wszystkich ludzi? - zapyta� Mobanga. Starszy wojownik kiwn�� potakuj�co g�ow�. Czarnosk�ry mrukn�� z uznaniem, po czym wyba�uszy� oczy, przygl�daj�c si� pochodowi. - Niech to, nic nie odr�niam. M�w dalej, Thundax - �ykn�� z anta�ka. Przeczekali w milczeniu przemarsz pikinier�w pod dow�dztwem �aby, raz po raz poci�gaj�c �yk piwa. W ko�cu szyk grupy, wy�aniaj�cej si� zza ska�, uleg� zmianie. - O, to niespodzianka - wyrazi� zdziwienie Thundax. - Co, co jest? - zaciekawi� si� tak�e Hasselgard, zerkaj�c w d�. Dla niego byli to jedynie kolejni �o�nierze. - Oddzia� najemnik�w z Pandawy. Czarni Ch�opcy, jak si� zwyk�o ich nazywa� z racji czarnego ubioru, czarnej zbroi, a nawet malowanych na czarno mieczy. �wietnie wyszkoleni, pod komend� Dzikiego Rozenthala, stratega jakich ma�o. W oddziale jest te� kilku reaver�w, z wysmarowanymi na czarno klatami. Ci s� najbardziej niebezpieczni. Cholera! - podni�s� nagle g�os, odejmuj�c lunet� od oka. - Przecie� Czarni Ch�opcy s� diablo drodzy! Kostava nie by�oby na nich sta�. Sam nie m�g�by ich op�aci�... Zamilk�, zamy�li� si�. Towarzysze nie przerywali rozwa�a� Thundaxa, do czasu, gdy Hasselgard spostrzeg� kolejn�, w�sz� grup�, pojawiaj�c� si� za najemnikami. Potr�ci� wojownika. - A ci, to kto? - zapyta�, wskazuj�c palcem zbrojnych. Wojownik z powrotem przy�o�y� przyrz�d do oka. - Rycerstwo. Pasowani imbecyle, zmobilizowani przez barona. Sp�jrzmy na herby. - Wyt�y� wzrok. - Czarna pantera na tle lasu... Fritz Postawny, znaczy to. Dalej, b��kitne t�o, jaki� stw�r, mury zamku. Sir Rotzto Hulleste, zno�ny go��. Uczciwy, co si� rzadko zdarza u rycerzy. Ale jest jeszcze m�ody. Dalej jakie� dwa ptaki, s�o�ce, b��kitne t�o. Nie mam poj�cia, kto to. Hasselgard i Mobanga s�uchali, jak ich towarzysz wymienia kolejne nazwiska rozpoznanych rycerzy: Margetrohn, Sir Tygg Wielki i jego syn, Tygg M�odszy, Sir Lakhat, Sir Warrendoy, b�d�cy tak�e kap�anem Tawindana, boga powietrza, Lady Clanella, jedyna kobieta w gronie pasowanych. Thundax ka�dego z wymienionych obdarza� odpowiednim epitetem, nieraz niewybrednym. �semka rozpoznanych przez wojownika ludzi nik�a w�r�d zatrz�sienia innych pasowanych, ubranych w pancerze, uzbrojonych w najlepsz� bro�, dosiadaj�cych bojowych rumak�w dopieszczanych przez giermk�w lub dziarsko maszeruj�cych. - Za nimi karoca, niemal ca�a ze z�ota - zauwa�y� cierpko, gdy rycerze, wraz ze swymi giermkami i innymi podw�adnymi, ju� przejechali. - Eskortowana przez gwardi� przyboczn� na przepi�knych rumakach, trzymaj�c� chor�gwie z herbem przedstawiaj�cym bia�ego or�a na tle br�zowego muru. Ci�gni�ta przez najlepsze wierzchowce w Quarimie. A w niej baron Bahandyl Kostav, w�a�ciciel wielu ziem na po�udnie st�d. Baron Kostav postanowi� widocznie poszerzy� granice swej w�asno�ci o ziemie Hana. Stary chciwiec wyruszy� na s�abszego s�siada, by wyrwa� mu w�asno��, wraz z gard�em zapewne. Hasselgard dostrzeg� zmian� w g�osie starszego towarzysza. By� on wyra�nie poddenerwowany. Traper nie pyta� o przyczyn� takiego stanu. Zauwa�y�, �e za karoc� idzie kolejny oddzia� pikinier�w. Nie wiedzia� tylko, pod czyj� komend�. - Kapitan Xaban i Czwarty Regiment z Gerrn - Thundax odpowiedzia� na nie zadane pytanie. Odczeka� chwil�, a� pojawi si� kolejna grupa. By�y to stare, kryte wozy. - Wozy z prowiantem - skomentowa� kr�tko, ju� spokojnie. Chwyci� le��cy na trawie anta�ek i opr�ni� go jednym cha�stem. Przetar� r�kawem usta. - Jeszcze tylko �ucznicy pod dow�dztwem jakiego� sier�anta... nie wiem, nie znam go... - odczeka� chwil�, popatrzy� - ... i konnica gerrnijska z kapitanem Ravallo na czele, zamykaj�ca poch�d. Rzeczywi�cie, po je�d�cach nikt ju� si� nie pojawi�. Thundax wsta�, otrzepa� spodnie, schowa� lunet�, przygasi� palcem lekko tl�c� si� fajk�, z kt�rej ostatni raz poci�gn�� przy Possivie Gharanie. Wstali te� jego towarzysze. Mobanga podni�s� pusta beczu�k�, wrzuci� do juk�w. Przeci�gn�� si� i zapyta�, ziewaj�c: - Thundax, ilu ich naliczy�e�? - Ponad dwa tysi�ce. Sporo - odpowiedzia� od razu. Podrapa� si� w g�ow�. Na palcach zosta�o kilka siwych w�os�w. - Ech. - Co? - zapyta� Hasselgard, opr�niaj�c si� na skaln� �cian�. - Co powiedzia�e�? - Ech - powt�rzy� Thundax, ju� w siodle swego czarnego jak noc rumaka. Mobanga te� ju� siedzia� na swym kasztanie. Traper dopi�� spodnie i wskoczy� na swego gniadosza. Wszystkie trzy ogiery pochodzi�y ze stadniny pi��dziesi�cioletniego wojownika i odznacza�y si� du�� wytrzyma�o�ci� i si��, wyj�tkow� urod� oraz nieprzeci�tn� inteligencj�. By�y po prostu wspania�e. Pok�usowali dalej, na p�noc. Pocz�tkowo jechali w milczeniu, zerkaj�c jakby od niechcenia na prawo, gdzie wci�� by�o wida� pot�n� armi� barona Kostava. W ko�cu ko� Thundaxa zr�wna� si� z gniadym rumakiem Hasselgarda. - Nieweso�o to wygl�da - zacz�� starszy z je�d�c�w, wskazuj�c ruchem g�owy wojsko. - Co najmniej od dw�ch dni s� na ziemi Hana. - Zauwa�y� pytaj�ce spojrzenie kompana. - Han van Smeiter to baron i w�a�ciciel tej ziemi. To tak�e m�j przyjaciel. Hasselgard pokiwa� g�ow� ze zrozumieniem. To dlatego, pomy�la�, tak si� zdenerwowa� wtedy, na ��ce. Kto� najecha� w�o�ci jego przyjaciela. - Wielce prawdopodobne, - ci�gn�� Thundax - �e zostawiaj� za sob� zgliszcza wiosek. To og�lnie znana metoda post�powania wojska znajduj�cego si� na cudzej ziemi: pali�, grabi� i dupczy�. Ze dwie, trzy ju� spalili. Puszcz� z dymem pewnie jeszcze drugie tyle. - Sk�d wiesz? - zdumia� si� traper. - Nie masz przecie� poj�cia, dok�d zmierzaj�. - Mam. Jad� w stron� Keuruunu. Tam rezyduje Han. Poza tym w okolicach Keuruunu jest wiele r�wnin, mniej las�w. Tam rozegra si� bitwa. Dotarcie na miejsce nie zajmie Kostavovi wi�cej ni� dwa dni. Han nie powinien mie� wi�kszych problem�w z mobilizacj� si�, zw�aszcza �e, jak s�dz�, ju� wcze�niej wiedzia� o tym ataku. - Jak to? - nie rozumia� Hasselgard. - Wiedzia� i nie powiadomi� kr�la? Kr�l pozwala na takie rozboje? Przecie� cierpi� niewinni ludzie! - Konflikt mi�dzy Bahandylem a Hanem trwa ju� od dawna. Zaogni� si� kilka miesi�cy temu. Musia�e� s�ysze� o akcjach dywersyjnych obu baron�w. - Nie bardzo. - Chocia�by atak na twierdz� Por Kahraan i wyr�ni�cie wszystkich jej mieszka�c�w, czego dokonali ludzie Kostava. - To akurat nieprawda. S�ysza�em, �e by�a to bandycka napa��, kt�rej celem by�o obrabowanie w�a�cicieli i porwanie, z zamiarem ��dania okupu. Co� jednak nie wysz�o i wywi�za�a si� walka. - To nie by�a walka, tylko rze� - zaprzeczy� Thundax. - Na dodatek od pocz�tku zaplanowana. Tak jak kilka innych zb�jeckich wypad�w, organizowanych przez Kostava. Do�� by wymieni� spl�drowanie Warenoar czy atak na ryback� mie�cin� Wodo�ki. - Nie rozumiem. Dlaczego ten ca�y Han nie przedstawi� skargi kr�lowi? Dlaczego nie reagowa�? - Dzia�ania nie by�y oficjalne, mimo i� wszyscy wiedzieli... Ha! Nawet kr�l wiedzia�, kto za nimi stoi. Ale niczego nie mo�na by�o udowodni�, wi�c skarga by�aby bezcelowa. A je�li idzie o reagowanie... a jak�e, odp�aca� si� r�wnie krwawymi wypadami. - Bez sensu - Hasselgard wyra�nie si� zdenerwowa�. - I o co oni walcz�? O kawa� ziemi? To dlatego gin� niewinni ludzie? - G��wnie tak. Ziemia to wp�ywy, a wp�ywy to pieni�dze. Kto ma ziemi�, ma w�adz�. A tego po��daj� mo�now�adcy. Ale gdyby tylko o to sz�o, kr�l nie znosi�by takich akt�w okrucie�stwa z za�o�onymi r�kami. Powstrzymywa� go fakt, i� Kostav jest zaufanym cz�owiekiem samego kr�la Heinricha I. - Thundax zerkn�� na przyjaciela, ciekawy jego reakcji. Zrobi�o to na nim wra�enie. Traper rozwar� szeroko oczy, otworzy� szcz�k� i zakas�a� gwa�townie. Wojownik u�miechn�� si� szeroko. Dla niego nie by�a to nowina. - Teraz to ju� g�wno rozumiem - opanowa� si� wreszcie Hasselgard. - Heinrich I trzyma w naszym pa�stwie poddanego sobie barona, a kr�l na to zezwala? Kr�l Agotronis, zwany Nieust�pliwym? Nasz kr�l? - Ten przydomek jest �ajno wart - odpar� Thundax. - A z tym zezwalaniem, to tak jak ze skarg�. Informacja o Heinrichu jest nieoficjalna, oficjalnie wi�c kr�l ma zwi�zane r�ce. Oczywi�cie, pr�bowa� usun�� Kostava potajemnie, ale ten te� ma wp�ywy. Nie da� si�. A odwo�a�, bez podania wyra�nej przyczyny, kr�l nie mo�e bez zgody rady. Rady, w�r�d kt�rej Kostav ma przyjaci�. - Polityka - skomentowa� kwa�no traper, a na znak, co o niej my�li, splun��. - Tak to jest. W ko�cu Bahandyl zdecydowa� si� na otwarty atak na w�o�ci van Smeitera, a kr�lowi to nawet na r�k�. Przynajmniej sko�cz� si� krwawe najazdy na granicy ziem obu baron�w. Gorzej, je�li Kostav zwyci�y i obejmie w posiadanie ziemie Hana, bo w praktyce powi�kszy to w�asno�� kr�la Heinricha I, a przecie� nasze stosunki z Turadanem nie s� najlepsze. Agotronis nie b�dzie chcia� nara�a� si� Heinrichowi, bo si� go boi. Boi si� si�y Turadanu. Boi si� konfliktu, wojny. Dlatego m�wi�em ci, �e przydomek Nieust�pliwy jest �ajno wart. Kr�l jest m�ody i niedo�wiadczony, ca�kowicie zale�ny od Rady. Rady, kt�ra woli straci� cz�� kr�lestwa ni� wpl�ta� si� w wojn�. Wi�c Agotronis umyje r�ce, nie pomo�e van Smeiterowi, znosz�c jako� jego �mier� i utrat� jego ziem. Westchn�� ci�ko, spojrza� na przyjaciela i rzek� powa�nie: - On tak, ale ja nie. Nie b�d� sta� obok, gdy m�j przyjaciel walczy o swoj� w�asno�� i �ycie, na dodatek bez �adnej pomocy ze strony kr�la. Bo musisz wiedzie�, �e Heinrich I sponsoruje Kostava. St�d w jego wojsku Czarni Ch�opcy. Nie ma innego wyt�umaczenia. - Zrobi� kr�tk� przerw� na zaczerpni�cie oddechu. Traper widzia�, �e jego kompan bardzo si� t� spraw� przejmuje. - Nie wiem, ilu ludzi zdo�a zebra� Han. Nie wiem czy wygra. Czy ma szans� wygra�. Ale pomog� mu. Pomog� mu, bo jestem jego przyjacielem i nie u�miecha mi si� �y� na ziemiach, nale��cych do wieprza. Wiedz, i� nie chc�, by Pandort, bardzo wa�ny punkt strategiczny w ewentualnej wojnie, sta� si� w�asno�ci� Heinricha. Zrobi� co w mojej mocy, by do tego nie dopu�ci�. Dlatego nie mog� jecha� z wami. Aby dotrze� do Hana przed bitw�, musz� zrezygnowa� z polowania na mantikor�. Bitwa jest o wiele wa�niejsza. Mam nadziej�, �e to rozumiesz. Zamilk�, obserwuj�c Hasselgarda. Czeka� na jego odpowied�. Nie czeka� d�ugo. - Oczywi�cie, �e rozumiem. Pal licho mantikor�. Ty jeste� wy�mienitym wojownikiem, strategiem, dow�dc�. Twoje miejsce jest w�r�d �o�nierzy, zw�aszcza w sprawie, kt�r� uwa�asz za wa�n�. Bo dla mnie nie ma wi�kszego znaczenia, kt�ry mo�now�adca rz�dzi t� ziemi�. Wszyscy mo�ni s� podobni, uciskaj� ch�op�w, premiuj� szlacht�. Dla mnie to niewa�ne. Jestem najemnikiem, w�drownym r�baj��, bez domu. W�druj� po �wiecie, �yj�c z miecza... a raczej z siekiery - pog�adzi� z u�miechem stylisko swojej broni. - Dlatego te�, gdyby chodzi�o o zwyk�y konflikt mi�dzy dwoma baronami, wypi��bym si� na to i zaj�� w�asnymi sprawami. Jednak urodzi�em si� w Quarimie, jako dzieciak mieszka�em tu. Kocham sw�j kraj i nie podoba mi si�, �e kr�l obcego pa�stwa chce po�o�y� �apy na ojczystej ziemi. Wi�c z ch�ci� przy��cz� si� do ciebie, je�li pozwolisz. - Naturalnie. - Ale wpierw odwiedz� przyjaciela. M�wi�e�, �e dojazd do Keuruunu zajmie Kostavovi oko�o dw�ch dni. Je�li zrezygnuj� z mantikory i nie b�d� marudzi� w wiosce, spokojnie zd��� przed bitw�, oko�o po�udnia. Wi�c mo�e jednak pojedziesz razem ze mn� do tej wioski? - Nie da rady - odpar� po chwili Thundax. - Nawet je�li nie pomyli�e� si� w obliczeniach, to i tak dla mnie to za p�no. Najprawdopodobniej wezm� udzia� w starciu jako kapitan jakiego� oddzia�u. A wi�c b�d� musia� wcze�niej zaznajomi� si� z moimi lud�mi, pozna� strategi�, innych dow�dc�w, rozumiesz. Musz� wyruszy� natychmiast. - Spojrza� na jad�cego przed nimi Madombijczyka, ko�ysz�cego si� w siodle. - Ale Mobanga pewnie dotrzyma ci towarzystwa do wioski. Nie jestem nawet pewny, czy we�mie udzia� w bitwie. Przecie� pochodzi z odleg�ego kraju. Co go obchodzi, kto w�ada niewielk� cz�ci� Quarimu. - No, dobrze. Pojad� z Mobang� do wioski, spotkam Reinolda, powspominamy stare czasy. Jutro z rana wyruszymy do Keuruunu, dojedziemy pojutrze oko�o po�udnia. Spotkamy si� na miejscu. - Wi�c rezygnujesz z mantikory? - Do rzyci z ni�! Jak nie my j� zar�niemy, to kto inny. Na pewno kto� ch�tny si� znajdzie. Ch�opak, od kt�rego si� o niej dowiedzia�em, pewnie jeszcze rozg�asza wie�� po karczmach. A mo�e ju� kto� rozwi�za� problem? Nie wiem, bestiob�j, jaka� grupa �owc�w nagr�d, lub mo�e sami wie�niacy kup� naparli na j�dz�, wbijaj�c jej wid�y w dupsko. Pieprzy� to. To b�dzie wizyta czysto towarzyska. - Umilk� na chwil�, wpatruj�c si� w szczyty g�r. Wbrew nadziei, nie zauwa�y� �adnego smoka. Potrz�sn�� g�ow�. - Zapytam Mobang�, co zamierza. Pop�dzi� do przodu, zr�wna� konia z wierzchowcem czarnosk�rego. Thundax zerkn�� na prawo. Nadal widzia� d�ugi, czarny pas, posuwaj�cy si� po podobnym do nici trakcie. Znaczenie tej bitwy b�dzie du�e, pomy�la�. Rada �le robi, �e lekcewa�y mo�liwo�� przej�cia tych ziem przez Kostava. Z mo�liwo�ci� wojny z Turadanem trzeba si� liczy�, a Heinrich I, bogatszy o w�o�ci van Smeitera, b�dzie jeszcze gro�niejszym przeciwnikiem. Jak to mo�liwe, �e nie wiedzia�em wcze�niej o wyruszeniu oddzia��w Bahandyla? Fakt, ostatnio troch� zaniedbywa�em swoje obowi�zki, ale �eby tak wa�na sprawa usz�a mej uwadze? Mam tylko nadziej�, �e Han by� lepiej poinformowany. Kr�l i Rada pokpili spraw�. Ewentualna kl�ska mo�e by� brzemienna w skutkach. Po dw�ch godzinach dojechali do rozjazdu. Lewa odnoga wznosi�a si� nadal lekko ku g�rze, prowadz�c do wioski, prawa natomiast zacz�a opada� i nik�a za zakr�tem. Je�d�cy zatrzymali si� przed sporym g�azem, le��cym pomi�dzy dwoma oddalaj�cymi si� od siebie �cie�kami. Na kamieniu, si�gaj�cym metra wysoko�ci, lekko zaostrzonym u g�ry, widnia�o wyryte ko�lawo s�owo CHA�UPY i znak <--. - Mogli przynajmniej poda� odleg�o�� - stwierdzi� sucho traper, gdy Mobanga przeczyta� mu napis. - Nic to, czas nam si� rozdzieli� - rzek� Thundax, wyci�gaj�c prawic�. - Uwa�aj na siebie, przyjacielu - Mobanga u�cisn�� podan� r�k�. To samo zrobi� Hasselgard. Wojownik spojrza� na niebo. - S�o�ce chyli si� ku zachodowi. Mam nadziej�, �e dojad� do jakiej� przydro�nej karczmy przed zmierzchem. Na my�l o kolejnej nocy na trawie... - Wiemy, wiemy - przerwa� mu z u�miechem Hasselgard. - Ciarki ci� przechodz�. Jed� wi�c, kapitanie, spotkamy si� pod Keuruunem. Thundax okr�ci� konia, odjecha� kilka krok�w. - Tylko si� nie sp�nij - powiedzia� jeszcze. - Nie zaczynajcie beze mnie - odrzek� traper, nadal szczerz�c z�by w u�miechu. Wojownik poderwa� konia, zmusi� go do stani�cia na dw�ch kopytach. Krzykn�� g�o�no. Gdy r��cy wierzchowiec wr�ci� do zwyk�ej pozycji, spi�� go ci�kimi butami i pogalopowa� wij�c� si� wzd�u� zbocza drog�, wzbijaj�c tuman py�u. Dwaj je�d�cy ruszyli bez s�owa ku wiosce, w lewo. Jechali chwil� w milczeniu. Pierwszy odezwa� si� traper: - Nie zmienisz zdania? - Hasselgard, przecie� ju� ci m�wi�em, �e nie jad�. Ju� ci t�umaczy�em, �e nie b�d� walczy� za jakiego� barona przeciwko innemu baronowi. Dla mnie, obcokrajowca, to bez r�nicy, kt�ry z nich tu rz�dzi. Dla mnie tak�e jest bez r�nicy, kto w�ada tym krajem. Zrozum moj� decyzj�. Lub przynajmniej zaakceptuj j�. - Masz racj�, przepraszam. - Nie przepraszaj, nie masz za co. Po prostu nie wracajmy ju� do tego tematu. W zamian opowiedz mi o twoim przyjacielu, kt�rego mamy odwiedzi�. - O Reinoldzie? - traper podrapa� si� po szczecinie, porastaj�cej brod� i policzki. - C�, znamy si� od dziecka... Jechali wolno dr�k�, prowadz�c� ich g��biej w g�ry. Ju� nie widzieli wielkich r�wnin czy las�w, po�o�onych daleko w dole. Teraz ze wszystkich stron otacza�y ich ska�y. Te wypi�trzone wysoko, zdawa�y si� rysowa� niebo swymi ostrymi wierzcho�kami. Te ni�sze, postrz�pione i nieregularne, majaczy�y gro�nie na tle swych wi�kszych braci. Gdzieniegdzie w�drowcy zauwa�ali kwiaty czy krzewy. Drzew nie by�o w og�le. Tylko k�pki trawy, pokrywaj�ce ziemi� przy �cie�ce lub wyrastaj�ce z p�kni�� w skalnej �cianie, bezustannie wprowadza�y �ywszy kolor w szare i sm�tne otoczenie. Jechali, a Hasselgard opowiada� towarzyszowi o swym przyjacielu, o przygodach z dzieci�stwa, o wsp�lnych wyprawach na ryby lub sarny, o tym wszystkim, co prze�y� wraz z Reinoldem w rodzinnej wiosce, a o czym pami�ta�. Madombijczyk s�ucha� w zaciekawieniu, raz po raz zadaj�c jakie� pytanie. Dowiedzia�em si� o odwadze obecnego so�tysa, o jego m�dro�ci, sprawiedliwo�ci. Dowiedzia� si� te� o jego m�odszej siostrze, Gallandzie, kt�r� Reinold zawsze troskliwie si� opiekowa�. * S�o�ce chowa�o si� ju� za horyzontem, gdy zza zakr�tu wy�oni�a si� wie�, cel ich podr�y. Mie�cina wygl�da�a i�cie stereotypowo. Chaty ustawione by�y w kszta�t nieregularnego ko�a, a �rednic� wytycza�a szersza ni� wcze�niej przy zboczu droga. Od razu da�o si� zauwa�y� ober��, jako �e by� to du�o wi�kszy i ja�niejszy budynek od innych, a tak�e dobiega� z niego dono�niejszy ha�as. Mrok jeszcze nie zapad�, wi�c je�d�cy zauwa�yli m�yn, stoj�cy za wiosk� nad w�skim strumyczkiem, zaczynaj�cym si� w�r�d g�r i tam znikaj�cym. Po lewej stronie sio�a widzieli niewielkie pola uprawne, za nimi pastwiska, a wszystko to graniczy�o bezpo�rednio ze �cian� g�r. R�wnolegle do niej wi�a si� droga, nikn�c w�r�d ska� ju� poza zasi�giem wzroku w�drowc�w. Podr�ni zbli�ali si� z wolna ku zabudowaniom. Prawie we wszystkich chatach pali�o si� �wiat�o, z ober�y da�o si� s�ysze� pijane g�osy, �piewaj�ce wiejskie piosenki, a tak�e nieartyku�owane krzyki. Na drodze nie by�o prawie nikogo, jako �e pora by�a p�na. Starsza kobieta, kt�ra wysz�a na dw�r, by wygoni� kota, patrzy�a na przybysz�w z lekkim niepokojem. Trzech m�czyzn, wytoczywszy si� zza jednego z budynk�w, przygl�da�o si� im i wymienia�o r�ne uwagi, sepleni�c, bekaj�c i pluj�c. Je�d�cy przejechali w milczeniu obok nich. Kierowali si� ku drewnianej przybud�wce przy karczmie, kt�r�, jak zak�adali, by�a stajnia. Mieli racj�, cho� zsiadaj�c z koni zauwa�yli, �e w �rodku nie by�o ani stajennego, ani �adnych zwierz�t. Zostawili swoje wierzchowce, narzucili im obroki na szyje i uzupe�nili je sianem. Odwr�cili si� ku wyj�ciu i zobaczyli trzech m�czyzn, stoj�cych przed stajni�. Wie�niacy chwiali si� i opierali o towarzyszy lub o �cian�, by nie upa��. Byli mocno pijani. Hasselgard i Mobanga ruszyli przed siebie, ale jeden z m�czyzn, najwi�kszy i najbardziej zaro�ni�ty, zagrodzi� im drog�. - A gdzie to... Hep!... je�li wolno spyta�?... - rzek� be�kotliwym g�osem, racz�c w�drowc�w nie�wie�ym oddechem i widokiem mocno przerzedzonych z�b�w. - Jeste�my strudzeni d�ug� w�dr�wk�, wi�c gdyby� m�g�, dobry cz�owieku, zej�� nam z drogi, byliby�my wdzi�czni - odpowiedzia� spokojnie traper. B�ysk w oku pijusa zapowiada� jednak k�opoty. - �aden ci ja dobry cz�o... Hep!... wiek! - wykrzykn�� wie�niak, opluwaj�c bluz� Hasselgarda. - Zara... Zara ci rzy� skopi�! Obcych nam tu... Hep!... nie trza! Hep! Do�� k�opot�w spraw... sprawili! - Rycza�, pluj�c i wymachuj�c r�kami przed nosem trapera. Z ty�u dopingowa�y go potakiwania i okrzyki kompan�w. - Nie wiem, kto sprawi� wam k�opoty - zacz�� pojednawczo Madombijczyk - ale zapewniam, �e my... - G�wno prawda! - przerwa� mu pijus. - Jak tylko kto� przyje�d�a, to od razu �le si� dzieje u nas! Hasselgard popatrzy� na niego z uznaniem, jako �e ch�op pierwszy raz wypowiedzia� ca�e zdanie bez zaj�knienia. Ca�y efekt popsu� jednak nag�y atak kaszlu, zmuszaj�cy krzykacza do skulenia si� i wycofania. Jego miejsce chwiejnie zaj�li dwaj pozostali, nie pozwalaj�c przybyszom opu�ci� stajni. Wyrazy ich twarzy �wiadczy�y o ch�ci do bitki. - Nie chcemy zrobi� wam krzywdy - zapewni� zupe�nie powa�nie Mobanga. Najwi�kszy z trzech wie�niak�w wybuch� �miechem, przeplataj�cym si� z nieust�puj�cym kaszlem. Pr�bowa� co� powiedzie�, ale si� zakrztusi�. W zamian odezwa� si� jeden z jego towarzyszy. - Nigda nie p�jdzieta. C�, pomy�la� Hasselgard. Kiepskie to powitanie. Je�li jednak taka ich wola... Kiedy wydawa�o si�, �e ju� nic nie powstrzyma bijatyki, z zewn�trz rozleg� si� dono�ny g�os: - Hola, hola! - do stajni wszed� niski, gruby jegomo�� z charakterystycznymi, bujnymi w�sami, si�gaj�cymi uszu. Spojrza� gro�nie na najbardziej ow�osionego, kt�ry pod tym wzrokiem skuli� si� jeszcze bardziej. - Tak to witacie go�ci, Tyus? Wstyd! Ju� mi st�d, bo sk�r� wam wygarbuj�! Tyus i dwaj jego kompani pos�usznie si� oddalili, mamrocz�c pod nosem. Gdy mijali grubasa, ten kopn�� jednego w ty�ek. Wie�niak zatoczy� si� na pozosta�ych i wszyscy jak jeden m�� upadli na ziemi�. - Do dom�w wynocha! Do �on, moczymordy przebrzyd�e! - krzycza� za nimi w�sacz, kiedy pospiesznie si� oddalali i nikn�li w mroku. - Dzi�kujemy za pomoc - odezwa� si� traper, patrz�c na rozjemc�. - Gdyby nie wy, nie wiem co by by�o. - Ja wiem - odpowiedzia� grubas, szczerz�c z�by. - I ciesz� si�, �e zd��y�em uratowa� im sk�r�. - Hasselgard odpowiedzia� u�miechem. - Przepraszam za nich, ale jak si� schlaj�, nie panuj� nad sob�. Poza tym... - Urwa� i paln�� si� otwart� d�oni� w czo�o. - Ja wam tu na stoj�co pierdu�y opowiadam, a wy�cie strudzeni drog� przecie! Do karczmy zapraszam! Machn�� r�k�, nakazuj�c, by szli za nim. Skierowali si� do drzwi ober�y i weszli do �rodka. Wn�trze nie r�ni�o si� zbytnio od standardu, jaki traper zaobserwowa� w innych tego typu budynkach. Po lewej stronie sta�y sto�y i krzes�a, po prawej znajdowa� si� bar i drzwi na zaplecze oraz do kuchni, z ty�u schody na pi�tro. Gdy znale�li si� w sali, gwar ucich�. Wszystkie oczy odwr�ci�y si� w ich stron�. By�o tu z dwadzie�cia os�b, policzy� Hasselgard. Sami m�czy�ni, wi�kszo�� ju� podpita. Klientela obserwowa�a ich z zaciekawieniem. - Co si� jopicie, barany! - krzykn�� nagle w�sacz. - W kufle si� jopcie! Co to, ludzi�cie nie widzieli? Wie�niacy pos�usznie zaj�li si� swoimi sprawami i atmosfera w karczmie wr�ci�a do normy, cho� raz po raz traper �owi� ciekawe, niekiedy pe�ne niepokoju spojrzenie. Grubas podszed� do jednego ze stolik�w i poprosi� w�drowc�w, by usiedli, kopniakami wyganiaj�c okupuj�cych go ch�op�w. Gdy dwaj podr�nicy zaj�li miejsca, w�sacz krzykn�� do ober�ysty, zamawiaj�c ciep�� straw� i "najlepsze piwsko, jakie ma w tej swojej spelunie", po czym usiad� obok nich. - Z tym piwem to nie miejcie zbytnich nadziei, panowie - rzek� z u�miechem. - Tarl wszystkich raczy tym samym, bo tylko jedno ma. - W porz�dku - odpowiedzia� traper. - Po tak d�ugiej drodze ka�dy ciep�y posi�ek czy napitek b�dzie jak mi�d. Nie, Mobanga? Czarnosk�ry, obserwuj�cy ha�asuj�cych wie�niak�w z charakterystycznym dla siebie odchyleniem g�owy i przymru�eniem oczu, kiwn�� potakuj�co. Karczmarz przyni�s� trzy kufle z grzanym piwem, postawi� je na stole i odszed�. W�sacz szybko wychyli� zawarto�� jednego z nich i odstawi� puste naczynie. Po imponuj�cych w�sach �cieka�y stru�ki p�ynu. - Wi�c - zacz��, przecieraj�c r�kawem wilgotne usta - co was sprowadza do naszej ma�ej wioski, panowie? - Dwie sprawy, w�a�ciwie - odpowiedzia� Hasselgard. - Jedn� z nich jest mantikora, z kt�r� podobno macie k�opoty. - To ju� nieaktualne - stwierdzi� w�sacz pos�pnie, a oczy dziwnie mu posmutnia�y. - Taa... - westchn�� przeci�gle traper i �ykn�� piwa. - Spodziewa�em si� tego. Kto? Bestiob�j? Jacy� �owcy? A mo�e sami go ubili�cie? - Bestiak, panie, bestiak, kurwa jego ma�. Przepraszam bardzo za m�j j�zyk, ale z owym bestiakem nienajlepsze wspomnienia mamy. - Mo�e p�niej nam opowiesz, dobry cz�owieku. - Nazywam si� Harad - wyja�ni� grubas, po czym doda�: - Jestem so�tysem. Traper zad�awi� si� piwem. - Co wam, panie? - zatroska� si� so�tys. - Jak to? - zdo�a� wyksztusi� wreszcie Hasselgard. Zwr�ci� si� do Mobangi. - Trafili�my do dobrej wioski? - Nie s�dz�, by�my mogli si� pomyli� - odrzek� czarnosk�ry, klepi�c towarzysza w plecy. - Wi�c jeste�cie so�tysem? - traper zapyta� grubasa, gdy wreszcie odetchn�� g��boko. - Zgadza si�. Od tygodnia. - A co z Reinoldem? - krzykn�� rozpaczliwym g�osem. - Aaa - pokiwa� g�ow� Harad. - Wi�c o to chodzi. Zna� pan Reinolda? - Tak, kiedy�... - znaczenie s��w so�tysa nagle uderzy�o �wiadomo�� trapera. - Jak to... zna�? - No, c�. Chyba jednak b�d� musia� opowiedzie� wam o zaj�ciu z bestiakem. Grubas rozsiad� si� wygodniej na krze�le. Karczmarz przyni�s� go�ciom ciep�y posi�ek i odszed�, zabieraj�c pusty kufel. Harad chwyci� n�k� kurczaka ze swego talerza. - Wi�c to by�a ta druga sprawa? - zapyta�, wgryzaj�c si� w soczyste mi�so. Hasselgard kiwn�� g�ow�. Nie my�la� o jedzeniu, pe�en mrocznych my�li czeka� na s�owa wyja�nienia. Mobanga te� zainteresowa� si� rozmow�, jednak nie m�g� zlekcewa�y� pustki w �o��dku. Wci�gn�� w wielkie nozdrza tajemniczy zapach zi�, kt�rymi kucharz przyprawi� jad�o. So�tys chrz�kn��: - C�, zaczn� chyba od pocz�tku. Panowie s�yszeli�cie zapewne o naszych k�opotach z potworem? A jak�e, s�yszeli�cie - odpowiedzia� od razu za nich. - W ko�cu to by�a pierwsza sprawa, nie? Tak czy inaczej, gdzie� tydzie� temu przyby� do nas obcy, brzydki jak noc - splun�� na pod�og�, daj�c wyraz swym odczuciom na temat wygl�du wzmiankowanego przybysza. - Od razu pojecha� do so�tysa, wtedy to jeszcze by� nim Reinold, i pyta, czy z t� mantikor� to jeszcze aktualne. Reinold powiedzia�, �e tak, na to tamten, �e zajmie si� tym, byle mu powiedzie�, gdzie najcz�ciej si� gnida pojawia, kogo zjad�a i takie tam bestiakowe bzdury. - Harad prze�kn�� wyj�tkowo du�y kawa� mi�sa. - Ostawi� konia, piknego ogiera, w stajni i ruszy� w las razem z Ndzunem. Po godzinie Ndzun wraca i m�wi, �e zaprowadzi� przybysza w las, a tamten powiedzia�, �e dalej sam sobie poradzi. Czekali�my niecierpliwie, a� w ko�cu obcy wr�ci� pod wiecz�r z g�ow� potwora w r�ku. Wielce�my si� radowali tamtego wieczora, panie. Tarl stawia� wszystkim kolejk�, �piewy po stokro� przebija�y te n�dzne pomrukiwania, jakie dzi� s�yszycie. Obcy, kt�ry w mi�dzyczasie da� si� pozna� jako bestiob�j, te� siedzia� w karczmie i s�czy� piwsko. Wiecie, panowie - westchn��, potrz�sn�� g�ow�. - Nikt za bestiakami nie przepada, ale ten w ko�cu ukatrupi� nam potwora, wi�c �e�my go zaprosili na zabaw�. Pr�bowali�my go zagadywa�, jak pokona� stwora i tak dalej, ale nie chcia� nic powiedzie�. Nie to nie, jego sprawa, my�la�em sobie. - Karczmarz przyni�s� kolejne pe�ne kufle. Grubas chwyci� od razu jeden, wychyli� zawarto�� i odstawi�, zanim ober�ysta zd��y� odej��, bekn�� dono�nie. - Tak sobie my�la�em. Wtedy do �rodka wszed� Reinold z pe�n� sakiewk�, uroczy�cie podzi�kowa� wybawcy, da� mu pieni�dze i przysiad� si� do niego, chc�c porozmawia�. Gada i gada, a bestiak nic. Siedzi cicho i pije. Leje na naszego so�tysa, a� mi�o. A raczej niemi�o. So�tys zauwa�y� wida�, �e jak grochem o �cian� i gotowi� si� ju� do wyj�cia, kiedy to bestiak chwyta go bezczelnie za rami� i m�wi, uwa�ajcie panowie, �e chce drugie tyle pieni�dzy, bo robota by�a niebezpieczna. S�yszycie go, skurwysyna? Robota niebezpieczna! - Grubas poczerwienia� z gniewu na wspomnienie tamtej sytuacji. Zacz�� m�wi� g�o�niej. Przesta� nawet je��. - Gdyby nie by�a niebezpieczna, sami by�my sobie poradzili! Tak mu rzek� nasz so�tys. Bestiak na to, �e wie, ile mu si� nale�y, a dwadzie�cia koron, czyli obiecana nagroda, to za ma�o. Tego by�o za wiele. Reinold chcia� mu co� powiedzie�, ale ubieg� go Tyus, ju� mocno pijany. Poznali�cie Tyusa w stajni, to ten kaszl�cy - wyja�ni� pospiesznie grubas. - Tyus stuka bestiaka w rami� i m�wi, dosta� swoje, niech si� od so�tysa odczepi. Musicie wiedzie�, panowie, �e Reinold by� wielce powa�any w naszej wiosce, jak i w okolicznych. Wspania�y by� to cz�ek, odwa�ny i m�dry, cho� troch� przygn�biony od czasu... O czym ja zn�w gadam! - wykrzykn�� nagle. Chwyci� ma�� n�k� kurczaka, w�o�y� ca�� do ust. Po chwili wyj�� ogo�ocon� kostk�. - Na czym to ja stan��em... A tak! Bestiak odwraca si� i m�wi, �eby Tyus pilnowa� w�asnego nosa, bo jedno machni�cie mieczem, i nie b�dzie mia� czego pilnowa�. A miecz mia� bestiak imponuj�cy. Zdobiony, z jakimi� napisami, robi� wra�enie. Srebrny by� - spojrza� na s�uchaczy, pr�buj�c zaobserwowa� ich reakcje. Hasselgard s�ucha� go uwa�nie od pocz�tku, nie tkn�wszy nawet jedzenia. Pewien najgorszego, z obaw� czeka� na potwierdzenie swych przeczu� z ust Harada, cho� wiele by da�, by to, czego si� spodziewa�, nie by�o prawd�. Mobanga, odchyliwszy g�ow� lekko do ty�u, s�ucha� uwa�nie monologu, racz�c si� pieczonym mi�sem. Ca�y czas patrzy� na m�wi�cego przez lekko przymru�one powieki. �aden z w�drowc�w nie zareagowa� jednak na wzmiank� o srebrnym mieczu w spos�b, jakiego oczekiwa� grubas. W�a�ciwie, w og�le nie zareagowali. Harad westchn�� zawiedzony i podj�� opowie��. - O czym to ja... Ju�! - poprawi� pozycj� na krze�le. - Tyus ju� si� szykowa�, by odpyskn��, gdy so�tys j�� uspokaja�, m�wi�, �e nie ma powodu, by si� k��ci�, nagroda wyznaczona by�a i zmian nie b�dzie, m�wi�. Tyus, pijany jak bela, miast usi���, zwo�a� koleg�w i do bestiaka gada, �e jak si� co nie podoba, to wara. Wtedy jam ju� wiedzia�, �e k�opoty b�d�. Tyusowi si� bitki zachcia�o. I mia� ci on bitk�, oj mia�! - w�sacz za�ama� teatralnie r�ce. - Parszywy bestiak splun�� mu pod nogi, to ju� wiadomo by�o, �e rozr�ba b�dzie, panowie. My�la�em wtedy, �e zaczn� si� nawala� po ca�ej karczmie, sto�y wywracaj�c. Ale �em si� myli� straszliwie! - Harad z�apa� si� za g�ow� w kolejnym widowiskowym ge�cie. - Tyus rzuci� si� na bestiaka, a ten go lewym przedramieniem bach! w szyj� uderzy�. - Grubas, by nale�ycie odda� gwa�towno�� tamtego ruchu, uderzy� pi�ci� w st�. - Ledwo wida� by�o ruch r�ki! Tyus dosta� w gard�o i odlecia� na st�, dusz�c si�. To dlatego dostaje czasami ataku kaszlu, co wiedzieli�cie, panowie - wyja�ni�. - Wtedy dobiegli Greux i... zaraz... O! Greux i Halad! Greux mia� w r�ku butelk� i chcia� j� rozbi� na �bie przyb��dy, ale ten unikn��, skacz�c na kucki i bach! uderzy� pi�ci� od do�u. Greux odlecia�, ca�y we krwi. Potem dopiero �e�my zobaczyli, �e ma z�amany kark. Bestiak ju� mia� si� rzuci� na Halada, kt�ry stan�� jak wryty, gdy z ty�u na bestiaka jak nie skoczy nasz so�tys! - Grubas niemal�e zacz�� krzycze�. Siedzia� ca�y spocony i zamaszy�cie wymachiwa� r�kami, chc�c zapewne przybli�y� s�uchaczom wygl�d walki. - Pami�tam, �e so�tys wrzeszcza�, �eby si� tamci uspokoili. Chcia� z�apa� bestiaka za r�ce, �eby go unieruchomi�, nie bi� go przecie, nic z�ego mu nie robi�, chcia� ino zako�czy� bitk�... Tarl, daj no piwa! Nie widzisz, �e zasch�o mi w gardle?! - zwr�ci� si� do karczmarza. Przetar� mokre czo�o i odetchn�� g��boko. By� bardzo zm�czony. W ko�cu wk�ada� wiele wysi�ku, by jak najwierniej przedstawi� zdarzenie w�drowcom. Mobanga nadal raczy� si� sowim kurczakiem. Jad� bardzo powoli, s�uchaj�c uwa�nie so�tysa. Spojrza� z niepokojem na swego towarzysza. Traper siedzia� nieruchomo nad nietkni�tym jad�em. Zaciska� r�ce na blacie sto�u a� do b�lu. Po skroni sp�yn�a mu stru�ka potu. W jego oczach malowa� si� strach i oczekiwanie. Oczekiwanie na wiadomo��, kt�r� ju� zna�. I kt�ra wywo�ywa�a cierpienie, jakie odczuwa si� po utracie bliskiej osoby. Ju� wiedzia�. �mier� najlepszego przyjaciela z dzieci�stwa by�a dla niego szokiem, ale nie zamierza� si� rozczula�. Na razie chcia� pozna� okoliczno�ci zdarzenia. Dlatego s�ucha� w napi�ciu, czekaj�c na zako�czenie historii. Do stolika podszed� karczmarz, nios�c trzy pe�ne kufle i zabieraj�c opr�nione. Harad przep�uka� suche gard�o i podj�� opowie�� podniesionym g�osem. - Tak wi�c so�tys Reinold skoczy� na bestiaka, chc�c zako�czy� bijatyk�. Wtedy bestiak uderzy� kilka razy g�ow� do ty�u, rozbijaj�c naszemu so�tysowi czaszk�. Bogowie! Straszny by� to widok. - Pokr�ci� smutno g�ow�. - Widzieli�cie kiedy, panowie, cz�owieka z ca�� twarz� we krwi? Potworno��! My�licie, �e to wszystko? A gdzie tam! Kiedy so�tys odtoczy� si�, bestiak chwyci� n� czy widelec, wszystko jedno. Wa�ne, �e wbi� to, dra�, w oko so�tysa... - zrobi� chwil� przerwy, przypominaj�c sobie tamto wydarzenie, nadal g��boko zakorzenione w sercu tak jego, jak i innych mieszka�c�w wioski. - Okropny to by� widok, panowie, okropny. Reinold, ch�op na schwa� by�, silny i zwinny. Ale bestiak czarami ulepszon, nikt szans z nim nie mia�. Niesprawiedliwe to, panowie. - Mobanga m�g�by przysi�c, �e zobaczy� �z� w oku grubasa. - Upad� nasz so�tys na pod�og�, ca�y we krwi. A my�my wszyscy stali tam nieruchomo, patrz�c na bestiaka i czekaj�c, a� nas zar�nie. Nikt si� nie ruszy�, nikt nic nie zrobi�, nie powiedzia�. Gapili�my si� na bestiaka, jak owce na wilka, zanim ten je zje. Wstyd. Wstyd mi za nas, �e wtedy nie skoczyli�my kup� na bestiaka, ale strach nas zdj��. - Popatrzy� na s�uchaczy, jakby szukaj�c zrozumienia, pociechy. Nie znalaz�szy ich, westchn�� i kontynuowa�. - I tak to by�o. Bestiak rozejrza� si� i wyszed� bez s�owa. Tyle�my go wiedzieli. M�wili ludzie potem, �e odjecha� od razu, zostawiaj�c nas z dwoma martwymi... No, z dwoma martwymi - doko�czy�, nie mog�c nic lepszego wymy�li� na okre�lenie dw�ch ofiar bestiob�ja. �ykn�� piwa. Potrzebowa� tej rozmowy. L�ej mu si� zrobi�o na sercu. Zerkn�� na podr�nych. Czarnosk�ry patrzy� na swego towarzysza, mru��c powieki. Harad tak�e przeni�s� wzrok na trapera. Bogowie wszechmocni, jego oczy! Czy to rozpacz, strach, gniew si� w nich kryj�? A mo�e wszystkie trzy uczucia naraz? O czym my�la� ten zaniedbany nieznajomy? So�tys nie m�g� oderwa� wzroku od pe�nych wyrazu oczu Hasselgarda. Min�a chwila pe�na ciszy i napi�cia. �aden z tr�jki m�czyzn siedz�cych przy stole si� nie poruszy�, ka�dy z innego powodu. Grubas poczu� si� troch� niezr�cznie. - Pochowali�my ich... niedaleko, ni�ej, w wiosce... niedaleko - zacz�� m�wi�, by przerwa� t� okropn� cisz�. J�ka� si� ze zdenerwowania, nie m�g� znale�� s��w. - Nie tutaj, bo tu nie ma cmentarza... panowie... wi�c tam zawie�li�my... Halad co dzie� k�adzie tam kwiaty... w ko�cu so�tys... by�y so�tys znaczy - pierwszy raz zauwa