5352
Szczegóły |
Tytuł |
5352 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
5352 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 5352 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
5352 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Bohdan Petecki
Ludzie z Gwiazdy Ferriego
1
Co� nas wtedy zatrzyma�o. Oczekiwali�my tego momentu. W ci�gu czterdziestu minut
jazdy po opuszczeniu Idiomu, wpatrzeni w ekrany, ws�uchani w sygna�y
macierzystego statku
robili�my wiele, �eby przyspieszy� jego przyj�cie.
Wreszcie brunatne grzbiety wydm rozst�pi�y si�. Zaja�nia�a bezkresna
p�aszczyzna,
z�amana w po�owie lini� oceanu. L�d spada� sko�nie ku brzegowi, jak w ekranie
zwiadowczej
rakiety bezpo�rednio po starcie.
Ju� wiem: chmury.
Workowate, nabrzmia�e, zwisaj�ce baniastymi g�owami ku linii horyzontu. Nie,
bli�ej, tam
gdzie wzrok nie oczekuje jeszcze przeszkody.
Chmury. Raczej odwr�cone kopu�y miast rozpi�tych mi�dzy r�nymi orbitami. Jakby
z
wn�trza wydr��onego owocu patrze� na jego prze�wituj�c� naci�ciami �upin�. Zrazu
jaskrawo
bia�e, dalej nas�czaj� si� ��ci� i r�em, wreszcie, nad grzebieniami ska� i
g��bi� oceanu ciemniej�
w rude, matowe z�oto. Ich cie� na powierzchni planety jest ci�ki, niemal lepki.
A jednak zamiast
zaciera�, wyostrza jeszcze kontury skalnego muru na wschodzie i bezpo�rednio
przed nami granicy
l�du.
Spojrza�em na zegarek. �Techniczny" tkwi teraz w swoim laboratorium. Na poziomie
zerowym bazy, kilka �at �wietlnych st�d. Przed chwil� przyg�adzi� d�oni� w�osy,
westchn�� i
zagryz� doln� warg�. �ci�gn�� brwi, przy czym zmarszczki na jego czole utworzy�y
zarys
startuj�cej rakiety. Wzrok utkwi� w tablicy kalkulatora, ale nie interesuje go,
co wynik�o z kolejnej
wersji programu. My�li o nas. O tym, czy nam si� uda. Ale tak, �eby nie uchybi�
�adnemu z
paragraf�w statutu Proksimy. My�li o niespodziankach, jakie przewidywa� przed
startem i �a�uje,
�e o tym m�wi�. Jakbym s�ysza� jego g�os: ,, - uczcie si� cieszy�, �e nie
wszystko potrafimy
przewidzie�..."
Musia�em si� u�miechn��. Nie by�by prawdziwym humanist�, gdyby nie pragn�� teraz
zachowa� tej rado�ci dla siebie. Nie wyrzuca� sobie, �e powiedzia� wi�cej, ni�
nale�a�o. Ju� wtedy,
przy po�egnaniu, nie patrzy� mi w oczy. Zna� mnie zbyt dobrze. A jednak nie
zwr�ci� si� z tym ani
do Sennisona, ani do Guskina. Wida� staro�ytna legenda o zb��kanej owieczce
cieszy�a si�
ugruntowan� pozycja w jego pod�wiadomo�ci.
Nie ulega�o w�tpliwo�ci, �e stanowi� dla niego problem. Natomiast on dla mnie
nie. W tym
tkwi istota naszego wzajemnego stosunku. Jako psycholog, zajmuj�cy si� zwrotnym
wp�ywem
techniki informatycznej na osobowo�� jednostki, nie m�g� �cierpie� mojego
postawienia sprawy.
To znaczy, niestawiania jej w og�le.
Tak czy owak, da�bym du�o, �eby siedzia� teraz obok nas, w prostok�tnej kabince
�azika i
zadecydowa� czy to co nas zatrzyma�o, mamy ju� traktowa� jako �niespodziank�",
czy tylko jako
chmury.
Matematyka, p�czkuj�ca w umy�le cz�owieka, ogarnia wszech�wiat. Informatyka,
funkcjonuj�ca w oparciu o matematyk� dostarcza �wiadomo�ci �liczne, gotowe
modele wszelkich
mo�liwych gwiazd, cywilizacji i organizm�w �ywych. Gdzie tu miejsce na
niespodzianki? W gr�
mo�e wchodzi� najwy�ej niedow�ad wyobra�ni.
Nie musia�em tego m�wi� �Technicznemu". Wiedzia�, �e tak w�a�nie my�l�. I tak
post�puj�. Swoj� po�egnaln� mow� wyg�osi� z przekonaniem ale bez nadziei.
Do�� spojrze� teraz na Gusa. On jest z tych, kt�rzy znajduj� wsp�lny j�zyk z
ka�dym
�technicznym". I prosz�. To co, �e chmury. Inne? Inne. Potrzebowa�bym czego�
wi�cej, �eby tak
siedzie� z palcami zaci�ni�tymi na pulpicie sterowniczym i twarz� staro�ytnego
mnicha, kt�ry
wstaj�c z kl�czek ujrza� nagle pod sob� koniuszek czarnego, puszystego ogona.
Ockn�� si� w ko�cu. Odetchn�� g��boko, po czym pochyli� si� i przejecha� d�oni�
po
klawiaturze pulpitu. Odruchowo spojrza�em w g�r�. Nic si� nie zmieni�o.
Najmniejszego prze�witu
w sk��bionej masie, odgradzaj�cej nas od gwiazd, z kt�rych przybyli�my. Tylko
obwody w
przedniej, szklanej �cianie kabiny wype�ni�y si� gazem chemicznego filtra
rozja�niaj�cego. - No, co
powiecie? - G�os w s�uchawkach zabrzmia� tak, jakby ten, do kogo nale�a�
przekroczy� w�a�nie
pr�g salki klubowej i ujrza� kilku dobrych koleg�w otaczaj�cych barek. Rzecz
jasna, Sennison nie
przekroczy� niczego poza regulaminem ��czno�ci. Od kiedy Idiom wszed� w
atmosfer� trzeciej
planety Feriego nie ruszy� si� ze swojego miejsca w nawigacyjnej. Stanowi�
o�rodek dyspozycyjny
pierwszego patrolu, �ledz�c jego drog�, czyli to co wyprawia� z nami �azik w
czasie jazdy przez
wydmy.
Co naprawd� w nim ceni�, to jego klubowy ton. Trudno. Taki styl. Autentyczna
ju�, po
latach wprawek, jowialno�� �starszego kolegi". Kr�tko m�wi�c: szefa.
- No, co powiesz? - siedz�cy obok mnie Guskin u�miechn�� si� do faluj�cego
wykresu
kalkulatora.
Pomy�la�em chwil�.
- Uk�ony od �doktora" - powiedzia�em. Stara�em si�, �eby to zabrzmia�o
obiecuj�co. Co do
stylu, te� mia�em co� do powiedzenia. Wszyscy o tym wiedza i wol� rozmawia� z
moimi
maszynami ni� ze mn�. Nie powiem, �eby mnie to martwi�o. Mimo woli pomy�la�em,
co
odpowiedzia�by Senowi prawdziwy ,,doktor'', kalkulator, zajmuj�cy p� mojej
kabiny w bazie,
kt�ry dzi�ki kilku prostym sprz�eniom powtarza! na g�os my�li swojego tw�rcy,
zanim ten ostatni
zda� sobie spraw�, co pomy�la�. Tym tw�rc� by�em ja. Nie co innego jak takie
igraszki w�a�nie,
zjedna�y mi przydomek �Cybernetycznego Gila" i zniech�ci�y do mnie
najwytrwalszych
gaw�dziarzy. Samotno�� cz�owieka w kosmosie to g�upia rzecz. Samotno��
stuosobowej ekipy, to
samotno�� ustokrotniona. A za�ogi baz pozauk�adowych zmieniaj� si� co
dwadzie�cia lat. Jedyne
towarzystwo, jakiego naprawd� potrzebowa�em, to �doktor" i pokrewne mu twory.
Szczerze, �cis�e
i pos�uszne - to ostatnie w miar� programu. Nie przeszkadza�o mi, �e �doktorem"
nazwano mojego
cybernetycznego bli�niaka na cze�� miejscowego lekarza, kt�ry jak �y�, nie
powiedzia� nikomu nic
przyjemnego. Co do mnie na przyk�ad, najwy�szym zdumieniem zdawa� si� go napawa�
fakt, �e
post�puj�c jak post�puje, zdradzam jeszcze przejawy �ycia. Temu zdziwieniu umia�
da� wyraz w
spos�b stanowczy i przekonuj�cy.
- Dzi�kuj� - pad�o z g�o�nika. - Pi�kne miejsce na biwak. Prawda, Gil?
Przemilcza�em to. Musia�bym do ko�ca straci� wiar� w ludzi, zanim przysz�oby mi
na my�l,
�e czeka na odpowied�. Zreszt�, wyr�czy� mnie Guskin:
- Wy��cz si� - mrukn��.
Przez ekran ��czno�ci przemkn�o jedno z�ociste pasmo i nasta�a cisza. W pewnej
chwili
wyda�o mi si�, �e s�ysz� daleki huk przyboju. Ale to tylko piasek, pojedyncze
ziarenka, uderzaj�ce
w �ciany kabiny. Wiatr wia� ze wschodu, od g�r i niekiedy przybiera� na sile
tak, �e w dyszach
spr�arek budzi�o si� wysokie granie. Powierzchnia oceanu by�a mimo to g�adka.
Tak g�adka, �e jej
widok wyzwala� instynktowny sprzeciw. Przypomina�a p�yt� zamarz�ej rt�ci.
- W porz�dku - g�os Sennisona brzmia� sennie. - Chcia�em tylko powiedzie�, �e
macie kup�
czasu. Stoicie tam dopiero siedem minut...
- Wy��cz si� - bez gniewu powt�rzy� Gus.
Przyjrza�em mu si� uwa�niej.
Z bazy a� do granic uk�adu Feriego szli�my przyspieszeniem dotykaj�cym wielko�ci
progowych. Schodzili�my korytarzem przypominaj�cym bardziej upadek, ni� wybran�
przez
kalkulatory trajektori�. Nie czekaj�c a� zmatowiej� roz�arzone dysze, stan�li�my
na powierzchni w
przeciwpromiennych skafandrach. Po kilku minutach, niesieni pe�n� moc� sze�ciu
silniczk�w
�azika przeskakiwali�my siod�a mi�dzy wydmami, trafiaj�c w przeciwleg�e zbocza z
si��
taranuj�cego wozu bojowego. Wszystko po to, aby o u�amki sekund wcze�niej dopa��
miejsca,
sk�d dziesi�� miesi�cy temu dobieg�y ostatnie sygna�y Animy.
Guskin jest fotonikiem. Przez ca�� drog� nie spuszcza� z oczu wsp�rz�dnych,
�wiartuj�cych ekrany automat�w namiarowych. W zasi�gu r�ki mia� pulpit
kalkulatora z
zapisanymi w tysi�cach wariant�w programami kontaktu i odwrotu, ataku i obrony.
Podobnie jak
Sen i ja nie my�li kategoriami badacza tylko pilota.
Spodziewa� si� wszystkiego. Poza jednym. Poza bezkresn� przestrzeni� tak pust� i
cich�,
jakby od zarania gwiazdowej przesz�o�ci uk�adu nie przebieg� przez ni� wzrok
�ywej istoty.
Przysi�g�bym, �e czuje si� w jaki� spos�b oszukany t� cisz�, �e nie wie co z ni�
zrobi�, czego
szuka� w chmurnym i ognistym zarazem �wietle podkre�laj�cym martwot� krajobrazu.
Up�yn�o jeszcze kilkadziesi�t sekund, zanim m�g� przem�wi�. Nie powiedzia�
wiele.
- Siedem minut...
W tonie jego g�osu nie by�o ironii. Ani rozdra�nienia.
- Potrzebujecie sondy? - odezwa� si� g�o�nik. Kr�tko i rzeczowo. Sen przesta�
by�
gaw�dziarzem. Musia� si� wreszcie zaniepokoi�.
- Nie - odpar�em.
Nie potrzebowali�my sondy. W polu widzenia nie by�o nic, co mog�o przyku� wzrok,
zach�ci� do bli�szego zbadania. Przechylona p�yta, ciemniej�ce z wysoko�ci�
zbocza z rzadka
znaczone bia�ymi wywierzyskami, odleg�e masywy ska�. Z lewej kilka jeszcze
kar�owatych wydm i
szeroka r�wnina sp�ywaj�ca ku nitkowatej pla�y.
- Siedem minut...
Siedzia� bez ruchu z uniesion� wysoko g�ow�. Jego r�ce le�a�y ci�ko na
kolanach. Z
pewno�ci� nie wiedzia�, �e ju� trzeci raz powtarza te �siedem minut" na g�os.
- Dochodzi �sma - zauwa�y�em oboj�tnym tonem.
Westchn��, chwil� trwa� w niezmienionej pozycji, po czym pochyli� si� i po�o�y�
d�o� na
pulpicie.
- Wszystko jest wzgl�dne - mrukn�� p�g�osem, tak, �e ledwie dos�ysza�em.
Zabawne. Dla
kogo�, kto na przyk�ad w klubie przy kawie m�g� zareplikowa� z udan� powag�:
,,doprawdy? Ju�
to gdzie� s�ysza�em..."
Bywaj� sytuacje, w kt�rych powt�rzenie oczywistej prawdy pozwala zrozumie� do
ko�ca
co my�li i czuje kto� drugi.
Jechali�my ju�.
- Temu, �e wszystko jest wzgl�dne - powiedzia�em w pewnej chwili - zawdzi�czamy
takie
w�a�nie widoczki...
- I gwiazdy - powiedzia� Guskin.
Spojrza�em na niego i rozczarowa�em si�. By� powa�ny. Taki wyraz twarzy m�g�
mie�
Gorc�w, kiedy dwie�cie trzydzie�ci lat temu rozmy�la� nad swoj� ci�ciw� ujemn�.
On te� zacz�� od tego, �e wszystko jest wzgl�dne. Przez wieki ludzko�� nie mog�a
wyj�� z
zaczarowanego kr�gu szybko�ci �wiat�a. Ca�a terminologia: �pod�wietlna",
�przy�wietlna", a
nawet, jak m�wili najodwa�niejsi: �nad�wietlna", utwierdza�a pokolenia w
pewno�ci, �e na tym
ko�cz� si� mo�liwo�ci poznania. Bo przecie� od pocz�tku �wiata zale�� one od
szybko�ci. Od
tempa przekazu informacji, przetwarzania danych, tempa rakiet.
�Nies�usznie" - powiedzia� Gorc�w - �uto�samiamy drog� naszych statk�w z drog�
�wiat�a.
W ten spos�b do niczego nie dojdziemy".
Po czym powt�rzy�, �e wszystko jest wzgl�dne i narysowa� �uk, z jakiego ch�opcy
strzelaj�
do tarczy. Brzu�cem tego �uku by�a linia �wiat�a, a ci�ciw� droga rakiety. J�
w�a�nie nazwa�
ci�ciw� ujemn�.
Ca�a reszta, to sprawa liczb. Otch�annych jak wszech�wiat, ale te� zmieniaj�cych
z gruntu
uk�ad zale�no�ci mi�dzy tym wszech�wiatem a cz�owiekiem. W �lad za matematyk�
posz�y
galaktyczne statki i bazy. No i my. Przeniesieni tu w ci�gu zaledwie miesi�cy z
uk�adu Alfy
Centaura, pierwszej ziemskiej stacji gwiazdowej.
O samym locie trudno cokolwiek powiedzie�. Odbyli�my go w hibernatorach, w polu
si�owym dzia�aj�cym strukturalnie na bia�kowe tworzywa organizm�w �ywych.
Przeci��enia
przesta�y praktycznie istnie�.
To wszystko przesz�o��. Guskin mo�e si� zabawia� refleksjami na temat Einsteina
i
Gorcowa. Nawet, je�li robi to tutaj. Na dnie tej studni, kt�rej cembrowin�
tworz� niepodobne do
niczego chmury. Tylko w takim razie zapowiadane przez �Technicznego"
�niespodzianki" oka��
si� prawdziwymi niespodziankami. I to zanim zd��ymy nacieszy� si� my�l�, �e nie
potrafili�my ich
przewidzie�.
Na wschodzie g�ry. Wiedzieli�my o nich jedno: s� zamieszka�e. Ju� pierwsza
wyprawa
przekaza�a meldunki o dziwacznych bia�ych piramidach osadzonych na skalnych
tarasach.
Fotonowy film z orbity potwierdzi� te obserwacje. Na dok�adniejsze nie by�o
czasu. Niezrozumia�e
pozostawa�o przede wszystkim, dlaczego cywilizacja trzyma si� z dala od ocean�w.
Przynajmniej
od tego oceanu. Obszar nadbrze�ny sprawia wra�enie wymiecionego z wszelkich
przejaw�w �ycia.
A przecie� nie gdzie indziej, jak w�a�nie tutaj, w jednej z tych kotlinek
otoczonych p�askimi
wydmami, l�dowa�a Anima.
Ekipa badawcza. Uczeni, skierowani do uk�adu Feriego po zako�czeniu misji w
Chmurze
Strzelca. Trzech m�czyzn i dwie kobiety.
L�dowali dwudziestego czerwca dwa tysi�ce osiemset trzydziestego drugiego roku.
Przekazali meldunki o bia�ych budowlach w g�rach i �li�ciastych", jak je
okre�lili, konstrukcjach
widocznych na powierzchni oceanu. Przesz�o dwie godziny utrzymywali z baz�
normaln� ��czno��.
O osiemnastej czterdzie�ci Mogue, cybernetyk, pe�ni�cy na Animie funkcj�
operatora ��czno�ci,
doni�s� o osobliwym zjawisku w przybrze�nym pa�mie oceanu. Wody jakoby cofn�y
si�,
ods�aniaj�c dno. Podjechali bli�ej. Widoczno�� sami ocenili jako znakomit�.
Zatrzymali si� w
odleg�o�ci niespe�na dziesi�ciu metr�w od brzegu...
Kr�tki, suchy trzask, jeden jedyny zgrzyt, jakby kto� przejecha� t�pym no�em po
szkle.
Wszystko.
Dlatego w�a�nie my l�dowali�my w przyzwoitej odleg�o�ci od oceanu. Dlatego
zafundowali�my sobie p�ukanie �o��dka, jakiemu r�wna�a si� jazda �azikiem przez
wydmy. To
znaczy Guskin i ja. Guskin, zawsze powa�ny, powiedzia�bym: zasadniczy, jakby
stale usi�owa�
sobie co� przypomnie�. Pilot-fotonik. Odrobin� zbyt zasadniczy jak na m�j gust.
Mo�e nawet nie
odrobin�. Ale wola�em ju� to, od szefowskiej rubaszno�ci Sennisona. Rad by�em,
�e wys�a� nas na
rekonesans we dw�jk�, samemu obejmuj�c posterunek obserwacyjny w kabinie
�Idiomu".
Co do mnie, jak wspomnia�em, nazywam si� Gilly. Jestem pilotem - cybernetykiem.
Zbli�a�o si� po�udnie. Je�eli w og�le co� wynika�o z galopady �wiate�,
przeszywaj�cych
przestrze� pod p�on�cymi chmurami, to �e S�o�ce stoi w zenicie...
Dziewi�� przyt�umionych, urwanych d�wi�k�w. Wiecz�r. Za minut� wstan�, w�o��
skafander i wyjd� w codzienny obch�d posterunk�w rejestruj�cych.
Wyprostowa�em si�. Oparcie fotela posz�o pos�usznie za moimi plecami.
Cofn��em zapis.
�Cybernetyczny Gil..." M�g�bym si� u�miechn��. Gdyby moja twarz zachowa�a pami��
u�miechu.
Moja? To znaczy czyja twarz?
Nie. Twarz jest moja. To jedno.
Wsta�em, odsun��em fotel i wy��czy�em przystawk� pi�ra �wietlnego. Ekran
zmatowia�.
Czy uda�o mi si�, w tym co napisa�em, wskrzesi� obraz trzeciej planety Feriego,
jak� by�a,
kiedy stan�li�my nad oceanem? Planety ��tych chmur, bia�ych piramid i
li�ciastych miast pod
powierzchni� wody?
Pytanie brzmi powa�nie. Jak wi�kszo�� pyta�, kt�re obywaj� si� bez odpowiedzi.
Cybernetyczny Gil..." Kiedy to by�o? Sto lat temu? Dwie�cie?
Od jedenastu miesi�cy jestem tutaj. Mam wszystko czego mi trzeba. Syntetyzatory,
przetwornice, generatory wielkiej mocy, pojemn� aparatur� kalkulator�w. Mam
wydzielon�
przestrze�, urz�dzon� z poszanowaniem nawyk�w wsp�czesnego cz�owieka. St�d,
spod szklanej
kopu�y, kontroluj� wszystko, co dzieje si� na moim globie. A tak�e jego
macierzystej planecie.
Podszed�em do iluminatora. Zapada� mrok. Za chwil� wzejdzie Czwarta. R�bek jej
drugiego
ksi�yca wykwita� ju� na wschodzie, jak wyci�ty z bia�ej bibu�y. Wy�ej, pod
granic� czerni,
pozosta�y jeszcze przenikaj�ce si� pasemka z�ota.
Odwr�ci�em si� i bez po�piechu ruszy�em w stron� zabudowanego na przeciwleg�ej
�cianie
wielkiego panoramicznego ekranu. W dzie� i w nocy, niezale�nie od wzajemnego
po�o�enia
glob�w, przekazuje mi sygna� wysy�any przez stacje na powierzchni Czwartej.
Stan��em i wybra�em trzeci z brzegu klawisz w pulpicie ��czno�ci. Obraz
wyostrzy� si�.
Chwil� patrzy�em bez ruchu. Nie my�la�em o niczym.
Kopie zachowuj� si� normalnie. Ich zabudowania, w po�owie odkryte, znaczy sie�
punkt�w
�wietlnych. Tam tak�e dzie� mia� si� ku ko�cowi. Wysoki las z we�nistym
poszyciem,
podchodz�cy pod �ciany nasypu, przedstawia� si� jak lita, czarna bry�a.
Dwie sylwetki. Na wybiegu, w cz�ci nie przykrytej dachem. W nik�ym �wietle
wygl�daj�
jak uczestnicy safari, na biwaku.
Poczu�em niezno�ny ucisk w krtani. �o��dek ruszy� mi do przodu. Chcia�em zwil�y�
wargi
j�zykiem, ale mi�nie szcz�k mia�em unieruchomione, nabrzmia�e.
Ogarn�� mnie przemo�ny wstr�t. Jak zawsze. Na pr�no przed ka�dym ��czeniem
powtarza�em sobie, �e nic takiego nie mo�e si� zdarzy�.
W jakiej cz�ci �r�d�o tego obrzydzenia tkwi nie tam, na s�siednim globie, tylko
we mnie
samym?
Niewa�ne. W gruncie rzeczy ju� nic nie jest wa�ne.
Za chwil� zabior� si� do kolacji. B�d� jad�, jak oni teraz. W porz�dku. �Oni s�
w porz�dku"
- powiedzia�em p�g�osem. �Farma prosperuje". Narzuca�em sobie to zdanie.
Powtarza�em je z
uporem tym wi�kszym, im dobitniej brzmia� mi w uszach towarzysz�cy mu fa�szywy
przyd�wi�k,
jakby m�wi� kto� jeszcze, kto� zadr�czony nienawi�ci�, si�gaj�c� kresu
wytrzyma�o�ci nerwowej
cz�owieka.
Utkwi�em wzrok w ekranie. Nic si� nie zmieni�o. Dalej siedzieli w kr�gu s�abego
�wiat�a,
rozparci w lekkich, twardych fotelach. Odwracali si� plecami do lasu, kt�ry
dotyka� szerokiego
ogrodzenia zwie�czonego kolcami anten. Przez moment wyda�o mi si�, �e chwytam w
tym obrazie
co� znajomego. Co� wyniesionego z film�w czy dokument�w pewnego okresu historii
politycznej
Ziemi. Te anteny przypominaj�ce druty...
Mniejsza z tym. W ko�cu to tylko anteny. Dzi�ki nim mog� wiedzie� o ka�dym ich
ruchu,
us�ysze� kazce s�owo. Po to tu jestem. Po to tkwi�, jak owad nakryty szklanym
kloszem, na
martwym satelicie czwartej planety uk�adu, w kt�rym zosta�em na zawsze.
Kopie s� w porz�dku. Posiedz� jeszcze kilka, mo�e kilkana�cie minut, wstan�,
sprz�tn� ze
sto�u i znikn� pod p�askim dachem. Umyj� si�, powiedz� sobie .,dobranoc".
Idiotyczne.
Wyci�gn��em r�ce i przyjrza�em si� sztywno wyprostowanym palcom. Nic. Siadu
dr�enia.
Dotkn��em d�oni� czo�a. By�o zimne. Jak zawsze.
Oczywi�cie. Robi�em to ju� tyle razy...
Opu�ci�em ramiona, wyprostowa�em si� i ruszy�em w stron� sto�u. Kiedy mija�em
�rodek
kabiny, fotokom�rki w��czy�y o�wietlenie. By�a ju� noc.
Usiad�em. Ze �ciany wyjecha� podajnik syntetyzatora, podobny do p�ytkiej
szuflady. Jej
brzegi opad�y.
Kolacja zaj�a mi sze�� minut. Jak zawsze.
Odsun��em si� od sto�u i zmieni�em po�o�enie fotela. Siedzia�em teraz plecami do
�ciany.
Przed sob� mia�em ca�� mieszkaln� przestrze� bazy.
Miejsca by�o do��. Nie mog�em narzeka�. Wn�trze przypomina�o sterowni� �redniego
statku pozauk�adowego. Nie czu�em pod stopami braku tych kilkunastu pok�ad�w,
podtrzymuj�cych kabin� prawdziwej rakiety. Wystarcza�o mi mocne oparcie w
ods�oni�tej �yle
magmowej. W grubych skarpach sypkiej ska�y macierzystej, si�gaj�cych po�owy
wysoko�ci
kopu�y. W g��b l�du szed� jeden jedyny szyb syntetyzatora aprowizacyjnego.
Niestety czasy, w
kt�rych automaty �ywno�ciowe mog�y przetwarza� tylko zwi�zki organiczne, nale��
do
przesz�o�ci.
Dostaj� jedzenie i wod�. Regularnie, bez kiwni�cia palcem z mojej strony. Mam
idealne
powietrze: czterdzie�ci dwa procent tlenu i gazy szlachetne. Bez �ladu azotu.
Mam solidn�,
rozbudowan� aparatur� informatyczn�.
I du�o miejsca.
Tkwi�c bez ruchu w fotelu wodzi�em wzrokiem od jednego urz�dzenia do drugiego.
Jakbym si� chcia� pogodzi� z tym wn�trzem, zaakceptowa� jego kszta�t, �wiat�o,
harmonijny
wystr�j automat�w.
Jestem tu tylko dlatego, �e tak chcia�em. Na przek�r innym. I sobie, je�li
chwil� pomy�le�.
Tylko, kt�remu sobie?
Czas obejrze� te posterunki.
Wsta�em, przeci�gn��em si� i ruszy�em w kierunku �luzy. Mijaj�c ekrany odruchowo
omiot�em je wzrokiem. �wiat�a na fermie pogas�y. Ale ca�a okolica ja�nia�a
mlecznym blaskiem
obydwu ksi�yc�w. Dorodna planeta, ta Czwarta. W innych okoliczno�ciach ludzie
pr�dzej czy
p�niej obj�liby j� w posiadanie. W s�onecznej ekosferze uk�adu pozostanie dwa
razy d�u�ej, ni�
Ziemia w strefie �ycia naszej gwiazdy.
Naszej?
Nie wezm� �azika. Potrzebuj� ruchu. Chc� mie� pr�ni� tu� za wiotkimi warstwami
skafandra. Chc� j� czu� na sk�rze. Jest moim powietrzem. Nie b�d� si� przed ni�
chroni� pod
pancerzem pojazdu.
Dotar�em do drzwi i uruchomi�em automat w�azu. Poczu�em, �e niezno�ny ucisk,
kt�ry
d�awi� moje w��kna nerwowe, raptem zel�a�. I ten moment prze�ywa�em ju� setki
razy. Moment, w
kt�rym uprzytamniam sobie, �e spok�j tej kabiny jest pozorny. �e jest to spok�j
wyczekiwania. �e
to co si� stanie, potwierdzi przes�anki powracaj�cego nieustannie napi�cia,
wrogo�ci i obrzydzenia.
Przes�anki decyzji pozostania tutaj.
Co nie znaczy, �e na co� czekam.
Nie licz� i nie b�d� liczy�, jaka cz�stka tej nienawi�ci dotyczy mnie samego.
Nonsens.
Przecie� nie chodzi o mnie, jakim by�em. Wa�ne jest tylko to, co pozosta�o obce,
pomimo �e
dotychczas nie potrafi�em tego w sobie odnale��. Zreszt�, czy chcia�em?
Mo�e dlatego ca�y przypisa�em si� obcemu �wiatu?
P�jd� ju�. Sprawdz� zapisy dotycz�ce temperatury, promieniowania kosmicznego,
radiacji,
wiatru s�onecznego i tysi�ca innych rzeczy. Jakby to naprawd� by�a moja jedyna
misja tutaj. Potem
wr�c� do kabiny. Nie p�jd� spa�. Przesun� przystawk� pi�ra �wietlnego przed sam
ekran i b�d�
pisa� dalej.
- Uwaga Gus - zabrzmia�o nagle w kabinie �azika. - Daj� sond� nad ocean.
Dwie�cie
metr�w.
Co� zauwa�y�. Jego g�os brzmia� ch�odno. Kpi�cy ton ulotni� si� bez �ladu.
Guskin przerzuci� klawisze. Przez moment wyobrazi�em sobie co robi Sen, w
szczytowej
kabinie Idiomu, odleg�ego ju� o p�tora kilometra. Za�o�y�bym si�, �e ma min�,
jakby ratowa�
ludzko�� zagro�on� wybuchem supernowej. Odczyta� z tarczy kalkulatora wynik
operacji
kontrolnych. Sze�� sekund oczekiwania na sygna� drogi. Spust. Rosn�cy
b�yskawicznie sznur
paciorkowatych �wiate� na pulpicie. Teraz.
Ekran przed nami drgn��, jego matow� g�ad� przebieg� jeden o�lepiaj�cy kurcz, po
czym
wype�ni�a si� bia�awym srebrem. Ale to ju� nie elektroniczna pow�oka aparatury,
tylko obraz
oceanu, przekazywany przez szybuj�c� nad nim sond� do nawigacyjnej Idiomu, a
stamt�d na ekran
�azika.
Mamy przed oczami to, na co patrzyli cz�onkowie za�ogi Animy, przesy�aj�c swoje
pierwsze i ostatnie zarazem meldunki z tego globu.
Nie dalej ni� osiemset metr�w od brzegu tafla morza zmienia�a barw�.
Uwidacznia�y si� w
niej l�ni�ce, niemal czarne tarcze o konturach przypominaj�cych monstrualne
li�cie. Zrazu rzadkie,
rozrzucone na poz�r bez�adnie, dalej g�stnia�y tworz�c geometryczn� siatk�
przypominaj�c�
szablon oszcz�dnego zagospodarowania przestrzeni. Jakby ten niezmierzony ocean
po��czony z
innymi akwenami globu by� jednym miastem, pozbawionym teren�w pod rozbudow� a
p�kaj�cym
ju� od nadmiaru mieszka�c�w.
Oderwa�em wzrok od ekranu i wyjrza�em przez iluminator. Li�ciaste tarcze nigdzie
nie
wystawa�y nad poziom morza.
Pochwyci�em spojrzenie Guskina. Wzruszy�em ramionami i skin��em g�ow�.
Gus powi�kszy� obraz. Naszym oczom ukaza� si� skrawek oceanu z widocznymi na
pierwszym planie zarysami li�ciastej p�aszczyzny. Z bliska jej czer� wydawa�a
si� z�amana
�wiec�cym granatem. Przez �rodek li�cia bieg�a odrobin� ja�niejsza pr�ga.
Przypomina�a �y��
przewodz�c� soki w �ywej ro�linie. Ale tylko rysunkiem. Na u�amek milimetra nie
wybiega�a
ponad g�ad� ca�ej tarczy.
K�tem oka pochwyci�em ruch w dolnej cz�ci ekranu. Guskin pochyli� si�
b�yskawicznie i
ponownie przybli�y� obraz. W tej samej chwili w kabinie rozleg� si� g�os
Sennisona:
- Uwaga Gus, uwaga Gil, ruch w oceanie...
- Widz� - mrukn�� Guskin.
Niech kto chce wybrzydza nad moim �doktorem", ale on zachowywa� si� rozs�dniej.
Na
miejscu Sena nie powzi��by na przyk�ad podejrzenia, �e obydwaj z Gusem
zostali�my nagle
dotkni�ci �lepot�. A gdyby nawet, zostawi�by to odkrycie dla siebie, rozumiej�c,
�e s�owa i tak ju�
nie pomog�. Oto do czego prowadzi nawyk �wymiany my�li" mi�dzy lud�mi, kt�rzy
my�l� tak
samo i to samo, poniewa� w przeciwnym razie nie by�oby dla nich miejsca w
przestrzeni.
Przynajmniej w�r�d �ywych. Stanowczo wol� matematyk�, biomatematyk�,
upostaciowana i
ud�wi�kowion� w moich maszynach.
Zauwa�ony przez nas ruch nie trwa� d�ugo. Zaledwie dotar�o do mnie, �e na
powierzchni
morza zarysowuj� si� regularne ko�a i leniwym ruchem, jakby pokonuj�c si��
bezw�adno�ci, ruszaj�
z miejsca, w twarze strzeli�a nam b�yskawica i na poczernia�ym w u�amku sekundy
ekranie
pozosta�y tylko wij�ce si� niezdarnie �lady pasm przesy�owych.
- Wzi��e� namiar? - spyta�em po chwili.
Sen nie odpowiedzia�. A wi�c nic z tego. Trudno si� dziwi�. Je�li pilot Proksimy
nastawia
si� na niespodzianki, to nie starcza mu refleksu ani spokoju na sytuacje
normalne.
Trwa�o p�torej minuty zanim wyrzutni� Idiomu opu�ci� nast�pny aparat. Ten nie
dotar�
nawet do pierwszej linii li�ciastych p�aszczyzn. Znowu b�ysk, tak kr�tki, �e
niemal nieuchwytny
wzrokiem a przecie� pozostawiaj�cy pod powiekami bolesne, wiruj�ce iskry - i
druga sonda
podzieli�a los pierwszej.
Nie mogli�my d�u�ej w�tpi�. Wiedzieli o nas. Powitali nas. Po swojemu.
Ale nie ujrzeli�my nic. Tak�e to co zniszczy�o aparaty zwiadowcze tkwi�o ukryte
pod
g�adk�, idealnie zwart� pokryw� oceanu.
Odruchowo poprawi�em si� w fotelu. �azik spe�z� powoli z wierzcho�ka wydmy,
zako�ysa�
na zboczu, przeby� dziesi��, mo�e dwana�cie metr�w i znieruchomia�. Od strony
morza pozosta�y
widoczne jedynie reflektory jego anten.
Nie czekali�my d�ugo. Lustruj�c teren dojecha�em w�a�nie do linii horyzontu,
kiedy dobieg�
mnie kr�tki pomruk Guskina. Uni�s� si� i wskazywa� d�oni� prostok�t bocznego
iluminatora.
Poszed�em za jego wzrokiem.
Na wprost nas, w odleg�o�ci mniej wi�cej sze�ciuset metr�w, w bia�osrebrzystym
szkliwie
oceanu zarysowa�a si� okr�g�a, czarna plama. W tej samej chwili spostrzeg�em
nast�pn�. Za ni�
jeszcze jedn�. I jeszcze. Wybiega�y spod chmur i sz�y r�wnym szeregiem ku
brzegowi.
Raptem wszystkie r�wnocze�nie zacz�y wirowa�. Z pocz�tku leniwie, ruch by�
ledwie
zauwa�alny, koliste tarcze trzyma�y si� niewzruszenie p�aszczyzny oceanu. Trwa�o
to kilkana�cie
sekund, po czym zapad�y w g��b. Tak gwa�townie, �e przez chwil� widzieli�my
tylko wyrzucone z
dna rozbryzgi rt�ciowej cieczy.
- Uwa�ajcie - odezwa� si� Sennison. - Mam osiemset metr�w przedpola. Bez
marginesu...
Ostrzega�, �e w razie konfliktu nie mo�e nas os�oni� ogniem g��wnego miotacza.
Byli�my
za blisko celu.
Tylko co w�a�ciwie mia�o stanowi� ten cel? Dziury w morzu? Niewidoczne z l�du
konstrukcje? Poza tym dane dotycz�ce pola ostrza�u mieli�my ca�y czas przed
oczami. Tak samo,
jak charakterystyk� ��czno�ci. Urodzony gaw�dziarz znowu wzi�� w Senie g�r� nad
pilotem.
Zaledwie to pomy�la�em, w kabinie ponownie zabrzmia� jego g�os. Tym razem w
por�.
- G�ry! Uwaga na g�ry!
- Obserwuj ocean - rzuci�em do Gusa, b�yskawicznie zmieniaj�c po�o�enie anten.
Nie
musia�em szuka�. Z najbli�szego pasma wzg�rza wznosi�y si� w r�wnych odst�pach
cztery wielkie
s�upy dymu. Wygl�da�y jak filary gigantycznego mostu pozbawione nagle
spinaj�cych je prz�se�.
Wali�y si� wszystkie w tym samym kierunku i tylko jaka� niewidzialna przeszkoda
powstrzyma�a
na moment ich upadek.
- Ocean! - krzyk Guskina.
Zabawa zacz�a si� na ca�ego. Kiedy oderwa�em wzrok od strzelaj�cych skosem
dym�w,
nie odnalaz�em ju� na powierzchni oceanu �cie�ki �czarnych plam". Utworzy�y
teraz zacie�niaj�ce
si� w oczach p�kole. Jeszcze chwila i na wprost nas, niemal przy samym brzegu
powsta� kr�g o
promieniu najmniej sze��dziesi�ciu metr�w. Jaki� czas trwa� nieruchomo, po czym
nies�ychanie
powolnym ruchem pocz�� przesuwa� si� ku po�udniowi.
Wyprostowa�em si� i zaczerpn��em powietrza. Odruchowo zerkn��em w boczny
iluminator
i zd�bia�em. W pierwszej chwili mia�em ochot� mocno potrz�sn�� g�ow�, jak
cz�owiek, kt�ry za
wszelk� cen� usi�uje odp�dzi� sen.
Ale to nie by� sen.
Mi�kkim, posuwistym ruchem zbocza zst�powa�y w przybrze�n� dolin�. Nie zbocza, w
masywie g�r nic si� nie zmieni�o. Pasemka ich wierzchnich warstw, utkanych z
niskiej, sk��bionej
ro�linno�ci. Jakby jaki� olbrzym �ci�ga� bez po�piechu pokrojon� na w�skie
warstwy serwet�
narzucon� na szczyty. Dopiero po dobrej chwili dotar�o do mnie, �e ska�a
macierzysta trwa
nieruchomo a tylko co sto, dwie�cie metr�w ruszy�y w d� wykrojone z jej calizny
chodniki.
Od obszaru nawiedzonego tym niezrozumia�ym, bezszmerowym ruchem dzieli� nas
rozleg�y pas nadbrze�nej r�wniny. Obejrza�em si�.
Cylindryczne pustki, w�druj�ce powierzchni� oceanu, przyspieszy�y. Odesz�y ju�
na tyle, �e
nie musieli�my szuka� zwi�zku mi�dzy nimi a nasz� obecno�ci� na wybrze�u.
- Cho�by�my pi�� lat... - zacz�� Guskin.
Nie sko�czy�. W u�amku sekundy wn�trze kabiny rozjarzy�o si� pomara�czowym
�wiat�em
alarmu.
- Do ty�u, Gus! Gil, do ty�u! - zabrzmia� zduszony krzyk Sennisona.
Rzuci�em si� do celownik�w. Tylko to, �e z ca�ej si�y zacisn��em palce na ich
ci�kiej,
wywa�onej prowadnicy, pozwoli�o mi utrzyma� si� w fotelu. Uchwyci�em jeszcze
k�tem oka
b�yskawiczny ruch Gusa, zmiataj�cego bezpieczniki z pulpitu sterowniczego.
Z wyciem silnik�w, jakiego w �yciu nie s�ysza�em, �azik wyrwa� z miejsca,
przelecia� nad
piaszczystym siod�em, wyr�n�� ruf� w stok s�siedniej wydmy, zary� na u�amek
sekundy, po czym
g�adko ju�, bij�c rekordy przyspieszenia, przetoczy� nad dwiema nast�pnymi.
O u�amek sekundy wcze�niej ni� ludzie, spostrzeg�y co si� �wi�ci tachjonowe
obiektywy
Idiomu. G�os Sennisona dotar� do nas, kiedy byli�my ju� ostrze�eni. Aparatura
raz jeszcze
potwierdzi�a swoj� przewag� nad lud�mi. U�amek sekundy. Gdyby nie to...
Niby nic takiego. Po prostu cz�� zbocza niskiej wydmy, daj�cej os�on�
pojazdowi, zacz�a
nagle pe�zn�� pod g�r�. Skrawek podn�a rozpocz�� wspinaczk� ku szczytowi. Gdyby
nie ten
u�amek sekundy w�a�nie, ruszyliby�my z nim razem.
�azik zastopowa� gwa�townie. W sam� por�. Jeszcze chwila a znale�liby�my si� w
oceanie.
Nie bacz�c na seledynow� nitk� namiaru, przekazywanego przez macierzysty statek,
zatoczyli�my
w �lepej ucieczce szeroki �uk.
Stali�my ty�em do brzegu. Od srebrzystej tafli dzieli�o nas nie wi�cej ni�
p�tora metra.
- Co to by�o? - wykrztusi� po chwili Gus. Wzruszy�em ramionami.
- Widzisz co�, Sen? - rzuci�em w przestrze�.
Nie odpowiedzia� od razu. Na ekranie przesuwa�y si� pasma przedg�rza, lustrowane
kamerami Idiomu.
- Spok�j - mrukn�� wreszcie. - To znaczy, na l�dzie - doda�.
Odwr�ci�em si�.
Czarne studnie trwa�y nieruchomo. Zajmowa�y teraz pozycj� mniej wi�cej na wprost
wydmy, za kt�r� jeszcze minut� temu sta� �azik. Jej p�asko �ci�ty wierzcho�ek
by� st�d widoczny
jak na d�oni. Nagle zal�ni� na nim ��tawy, sko�ny pas.
Pochyli�em si�. Nie. To tylko ja�niejszy refleks bij�cy od prze�wietlonych na
mgnienie
chmur.
- Mamy zapis - odezwa� si� Guskin, wskazuj�c ruchem g�owy przystawk�
kalkulatora.
- Mam zapis - powt�rzy� jak echo Sennison z kabiny Idiomu.
Maj� zapis. Osobliwe. Skoro po to w�a�nie instaluje si� przystawki pami�ciowe.
No c�.
Dobrze jest czasem podzieli� si� szczypt� optymizmu. Zapis. Co� przynajmniej
maj�.
Jasne, �e pobawimy si� tym zapisem. Przejdziemy ca�� ta�m�, milimetr po
milimetrze.
Przeka�emy wszystko bazie. Mo�e kto� zrobi z tego doktorat?
Z fotela Guskina dobieg�o g��bokie westchnienie. Kabina drgn�a i przekr�ci�a
si� o kilka
stopni. Pas obserwacji si�ga� teraz g��biej.
- Czy to by� atak?
Pojawieniu si� na Ziemi pierwszych stymulator�w, sprz�onych bezpo�rednio z
polami
m�zgowymi cz�owieka, towarzyszy�y interesuj�ce zjawiska literackie. Ludzie
wywo�ali w
wyobra�ni obraz doskona�ej istoty przysz�o�ci. Z automatyczn� korektur�
homeostazy,
kontrolowanymi reakcjami nerwowymi, sztucznymi organami i aparatur� steruj�c�
wszelkimi
procesami psychicznymi. Mi�dzy innymi z autonomiczn� aparatur� ��czno�ci -
wewn�trznej i
zewn�trznej. Cyborgom, jak nazywano owe twory, zarasta�y wargi. Po prostu, nie
by�y potrzebne.
Literatura literatur�, ale ta ostatnia wizja mia�a dla mnie niezaprzeczalny
powab.
Nie doczekawszy si� odpowiedzi, Gus przebieg� wzrokiem klawiatur� pulpitu, po
czym
wolno, jakby z wysi�kiem uni�s� d�o� i przeci�gn�� palcami po czole.
- Je�li Anima siad�a na czym� takim... - zawiesi� g�os.
Nie musia� ko�czy�. R�wnie dobrze jak ja wiedzia�, �e nie siad�a. Po l�dowaniu
rozwin�a
zwyk�� ceremoni� rozpoznania. Przez dwie godziny przekazywa�a meldunki. Potem
dopiero...
Potem mog�o si� zdarzy� wszystko. Wyp�yn�li na ocean i zostali wessani przez
czarne
studnie. Grunt pod nimi ruszy� i zawl�k� ich w podziemia �bia�ych piramid".
Porwa�y ich Syreny.
Wyparowali.
- Spr�bujcie przejecha� pla�� - odezwa� si� Sennison.
To na odmian� nie by�o g�upie.
L�d przyj�� nas wystarczaj�co go�cinnie. A wloty szyb�w w oceanie, nie dalej ni�
pi��dziesi�t metr�w od brzegu, zachowywa�y si� grzecznie. Podmorskie urz�dzenia
dzia�a�y w
spos�b nasuwaj�cy my�l o konsekwentnym wype�nianiu dawno wprowadzonego programu.
Co,
naturalnie, mog�o si� okaza� r�wnie z�udne, jak niewzruszono�� pod�o�a na
stokach wydm. Ale
trzeciej drogi nie by�o.
Rozja�ni�em ekran i uwa�nie zlustrowa�em najbli�szy odcinek w�skiego pasa pla�y.
Cisza.
�adnych wzniesie�, row�w, uskok�w. W razie czego, �azik rozwinie maksymaln�
szybko��. Gdyby
�w�druj�ce zbocza" zechcia�y si�gn�� po nas a� tutaj.
Kabina wykona�a p� obrotu. Uj��em prowadnice' i skin��em na Guskina.
Odblokowa� stery. Ale nie dlatego �eby si� domy�li�, co chcia�em powiedzie�.
Na wprost wydmy, kt�r� opu�cili�my w takim po�piechu, ocean cofn�� si�. Nie
cofn��. Nie
by�o �adnego uchwytnego ruchu. Po prostu powsta�a pr�nia o g�adkich, pionowych,
rosn�cych z
odleg�o�ci� �cianach wody. Wody! Raczej rozcie�czonego mlekiem p�ynnego srebra.
Ods�oni�ta w
ten spos�b przestrze� mia�a kszta�t tr�jk�tnego klina, celuj�cego szpicem ku
horyzontowi. W ko�cu
tego szpica, nie dalej ni� sto metr�w od brzegu, co� si� poruszy�o.
- Gil! - dobieg� mnie zd�awiony g�os Guskina. Nie spojrza�em nawet w jego
stron�. Nie
teraz.
- Daj sond� - rzuci�em.
- Sonda! - szczekn�� g�o�nik.
Tym razem nie wyobra�a�em sobie, co robi Sen w swojej kabinie. Mia�em raczej
ochot�
zamkn�� oczy i otworzy� je dopiero wtedy, kiedy tu, na ekranie, uka�e si� bliski
obraz oceanu.
Tak. To byli ludzie. Trzy sylwetki, posuwaj�ce si� mozolnie po odkrytym dnie
morza. Z
charakterystycznymi zgrubieniami pr�niowego ekwipunku.
Ludzie.
Nonsens. Nowe diabelstwo rasy zasiedlaj�cej t� sympatyczn� planet�.
Trudno nawet powiedzie�: ludzie. Nie m�wi si� tak o znajomych. A ja zna�em tych
ludzi.
Zna�em sylwetk� tego, kt�ry szed� pierwszy. Nie spos�b zapomnie�, je�li widzia�o
si� j� chocia�by
raz w �yciu. To wychylenie do przodu. Przygarbienie a w�a�ciwie za�amanie tam,
gdzie zaczyna si�
kryza kasku.
Reuss. Biochemik, tw�rca teorii styku informatycznego, pierwszy nawigator Animy.
Reuss. Kiedy szed�, jego nies�ychanie d�ugie r�ce ko�ysa�y si� do przodu i do
ty�u, jak
staro�wieckie cepy. Wygl�da�o, �e kosztuje go du�o trudu utrzymywanie ich nad
powierzchni�
gruntu.
Teraz widnia� w nich jaki� l�ni�cy, ciemny przedmiot.
- Daj� sygna� - rzuci�em, uderzaj�c palcem w klawisz fotonowego reflektora. -
Tlen -
doda�em. Guskin odwr�ci� kabin�. Jego d�onie porusza�y si� nad pulpitem rozrz�du
jak
zaprogramowane.
Z oparcia foteli wype�z�y elastyczne wysi�gniki, unosz�ce kaski. Wzd�u� naszych
cia�
przesun�y si� anteny automat�w kontrolnych. Zamocowanie he�m�w, uzupe�nienie
ogniw
energetycznych, sprawdzenie szczelno�ci skafandr�w i aparatury ��czno�ci -
wszystko to nie trwa�o
pi�ciu sekund. WT skroniach obudzi� si� szum, jak zawsze w pierwszych chwilach
po przej�ciu na
zamkni�ty uk�ad zasilaj�cy. Pancerne �ciany kabiny bezszelestnie zapad�y w g��b.
Porazi� mnie
b�ysk. Nieopatrznie zwr�ci�em twarz w stron� fotonowego reflektora, z kt�rego w
nier�wnych
odst�pach czasu tryska�y ��d�a sygna��w. Nie by�o potrzeby sprawdza�, czy ludzie
na dnie
ods�oni�tym jak w bajce o Czarnomorze, zauwa�yli te niewymiernie cienkie nitki,
w ci�gu
tysi�cznych cz�ci sekundy ��cz�ce nadbrze�ne wydmy z lini� horyzontu. Nie mogli
ich nie
zauwa�y�.
Kiedy przejrza�em, bieg�em ju�, z ca�� szybko�ci� na jak� pozwala� m�j
ekwipunek. Nade
mn� zaja�nia�o, nie zwr�ci�em na to uwagi, wdziera�em si� na zbocze pierwszej
wydmy, z
wysi�kiem wyrywaj�c buty z mia�kiego pod�o�a. Linia brzegu stanowi�a �uk,
�agodny, ale i tego
by�o mi za du�o, pu�ci�em si� na kr�tsze przez wzg�rza. Nie przebieg�em nawet
stu metr�w, kiedy
na skroniach krtani zacisn�y mi si� w�skie, kolczaste obr�cze. Rzuci�em okiem
na wska�nik pod
okapem he�mu i zwi�kszy�em dop�yw tlenu. Bieg�em. Potkn��em si�, polecia�em do
przodu,
odepchn��em r�kami od �agodnego stoku, zatoczy�em i bieg�em dalej. Nie widzia�em
nic. Pozosta�y
mi dwa ostatnie, kar�owate wzniesienia. Teraz dopiero poj��em, �e paln��em
g�upstwo. Nale�a�o
biec pla��.
Wygramoli�em si� na kolejny wierzcho�ek. Wtedy ujrza�em ich znowu. Byli nie
dalej ni� o
trzydzie�ci krok�w. Nawet, gdyby teraz morze wr�ci�o, znale�liby si� na
p�yci�nie.
Reuss zauwa�y� mnie. Stan��. Zatrzyma�em si� i krzykn��em. Pomacha�em do niego.
Nie
odpowiedzia�. Chwil� nie robi� nic. Nie odwr�ci� si� nawet do dw�ch pozosta�ych.
Wreszcie, jakby
podj�wszy decyzj�, uni�s� r�ce. Mog�em teraz przyjrze� si� lepiej temu, co w
nich trzyma�.
Krzykn��em znowu. Widzia�em go ju� wyra�nie, przez szyb� kasku poznawa�em rysy
jego
twarzy. Wtedy nagle opu�ci� r�ce, spojrza� prosto przed siebie, w stron�
wzg�rza, z kt�rego
sp�dzi�o nas �w�druj�ce zbocze" i ruszy� dalej. Tamci pod��yli za nim.
To mi si� nie spodoba�o. Nie spodoba�o mi si� co� nienaturalnego w ich ruchach,
w
sposobie trzymania r�k, w wolnych, jakby odmierzonych krokach.
Nie zd��y�em zastanowi� si� nad tym. Uwag� moj� przyku� pochwycony k�tem oka
ruch w
okolicy s�siedniej wydmy. Jakby ca�y jej wierzcho�ek przesun�� si� odrobin� w
kierunku morza.
Spojrza�em bli�ej. Tu� pode mn�, w po�owie najbli�szego stoku, grunt zacz�� si�
wybrzusza�.
Zmartwia�em. W powietrzu panowa�a idealna cisza. Nawet wiatr ucich�.
Zbocze p�cznia�o w oczach. W�a�ciwie nie zbocze samo. Jego najcie�sza,
powierzchniowa
warstwa. Jakby by�a utkana z elastycznej materii, pod kt�r� kto� zacz�� nagle
nadyma�
karnawa�owy balonik. Wielko�ci domu.
I nagle ca�y stok z rozrastaj�c� si� w jego wn�trzu bani� ruszy� w moj� stron�.
- Gil! Gil! - krzyk Sennisona niemal roz�upa� mi czaszk�.
Widzia�. Mimo to b�yskawicznym ruchem g�owy, wbi�em w kask kontakt sygnalizacji
alarmowej. Ju� biegn�c, szybciej ni� przed chwil�. Nie mia�em nawet miotacza.
Nie pomy�la�em o
tym, wychodz�c z �azika na spotkanie ludzi.
- Do mnie, Gus! Do mnie! - zawo�a�em.
- Tak, Gil - us�ysza�em natychmiast. W g�osie Guskina zabrzmia�a ulga. �Za
wcze�nie" -
przebieg�o mi przez my�l.
Za wcze�nie. W plecy uderzy�a �ciana rozpr�aj�cego si� z potworn� szybko�ci�
gazu, pod
powiekami zawirowa�y mi czerwone s�o�ca, przelecia�em kozio�kuj�c szczyt pag�rka
i
znieruchomia�em.
Nie wiem jak d�ugo to trwa�o. Niezbyt d�ugo. Nie pozwoli�a na to zainstalowana w
skafandrze aparatura. Ale �wiat, jaki ujrza�em po przebudzeniu, by� tak r�ny od
zapami�tanego, �e
mog�y min�� lata.
Planeta ma zno�n� atmosfer�. Gdyby nie to, by�oby po mnie. Od kolan w d�, z
mojego
skafandra pozosta�y strz�py. Pas by� zerwany. Tylko kask, kiedy ostro�nie
obmaca�em go palcami,
wyda� si� nietkni�ty. Jego aparatura dzia�a�a normalnie. Ocala�y �wiate�ka
sygnalizacyjne. Jedno z
nich, skacz�c gor�czkowym pulsem, dawa�o zna�, �e skafander jest uszkodzony.
Spojrza�em przed siebie i przerazi�em si�. W ob��dnym strachu pow�drowa�em
palcami do
oczu. Trafi�em ponownie w szyb� kasku i uspokoi�em si�. Poruszy�em g�ow�. Nie
pomog�o.
Us�ysza�em g�uche dudnienie. Zerwa�em si� i ukl�k�em. Wyt�aj�c wzrok
wyci�gn��em
przed siebie ramiona, jakbym chcia� os�abi� maj�ce nast�pi� uderzenie. Ale nic
si� nie sta�o.
Odczeka�em chwil� i rozejrza�em si�. Dym. Tkwi�em wewn�trz zbitego, czarnego
kokona.
Jego �ciany by�y utkane z lu�nych pasemek, ale i pomi�dzy nimi nie pozosta�o
do�� �wiat�a, bym
m�g� dojrze� w�asne r�kawice.
Wska�nik promieniowania ani drgn��. Czujniki milcza�y. A wi�c miotacze nie mia�y
z tym
nic wsp�lnego. Uderzenie przysz�o z zewn�trz. Z l�du czy oceanu? Niewa�ne. Skoro
nie znali
broni termoj�drowej... w ka�dym razie, skoro jej nie u�yli.
Podnios�em si� i wywo�a�em Guskina. Nie odpowiedzia�. Wida� antenki skafandra
jednak
nie wytrzyma�y. Uspokoi� mnie widok b��kitnej niteczki namiaru, przepo�awiaj�cej
miniaturowy
ekran pod okapem he�mu. Droga.
Wyprostowa�em si� z trudem. Ruchowi temu towarzyszy�o jakby p�kanie kr�puj�cych
mnie
od lat sznur�w. Poczu�em, �e ziemia ucieka mi spod n�g i na moment przymkn��em
oczy.
Szed�em jednak. I to nie w stron� �azika. Niedorzeczno��, ale ten dym, czy co to
by�o,
dawa� z�udzenie bezpiecze�stwa.
Szed�em w przeciwnym kierunku. Tam, gdzie przedtem byli ludzie. Pojmowa�em ju� z
grubsza co zasz�o. W ka�dym razie, �e nie ja by�em celem ataku. Nie obroni�bym
si�. Nie mia�em
�adnych szans. Je�li �yj�, to znaczy, �e rzecz rozegra�a si� mi�dzy �w�druj�cymi
zboczami" a
Reussem i jego towarzyszami.
Zda�em sobie spraw�, �e nie przyjrza�em im si� nawet. Nie potrafi�bym powiedzie�
chocia�
tyle, czy biochemik prowadzi� za sob� m�czyzn, czy kobiety. Na Animie by�y dwie
specjalistki,
od niedawna przebywaj�ce w bazie, Yba i Nysa.
Przede mn� poja�nia�o. Zrobi�em jeszcze dwa kroki i zatrzyma�em si�. Czubki
moich but�w
dotkn�y nieruchomej pow�oki oceanu.
W dymie mign�y nik�e refleksy. Przypomnia�em sobie chmury wisz�ce nad planet� i
prze�wity w ich sk��bionej masie, jakby niebo p�on�o tam ��tym ogniem.
Skr�ci�em i zacz��em i�� pla��. Szed�em powoli, stale trzymaj�c si� brzegu. W
pewnej
chwili, metr przed sob�, ujrza�em ciemny, workowaty kszta�t. Zrobi�em krok do
przodu i stan��em
w pe�nym �wietle. �ciana dymu zosta�a poza mn�. Jak okiem si�gn�� rozpo�ciera�a
si� przestrze�,
w kt�rej nic si� nie dzia�o. Nie pozosta�o �ladu po czarnych studniach w
oceanie. Przedg�rze i
szerokie up�azy podprowadzaj�ce pod szczyty trwa�y w bezruchu. Ciszy nie m�ci�
najl�ejszy
szelest.
Tu� przede mn� le�a� cz�owiek. Reuss. I nie musia�em si� schyla�, �eby nabra�
pewno�ci.
Nie �y�.
Przetrwa� ca�y ten czas. Czeka� na nas. Czeka� na ten w�a�nie moment, �eby
zgin��. To zbyt
niedorzeczne.
Za sob� us�ysza�em ciche brz�czenie, jakby napinanej do granic wytrzyma�o�ci
liny.
D�wi�k stawa� si� bli�szy, wyra�niejszy. Nie odwr�ci�em si�. Tak pracuj� silniki
�azika. Nie
mia�em w�tpliwo�ci, �e Gus mnie odnajdzie. Skoro na moim ekranie ocala� sygna�
drogi, tym
bardziej on musia� odbiera� impulsy wysy�ane przez aparatur� namiarow�
skafandra. Ale nie
my�la�em o tym.
D�wi�k urwa� si� nagle. Us�ysza�em szum krwi w skroniach. W dalszym ci�gu nie
robi�em
nic. Wpatrywa�em si� w czarne, pokryte kopciem strz�py skafandra Reussa, w
zakrzep�� ju� ran�,
biegn�c� od podudzia poprzez brzuch i klatk� piersiow� do obojczyka.
Cisza stawa�a si� nie do zniesienia. Powoli wyprostowa�em si� i zwil�y�em
j�zykiem wargi.
- No, to mamy pierwszego - dobieg� z ty�u chrapliwy, nienaturalnie spokojny g�os
Guskina.
2
Zegar w bazie na satelicie Czwartej wybi� drug�. Cofn��em zapis i przes�ucha�em
ostatnie
zdania.
�Mamy pierwszego..."
Nic we mnie nie drgn�o na wspomnienie tych s��w, w kt�rych wtedy nie zabrzmia�
nawet
cie� �alu, tylko .�wiadomo��, �e nic ju� nie mo�na zrobi�.
Wyprostowa�em si�. Wodzik pi�ra, zwolniony nagle, odskoczy�, trafiaj�c w
podstaw�
ekranu. Rozleg� si� g�os jakby dziecko uderzy�o opuszk� palca w kraw�d�
wielkiego dzwonu.
Wszystko tu jest g�uche, wyt�umione.
Dosy� na dzisiaj. Poza dwugodzinnym obchodem .automat�w obserwacyjnych, pisa�em
ca�y dzie�. Nie b�dzie teraz �atwiej liczy� dni. Ale nie dlatego zacz��em pisa�.
Wsta�em, odsun��em fotel i wy��czy�em aparatur�. Nie rozgl�daj�c si� podszed�em
do
iluminatora. Za�o�y�em r�ce na plecach. Pochyli�em si� odrobin� do przodu,
dotykaj�c brod�
szyby.
W macierzystej bazie pilot�w Proksimy by�a teraz wiosna. Wiosenne niebo. �eby je
straci�,
wystarczy polecie� do gwiazd.
Pomy�la�em, �e w tym roku wiosna przysz�a r�wnocze�nie do bazy i na m�j rodzinny
kontynent...
Cofn��em si� od okna.
O jaki kontynent chodzi? O nie znany mi nawet obszar Trzeciej, planety, kt�ra
przesta�a
istnie�? To znaczy, przesta�o istnie� wszystko, co daje galaktyczna osobowo��
cia�om niebieskim,
p�awi�cym si� od tysi�cleci w s�onecznej ekosferze. Bo o jakim innym kontynencie
mog�em
pomy�le�?
. Wyci�gn��em przed siebie r�ce, przywar�em d�o�mi do pianowej obudowy �ciany i
spojrza�em w g�r�. Trzecia �wieci�a jasnym, lekko zar�owionym blaskiem. Gwiazda
pierwszej
wielko�ci. Martwa gwiazda. Przez najbli�sze miliony lat w leniwy poch�d jej
ewolucji nie wmiesza
si� �adna istota technologiczna. W ka�dym razie nie z tego uk�adu. Mo�e w nie
strawionych do
ko�ca powierzchniowych warstwach ska� zachowa si� pami�� kszta�tu bia�ych
piramid i aparatury
dr�g, kt�rymi dawni mieszka�cy si�gali do ocean�w. Mo�e za miliony lat na tym
po�wi�caj�cym
r�owo pogorzelisku rozwinie si� nowa rasa, zintegrowana, kt�ra tym razem
zagospodaruje ca��
biosfer�. Oczywi�cie, je�li pozwol� na to ci... z Czwartej.
Przenios�em spojrzenie na bia�aw�, matow� tarcz�, stoj�c� nieruchomo tu� nad
horyzontem.
Mocne to ich s�o�ce. W ca�ej galaktyce trafili�my dotychczas na trzy czy cztery
uk�ady,
cztery gwiazdy, obejmuj�ce stref� �ycia a� pi�� planet, z kt�rych dwie nie tylko
pozostawa�y w jej
zasi�gu od milion�w lat, ale co najmniej drugie tyle mia�y jeszcze przed sob�. I
znowu pomy�la�em
�ich s�o�ce". Poczu�em zi�b na policzkach. Nie wiedzia�em, �e si� u�miecham. Tak
samo
u�miecha�em si� wtedy, odchodz�c od swoich. Dosy� tego. Od jakich �swoich"? Tych
umar�ych
odleg�o�ci�, z kt�rymi ��czy�o mnie wspomnienie ich �wiata, czy tych, o kt�rych
�wiecie nie
wiedzia�em nic, jak to tylko mo�liwe, poza jednym: �e z niego wyszed�em. Tych
umar�ych
naprawd�.
Odepchn��em si� od �ciany i odwr�ci�em gwa�townie.
Jestem zm�czony. Wystarczy usi��� w fotelu i pod��czy� aparatur� diagnostyczn�
do
kalkulatora. Kilka minut, kilkana�cie pyta� i b�dzie po wszystkim.
Nieprawda. Wiem przecie� o co chodzi. M�wi�c �ci�le, o kogo. Podszed�em do
ekranu,
przekazuj�cego obraz farmy.
Cisza. Noc. Matowe kr�gi nielicznych punkt�w �wietlnych. Nieruchomy las
otaczaj�cy
zabudowania. W�ska tasiemka drogi, zaraz za bram� gin�ca w g�szczu kopulastych
drzew.
Si�gn��em do pulpitu i powi�kszy�em wycinek obrazu. Z zamkni�tymi oczami
potrafi�bym
wskaza� ka�dy gw�d�, tkwi�cy w tym budynku z okapem nad wej�ciem. Przyjrza�em
si�
porzuconym sprz�tom, odstawionym naczyniom, z�o�onym r�wno narz�dziom.
Gospodarstwo.
W czerni, pod niskim daszkiem co� si� poruszy�o.
To by� on.
Wyszed� na �rodek ods�oni�tej przestrzeni, opar� r�ce na biodrach i zapatrzy�
si�. Sta� d�ugo.
W pewnym momencie poruszy� si� i wtedy �wiat�o lampy zal�ni�o na jego jasnych
w�osach bia�ym
refleksem.
Odwr�ci� si�. Omi�t� spojrzeniem przestrze� mi�dzy budynkiem a ogrodzeniem.
Si�gn��
d�oni� do czo�a i potrzyma� j� tam chwil�, jakby odkry�, �e ma gor�czk�. Ramiona
mu opad�y.
Przygarbi� si�, pochyli� i nie patrz�c ju� za siebie ruszy� w stron� drzwi.
Mijaj�c stolik i fotele
przyspieszy� kroku. Znikn�� w cieniu, zanim zd��y�em przyjrze� si� jego twarzy.
Stale jeszcze szukam czego� w tej twarzy. Jakbym nie wiedzia�, �e jest tylko
mask�. Nie
bardziej ale i nie mniej ni� moja.
To nie twarz. To m�zg tego w�a�nie... tej w�a�nie istoty sprawi�, �e jestem sam.
Tutaj.
Gdybym mia� jego twarz, sprawa by�aby prostsza. Znacznie prostsza.
Pomy�la�em, �e jeszcze troch�, a zaczn� im zazdro�ci�. Nonsens. Odruchowo
zerkn��em w
stron� wska�nik�w. W porz�dku. Oczywi�cie, �e w porz�dku. Moje w��kna nerwowe
zespoli�y si�,
wyg�adzi�y, zamykaj�c obieg porz�dkuj�cych pr�d�w.
Wyprostowa�em si�.
Teraz nie czuj� nic. Na ch�odno, z wyrachowaniem, szukam w tamtych siebie. Tak
beznami�tnie, �e mog� ufa� sobie nie mniej ni� automatom.
P�jd� ju� spa�. Rano wstan�, zjem co� i wr�c� do tego pulpitu. Obejm� palcami
wodzik
pi�ra �wietlnego i b�d� pisa� dalej.
Grunt by� nieprzyjemny, grz�ski. Z ulg� poczu�em pod stopami stalow� platform�
windy.
Odwr�ci�em si�, opar�em o zastrza�y prowadnicy i spojrza�em pod nogi. Niczym nie
os�oni�ta kraw�d� platformy znajdowa�a si� centymetr przed czubkami moich but�w.
Granica
�wiat�w.
Unios�em g�ow�. Zmrok zapada� szybko. To przez te chmury. Pociemnia�y ju� grunt
wygl�da� jak posypany drobniutkim, brudnym �wirem. Tu i �wdzie po�yskiwa�y w nim
pasemka
szkliwa. Ostatnie, nie zabli�nione przez wiatr �lady l�dowania ci�kiego statku.
Dwadzie�cia
metr�w dalej sylwetka Sennisona. Sta� ty�em do nas, sztywno wyprostowany, z
nisko pochylon�
g�ow�. By� bez kasku. Widzia�em jego zmierzwione, jasne, jakby sztucznie
odbarwione w�osy i nie
wiedzie� czemu pomy�la�em, �e wszyscy piloci w bazie s� jasnymi blondynami.
Sta� tak ju� dobre pi�� minut. Od chwili kiedy sko�czyli�my z tym jednym, co
zosta�o do
zrobienia. R�ce opar� na biodrach. Zawsze tak stawa�, jak zawodnik, oceniaj�cy
przed startem
szczeg�lnie trudn� prze szkod�. Nie wiedzia�, �e tak wygl�da. Nie my�la� o tym.
Zw�aszcza teraz,
na tle tego pod�u�nego, prostok�tnego kopczyka obcej ziemi.
Nie ponagla�em go.
Tak�e Guskin, od