5352

Szczegóły
Tytuł 5352
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

5352 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 5352 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

5352 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Bohdan Petecki Ludzie z Gwiazdy Ferriego 1 Co� nas wtedy zatrzyma�o. Oczekiwali�my tego momentu. W ci�gu czterdziestu minut jazdy po opuszczeniu Idiomu, wpatrzeni w ekrany, ws�uchani w sygna�y macierzystego statku robili�my wiele, �eby przyspieszy� jego przyj�cie. Wreszcie brunatne grzbiety wydm rozst�pi�y si�. Zaja�nia�a bezkresna p�aszczyzna, z�amana w po�owie lini� oceanu. L�d spada� sko�nie ku brzegowi, jak w ekranie zwiadowczej rakiety bezpo�rednio po starcie. Ju� wiem: chmury. Workowate, nabrzmia�e, zwisaj�ce baniastymi g�owami ku linii horyzontu. Nie, bli�ej, tam gdzie wzrok nie oczekuje jeszcze przeszkody. Chmury. Raczej odwr�cone kopu�y miast rozpi�tych mi�dzy r�nymi orbitami. Jakby z wn�trza wydr��onego owocu patrze� na jego prze�wituj�c� naci�ciami �upin�. Zrazu jaskrawo bia�e, dalej nas�czaj� si� ��ci� i r�em, wreszcie, nad grzebieniami ska� i g��bi� oceanu ciemniej� w rude, matowe z�oto. Ich cie� na powierzchni planety jest ci�ki, niemal lepki. A jednak zamiast zaciera�, wyostrza jeszcze kontury skalnego muru na wschodzie i bezpo�rednio przed nami granicy l�du. Spojrza�em na zegarek. �Techniczny" tkwi teraz w swoim laboratorium. Na poziomie zerowym bazy, kilka �at �wietlnych st�d. Przed chwil� przyg�adzi� d�oni� w�osy, westchn�� i zagryz� doln� warg�. �ci�gn�� brwi, przy czym zmarszczki na jego czole utworzy�y zarys startuj�cej rakiety. Wzrok utkwi� w tablicy kalkulatora, ale nie interesuje go, co wynik�o z kolejnej wersji programu. My�li o nas. O tym, czy nam si� uda. Ale tak, �eby nie uchybi� �adnemu z paragraf�w statutu Proksimy. My�li o niespodziankach, jakie przewidywa� przed startem i �a�uje, �e o tym m�wi�. Jakbym s�ysza� jego g�os: ,, - uczcie si� cieszy�, �e nie wszystko potrafimy przewidzie�..." Musia�em si� u�miechn��. Nie by�by prawdziwym humanist�, gdyby nie pragn�� teraz zachowa� tej rado�ci dla siebie. Nie wyrzuca� sobie, �e powiedzia� wi�cej, ni� nale�a�o. Ju� wtedy, przy po�egnaniu, nie patrzy� mi w oczy. Zna� mnie zbyt dobrze. A jednak nie zwr�ci� si� z tym ani do Sennisona, ani do Guskina. Wida� staro�ytna legenda o zb��kanej owieczce cieszy�a si� ugruntowan� pozycja w jego pod�wiadomo�ci. Nie ulega�o w�tpliwo�ci, �e stanowi� dla niego problem. Natomiast on dla mnie nie. W tym tkwi istota naszego wzajemnego stosunku. Jako psycholog, zajmuj�cy si� zwrotnym wp�ywem techniki informatycznej na osobowo�� jednostki, nie m�g� �cierpie� mojego postawienia sprawy. To znaczy, niestawiania jej w og�le. Tak czy owak, da�bym du�o, �eby siedzia� teraz obok nas, w prostok�tnej kabince �azika i zadecydowa� czy to co nas zatrzyma�o, mamy ju� traktowa� jako �niespodziank�", czy tylko jako chmury. Matematyka, p�czkuj�ca w umy�le cz�owieka, ogarnia wszech�wiat. Informatyka, funkcjonuj�ca w oparciu o matematyk� dostarcza �wiadomo�ci �liczne, gotowe modele wszelkich mo�liwych gwiazd, cywilizacji i organizm�w �ywych. Gdzie tu miejsce na niespodzianki? W gr� mo�e wchodzi� najwy�ej niedow�ad wyobra�ni. Nie musia�em tego m�wi� �Technicznemu". Wiedzia�, �e tak w�a�nie my�l�. I tak post�puj�. Swoj� po�egnaln� mow� wyg�osi� z przekonaniem ale bez nadziei. Do�� spojrze� teraz na Gusa. On jest z tych, kt�rzy znajduj� wsp�lny j�zyk z ka�dym �technicznym". I prosz�. To co, �e chmury. Inne? Inne. Potrzebowa�bym czego� wi�cej, �eby tak siedzie� z palcami zaci�ni�tymi na pulpicie sterowniczym i twarz� staro�ytnego mnicha, kt�ry wstaj�c z kl�czek ujrza� nagle pod sob� koniuszek czarnego, puszystego ogona. Ockn�� si� w ko�cu. Odetchn�� g��boko, po czym pochyli� si� i przejecha� d�oni� po klawiaturze pulpitu. Odruchowo spojrza�em w g�r�. Nic si� nie zmieni�o. Najmniejszego prze�witu w sk��bionej masie, odgradzaj�cej nas od gwiazd, z kt�rych przybyli�my. Tylko obwody w przedniej, szklanej �cianie kabiny wype�ni�y si� gazem chemicznego filtra rozja�niaj�cego. - No, co powiecie? - G�os w s�uchawkach zabrzmia� tak, jakby ten, do kogo nale�a� przekroczy� w�a�nie pr�g salki klubowej i ujrza� kilku dobrych koleg�w otaczaj�cych barek. Rzecz jasna, Sennison nie przekroczy� niczego poza regulaminem ��czno�ci. Od kiedy Idiom wszed� w atmosfer� trzeciej planety Feriego nie ruszy� si� ze swojego miejsca w nawigacyjnej. Stanowi� o�rodek dyspozycyjny pierwszego patrolu, �ledz�c jego drog�, czyli to co wyprawia� z nami �azik w czasie jazdy przez wydmy. Co naprawd� w nim ceni�, to jego klubowy ton. Trudno. Taki styl. Autentyczna ju�, po latach wprawek, jowialno�� �starszego kolegi". Kr�tko m�wi�c: szefa. - No, co powiesz? - siedz�cy obok mnie Guskin u�miechn�� si� do faluj�cego wykresu kalkulatora. Pomy�la�em chwil�. - Uk�ony od �doktora" - powiedzia�em. Stara�em si�, �eby to zabrzmia�o obiecuj�co. Co do stylu, te� mia�em co� do powiedzenia. Wszyscy o tym wiedza i wol� rozmawia� z moimi maszynami ni� ze mn�. Nie powiem, �eby mnie to martwi�o. Mimo woli pomy�la�em, co odpowiedzia�by Senowi prawdziwy ,,doktor'', kalkulator, zajmuj�cy p� mojej kabiny w bazie, kt�ry dzi�ki kilku prostym sprz�eniom powtarza! na g�os my�li swojego tw�rcy, zanim ten ostatni zda� sobie spraw�, co pomy�la�. Tym tw�rc� by�em ja. Nie co innego jak takie igraszki w�a�nie, zjedna�y mi przydomek �Cybernetycznego Gila" i zniech�ci�y do mnie najwytrwalszych gaw�dziarzy. Samotno�� cz�owieka w kosmosie to g�upia rzecz. Samotno�� stuosobowej ekipy, to samotno�� ustokrotniona. A za�ogi baz pozauk�adowych zmieniaj� si� co dwadzie�cia lat. Jedyne towarzystwo, jakiego naprawd� potrzebowa�em, to �doktor" i pokrewne mu twory. Szczerze, �cis�e i pos�uszne - to ostatnie w miar� programu. Nie przeszkadza�o mi, �e �doktorem" nazwano mojego cybernetycznego bli�niaka na cze�� miejscowego lekarza, kt�ry jak �y�, nie powiedzia� nikomu nic przyjemnego. Co do mnie na przyk�ad, najwy�szym zdumieniem zdawa� si� go napawa� fakt, �e post�puj�c jak post�puje, zdradzam jeszcze przejawy �ycia. Temu zdziwieniu umia� da� wyraz w spos�b stanowczy i przekonuj�cy. - Dzi�kuj� - pad�o z g�o�nika. - Pi�kne miejsce na biwak. Prawda, Gil? Przemilcza�em to. Musia�bym do ko�ca straci� wiar� w ludzi, zanim przysz�oby mi na my�l, �e czeka na odpowied�. Zreszt�, wyr�czy� mnie Guskin: - Wy��cz si� - mrukn��. Przez ekran ��czno�ci przemkn�o jedno z�ociste pasmo i nasta�a cisza. W pewnej chwili wyda�o mi si�, �e s�ysz� daleki huk przyboju. Ale to tylko piasek, pojedyncze ziarenka, uderzaj�ce w �ciany kabiny. Wiatr wia� ze wschodu, od g�r i niekiedy przybiera� na sile tak, �e w dyszach spr�arek budzi�o si� wysokie granie. Powierzchnia oceanu by�a mimo to g�adka. Tak g�adka, �e jej widok wyzwala� instynktowny sprzeciw. Przypomina�a p�yt� zamarz�ej rt�ci. - W porz�dku - g�os Sennisona brzmia� sennie. - Chcia�em tylko powiedzie�, �e macie kup� czasu. Stoicie tam dopiero siedem minut... - Wy��cz si� - bez gniewu powt�rzy� Gus. Przyjrza�em mu si� uwa�niej. Z bazy a� do granic uk�adu Feriego szli�my przyspieszeniem dotykaj�cym wielko�ci progowych. Schodzili�my korytarzem przypominaj�cym bardziej upadek, ni� wybran� przez kalkulatory trajektori�. Nie czekaj�c a� zmatowiej� roz�arzone dysze, stan�li�my na powierzchni w przeciwpromiennych skafandrach. Po kilku minutach, niesieni pe�n� moc� sze�ciu silniczk�w �azika przeskakiwali�my siod�a mi�dzy wydmami, trafiaj�c w przeciwleg�e zbocza z si�� taranuj�cego wozu bojowego. Wszystko po to, aby o u�amki sekund wcze�niej dopa�� miejsca, sk�d dziesi�� miesi�cy temu dobieg�y ostatnie sygna�y Animy. Guskin jest fotonikiem. Przez ca�� drog� nie spuszcza� z oczu wsp�rz�dnych, �wiartuj�cych ekrany automat�w namiarowych. W zasi�gu r�ki mia� pulpit kalkulatora z zapisanymi w tysi�cach wariant�w programami kontaktu i odwrotu, ataku i obrony. Podobnie jak Sen i ja nie my�li kategoriami badacza tylko pilota. Spodziewa� si� wszystkiego. Poza jednym. Poza bezkresn� przestrzeni� tak pust� i cich�, jakby od zarania gwiazdowej przesz�o�ci uk�adu nie przebieg� przez ni� wzrok �ywej istoty. Przysi�g�bym, �e czuje si� w jaki� spos�b oszukany t� cisz�, �e nie wie co z ni� zrobi�, czego szuka� w chmurnym i ognistym zarazem �wietle podkre�laj�cym martwot� krajobrazu. Up�yn�o jeszcze kilkadziesi�t sekund, zanim m�g� przem�wi�. Nie powiedzia� wiele. - Siedem minut... W tonie jego g�osu nie by�o ironii. Ani rozdra�nienia. - Potrzebujecie sondy? - odezwa� si� g�o�nik. Kr�tko i rzeczowo. Sen przesta� by� gaw�dziarzem. Musia� si� wreszcie zaniepokoi�. - Nie - odpar�em. Nie potrzebowali�my sondy. W polu widzenia nie by�o nic, co mog�o przyku� wzrok, zach�ci� do bli�szego zbadania. Przechylona p�yta, ciemniej�ce z wysoko�ci� zbocza z rzadka znaczone bia�ymi wywierzyskami, odleg�e masywy ska�. Z lewej kilka jeszcze kar�owatych wydm i szeroka r�wnina sp�ywaj�ca ku nitkowatej pla�y. - Siedem minut... Siedzia� bez ruchu z uniesion� wysoko g�ow�. Jego r�ce le�a�y ci�ko na kolanach. Z pewno�ci� nie wiedzia�, �e ju� trzeci raz powtarza te �siedem minut" na g�os. - Dochodzi �sma - zauwa�y�em oboj�tnym tonem. Westchn��, chwil� trwa� w niezmienionej pozycji, po czym pochyli� si� i po�o�y� d�o� na pulpicie. - Wszystko jest wzgl�dne - mrukn�� p�g�osem, tak, �e ledwie dos�ysza�em. Zabawne. Dla kogo�, kto na przyk�ad w klubie przy kawie m�g� zareplikowa� z udan� powag�: ,,doprawdy? Ju� to gdzie� s�ysza�em..." Bywaj� sytuacje, w kt�rych powt�rzenie oczywistej prawdy pozwala zrozumie� do ko�ca co my�li i czuje kto� drugi. Jechali�my ju�. - Temu, �e wszystko jest wzgl�dne - powiedzia�em w pewnej chwili - zawdzi�czamy takie w�a�nie widoczki... - I gwiazdy - powiedzia� Guskin. Spojrza�em na niego i rozczarowa�em si�. By� powa�ny. Taki wyraz twarzy m�g� mie� Gorc�w, kiedy dwie�cie trzydzie�ci lat temu rozmy�la� nad swoj� ci�ciw� ujemn�. On te� zacz�� od tego, �e wszystko jest wzgl�dne. Przez wieki ludzko�� nie mog�a wyj�� z zaczarowanego kr�gu szybko�ci �wiat�a. Ca�a terminologia: �pod�wietlna", �przy�wietlna", a nawet, jak m�wili najodwa�niejsi: �nad�wietlna", utwierdza�a pokolenia w pewno�ci, �e na tym ko�cz� si� mo�liwo�ci poznania. Bo przecie� od pocz�tku �wiata zale�� one od szybko�ci. Od tempa przekazu informacji, przetwarzania danych, tempa rakiet. �Nies�usznie" - powiedzia� Gorc�w - �uto�samiamy drog� naszych statk�w z drog� �wiat�a. W ten spos�b do niczego nie dojdziemy". Po czym powt�rzy�, �e wszystko jest wzgl�dne i narysowa� �uk, z jakiego ch�opcy strzelaj� do tarczy. Brzu�cem tego �uku by�a linia �wiat�a, a ci�ciw� droga rakiety. J� w�a�nie nazwa� ci�ciw� ujemn�. Ca�a reszta, to sprawa liczb. Otch�annych jak wszech�wiat, ale te� zmieniaj�cych z gruntu uk�ad zale�no�ci mi�dzy tym wszech�wiatem a cz�owiekiem. W �lad za matematyk� posz�y galaktyczne statki i bazy. No i my. Przeniesieni tu w ci�gu zaledwie miesi�cy z uk�adu Alfy Centaura, pierwszej ziemskiej stacji gwiazdowej. O samym locie trudno cokolwiek powiedzie�. Odbyli�my go w hibernatorach, w polu si�owym dzia�aj�cym strukturalnie na bia�kowe tworzywa organizm�w �ywych. Przeci��enia przesta�y praktycznie istnie�. To wszystko przesz�o��. Guskin mo�e si� zabawia� refleksjami na temat Einsteina i Gorcowa. Nawet, je�li robi to tutaj. Na dnie tej studni, kt�rej cembrowin� tworz� niepodobne do niczego chmury. Tylko w takim razie zapowiadane przez �Technicznego" �niespodzianki" oka�� si� prawdziwymi niespodziankami. I to zanim zd��ymy nacieszy� si� my�l�, �e nie potrafili�my ich przewidzie�. Na wschodzie g�ry. Wiedzieli�my o nich jedno: s� zamieszka�e. Ju� pierwsza wyprawa przekaza�a meldunki o dziwacznych bia�ych piramidach osadzonych na skalnych tarasach. Fotonowy film z orbity potwierdzi� te obserwacje. Na dok�adniejsze nie by�o czasu. Niezrozumia�e pozostawa�o przede wszystkim, dlaczego cywilizacja trzyma si� z dala od ocean�w. Przynajmniej od tego oceanu. Obszar nadbrze�ny sprawia wra�enie wymiecionego z wszelkich przejaw�w �ycia. A przecie� nie gdzie indziej, jak w�a�nie tutaj, w jednej z tych kotlinek otoczonych p�askimi wydmami, l�dowa�a Anima. Ekipa badawcza. Uczeni, skierowani do uk�adu Feriego po zako�czeniu misji w Chmurze Strzelca. Trzech m�czyzn i dwie kobiety. L�dowali dwudziestego czerwca dwa tysi�ce osiemset trzydziestego drugiego roku. Przekazali meldunki o bia�ych budowlach w g�rach i �li�ciastych", jak je okre�lili, konstrukcjach widocznych na powierzchni oceanu. Przesz�o dwie godziny utrzymywali z baz� normaln� ��czno��. O osiemnastej czterdzie�ci Mogue, cybernetyk, pe�ni�cy na Animie funkcj� operatora ��czno�ci, doni�s� o osobliwym zjawisku w przybrze�nym pa�mie oceanu. Wody jakoby cofn�y si�, ods�aniaj�c dno. Podjechali bli�ej. Widoczno�� sami ocenili jako znakomit�. Zatrzymali si� w odleg�o�ci niespe�na dziesi�ciu metr�w od brzegu... Kr�tki, suchy trzask, jeden jedyny zgrzyt, jakby kto� przejecha� t�pym no�em po szkle. Wszystko. Dlatego w�a�nie my l�dowali�my w przyzwoitej odleg�o�ci od oceanu. Dlatego zafundowali�my sobie p�ukanie �o��dka, jakiemu r�wna�a si� jazda �azikiem przez wydmy. To znaczy Guskin i ja. Guskin, zawsze powa�ny, powiedzia�bym: zasadniczy, jakby stale usi�owa� sobie co� przypomnie�. Pilot-fotonik. Odrobin� zbyt zasadniczy jak na m�j gust. Mo�e nawet nie odrobin�. Ale wola�em ju� to, od szefowskiej rubaszno�ci Sennisona. Rad by�em, �e wys�a� nas na rekonesans we dw�jk�, samemu obejmuj�c posterunek obserwacyjny w kabinie �Idiomu". Co do mnie, jak wspomnia�em, nazywam si� Gilly. Jestem pilotem - cybernetykiem. Zbli�a�o si� po�udnie. Je�eli w og�le co� wynika�o z galopady �wiate�, przeszywaj�cych przestrze� pod p�on�cymi chmurami, to �e S�o�ce stoi w zenicie... Dziewi�� przyt�umionych, urwanych d�wi�k�w. Wiecz�r. Za minut� wstan�, w�o�� skafander i wyjd� w codzienny obch�d posterunk�w rejestruj�cych. Wyprostowa�em si�. Oparcie fotela posz�o pos�usznie za moimi plecami. Cofn��em zapis. �Cybernetyczny Gil..." M�g�bym si� u�miechn��. Gdyby moja twarz zachowa�a pami�� u�miechu. Moja? To znaczy czyja twarz? Nie. Twarz jest moja. To jedno. Wsta�em, odsun��em fotel i wy��czy�em przystawk� pi�ra �wietlnego. Ekran zmatowia�. Czy uda�o mi si�, w tym co napisa�em, wskrzesi� obraz trzeciej planety Feriego, jak� by�a, kiedy stan�li�my nad oceanem? Planety ��tych chmur, bia�ych piramid i li�ciastych miast pod powierzchni� wody? Pytanie brzmi powa�nie. Jak wi�kszo�� pyta�, kt�re obywaj� si� bez odpowiedzi. Cybernetyczny Gil..." Kiedy to by�o? Sto lat temu? Dwie�cie? Od jedenastu miesi�cy jestem tutaj. Mam wszystko czego mi trzeba. Syntetyzatory, przetwornice, generatory wielkiej mocy, pojemn� aparatur� kalkulator�w. Mam wydzielon� przestrze�, urz�dzon� z poszanowaniem nawyk�w wsp�czesnego cz�owieka. St�d, spod szklanej kopu�y, kontroluj� wszystko, co dzieje si� na moim globie. A tak�e jego macierzystej planecie. Podszed�em do iluminatora. Zapada� mrok. Za chwil� wzejdzie Czwarta. R�bek jej drugiego ksi�yca wykwita� ju� na wschodzie, jak wyci�ty z bia�ej bibu�y. Wy�ej, pod granic� czerni, pozosta�y jeszcze przenikaj�ce si� pasemka z�ota. Odwr�ci�em si� i bez po�piechu ruszy�em w stron� zabudowanego na przeciwleg�ej �cianie wielkiego panoramicznego ekranu. W dzie� i w nocy, niezale�nie od wzajemnego po�o�enia glob�w, przekazuje mi sygna� wysy�any przez stacje na powierzchni Czwartej. Stan��em i wybra�em trzeci z brzegu klawisz w pulpicie ��czno�ci. Obraz wyostrzy� si�. Chwil� patrzy�em bez ruchu. Nie my�la�em o niczym. Kopie zachowuj� si� normalnie. Ich zabudowania, w po�owie odkryte, znaczy sie� punkt�w �wietlnych. Tam tak�e dzie� mia� si� ku ko�cowi. Wysoki las z we�nistym poszyciem, podchodz�cy pod �ciany nasypu, przedstawia� si� jak lita, czarna bry�a. Dwie sylwetki. Na wybiegu, w cz�ci nie przykrytej dachem. W nik�ym �wietle wygl�daj� jak uczestnicy safari, na biwaku. Poczu�em niezno�ny ucisk w krtani. �o��dek ruszy� mi do przodu. Chcia�em zwil�y� wargi j�zykiem, ale mi�nie szcz�k mia�em unieruchomione, nabrzmia�e. Ogarn�� mnie przemo�ny wstr�t. Jak zawsze. Na pr�no przed ka�dym ��czeniem powtarza�em sobie, �e nic takiego nie mo�e si� zdarzy�. W jakiej cz�ci �r�d�o tego obrzydzenia tkwi nie tam, na s�siednim globie, tylko we mnie samym? Niewa�ne. W gruncie rzeczy ju� nic nie jest wa�ne. Za chwil� zabior� si� do kolacji. B�d� jad�, jak oni teraz. W porz�dku. �Oni s� w porz�dku" - powiedzia�em p�g�osem. �Farma prosperuje". Narzuca�em sobie to zdanie. Powtarza�em je z uporem tym wi�kszym, im dobitniej brzmia� mi w uszach towarzysz�cy mu fa�szywy przyd�wi�k, jakby m�wi� kto� jeszcze, kto� zadr�czony nienawi�ci�, si�gaj�c� kresu wytrzyma�o�ci nerwowej cz�owieka. Utkwi�em wzrok w ekranie. Nic si� nie zmieni�o. Dalej siedzieli w kr�gu s�abego �wiat�a, rozparci w lekkich, twardych fotelach. Odwracali si� plecami do lasu, kt�ry dotyka� szerokiego ogrodzenia zwie�czonego kolcami anten. Przez moment wyda�o mi si�, �e chwytam w tym obrazie co� znajomego. Co� wyniesionego z film�w czy dokument�w pewnego okresu historii politycznej Ziemi. Te anteny przypominaj�ce druty... Mniejsza z tym. W ko�cu to tylko anteny. Dzi�ki nim mog� wiedzie� o ka�dym ich ruchu, us�ysze� kazce s�owo. Po to tu jestem. Po to tkwi�, jak owad nakryty szklanym kloszem, na martwym satelicie czwartej planety uk�adu, w kt�rym zosta�em na zawsze. Kopie s� w porz�dku. Posiedz� jeszcze kilka, mo�e kilkana�cie minut, wstan�, sprz�tn� ze sto�u i znikn� pod p�askim dachem. Umyj� si�, powiedz� sobie .,dobranoc". Idiotyczne. Wyci�gn��em r�ce i przyjrza�em si� sztywno wyprostowanym palcom. Nic. Siadu dr�enia. Dotkn��em d�oni� czo�a. By�o zimne. Jak zawsze. Oczywi�cie. Robi�em to ju� tyle razy... Opu�ci�em ramiona, wyprostowa�em si� i ruszy�em w stron� sto�u. Kiedy mija�em �rodek kabiny, fotokom�rki w��czy�y o�wietlenie. By�a ju� noc. Usiad�em. Ze �ciany wyjecha� podajnik syntetyzatora, podobny do p�ytkiej szuflady. Jej brzegi opad�y. Kolacja zaj�a mi sze�� minut. Jak zawsze. Odsun��em si� od sto�u i zmieni�em po�o�enie fotela. Siedzia�em teraz plecami do �ciany. Przed sob� mia�em ca�� mieszkaln� przestrze� bazy. Miejsca by�o do��. Nie mog�em narzeka�. Wn�trze przypomina�o sterowni� �redniego statku pozauk�adowego. Nie czu�em pod stopami braku tych kilkunastu pok�ad�w, podtrzymuj�cych kabin� prawdziwej rakiety. Wystarcza�o mi mocne oparcie w ods�oni�tej �yle magmowej. W grubych skarpach sypkiej ska�y macierzystej, si�gaj�cych po�owy wysoko�ci kopu�y. W g��b l�du szed� jeden jedyny szyb syntetyzatora aprowizacyjnego. Niestety czasy, w kt�rych automaty �ywno�ciowe mog�y przetwarza� tylko zwi�zki organiczne, nale�� do przesz�o�ci. Dostaj� jedzenie i wod�. Regularnie, bez kiwni�cia palcem z mojej strony. Mam idealne powietrze: czterdzie�ci dwa procent tlenu i gazy szlachetne. Bez �ladu azotu. Mam solidn�, rozbudowan� aparatur� informatyczn�. I du�o miejsca. Tkwi�c bez ruchu w fotelu wodzi�em wzrokiem od jednego urz�dzenia do drugiego. Jakbym si� chcia� pogodzi� z tym wn�trzem, zaakceptowa� jego kszta�t, �wiat�o, harmonijny wystr�j automat�w. Jestem tu tylko dlatego, �e tak chcia�em. Na przek�r innym. I sobie, je�li chwil� pomy�le�. Tylko, kt�remu sobie? Czas obejrze� te posterunki. Wsta�em, przeci�gn��em si� i ruszy�em w kierunku �luzy. Mijaj�c ekrany odruchowo omiot�em je wzrokiem. �wiat�a na fermie pogas�y. Ale ca�a okolica ja�nia�a mlecznym blaskiem obydwu ksi�yc�w. Dorodna planeta, ta Czwarta. W innych okoliczno�ciach ludzie pr�dzej czy p�niej obj�liby j� w posiadanie. W s�onecznej ekosferze uk�adu pozostanie dwa razy d�u�ej, ni� Ziemia w strefie �ycia naszej gwiazdy. Naszej? Nie wezm� �azika. Potrzebuj� ruchu. Chc� mie� pr�ni� tu� za wiotkimi warstwami skafandra. Chc� j� czu� na sk�rze. Jest moim powietrzem. Nie b�d� si� przed ni� chroni� pod pancerzem pojazdu. Dotar�em do drzwi i uruchomi�em automat w�azu. Poczu�em, �e niezno�ny ucisk, kt�ry d�awi� moje w��kna nerwowe, raptem zel�a�. I ten moment prze�ywa�em ju� setki razy. Moment, w kt�rym uprzytamniam sobie, �e spok�j tej kabiny jest pozorny. �e jest to spok�j wyczekiwania. �e to co si� stanie, potwierdzi przes�anki powracaj�cego nieustannie napi�cia, wrogo�ci i obrzydzenia. Przes�anki decyzji pozostania tutaj. Co nie znaczy, �e na co� czekam. Nie licz� i nie b�d� liczy�, jaka cz�stka tej nienawi�ci dotyczy mnie samego. Nonsens. Przecie� nie chodzi o mnie, jakim by�em. Wa�ne jest tylko to, co pozosta�o obce, pomimo �e dotychczas nie potrafi�em tego w sobie odnale��. Zreszt�, czy chcia�em? Mo�e dlatego ca�y przypisa�em si� obcemu �wiatu? P�jd� ju�. Sprawdz� zapisy dotycz�ce temperatury, promieniowania kosmicznego, radiacji, wiatru s�onecznego i tysi�ca innych rzeczy. Jakby to naprawd� by�a moja jedyna misja tutaj. Potem wr�c� do kabiny. Nie p�jd� spa�. Przesun� przystawk� pi�ra �wietlnego przed sam ekran i b�d� pisa� dalej. - Uwaga Gus - zabrzmia�o nagle w kabinie �azika. - Daj� sond� nad ocean. Dwie�cie metr�w. Co� zauwa�y�. Jego g�os brzmia� ch�odno. Kpi�cy ton ulotni� si� bez �ladu. Guskin przerzuci� klawisze. Przez moment wyobrazi�em sobie co robi Sen, w szczytowej kabinie Idiomu, odleg�ego ju� o p�tora kilometra. Za�o�y�bym si�, �e ma min�, jakby ratowa� ludzko�� zagro�on� wybuchem supernowej. Odczyta� z tarczy kalkulatora wynik operacji kontrolnych. Sze�� sekund oczekiwania na sygna� drogi. Spust. Rosn�cy b�yskawicznie sznur paciorkowatych �wiate� na pulpicie. Teraz. Ekran przed nami drgn��, jego matow� g�ad� przebieg� jeden o�lepiaj�cy kurcz, po czym wype�ni�a si� bia�awym srebrem. Ale to ju� nie elektroniczna pow�oka aparatury, tylko obraz oceanu, przekazywany przez szybuj�c� nad nim sond� do nawigacyjnej Idiomu, a stamt�d na ekran �azika. Mamy przed oczami to, na co patrzyli cz�onkowie za�ogi Animy, przesy�aj�c swoje pierwsze i ostatnie zarazem meldunki z tego globu. Nie dalej ni� osiemset metr�w od brzegu tafla morza zmienia�a barw�. Uwidacznia�y si� w niej l�ni�ce, niemal czarne tarcze o konturach przypominaj�cych monstrualne li�cie. Zrazu rzadkie, rozrzucone na poz�r bez�adnie, dalej g�stnia�y tworz�c geometryczn� siatk� przypominaj�c� szablon oszcz�dnego zagospodarowania przestrzeni. Jakby ten niezmierzony ocean po��czony z innymi akwenami globu by� jednym miastem, pozbawionym teren�w pod rozbudow� a p�kaj�cym ju� od nadmiaru mieszka�c�w. Oderwa�em wzrok od ekranu i wyjrza�em przez iluminator. Li�ciaste tarcze nigdzie nie wystawa�y nad poziom morza. Pochwyci�em spojrzenie Guskina. Wzruszy�em ramionami i skin��em g�ow�. Gus powi�kszy� obraz. Naszym oczom ukaza� si� skrawek oceanu z widocznymi na pierwszym planie zarysami li�ciastej p�aszczyzny. Z bliska jej czer� wydawa�a si� z�amana �wiec�cym granatem. Przez �rodek li�cia bieg�a odrobin� ja�niejsza pr�ga. Przypomina�a �y�� przewodz�c� soki w �ywej ro�linie. Ale tylko rysunkiem. Na u�amek milimetra nie wybiega�a ponad g�ad� ca�ej tarczy. K�tem oka pochwyci�em ruch w dolnej cz�ci ekranu. Guskin pochyli� si� b�yskawicznie i ponownie przybli�y� obraz. W tej samej chwili w kabinie rozleg� si� g�os Sennisona: - Uwaga Gus, uwaga Gil, ruch w oceanie... - Widz� - mrukn�� Guskin. Niech kto chce wybrzydza nad moim �doktorem", ale on zachowywa� si� rozs�dniej. Na miejscu Sena nie powzi��by na przyk�ad podejrzenia, �e obydwaj z Gusem zostali�my nagle dotkni�ci �lepot�. A gdyby nawet, zostawi�by to odkrycie dla siebie, rozumiej�c, �e s�owa i tak ju� nie pomog�. Oto do czego prowadzi nawyk �wymiany my�li" mi�dzy lud�mi, kt�rzy my�l� tak samo i to samo, poniewa� w przeciwnym razie nie by�oby dla nich miejsca w przestrzeni. Przynajmniej w�r�d �ywych. Stanowczo wol� matematyk�, biomatematyk�, upostaciowana i ud�wi�kowion� w moich maszynach. Zauwa�ony przez nas ruch nie trwa� d�ugo. Zaledwie dotar�o do mnie, �e na powierzchni morza zarysowuj� si� regularne ko�a i leniwym ruchem, jakby pokonuj�c si�� bezw�adno�ci, ruszaj� z miejsca, w twarze strzeli�a nam b�yskawica i na poczernia�ym w u�amku sekundy ekranie pozosta�y tylko wij�ce si� niezdarnie �lady pasm przesy�owych. - Wzi��e� namiar? - spyta�em po chwili. Sen nie odpowiedzia�. A wi�c nic z tego. Trudno si� dziwi�. Je�li pilot Proksimy nastawia si� na niespodzianki, to nie starcza mu refleksu ani spokoju na sytuacje normalne. Trwa�o p�torej minuty zanim wyrzutni� Idiomu opu�ci� nast�pny aparat. Ten nie dotar� nawet do pierwszej linii li�ciastych p�aszczyzn. Znowu b�ysk, tak kr�tki, �e niemal nieuchwytny wzrokiem a przecie� pozostawiaj�cy pod powiekami bolesne, wiruj�ce iskry - i druga sonda podzieli�a los pierwszej. Nie mogli�my d�u�ej w�tpi�. Wiedzieli o nas. Powitali nas. Po swojemu. Ale nie ujrzeli�my nic. Tak�e to co zniszczy�o aparaty zwiadowcze tkwi�o ukryte pod g�adk�, idealnie zwart� pokryw� oceanu. Odruchowo poprawi�em si� w fotelu. �azik spe�z� powoli z wierzcho�ka wydmy, zako�ysa� na zboczu, przeby� dziesi��, mo�e dwana�cie metr�w i znieruchomia�. Od strony morza pozosta�y widoczne jedynie reflektory jego anten. Nie czekali�my d�ugo. Lustruj�c teren dojecha�em w�a�nie do linii horyzontu, kiedy dobieg� mnie kr�tki pomruk Guskina. Uni�s� si� i wskazywa� d�oni� prostok�t bocznego iluminatora. Poszed�em za jego wzrokiem. Na wprost nas, w odleg�o�ci mniej wi�cej sze�ciuset metr�w, w bia�osrebrzystym szkliwie oceanu zarysowa�a si� okr�g�a, czarna plama. W tej samej chwili spostrzeg�em nast�pn�. Za ni� jeszcze jedn�. I jeszcze. Wybiega�y spod chmur i sz�y r�wnym szeregiem ku brzegowi. Raptem wszystkie r�wnocze�nie zacz�y wirowa�. Z pocz�tku leniwie, ruch by� ledwie zauwa�alny, koliste tarcze trzyma�y si� niewzruszenie p�aszczyzny oceanu. Trwa�o to kilkana�cie sekund, po czym zapad�y w g��b. Tak gwa�townie, �e przez chwil� widzieli�my tylko wyrzucone z dna rozbryzgi rt�ciowej cieczy. - Uwa�ajcie - odezwa� si� Sennison. - Mam osiemset metr�w przedpola. Bez marginesu... Ostrzega�, �e w razie konfliktu nie mo�e nas os�oni� ogniem g��wnego miotacza. Byli�my za blisko celu. Tylko co w�a�ciwie mia�o stanowi� ten cel? Dziury w morzu? Niewidoczne z l�du konstrukcje? Poza tym dane dotycz�ce pola ostrza�u mieli�my ca�y czas przed oczami. Tak samo, jak charakterystyk� ��czno�ci. Urodzony gaw�dziarz znowu wzi�� w Senie g�r� nad pilotem. Zaledwie to pomy�la�em, w kabinie ponownie zabrzmia� jego g�os. Tym razem w por�. - G�ry! Uwaga na g�ry! - Obserwuj ocean - rzuci�em do Gusa, b�yskawicznie zmieniaj�c po�o�enie anten. Nie musia�em szuka�. Z najbli�szego pasma wzg�rza wznosi�y si� w r�wnych odst�pach cztery wielkie s�upy dymu. Wygl�da�y jak filary gigantycznego mostu pozbawione nagle spinaj�cych je prz�se�. Wali�y si� wszystkie w tym samym kierunku i tylko jaka� niewidzialna przeszkoda powstrzyma�a na moment ich upadek. - Ocean! - krzyk Guskina. Zabawa zacz�a si� na ca�ego. Kiedy oderwa�em wzrok od strzelaj�cych skosem dym�w, nie odnalaz�em ju� na powierzchni oceanu �cie�ki �czarnych plam". Utworzy�y teraz zacie�niaj�ce si� w oczach p�kole. Jeszcze chwila i na wprost nas, niemal przy samym brzegu powsta� kr�g o promieniu najmniej sze��dziesi�ciu metr�w. Jaki� czas trwa� nieruchomo, po czym nies�ychanie powolnym ruchem pocz�� przesuwa� si� ku po�udniowi. Wyprostowa�em si� i zaczerpn��em powietrza. Odruchowo zerkn��em w boczny iluminator i zd�bia�em. W pierwszej chwili mia�em ochot� mocno potrz�sn�� g�ow�, jak cz�owiek, kt�ry za wszelk� cen� usi�uje odp�dzi� sen. Ale to nie by� sen. Mi�kkim, posuwistym ruchem zbocza zst�powa�y w przybrze�n� dolin�. Nie zbocza, w masywie g�r nic si� nie zmieni�o. Pasemka ich wierzchnich warstw, utkanych z niskiej, sk��bionej ro�linno�ci. Jakby jaki� olbrzym �ci�ga� bez po�piechu pokrojon� na w�skie warstwy serwet� narzucon� na szczyty. Dopiero po dobrej chwili dotar�o do mnie, �e ska�a macierzysta trwa nieruchomo a tylko co sto, dwie�cie metr�w ruszy�y w d� wykrojone z jej calizny chodniki. Od obszaru nawiedzonego tym niezrozumia�ym, bezszmerowym ruchem dzieli� nas rozleg�y pas nadbrze�nej r�wniny. Obejrza�em si�. Cylindryczne pustki, w�druj�ce powierzchni� oceanu, przyspieszy�y. Odesz�y ju� na tyle, �e nie musieli�my szuka� zwi�zku mi�dzy nimi a nasz� obecno�ci� na wybrze�u. - Cho�by�my pi�� lat... - zacz�� Guskin. Nie sko�czy�. W u�amku sekundy wn�trze kabiny rozjarzy�o si� pomara�czowym �wiat�em alarmu. - Do ty�u, Gus! Gil, do ty�u! - zabrzmia� zduszony krzyk Sennisona. Rzuci�em si� do celownik�w. Tylko to, �e z ca�ej si�y zacisn��em palce na ich ci�kiej, wywa�onej prowadnicy, pozwoli�o mi utrzyma� si� w fotelu. Uchwyci�em jeszcze k�tem oka b�yskawiczny ruch Gusa, zmiataj�cego bezpieczniki z pulpitu sterowniczego. Z wyciem silnik�w, jakiego w �yciu nie s�ysza�em, �azik wyrwa� z miejsca, przelecia� nad piaszczystym siod�em, wyr�n�� ruf� w stok s�siedniej wydmy, zary� na u�amek sekundy, po czym g�adko ju�, bij�c rekordy przyspieszenia, przetoczy� nad dwiema nast�pnymi. O u�amek sekundy wcze�niej ni� ludzie, spostrzeg�y co si� �wi�ci tachjonowe obiektywy Idiomu. G�os Sennisona dotar� do nas, kiedy byli�my ju� ostrze�eni. Aparatura raz jeszcze potwierdzi�a swoj� przewag� nad lud�mi. U�amek sekundy. Gdyby nie to... Niby nic takiego. Po prostu cz�� zbocza niskiej wydmy, daj�cej os�on� pojazdowi, zacz�a nagle pe�zn�� pod g�r�. Skrawek podn�a rozpocz�� wspinaczk� ku szczytowi. Gdyby nie ten u�amek sekundy w�a�nie, ruszyliby�my z nim razem. �azik zastopowa� gwa�townie. W sam� por�. Jeszcze chwila a znale�liby�my si� w oceanie. Nie bacz�c na seledynow� nitk� namiaru, przekazywanego przez macierzysty statek, zatoczyli�my w �lepej ucieczce szeroki �uk. Stali�my ty�em do brzegu. Od srebrzystej tafli dzieli�o nas nie wi�cej ni� p�tora metra. - Co to by�o? - wykrztusi� po chwili Gus. Wzruszy�em ramionami. - Widzisz co�, Sen? - rzuci�em w przestrze�. Nie odpowiedzia� od razu. Na ekranie przesuwa�y si� pasma przedg�rza, lustrowane kamerami Idiomu. - Spok�j - mrukn�� wreszcie. - To znaczy, na l�dzie - doda�. Odwr�ci�em si�. Czarne studnie trwa�y nieruchomo. Zajmowa�y teraz pozycj� mniej wi�cej na wprost wydmy, za kt�r� jeszcze minut� temu sta� �azik. Jej p�asko �ci�ty wierzcho�ek by� st�d widoczny jak na d�oni. Nagle zal�ni� na nim ��tawy, sko�ny pas. Pochyli�em si�. Nie. To tylko ja�niejszy refleks bij�cy od prze�wietlonych na mgnienie chmur. - Mamy zapis - odezwa� si� Guskin, wskazuj�c ruchem g�owy przystawk� kalkulatora. - Mam zapis - powt�rzy� jak echo Sennison z kabiny Idiomu. Maj� zapis. Osobliwe. Skoro po to w�a�nie instaluje si� przystawki pami�ciowe. No c�. Dobrze jest czasem podzieli� si� szczypt� optymizmu. Zapis. Co� przynajmniej maj�. Jasne, �e pobawimy si� tym zapisem. Przejdziemy ca�� ta�m�, milimetr po milimetrze. Przeka�emy wszystko bazie. Mo�e kto� zrobi z tego doktorat? Z fotela Guskina dobieg�o g��bokie westchnienie. Kabina drgn�a i przekr�ci�a si� o kilka stopni. Pas obserwacji si�ga� teraz g��biej. - Czy to by� atak? Pojawieniu si� na Ziemi pierwszych stymulator�w, sprz�onych bezpo�rednio z polami m�zgowymi cz�owieka, towarzyszy�y interesuj�ce zjawiska literackie. Ludzie wywo�ali w wyobra�ni obraz doskona�ej istoty przysz�o�ci. Z automatyczn� korektur� homeostazy, kontrolowanymi reakcjami nerwowymi, sztucznymi organami i aparatur� steruj�c� wszelkimi procesami psychicznymi. Mi�dzy innymi z autonomiczn� aparatur� ��czno�ci - wewn�trznej i zewn�trznej. Cyborgom, jak nazywano owe twory, zarasta�y wargi. Po prostu, nie by�y potrzebne. Literatura literatur�, ale ta ostatnia wizja mia�a dla mnie niezaprzeczalny powab. Nie doczekawszy si� odpowiedzi, Gus przebieg� wzrokiem klawiatur� pulpitu, po czym wolno, jakby z wysi�kiem uni�s� d�o� i przeci�gn�� palcami po czole. - Je�li Anima siad�a na czym� takim... - zawiesi� g�os. Nie musia� ko�czy�. R�wnie dobrze jak ja wiedzia�, �e nie siad�a. Po l�dowaniu rozwin�a zwyk�� ceremoni� rozpoznania. Przez dwie godziny przekazywa�a meldunki. Potem dopiero... Potem mog�o si� zdarzy� wszystko. Wyp�yn�li na ocean i zostali wessani przez czarne studnie. Grunt pod nimi ruszy� i zawl�k� ich w podziemia �bia�ych piramid". Porwa�y ich Syreny. Wyparowali. - Spr�bujcie przejecha� pla�� - odezwa� si� Sennison. To na odmian� nie by�o g�upie. L�d przyj�� nas wystarczaj�co go�cinnie. A wloty szyb�w w oceanie, nie dalej ni� pi��dziesi�t metr�w od brzegu, zachowywa�y si� grzecznie. Podmorskie urz�dzenia dzia�a�y w spos�b nasuwaj�cy my�l o konsekwentnym wype�nianiu dawno wprowadzonego programu. Co, naturalnie, mog�o si� okaza� r�wnie z�udne, jak niewzruszono�� pod�o�a na stokach wydm. Ale trzeciej drogi nie by�o. Rozja�ni�em ekran i uwa�nie zlustrowa�em najbli�szy odcinek w�skiego pasa pla�y. Cisza. �adnych wzniesie�, row�w, uskok�w. W razie czego, �azik rozwinie maksymaln� szybko��. Gdyby �w�druj�ce zbocza" zechcia�y si�gn�� po nas a� tutaj. Kabina wykona�a p� obrotu. Uj��em prowadnice' i skin��em na Guskina. Odblokowa� stery. Ale nie dlatego �eby si� domy�li�, co chcia�em powiedzie�. Na wprost wydmy, kt�r� opu�cili�my w takim po�piechu, ocean cofn�� si�. Nie cofn��. Nie by�o �adnego uchwytnego ruchu. Po prostu powsta�a pr�nia o g�adkich, pionowych, rosn�cych z odleg�o�ci� �cianach wody. Wody! Raczej rozcie�czonego mlekiem p�ynnego srebra. Ods�oni�ta w ten spos�b przestrze� mia�a kszta�t tr�jk�tnego klina, celuj�cego szpicem ku horyzontowi. W ko�cu tego szpica, nie dalej ni� sto metr�w od brzegu, co� si� poruszy�o. - Gil! - dobieg� mnie zd�awiony g�os Guskina. Nie spojrza�em nawet w jego stron�. Nie teraz. - Daj sond� - rzuci�em. - Sonda! - szczekn�� g�o�nik. Tym razem nie wyobra�a�em sobie, co robi Sen w swojej kabinie. Mia�em raczej ochot� zamkn�� oczy i otworzy� je dopiero wtedy, kiedy tu, na ekranie, uka�e si� bliski obraz oceanu. Tak. To byli ludzie. Trzy sylwetki, posuwaj�ce si� mozolnie po odkrytym dnie morza. Z charakterystycznymi zgrubieniami pr�niowego ekwipunku. Ludzie. Nonsens. Nowe diabelstwo rasy zasiedlaj�cej t� sympatyczn� planet�. Trudno nawet powiedzie�: ludzie. Nie m�wi si� tak o znajomych. A ja zna�em tych ludzi. Zna�em sylwetk� tego, kt�ry szed� pierwszy. Nie spos�b zapomnie�, je�li widzia�o si� j� chocia�by raz w �yciu. To wychylenie do przodu. Przygarbienie a w�a�ciwie za�amanie tam, gdzie zaczyna si� kryza kasku. Reuss. Biochemik, tw�rca teorii styku informatycznego, pierwszy nawigator Animy. Reuss. Kiedy szed�, jego nies�ychanie d�ugie r�ce ko�ysa�y si� do przodu i do ty�u, jak staro�wieckie cepy. Wygl�da�o, �e kosztuje go du�o trudu utrzymywanie ich nad powierzchni� gruntu. Teraz widnia� w nich jaki� l�ni�cy, ciemny przedmiot. - Daj� sygna� - rzuci�em, uderzaj�c palcem w klawisz fotonowego reflektora. - Tlen - doda�em. Guskin odwr�ci� kabin�. Jego d�onie porusza�y si� nad pulpitem rozrz�du jak zaprogramowane. Z oparcia foteli wype�z�y elastyczne wysi�gniki, unosz�ce kaski. Wzd�u� naszych cia� przesun�y si� anteny automat�w kontrolnych. Zamocowanie he�m�w, uzupe�nienie ogniw energetycznych, sprawdzenie szczelno�ci skafandr�w i aparatury ��czno�ci - wszystko to nie trwa�o pi�ciu sekund. WT skroniach obudzi� si� szum, jak zawsze w pierwszych chwilach po przej�ciu na zamkni�ty uk�ad zasilaj�cy. Pancerne �ciany kabiny bezszelestnie zapad�y w g��b. Porazi� mnie b�ysk. Nieopatrznie zwr�ci�em twarz w stron� fotonowego reflektora, z kt�rego w nier�wnych odst�pach czasu tryska�y ��d�a sygna��w. Nie by�o potrzeby sprawdza�, czy ludzie na dnie ods�oni�tym jak w bajce o Czarnomorze, zauwa�yli te niewymiernie cienkie nitki, w ci�gu tysi�cznych cz�ci sekundy ��cz�ce nadbrze�ne wydmy z lini� horyzontu. Nie mogli ich nie zauwa�y�. Kiedy przejrza�em, bieg�em ju�, z ca�� szybko�ci� na jak� pozwala� m�j ekwipunek. Nade mn� zaja�nia�o, nie zwr�ci�em na to uwagi, wdziera�em si� na zbocze pierwszej wydmy, z wysi�kiem wyrywaj�c buty z mia�kiego pod�o�a. Linia brzegu stanowi�a �uk, �agodny, ale i tego by�o mi za du�o, pu�ci�em si� na kr�tsze przez wzg�rza. Nie przebieg�em nawet stu metr�w, kiedy na skroniach krtani zacisn�y mi si� w�skie, kolczaste obr�cze. Rzuci�em okiem na wska�nik pod okapem he�mu i zwi�kszy�em dop�yw tlenu. Bieg�em. Potkn��em si�, polecia�em do przodu, odepchn��em r�kami od �agodnego stoku, zatoczy�em i bieg�em dalej. Nie widzia�em nic. Pozosta�y mi dwa ostatnie, kar�owate wzniesienia. Teraz dopiero poj��em, �e paln��em g�upstwo. Nale�a�o biec pla��. Wygramoli�em si� na kolejny wierzcho�ek. Wtedy ujrza�em ich znowu. Byli nie dalej ni� o trzydzie�ci krok�w. Nawet, gdyby teraz morze wr�ci�o, znale�liby si� na p�yci�nie. Reuss zauwa�y� mnie. Stan��. Zatrzyma�em si� i krzykn��em. Pomacha�em do niego. Nie odpowiedzia�. Chwil� nie robi� nic. Nie odwr�ci� si� nawet do dw�ch pozosta�ych. Wreszcie, jakby podj�wszy decyzj�, uni�s� r�ce. Mog�em teraz przyjrze� si� lepiej temu, co w nich trzyma�. Krzykn��em znowu. Widzia�em go ju� wyra�nie, przez szyb� kasku poznawa�em rysy jego twarzy. Wtedy nagle opu�ci� r�ce, spojrza� prosto przed siebie, w stron� wzg�rza, z kt�rego sp�dzi�o nas �w�druj�ce zbocze" i ruszy� dalej. Tamci pod��yli za nim. To mi si� nie spodoba�o. Nie spodoba�o mi si� co� nienaturalnego w ich ruchach, w sposobie trzymania r�k, w wolnych, jakby odmierzonych krokach. Nie zd��y�em zastanowi� si� nad tym. Uwag� moj� przyku� pochwycony k�tem oka ruch w okolicy s�siedniej wydmy. Jakby ca�y jej wierzcho�ek przesun�� si� odrobin� w kierunku morza. Spojrza�em bli�ej. Tu� pode mn�, w po�owie najbli�szego stoku, grunt zacz�� si� wybrzusza�. Zmartwia�em. W powietrzu panowa�a idealna cisza. Nawet wiatr ucich�. Zbocze p�cznia�o w oczach. W�a�ciwie nie zbocze samo. Jego najcie�sza, powierzchniowa warstwa. Jakby by�a utkana z elastycznej materii, pod kt�r� kto� zacz�� nagle nadyma� karnawa�owy balonik. Wielko�ci domu. I nagle ca�y stok z rozrastaj�c� si� w jego wn�trzu bani� ruszy� w moj� stron�. - Gil! Gil! - krzyk Sennisona niemal roz�upa� mi czaszk�. Widzia�. Mimo to b�yskawicznym ruchem g�owy, wbi�em w kask kontakt sygnalizacji alarmowej. Ju� biegn�c, szybciej ni� przed chwil�. Nie mia�em nawet miotacza. Nie pomy�la�em o tym, wychodz�c z �azika na spotkanie ludzi. - Do mnie, Gus! Do mnie! - zawo�a�em. - Tak, Gil - us�ysza�em natychmiast. W g�osie Guskina zabrzmia�a ulga. �Za wcze�nie" - przebieg�o mi przez my�l. Za wcze�nie. W plecy uderzy�a �ciana rozpr�aj�cego si� z potworn� szybko�ci� gazu, pod powiekami zawirowa�y mi czerwone s�o�ca, przelecia�em kozio�kuj�c szczyt pag�rka i znieruchomia�em. Nie wiem jak d�ugo to trwa�o. Niezbyt d�ugo. Nie pozwoli�a na to zainstalowana w skafandrze aparatura. Ale �wiat, jaki ujrza�em po przebudzeniu, by� tak r�ny od zapami�tanego, �e mog�y min�� lata. Planeta ma zno�n� atmosfer�. Gdyby nie to, by�oby po mnie. Od kolan w d�, z mojego skafandra pozosta�y strz�py. Pas by� zerwany. Tylko kask, kiedy ostro�nie obmaca�em go palcami, wyda� si� nietkni�ty. Jego aparatura dzia�a�a normalnie. Ocala�y �wiate�ka sygnalizacyjne. Jedno z nich, skacz�c gor�czkowym pulsem, dawa�o zna�, �e skafander jest uszkodzony. Spojrza�em przed siebie i przerazi�em si�. W ob��dnym strachu pow�drowa�em palcami do oczu. Trafi�em ponownie w szyb� kasku i uspokoi�em si�. Poruszy�em g�ow�. Nie pomog�o. Us�ysza�em g�uche dudnienie. Zerwa�em si� i ukl�k�em. Wyt�aj�c wzrok wyci�gn��em przed siebie ramiona, jakbym chcia� os�abi� maj�ce nast�pi� uderzenie. Ale nic si� nie sta�o. Odczeka�em chwil� i rozejrza�em si�. Dym. Tkwi�em wewn�trz zbitego, czarnego kokona. Jego �ciany by�y utkane z lu�nych pasemek, ale i pomi�dzy nimi nie pozosta�o do�� �wiat�a, bym m�g� dojrze� w�asne r�kawice. Wska�nik promieniowania ani drgn��. Czujniki milcza�y. A wi�c miotacze nie mia�y z tym nic wsp�lnego. Uderzenie przysz�o z zewn�trz. Z l�du czy oceanu? Niewa�ne. Skoro nie znali broni termoj�drowej... w ka�dym razie, skoro jej nie u�yli. Podnios�em si� i wywo�a�em Guskina. Nie odpowiedzia�. Wida� antenki skafandra jednak nie wytrzyma�y. Uspokoi� mnie widok b��kitnej niteczki namiaru, przepo�awiaj�cej miniaturowy ekran pod okapem he�mu. Droga. Wyprostowa�em si� z trudem. Ruchowi temu towarzyszy�o jakby p�kanie kr�puj�cych mnie od lat sznur�w. Poczu�em, �e ziemia ucieka mi spod n�g i na moment przymkn��em oczy. Szed�em jednak. I to nie w stron� �azika. Niedorzeczno��, ale ten dym, czy co to by�o, dawa� z�udzenie bezpiecze�stwa. Szed�em w przeciwnym kierunku. Tam, gdzie przedtem byli ludzie. Pojmowa�em ju� z grubsza co zasz�o. W ka�dym razie, �e nie ja by�em celem ataku. Nie obroni�bym si�. Nie mia�em �adnych szans. Je�li �yj�, to znaczy, �e rzecz rozegra�a si� mi�dzy �w�druj�cymi zboczami" a Reussem i jego towarzyszami. Zda�em sobie spraw�, �e nie przyjrza�em im si� nawet. Nie potrafi�bym powiedzie� chocia� tyle, czy biochemik prowadzi� za sob� m�czyzn, czy kobiety. Na Animie by�y dwie specjalistki, od niedawna przebywaj�ce w bazie, Yba i Nysa. Przede mn� poja�nia�o. Zrobi�em jeszcze dwa kroki i zatrzyma�em si�. Czubki moich but�w dotkn�y nieruchomej pow�oki oceanu. W dymie mign�y nik�e refleksy. Przypomnia�em sobie chmury wisz�ce nad planet� i prze�wity w ich sk��bionej masie, jakby niebo p�on�o tam ��tym ogniem. Skr�ci�em i zacz��em i�� pla��. Szed�em powoli, stale trzymaj�c si� brzegu. W pewnej chwili, metr przed sob�, ujrza�em ciemny, workowaty kszta�t. Zrobi�em krok do przodu i stan��em w pe�nym �wietle. �ciana dymu zosta�a poza mn�. Jak okiem si�gn�� rozpo�ciera�a si� przestrze�, w kt�rej nic si� nie dzia�o. Nie pozosta�o �ladu po czarnych studniach w oceanie. Przedg�rze i szerokie up�azy podprowadzaj�ce pod szczyty trwa�y w bezruchu. Ciszy nie m�ci� najl�ejszy szelest. Tu� przede mn� le�a� cz�owiek. Reuss. I nie musia�em si� schyla�, �eby nabra� pewno�ci. Nie �y�. Przetrwa� ca�y ten czas. Czeka� na nas. Czeka� na ten w�a�nie moment, �eby zgin��. To zbyt niedorzeczne. Za sob� us�ysza�em ciche brz�czenie, jakby napinanej do granic wytrzyma�o�ci liny. D�wi�k stawa� si� bli�szy, wyra�niejszy. Nie odwr�ci�em si�. Tak pracuj� silniki �azika. Nie mia�em w�tpliwo�ci, �e Gus mnie odnajdzie. Skoro na moim ekranie ocala� sygna� drogi, tym bardziej on musia� odbiera� impulsy wysy�ane przez aparatur� namiarow� skafandra. Ale nie my�la�em o tym. D�wi�k urwa� si� nagle. Us�ysza�em szum krwi w skroniach. W dalszym ci�gu nie robi�em nic. Wpatrywa�em si� w czarne, pokryte kopciem strz�py skafandra Reussa, w zakrzep�� ju� ran�, biegn�c� od podudzia poprzez brzuch i klatk� piersiow� do obojczyka. Cisza stawa�a si� nie do zniesienia. Powoli wyprostowa�em si� i zwil�y�em j�zykiem wargi. - No, to mamy pierwszego - dobieg� z ty�u chrapliwy, nienaturalnie spokojny g�os Guskina. 2 Zegar w bazie na satelicie Czwartej wybi� drug�. Cofn��em zapis i przes�ucha�em ostatnie zdania. �Mamy pierwszego..." Nic we mnie nie drgn�o na wspomnienie tych s��w, w kt�rych wtedy nie zabrzmia� nawet cie� �alu, tylko .�wiadomo��, �e nic ju� nie mo�na zrobi�. Wyprostowa�em si�. Wodzik pi�ra, zwolniony nagle, odskoczy�, trafiaj�c w podstaw� ekranu. Rozleg� si� g�os jakby dziecko uderzy�o opuszk� palca w kraw�d� wielkiego dzwonu. Wszystko tu jest g�uche, wyt�umione. Dosy� na dzisiaj. Poza dwugodzinnym obchodem .automat�w obserwacyjnych, pisa�em ca�y dzie�. Nie b�dzie teraz �atwiej liczy� dni. Ale nie dlatego zacz��em pisa�. Wsta�em, odsun��em fotel i wy��czy�em aparatur�. Nie rozgl�daj�c si� podszed�em do iluminatora. Za�o�y�em r�ce na plecach. Pochyli�em si� odrobin� do przodu, dotykaj�c brod� szyby. W macierzystej bazie pilot�w Proksimy by�a teraz wiosna. Wiosenne niebo. �eby je straci�, wystarczy polecie� do gwiazd. Pomy�la�em, �e w tym roku wiosna przysz�a r�wnocze�nie do bazy i na m�j rodzinny kontynent... Cofn��em si� od okna. O jaki kontynent chodzi? O nie znany mi nawet obszar Trzeciej, planety, kt�ra przesta�a istnie�? To znaczy, przesta�o istnie� wszystko, co daje galaktyczna osobowo�� cia�om niebieskim, p�awi�cym si� od tysi�cleci w s�onecznej ekosferze. Bo o jakim innym kontynencie mog�em pomy�le�? . Wyci�gn��em przed siebie r�ce, przywar�em d�o�mi do pianowej obudowy �ciany i spojrza�em w g�r�. Trzecia �wieci�a jasnym, lekko zar�owionym blaskiem. Gwiazda pierwszej wielko�ci. Martwa gwiazda. Przez najbli�sze miliony lat w leniwy poch�d jej ewolucji nie wmiesza si� �adna istota technologiczna. W ka�dym razie nie z tego uk�adu. Mo�e w nie strawionych do ko�ca powierzchniowych warstwach ska� zachowa si� pami�� kszta�tu bia�ych piramid i aparatury dr�g, kt�rymi dawni mieszka�cy si�gali do ocean�w. Mo�e za miliony lat na tym po�wi�caj�cym r�owo pogorzelisku rozwinie si� nowa rasa, zintegrowana, kt�ra tym razem zagospodaruje ca�� biosfer�. Oczywi�cie, je�li pozwol� na to ci... z Czwartej. Przenios�em spojrzenie na bia�aw�, matow� tarcz�, stoj�c� nieruchomo tu� nad horyzontem. Mocne to ich s�o�ce. W ca�ej galaktyce trafili�my dotychczas na trzy czy cztery uk�ady, cztery gwiazdy, obejmuj�ce stref� �ycia a� pi�� planet, z kt�rych dwie nie tylko pozostawa�y w jej zasi�gu od milion�w lat, ale co najmniej drugie tyle mia�y jeszcze przed sob�. I znowu pomy�la�em �ich s�o�ce". Poczu�em zi�b na policzkach. Nie wiedzia�em, �e si� u�miecham. Tak samo u�miecha�em si� wtedy, odchodz�c od swoich. Dosy� tego. Od jakich �swoich"? Tych umar�ych odleg�o�ci�, z kt�rymi ��czy�o mnie wspomnienie ich �wiata, czy tych, o kt�rych �wiecie nie wiedzia�em nic, jak to tylko mo�liwe, poza jednym: �e z niego wyszed�em. Tych umar�ych naprawd�. Odepchn��em si� od �ciany i odwr�ci�em gwa�townie. Jestem zm�czony. Wystarczy usi��� w fotelu i pod��czy� aparatur� diagnostyczn� do kalkulatora. Kilka minut, kilkana�cie pyta� i b�dzie po wszystkim. Nieprawda. Wiem przecie� o co chodzi. M�wi�c �ci�le, o kogo. Podszed�em do ekranu, przekazuj�cego obraz farmy. Cisza. Noc. Matowe kr�gi nielicznych punkt�w �wietlnych. Nieruchomy las otaczaj�cy zabudowania. W�ska tasiemka drogi, zaraz za bram� gin�ca w g�szczu kopulastych drzew. Si�gn��em do pulpitu i powi�kszy�em wycinek obrazu. Z zamkni�tymi oczami potrafi�bym wskaza� ka�dy gw�d�, tkwi�cy w tym budynku z okapem nad wej�ciem. Przyjrza�em si� porzuconym sprz�tom, odstawionym naczyniom, z�o�onym r�wno narz�dziom. Gospodarstwo. W czerni, pod niskim daszkiem co� si� poruszy�o. To by� on. Wyszed� na �rodek ods�oni�tej przestrzeni, opar� r�ce na biodrach i zapatrzy� si�. Sta� d�ugo. W pewnym momencie poruszy� si� i wtedy �wiat�o lampy zal�ni�o na jego jasnych w�osach bia�ym refleksem. Odwr�ci� si�. Omi�t� spojrzeniem przestrze� mi�dzy budynkiem a ogrodzeniem. Si�gn�� d�oni� do czo�a i potrzyma� j� tam chwil�, jakby odkry�, �e ma gor�czk�. Ramiona mu opad�y. Przygarbi� si�, pochyli� i nie patrz�c ju� za siebie ruszy� w stron� drzwi. Mijaj�c stolik i fotele przyspieszy� kroku. Znikn�� w cieniu, zanim zd��y�em przyjrze� si� jego twarzy. Stale jeszcze szukam czego� w tej twarzy. Jakbym nie wiedzia�, �e jest tylko mask�. Nie bardziej ale i nie mniej ni� moja. To nie twarz. To m�zg tego w�a�nie... tej w�a�nie istoty sprawi�, �e jestem sam. Tutaj. Gdybym mia� jego twarz, sprawa by�aby prostsza. Znacznie prostsza. Pomy�la�em, �e jeszcze troch�, a zaczn� im zazdro�ci�. Nonsens. Odruchowo zerkn��em w stron� wska�nik�w. W porz�dku. Oczywi�cie, �e w porz�dku. Moje w��kna nerwowe zespoli�y si�, wyg�adzi�y, zamykaj�c obieg porz�dkuj�cych pr�d�w. Wyprostowa�em si�. Teraz nie czuj� nic. Na ch�odno, z wyrachowaniem, szukam w tamtych siebie. Tak beznami�tnie, �e mog� ufa� sobie nie mniej ni� automatom. P�jd� ju� spa�. Rano wstan�, zjem co� i wr�c� do tego pulpitu. Obejm� palcami wodzik pi�ra �wietlnego i b�d� pisa� dalej. Grunt by� nieprzyjemny, grz�ski. Z ulg� poczu�em pod stopami stalow� platform� windy. Odwr�ci�em si�, opar�em o zastrza�y prowadnicy i spojrza�em pod nogi. Niczym nie os�oni�ta kraw�d� platformy znajdowa�a si� centymetr przed czubkami moich but�w. Granica �wiat�w. Unios�em g�ow�. Zmrok zapada� szybko. To przez te chmury. Pociemnia�y ju� grunt wygl�da� jak posypany drobniutkim, brudnym �wirem. Tu i �wdzie po�yskiwa�y w nim pasemka szkliwa. Ostatnie, nie zabli�nione przez wiatr �lady l�dowania ci�kiego statku. Dwadzie�cia metr�w dalej sylwetka Sennisona. Sta� ty�em do nas, sztywno wyprostowany, z nisko pochylon� g�ow�. By� bez kasku. Widzia�em jego zmierzwione, jasne, jakby sztucznie odbarwione w�osy i nie wiedzie� czemu pomy�la�em, �e wszyscy piloci w bazie s� jasnymi blondynami. Sta� tak ju� dobre pi�� minut. Od chwili kiedy sko�czyli�my z tym jednym, co zosta�o do zrobienia. R�ce opar� na biodrach. Zawsze tak stawa�, jak zawodnik, oceniaj�cy przed startem szczeg�lnie trudn� prze szkod�. Nie wiedzia�, �e tak wygl�da. Nie my�la� o tym. Zw�aszcza teraz, na tle tego pod�u�nego, prostok�tnego kopczyka obcej ziemi. Nie ponagla�em go. Tak�e Guskin, od