5340

Szczegóły
Tytuł 5340
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

5340 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 5340 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

5340 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

STANIS�AW PAGACZEWSKI Misja profesora G�bki Rozdzia� l PRZERWANE ZEBRANIE Tego roku - a by� to pi�tnasty rok panowania ksi�cia Kraka - niezwykle wcze�nie rozpocz�a si� w�dr�wka myping�w ku p�nocy. Ju� z pocz�tkiem marca na drogach wiod�cych od G�r Skalistego Po�udnia pojawi�y si� pierwsze patrole tych dziwnych stwor�w, o kt�rych pochodzeniu nawet najwi�ksi uczeni mieli bardzo mgliste poj�cie. - Wiedziano bowiem tylko tyle, �e mypingi, zrzeszone w stada licz�ce niekiedy po kilka tysi�cy sztuk, d��y�y wiosn� na p�noc, a jesieni� wraca�y na po�udnie, do nikomu nie znanej krainy. Wiedziano te�, niestety z w�asnego i bolesnego do�wiadczenia, �e owe tajemnicze zwierz�ta odznacza�y si� ogromn� �ar�oczno�ci�. Najwi�kszym ich przysmakiem by�a kora drzew owocowych, kt�r� obgryza�y doszcz�tnie, posiadaj�c zdolno�� wspinania si� na nie. Smakowa�y im te� m�ode p�dy ro�lin wszelkiego rodzaju, a tak�e dr�b domowy, kurze jaja i ziarno. Te sprytne bestie potrafi�y podkopa� si� do ka�dego spichlerza, aby po�re� ziarno przeznaczone na siew, nie gardz�c nawet workami i o�owianymi plombami... Przej�ciu myping�w towarzyszy�o przera�enie ludzi. Nic wi�c dziwnego, �e traktowano je jak plag�. Z tego wzgl�du tajemniczy r�d myping�w od d�u�szego ju� czasu interesowa� profesora Baltazara G�bk�, bohatera s�ynnej wyprawy do Krainy Deszczowc�w. Wyprawy, kt�ra zako�czy�aby si� tragicznie, gdyby nie odwaga i po�wi�cenie Smoka Wawelskiego, doktora Koyota i kuchmistrza Bart�omieja Bartoliniego (Mamma mia!). O tym jak wygl�da� myping, dowiadujemy si� z pracy uczonego Bramborusa, wydanej w pierwszych latach panowania ksi�cia Kraka pt. �Studia nad w�dr�wkami myping�w, zwanych r�wnie� korojadami dwuno�nymi�. Oddajmy wi�c g�os Bramborusowi, kt�ry za swe dzie�o otrzyma� godno�� sekretarza Akademii oraz prawo do u�ywania z�otej laski z bursztynow� ga�k�. �Myping - pisze Bramborus - jest stworzeniem dwuno�nym, cz�ekokszta�tnym, wysoko�ci oko�o jednego metra, o g�owie zaopatrzonej w ruchliwy ryjek i bardzo d�ugim ogonie, przypominaj�cym w�a. Cia�o tego zwierz�cia okrywa g�adka sk�ra barwy popielatej, pozbawiona najmniejszego nawet �ladu ow�osienia. Mypingi odznaczaj� si� tak�e szpiczastymi, bardzo ruchliwymi uszami oraz d�ugimi pazurkami u r�k i n�g. Myping: jest zwierz�ciem stadnym i bardzo zdyscyplinowanym. G�os jego przypomina pochrz�kiwanie i mlaskanie. Gdy myping jest g�odny lub z�y (co zwykle na jedno wychodzi), wydaje g�os podobny do gwizdu, s�yszany doskonale z odleg�o�ci kilku mil.� Wczesne ci�gi myping�w t�umaczono sobie w Grodzie Kraka jako zapowied� upalnego lata. Byli te� tacy, kt�rzy na tej podstawie wr�yli jakie� niezwyk�e zdarzenia, np. przybycie Marsjan na Ziemi� lub narodziny byczka o trzech g�owach. Tak czy inaczej mypingi stanowi�y ostatnio temat licznych rozm�w, zar�wno na dworze ksi���cym, jak te� na placach targowych i w gospodach. Profesor G�bka obudzi� si� jak zwykle o pi�tej rano i nie trac�c czasu na wylegiwanie w po�cieli, wyskoczy� z ��ka, trafiaj�c stopami w miednic� z zimn� wod�. Zwyczaj ten, jak wiemy, pozosta� mu z czas�w pobytu w Krainie Deszczowc�w. Wykonawszy kilka przysiad�w, s�ynny uczony ubra� si� i wyszed� na przechadzk� ze swym ulubionym wilczurem Aresem. Przed dwoma laty G�bka wydosta� go z azylu dla bezdomnych ps�w, kt�ry na rozkaz ksi�cia za�o�ono w pobli�u Wawelu. Azyl ten nosi� trafn� nazw� �Hotel Pod Psem� i stanowi� obiekt dumy jego kierownika, im� pana Anatola Wyderki, ciesz�cego si� dwumetrowym wzrostem i poka�nymi w�siskami, zwisaj�cymi mu na kszta�t konopnych powroz�w spod nosa a� po brod�. Ka�dy bezpa�ski pies m�g� tu mieszka� bezp�atnie i bezterminowo, korzystaj�c z dobrej kuchni oraz z wygodnych pomieszcze�, zaopatrzonych w tapczany, kominki i stylowe lampy. W hotelu urz�dowa� specjalny psi fryzjer, a pr�cz niego szewc, krawiec i masa�ysta. Mimo tych wspania�ych warunk�w psy nie czu�y si� tu szcz�liwe, gdy�, jak wiadomo, ka�dy pies pragnie mie� w�asnego pana, kt�rego m�g�by kocha� ca�ym sercem i strzec przed niebezpiecze�stwem. Tote� Ares darzy� profesora prawdziwym uwielbieniem j w ka�dej chwili by� got�w skoczy� za nim w ogie� lub w wod�. Na razie jednak skaka� za patykami w czasie spacer�w po parku, za�o�onym nad brzegiem Wis�y. Wr�ciwszy z przechadzki, profesor zasta� na progu swej willi flaszk� z mlekiem i najnowszy numer �Echa Kraka�. Dym unosz�cy si� z komina �wiadczy� o tym, �e gospodyni Pelagia zabra�a si� ju� do przyrz�dzania porannego posi�ku. Ares poci�gn�� nosem i stwierdzi� z zadowoleniem, �e i dla niego sma�y si� spory kawa� w�tr�bki. Przy �niadaniu gospodyni podzieli�a si� z profesorem najnowszymi wiadomo�ciami. - Ludzie m�wi�, �e te paskudztwa lez� coraz wi�kszym t�umem... - Jakie paskudztwa? - Ano te mypingi, czy jak im tam - wyja�ni�a pani Pelagia. - �e te� takie obrzydlistwo �yje na �wiecie! - Droga Pelasiu - rzek� profesor - mam wra�enie, �e mypingi tak�e uwa�aj� nas za paskudne istoty, i kto wie, czy nie maj� troch� racji. W ka�dym razie nie bij� si� ze sob� i nie prowadz� wojen z s�siadami. - Pan prefesur ma swoj� racj�, a ja mam swoj� - upiera�a si� gospodyni. - Je�li mam by� szczera, to bym to ca�e ta�a�ajstwo wytopi�a w Wi�le i by�by �wi�ty spok�j raz na zawsze! Baltazar G�bka u�miechn�� si� wyrozumiale. - �yj i daj �y� innym, oto moja zasada. Uwa�am, �e mypingi zas�uguj� na to, �eby napisa� o nich ksi��k�, kt�ra stanowi�aby uzupe�nienie .s�ynnej, lecz nieco przestarza�ej pracy mistrza Bramborusa. - Jeszcze by tego brakowa�o! - oburzy�a si� gosposia. - Ma�o to pan prefesur napisa� ksi��ek o �abach i �limakach? - Ale �aby i �limaki nie maj� nic wsp�lnego z mypingami. - Dla mnie to wszystko paskudztwo i tyle - stwierdzi�a Pelagia i zebra�a ze sto�u resztki �niadania. - A mypingi to najwi�ksze �wi�stwo. Go�e to i �liskie, a na dw�ch nogach chodzi jak cz�owiek. Kto to widzia�? Zaraz po �niadaniu profesor zabra� si� do pracy, gdy� dzi� jeszcze musia� odda� do drukarni korekt� artyku�u na temat swoistego poczucia czasu u �limak�w winniczk�w. Robota zaj�a go do tego stopnia, �e nie us�ysza� nawet dzwonka telefonu. Dopiero szczekanie Aresa zwr�ci�o jego uwag� na aparat. Podni�s�szy s�uchawk� profesor us�ysza� g�os Smoka. - Cze��, stary - m�wi� jego najlepszy przyjaciel - wybacz, �e przeszkadzam ci w pracy, ale chcia�em przypomnie� o naszym spotkaniu. - O jakim spotkaniu? - Ju� zapomnia�e�? Och, ci uczeni! Przecie� dzi� jest czwartek, kiedy zawsze przyjmuj� starych przyjaci�. Pogwarzymy przy lampce wina, pogramy sobie... Co ty na to? - Przyjd� z najwi�ksz� ochot� - ucieszy� si� G�bka. - O kt�rej? - Jak zwykle o sz�stej po po�udniu. Dzwoni�em ju� do Kraka, obieca� przynie�� pud�o any�kowych lizak�w. - Wspaniale! A ja przynios� kruche paluszki, kt�re piecze moja Pelasia. A wi�c do zobaczenia. Profesor od�o�y� s�uchawk�. - Kochany Aresku - rzek� do psa - czeka nas dzi� mi�a wizyta u Smoka. Na pewno i dla ciebie co� si� tam znajdzie. Ares zamacha� ogonem, co niew�tpliwie mia�o oznacza�: Jestem zachwycony, u Smoka zawsze jest dobre �arcie. G�bka wr�ci� do swej pracy. O dwunastej korekta musia�a ju� by� w drukarni. A dobrze wychowany i niezwykle inteligentny wilczur u�o�y� si� na dywanie tu� obok n�g pana, aby sobie uci�� ma�� drzemk�. Baltazar G�bka by� bardzo punktualny, tote� zapuka� do Smoczej Jamy w chwili, gdy kuku�ka w zegarze og�osi�a godzin� sz�st�. Obaj przyjaciele serdecznie si� u�ciskali. - Wejd� - rzek� Smok. - Jest ju� nasz kochany doktorek i mistrz Bartolini, zaraz przyjdzie ksi���. Powitawszy serdecznie zebranych, profesor z rozkosz� zag��bi� si� w fotelu. Na stole wykonanym z ogromnego pnia starego d�bu sta�a naftowa lampa z zielonym aba�urem. Wok� niej pyszni�y si� p�miski wype�nione smakowicie wygl�daj�cymi kanapkami. Sta�a te� p�kata butelka przedniego wina z ksi���cych piwnic. Z aparatu radiowego, skonstruowanego w�asnor�cznie przez Smoka, s�czy�a si� muzyka. Profesor rozpozna� poemat symfoniczny pt. Wis�a, skomponowany przez dawno ju� nie�yj�cego mistrza Bernarda z Paca-nowa. W chwil� potem przyszed� Krak, obarczony wielkim pud�em lizak�w. Ksi��� mia� na sobie sk�rzany str�j my�liwski, ozdobiony z�otym �a�cuchem, na kt�rego ko�cu widnia� Order Zielonej Gwiazdy. Na widok lizak�w Smok obliza� si� jak ma�e dziecko. - B�d� na deser. A teraz wypijmy toast na cze�� Baltazara! Zaskoczonemu profesorowi spad�y z nosa okulary. Szybko schyli� si�, za�o�y� je i zapyta� zdumiony: - Dlaczego na moj� cze��? Przecie� nie mam dzi� ani imienin, ani urodzin. - Ale gdyby nie ty - po�pieszy� z wyja�nieniem ksi��� - wyprawa nie dosz�aby do skutku. - Niech nam �yje Baltazarek! - zawo�a� Smok. - Niech �yje cz�owiek, kt�ry uratowa� honor uczonych z Grodu Kraka! - Niech �yje! - podj�li okrzyk zebrani, wznosz�c w g�r� puchary. Po pierwszym nast�pi�y dalsze toasty, nikogo przecie� nie mo�na by�o pomin��. S�awiono ksi�cia za to, �e sfinansowa� wypraw� na ratunek G�bki, a doktora i kucharza za to, �e tak dzielnie opiekowali si� zdrowiem Smoka. W ko�cu ksi��� wzni�s� toast na cze�� gospodarza i ju� by�o po butelce... W Smoczej Jamie zapanowa� serdeczny, przyjacielski nastr�j. Wspominano najdramatyczniejsze chwile wyprawy: sztorm na Morzu Burzliwym, l�dowanie pod Ska�ami Czterojajecznymi, nocn� walk� z siekaczami rotmistrza Si�pawicy, zdobycie pa�acu Najwi�kszego Deszczowca... Nie zapomniano jednak�e i o mi�ych chwilach, w�r�d kt�rych najprzyjemniejsze by�o spotkanie ze Smokiem Mlekopijem oraz z poczciwymi ma�piszona- mi. Bez ich pomocy budowa tratwy z drzewa �bo-bo� trwa�aby znacznie d�u�ej, co mog�oby mie� tragiczne nast�pstwa dla profesora G�bki i wi�zionego wraz z nim Salamandrusa. Bartolini, wywijaj�c widelcem, opowiada� o swym pojedynku z gro�nym Si�pawic�, doktor Koyot wspomina� pr�b� otrucia cz�onk�w wyprawy d�emem z muchomor�w, a profesor opowiada� o swej rozmowie z Najwi�kszym Deszczowcem, proponuj�cym mu zdrad� ojczyzny... - A gdzie jest Don Pedro? - zapyta� G�bka. - Dawno go ju� nie widzia�em. Mimo �e pocz�tkowo by� naszym wrogiem, bardzo go polubi�em. To porz�dny cz�owiek. - Don Pedro - wyja�ni� ksi��� - przebywa od kilku miesi�cy na dworze Salamandrusa. Pojecha�, aby z�o�y� mu sprawozdanie ze swej dzia�alno�ci dyplomatycznej. Przy sposobno�ci chce przeprowadzi� kuracj� wodn�, gdy� zbyt suchy klimat naszej krainy podkopa� mu zdrowie. - Wyobra�am sobie - u�miechn�� si� brodaty doktor Koyot - �e Don Pedro ca�ymi dniami nie opuszcza wanny z deszcz�wk�. Musi przecie� namokn�� na zapas. - Niez�y z niego ch�op - przyzna� Bartolini - ale mimo wszystko Deszczowiec... S�ysz�c te s�owa profesor zaprotestowa�: - Nie m�w tak, Bart�omieju. Wa�ny jest cz�owiek, a nie jego narodowo��. Zgodnie z przewidywaniem Baltazara Smok nie zapomnia� o obecno�ci Aresa i pocz�stowa� go misk� pe�n� smacznego mi�siwa. W pewnej chwili gwa�towne pukanie przerwa�o rozmowy zgromadzonych przyjaci�. W drzwiach ukaza�a si� barczysta posta� Szymona z Krowodrzy, kt�ry by� osobistym stra�nikiem Kraka. - Nieszcz�cie! - krzykn�� Szymon. - Ogie� w grodzie! P�on� domy na Kleparzu! Wszyscy zerwali si� ze swych miejsc. - Panowie - zawo�a� ksi���. - Biegnijmy na ratunek. Nie ma chwili do stracenia! Rozdzia� II �UNA NAD MIASTEM Z wysoko�ci wawelskiego wzg�rza ujrzeli �un� rozlewaj�c� si� nad p�nocn� cz�ci� miasta. G�ste k��by dymu wznosi�y si� ku ciemniej�cemu ju� niebu. S�ycha� by�o dzwony bij�ce na alarm oraz syreny woz�w stra�ackich, p�dz�cych co ko� wyskoczy przez w�skie uliczki grodu. Ksi��� wraz ze swymi przyjaci�mi pogna� na miejsce po�aru w karecie ci�gni�tej przez sze�� karych koni. Przybywszy do celu stwierdzi�, �e p�on� ju� cztery domy, a w�r�d nich historyczny zajazd �Pod Szcz�liw� Gwiazd��, w kt�rym zwykle nocowali podr�ni nie mog�cy wjecha� do miasta z powodu zbyt p�nej pory. Wiadomo bowiem, �e w owych czasach zamykano o zmroku wszystkie bramy w miejskich murach, aby otworzy� je dopiero wraz z pierwszym pianiem kogut�w. Kilka pluton�w stra�y ogniowej by�o ju� w akcji. Strumienie wody z sikawek gin�y w hucz�cych p�omieniach, dym gryz� w oczy, a lament mieszka�c�w miesza� si� z okrzykami komend, r�eniem sp�oszonych koni i trzaskiem p�on�cych krokwi. Na dachach okolicznych zabudowa� widnia�y sylwetki ludzi, kt�rzy starali si� nie dopu�ci� do rozszerzenia si� ognia. Z pobliskich mieszka� na wszelki wypadek wynoszono meble, w czym pomagali �o�nierze z przybocznej gwardii ksi�cia. Krak wyskoczy� z karety i jednym rzutem oka obj�� teren po�aru. Najwi�ksze niebezpiecze�stwo zagra�a�o magazynowi ziarna przeznaczonego na chleb w czasie przedn�wka. Za wszelk� cen� nale�a�o uratowa� go przed sp�oni�ciem. Ksi��� odkomenderowa� w tym celu pluton stra�ak�w, polecaj�c im zlewanie wod� �cian i dachu budynku. Gwardzi�ci otoczyli magazyn kordonem, aby nie dopu�ci� do niego licznie t�ocz�cych si� gapi�w. Bartolini, kt�ry ca�e swe �ycie sp�dza� przy piecu kuchennym, uwija� si� tu� przy p�on�cych budynkach, nie okazuj�c �adnego l�ku na widok p�omieni. Wo�aj�c co chwila �Mamma mia�, odci�ga� os�k� �arz�ce si� belki. W pewnej chwili us�ysza� we wn�trzu domu g�os przypominaj�cy p�acz ma�ego dziecka. Bez wahania rzuci� si� prosto w dym i p�omienie. Potykaj�c si� o p�on�ce meble, wpad� do jakiego� pokoju i ku swemu zdziwieniu zamiast dziecka ujrza� ma�ego kotka, kt�ry skuli� si� w k�cie i przera�liwie miaucza�. Porwa� zwierz�tko w d�o� i bez namys�u da� susa przez okno, wpadaj�c na stra�aka, trzymaj�cego w r�ce wiadro z wod�. - Lej na mnie! - zawo�a�. - Ubranie mi si� pali! Strumie� b�otnistej wody oddali� niebezpiecze�stwo od dzielnego kucharza i ma�ego kotta. Bartolini odrzuci� zwierz�tko na bok i natychmiast wr�ci� do przerwanego zaj�cia. Obecny na miejscu wys�annik radia, redaktor Mikrofoniusz Tranzystorek, sta� si� przypadkowym �wiadkiem komicznej k��tni dw�ch stra�ak�w. Oto jeden z nich, zapomniawszy w po�piechu swej siekierki, pobieg� ku miastu, aby zabra� j� z remizy. W po�owie drogi spotka� swego koleg�, kt�ry bieg� w kierunku po�aru. Zatrzyma� go wi�c i zawo�a�: - Wr�� po moj� siekierk�. Ja lec� do ognia! - To tw�j toporek, wi�c sam go sobie przynie� - odpar� kolega. - Ja mam co innego do roboty! - M�wi� ci, wracaj po siekierk�! - Ani mi si� �ni. Kto nie ma w g�owie, ten ma w nogach, aha... Zapominalski stra�ak poczerwienia� z oburzenia. - Ja ci poka��, ty sk�rko wieprzowa! - Ja ci te� poka��, g��bie kapu�ciany! Obaj panowie rzucili si� do b�jki i pocz�li sobie zrywa� z g��w stra�ackie he�my. Tego by�o ju� za wiele redaktorowi. R�bn�� jednego i drugiego trzymanym w r�ce mikrofonem, a skoro to nie pomog�o, do�o�y� im po solidnym kopniaku. Dopiero wtedy zacietrzewieni stra�acy opami�tali si� i zgodnie ju� pop�dzili ku p�on�cym domom. Huk p�omieni, p�acz kobiet i dzieci, okrzyki stra�ak�w i szczekanie ps�w tworzy�y* przera�aj�cy zgie�k, kt�ry ni�s� si� ku �r�dmie�ciu, siej�c l�k i groz�. Wszystko dooko�a ton�o w krwawym blasku. Z odleg�ego o kilkaset metr�w stawu czerpano wod� przy pomocy wiader, podawanych z r�k do r�k. Niestety, nie by�o jej wiele. G�bka i Koyot w��czyli si� do szeregu, zdaj�c sobie spraw� z gro��cego miastu niebezpiecze�stwa. Smok poskroba� si� po �bie i nagle; przypomniawszy sobie zdarzenie z zamierzch�ych czas�w, wskoczy� do stawu i zanurzy� w nim sw� imponuj�c� paszcz�. Na ten widok z ust zgromadzonych t�um�w wydar� si� okrzyk zachwytu. Smok pi� i pi�, a jego poka�ne brzuszysko przybiera�o coraz wi�ksze rozmiary, jak balon nadymany gazem. Gdy poczu�, �e ju� wi�cej �ykn�� nie mo�e, pow�drowa� oci�ale w kierunku ognia. W nast�pnym momencie ujrzano istny wodospad, wylewaj�cy si� z paszczy Smoka na rozszala�e p�omienie. Powsta� pot�ny ob�ok pary, wszystko doko�a zak��bi�o si� i zawirowa�o, a w nast�pnej chwili oczom zebranych ukaza�y si� zw�glone krokwie dach�w, pozbawione ju� czerwonych warkoczy ognia. Nie trac�c czasu, Smok pobieg� zn�w do stawu, aby nabra� do swego wn�trza now� porcj� wody. Powt�rzywszy t� czynno�� kilkakrotnie, spostrzeg� z zadowoleniem, �e po�ar zosta� ugaszony. Zw�glone belki dymi�y jeszcze, ale nigdzie ju� nie by�o wida� p�omieni. Wszyscy bili brawo, a wielu ze �zami w oczach rzuci�o si� ku Smokowi, aby u�ciska� mu r�ce lub nawet uca�owa� kraj szlafroka. Ksi��� klepn�� swego przyjaciela w plecy i rzek� wzruszonym g�osem: - Dzi�kuj� ci, m�j stary. Uratowa�e� ca�e miasto. A� strach pomy�le�, co by si� sta�o, gdyby nie tw�j genialny pomys�! Smok chrz�kn�� z za�enowaniem, wyplu� z paszczy resztk� wody i lekcewa��co machn�� �ap�. - Ech, nie ma o czym gada�. Drobiazg. - �adny mi drobiazg - rzek� ksi���. - Jeste� (prawdziwym bohaterem dnia. - Bohater w szlafroku - zarechota� Smok, kt�ry, jak wiemy, odznacza� si� Specjalnym poczuciem humoru. - Wyobra�asz sobie m�j pomnik w tym stroju? - To nieg�upia my�l - odpar� ksi���. - Wystawi� ci taki pomnik pod Wawelem, na pami�tk� dla przysz�ych pokole�. Smok wyj�� z kieszeni grzebyk i doprowadzi� do porz�dku fryzur�. - Dobrze, dobrze - rzek� - teraz trzeba pomy�le� o jakim� schronieniu dla tych biedak�w. - Wydam rozkaz, aby dano im nocleg na zamku. Dostan� kolacj� i wszystko, co im b�dzie potrzebne. Owacjom zgromadzonego t�umu nie by�o ko�ca. Dow�dca gwardii otrzyma� polecenie przewiezienia pogorzelc�w na zamek, a komendant stra�y ogniowej nakaza� swym ludziom pilnowanie, aby ogie� nie rozgorza� na nowo. W�r�d radosnych okrzyk�w nasi przyjaciele zaj�li miejsca w karecie, kt�ra potoczy�a si� w kierunku Wawelu. - Czy wiecie, jaka jest przyczyna po�aru? - zapyta� ksi���. - Nie mam poj�cia - odpar� profesor. - To wina myping�w. - Wielkie nieba! - krzykn�� doktor Koyot. - C� si� sta�o? - Na chwil� przed po�arem stado myping�w wdar�o si� do jednego z tych dom�w. Na ich widok mieszka�cy uciekli w pop�ochu, zostawiaj�c na .stole p�on�c� lamp� naftow�. Widocznie mypingi przewr�ci�y j� na ziemi�... - Okropno��! - zawo�a� Bartolini. - Do czego jeszcze te potwory doprowadz�! Gdy pomy�l�, �e ca�e miasto mog�o zgorze�, robi mi si� s�abo. - Tak, tak, to sprawka myping�w - powt�rzy� ksi��� smutnym g�osem. - Najwy�szy czas, aby zaj�� si� tym. To zagadnienie pa�stwowej wagi. Kareta wtoczy�a si�na dziedziniec. - Chod�cie ze mn� do Sali Obrad - poprosi� Krak. - Musz� podj�� wa�n� decyzj�, a wy mi w tym pomo�ecie. Mianuj� was w tej chwili cz�onkami Rady Ksi���cej! Wkr�tce nadesz�y do zamku dalsze niepokoj�ce meldunki o szkodach wyrz�dzanych przez stada myping�w. , I tak w Miodunce, ulubionej wsi ksi�cia, �ar�oczne stworzenia zniszczy�y ferm� kurz�, po�eraj�c tysi�ce jaj przeznaczonych do wyl�gu. Z Puszczy D�bowej doniesiono o stratach w drzewostanie, a so�tys z Zawadki, gdzie ksi��� mia� my�liwski zameczek, powiadomi� o zbli�aniu si� stada licz�cego w przybli�eniu osiem tysi�cy sztuk! Wszyscy zgodnie stwierdzali, �e mypingi w tym roku s� szczeg�lnie �ar�oczne i agresywne, co �wiadczy�oby o g�odzie panuj�cym w ich krainie. Profesor G�bka wr�ci� do domu ju� po p�nocy, ku wielkiej rado�ci wilczura, a zarazem ku niezadowoleniu Pelasi, kt�ra narzeka�a, �e kolacja wystyg�a zupe�nie i teraz trzeba b�dzie na nowo pali� w piecu. Ale profesor podzi�kowa� za jedzenie. Nie mia� w tej chwili apetytu, gdy� jego umys� zaprz�ta�y sprawy znacznie powa�niejszej natury. Z narady u ksi�cia wynika�o, �e nale�y jak najszybciej zorganizowa� naukow� ekspedycj� w celu odszukania krainy myping�w i przeprowadzenia na miejscu bada� nad ich zwyczajami. Dopiero na tej podstawie mo�na by pr�bowa� sposob�w zaradzenia corocznym plagom, np. przez skierowanie myping�w w bezludne obszary, kt�rych by�o w kraju do�� du�o. Ksi��� bardzo liczy� na pomoc swych przyjaci�, kt�rzy ju� raz dowiedli, �e s� gotowi na Wszelkie trudy dla zrealizowania cel�w donios�ych i wa�nych dla pa�stwa. Tak wi�c nie ulega�o w�tpliwo�ci, �e znowu trzeba b�dzie porzuci� wygodne i zaciszne mieszkanie, aby wyruszy� na wypraw�, pe�n� by� mo�e gro�nych niespodzianek. B��dziliby�my jednak, przypuszczaj�c, i� perspektywa ciekawej podr�y nie odpowiada�a naszemu uczonemu. Wprost przeciwnie. G�bka czu� radosne podniecenie, gdy� zawsze by� zdania, �e prawdziwy badacz natury nie powinien zbyt d�ugo gnu�nie� w czterech �cianach mieszkania. Mimo p�nej pory zabra� si� do ponownego studiowania rozprawy Bramborusa. �wita�o ju�, gdy wreszcie zgasi� lamp� i uda� si� na spoczynek. Zanim zasn��, przypomnia� sobie, �e musi da� do szewca podr�ne buty z bawolej skory, le��ce od kilku lat w nabijanej �wiekami skrzyni. W ogrodzie zaczyna�y ju� �wierka� pierwsze ptaki Nad miastem unosi� si� przykry sw�d spalenizny. Rozdzia� III U�MIECH LOSU Mia�o si� pod wiecz�r, gdy Marcin Lebioda, zwany Zerwisk�r�, obudzi� si� z g��bokiego snu i z wielk� jak zwykle przykro�ci� stwierdzi�, �e czas ju� wstawa�. A�eby unikn�� nieporozumie�, musimy od razu zaznaczy�, �e Marcin nale�a� do tych ludzi, kt�rzy �pi� w dzie�, a pracuj� w nocy. Kto by jednak s�dzi�, �e Lebioda by� str�em nocnym albo astronomem, myli�by si� bardzo. Nic z tych rzeczy! W Miodunce, wsi po�o�onej w samym sercu Puszczy Sosnowej, nie by�o z�odziei od dwustu czterdziestu lat, co zosta�o stwierdzone przez autor�w �Kroniki Gromadzkiej�, przechowywanej w skrzyni przez so�tysa B�a�eja Marchewk�. Jedyny za� w ca�ym ksi�stwie astronom mieszka� na wawelskim zamku. Marcin Lebioda by� po prostu zb�jem, i temu to zaj�ciu zawdzi�cza� sw�j gro�ny przydomek. W ��ku by�o ciep�o i wygodnie, na dworze za� ch�odno i mglisto. Konieczno�� ubrania si� i zaj�cia posterunku na skrzy�owaniu dr�g napawa�a Marcina gorycz�. Gdyby nie jego �ona Katarzyna, m�g�by teraz obr�ci� si� na drugi bok i spa� dalej. Wiedzia� jednak, �e Kasia wpadnie zaraz do izby, wo�aj�c, �e czas ju� wstawa� i zabiera� si� do uczciwej roboty. Jako� po chwili pani Katarzyna otwar�a drzwi. - Wstawaj, leniuchu - zawo�a�a energicznie. Noc wymarzona do pracy! A spr�buj tylko wr�ci� z pustymi r�kami. Znajd� ci� nawet w mysiej dziurze i kijem �ebra ci porachuj�. Znasz mnie! - Oj, znam, znam - j�kn�� Lebioda na wspomnienie ostatniego landa, kt�re otrzyma�, gdy przyni�s� do domu budzik marki �Ruhla�, zamiast upragnionej przez �on� wy�ymaczki. - A suchy prowiant przygotowa�a�? - Masz dwie kromki chleba i kaw� w termosie. W czasie pracy nie mo�esz je�� za du�o, bo potem zasypiasz i tracisz najlepsze okazje. - Do�o�y�aby� chocia� jajko na twardo... - Widzicie go, jeszcze czego! - Dobrze, dobrze, tylko nie krzycz. Maczug� wyczy�ci�a�? - Pewnie. Krzemienie b�yszcz� jak diamenty. Zu�y�am ca�� flaszk� siluxu. Wstydu by� mi narobi�, gdyby� grza� kupc�w brudn� maczug�. - A dasz mi zje�� przed wyj�ciem? - Na piecu jest rondel kasz�. - Oma�ci�a� j� chocia�? Katarzyna chwyci�a si� pod boki. - Patrzcie no, ludzie, czego to si� mu zachciewa? Jak przyniesiesz w�dzonk�, to b�d� skwarki. A nu�e! I chwyciwszy w r�k� miot��, ruszy�a z gro�n� min� do m�a. - Tylko nie bij - pisn�� ze strachem. - Ju� si� ubieram! W p� godziny p�niej Marcin Lebioda przekroczy� pr�g swej chaty i westchn�wszy g��boko do Madeja, patrona zb�jc�w, ruszy� w tym samym, co zwykle, kierunku. Ledwie zrobi� kilka krok�w, drzwi domu otwar�y si� i w �lad za nim polecia�a tablica przymocowana do dr��ka. - Patrz, z czego �yjesz - us�ysza� g�os �ony - i nie zapominaj narz�dzi do pracy! By� to znak drogowy nakazuj�cy powoln� jazd� z powodu zw�enia szosy. Marcin przerzuci� go przez rami� i powl�k� si� b�otnist� �cie�k� do lasu. Bo up�ywie godziny dotar� do celu, umie�ci� tablic� w widocznym miejscu, a sam wsun�� si� do sza�asu, i kt�ry od dawna s�u�y� mu za schronienie w razie zimna i deszczu. Zanim to jednak uczyni�, przeci�gn�� nad drog� sznur z dzwoneczkami, kt�rych d�wi�k mia� go obudzi�, gdyby mu si� przypadkiem zdrzemn�o. Zapaliwszy oliwny kaganek, wyci�gn�� z kieszeni pot�uszczon� ksi��eczk� pod tytu�em �Opisanie krain dziwacznych, na kra�cach �wiata znajduj�cych si�. Przerzuci� kilka kartek i zag��bi� si� w opisie G�r Kokosowych, kt�rych mieszka�cy odznaczali si� uszami podobnymi do li�ci �opianu. Olbrzymie te uszy s�u�y�y im do wachlowania si� w czasie upa��w oraz do nakrywania si� w ch�odne noce. Marcin Lebioda od dziecka bowiem marzy� o dalekich podr�ach. Kto wie, mo�e zosta�by kiedy� odkrywc� nieznanych l�d�w, gdyby nie ma��e�stwo z Katarzyn�, kt�ra ubzdura�a sobie, �e jej m�� koniecznie musi by� zb�jem. Aby si� nie nara�a� na gniew ma��onki, Marcin od lat udawa� krwio�erczego rozb�jnika, cho� prawd� m�wi�c, wola�by zarabia� na �ycie r�baniem drzewa lub hodowl� pszcz�. A�eby wilk by� syty i owca ca�a, Lebioda kupowa� czasem od w�drownych handlarzy jaki� drobiazg, p�ac�c za� uzbieranymi w lesie grzybami lub poziomkami. Pani Katarzyna, przekonana, �e wszystkie te przedmioty pochodz� z rabunku, spacerowa�a po wsi dumna jak paw i spogl�da�a z g�ry na kobiety, kt�rych m�owie byli tylko zwyk�ymi rolnikami lub bartnikami... Szum deszczu u�pi� wreszcie nieszcz�snego zb�ja. Ostatkiem �wiadomo�ci Lebioda zdmuchn�� p�omyk kaganka i leg� na ga��ziach, maj�c b�og� nadziej�, �e przy takiej pogodzie odejdzie kupcom ochota do podr�owania. �ni�o mu si�, �e oto p�ynie �aglowcem po b��kitnymi oceanie. Ma na sobie wspania�y admiralski mundur, a w r�ce kosztown� lunet�. Zgromadzeni na pok�adzie marynarze �piewaj� pie�� o kr�lewnie Mayolice, popijaj�c w przerwach rum z pepsi-col�. Na horyzoncie wida� zarysy nieznanych wysp. Admira� wydaje rozkaz: �L�dujemy na tej najwi�kszej!� Po pewnym czasie statek zarzuca kotwic� w pobli�u brzegu. Przez lunet� wida� t�um od�wi�tnie rozebranych tubylc�w, trzymaj�cych olbrzymi transparent z napisem: �WITAMY S�YNNEGO PODRӯNIKA MARCINA LEBIOD�, KT�RY PRZYBYWA, ABY NAS ODKRYƔ! Krajowcy potrz�saj� dzwoneczkami: bim, bim, bam, bam, bim... Ej�e, dzwoneczki? Tkni�ty niepokojeni Lebioda obudzi� si�, przetar� oczy i spostrzeg�, �e jest w sza�asie. Nadal jednak s�yszy delikatn� muzyk� dzwonk�w: bim, bim, bam, bam, bim... Pobrz�kiwa�y alarmuj�co, raz g�o�niej, raz ciszej. Ostro�nie wychyli� si� na zewn�trz i ujrza� liczne cienie, przebiegaj�ce przez drog�. Wyci�gn�� z kieszeni latark� elektryczn� i rzuci� przed siebie snop �wiat�a. Sp�oszone dzwoneczkami mypingi, popiskuj�c �a�o�nie �kiuwit kiuwit� wielkimi susami znika�y w g�szczu krzew�w. Tu� za nimi bieg�y zaj�ce, lisy, kuny, a skrajem szosy gro�nie pochrz�kuj�c sun�� pot�ny dzik. Z daleka s�ycha� by�o narasta jacy z ka�d� chwil� warkot. Lebioda wyprostowa� si� i chwyci� w d�o� maczug�. Nie ulega�o w�tpliwo�ci, �e zbli�ali si� kupcy. Tylko dlaczego zamiast skrzypienia k� i pokrzykiwania furman�w, s�ycha� �w niepokoj�cy warkot? Lebioda dr�a� ze strachu, ale poczucie obowi�zku wzi�o w nim wreszcie g�r� nad przera�eniem. W perspektywie drogi zjawi�y si� dwa silne �wiat�a. Warcz�ca machina zwolni�a i zatrzyma�a si� tu� obok sza�asu. Do dawno nie mytych uszu zb�ja dolecia� basowy g�os: - Dobry cz�owieku, o co chodzi? Lebioda potrz�sn�� maczug� i wrzasn��: - Nie nazywaj mnie dobrym cz�owiekiem! Jestem okrropnym, przerrra�aj�cym zb�jem i zw� si� Marcin Lebioda herbu Zerwisk�ra! Kierowca dziwnego pojazdu wyskoczy� na drog� i oto Marcin ujrza� przed sob� Smoka Wawelskiego! Kt� by nie zna� tej wspania�ej postaci, otulonej we wzorzysty szlafrok, tego pyska, rozci�gaj�cego si� w serdecznym u�miechu od ucha do ucha? To przecie� Smok, najlepszy przyjaciel ksi�cia, honorowy obywatel Grodu Kraka, s�ynny wynalazca i podr�nik! Zerwisk�ra najch�tniej zapad�by si� pod ziemi�, ale jak na z�o�� w pobli�u nie by�o nawet najmniejszej szparki... Zrozumia�, �e dopu�ci� si� strasznego czynu, zatrzymuj�c w z�ym zamiarze jedn� z najwa�niejszych w kraju os�b. Pad� wi�c na kolana, odrzuci� maczug� i wyci�gaj�c r�ce b�aga� Smoka o wybaczenie: - Gdybym wiedzia�, szlachetny panie, �e to wy, nigdy bym si� nie o�mieli� grozi� wam maczug�. My�la�em, �e to kupcy, kt�rzy wioz� towar z dalekich krain. O, ja nieszcz�sny, przyjdzie mi teraz zap�aci� g�ow� za t� fataln� pomy�k�! Zlituj si�, panie, nade mn� i nad moj� ukochan� ma��onk� Katarzyn�, c�rk� Bart�omieja i Zuzanny z Wilczk�w, najpi�kniejsz� kobiet� Miodunki! Biedny Marcin nigdy jeszcze nie wypowiedzia� tylu s��w naraz. Krasom�wstwo nie by�o jego mocn� stron�, ale czeg� to nie mo�e dokona� strach o w�asn� sk�r�? Marcin Lebioda widzia� ju� siebie na Wzg�rzu Siedmiu Szubienic, z konopn� p�tl� na szyi. Tymczasem, dalsi pasa�erowie opu�cili samoch�d i zgromadzili si� wok� Sanoka. Doktor Koyot okry� si� peleryn�, a Bartolini na�o�y� na g�ow� nieprzemakaln� czapk� z ortalionu. W �lad za nimi wyskoczy� okaza�y wilczur, w��czaj�c si� natychmiast do rozmowy d�wi�cznym szczekaniem. W samochodzie pozosta� jedynie profesor G�bka, beznadziejnie zapl�tany w zwoje ta�my magnetofonowej. - To naprawd� przykra pomy�ka - rzek� Smok, patrz�c z politowaniem na zb�ja. - Widz� jednak, �e nie jeste� z�ym cz�owiekiem, skoro w takiej chwili pami�tasz o swej ma��once... I zwr�ciwszy si� do przyjaci�, zapyta�: - Jak mamy teraz post�pi�? - Powiesi� go na najbli�szej ga��zi - krzykn�� Bartolini - przecie� sam si� przyzna�, �e chcia� nas obrabowa�! Lebioda uderzy� si� pi�ci� w pier�, a� zadudni�o. - To nieprawda! Nigdy w �yciu nikogo nie obrabowa�em! Bartolini podni�s� r�ce nad g�ow�: - Mamma mia! - zawo�a� piskliwie. - S�uchajcie, oto zb�j, kt�ry nigdy nikogo nie obrabowa�! Nies�ychane! I ty my�lisz, �e uwierzymy ci na s�owo? - Wszystko, co mam, pochodzi z legalnej wymiany - zapewni� gorliwie Lebioda. - Ja tylko udaj� zb�ja, �eby zrobi� przyjemno�� mojej najdro�szej Kasi. Ona jest dumna z tego, �e trudni� si� rozbojem. Je�eli dowie si� prawdy, b�dzie nieszcz�liwa. Z oczu Marcina trysn�y �zy. Na ich widok, Smok poczu�, �e w piersi, zamiast serca, ma jajko na mi�kko. B�d�c dobrym znawc� natury ludzkiej, zrozumia�, �e stoi przed nimi nieszcz�nik, zmuszony do post�powania wbrew w�asnym przekonaniom. Gdzie jest tw�j dom? - zapyta� podnosz�c Lebiod� z kl�czek. - O godzin� drogi st�d, czcigodny Smoku - rzek� zb�jca, rozcieraj�c sobie kolana. - Tu mam tylko sza�as s�u�bowy. W tym momencie zeskoczy� z samochodu profesor, oswobodzony ostatecznie z ta�m i kabli. - Ten cz�owiek m�wi prawd� - zawo�a�. - W Miodunce wszyscy go znaj� jako porz�dnego cz�owieka, kt�ry ma tylko jedn� wad�: okropnie boi si� w�asnej �ony. S�ysz�c te s�owa Marcin Lebioda rozpromieni� si�: - Wi�c nie powiesicie mnie? Smok uda� przez chwil�, �e si� zastanawia. - My�l�, �e nie - rzek� powoli - ale stawiam jeden warunek. - Spe�ni� wszystko, czego za��dacie - zawo�a� Lebioda. - Poka�esz mi sw�j sza�as. - Prosz� bardzo - ucieszy� si� Marcin. -= Nie mam nic do ukrywania. Ale to tylko pod�a buda z ga��zi... Smok schyli� si� i da� nura w czer� sza�asu. Gdy wynurzy� si� z niego, trzyma� w r�ce ma��, lecz grub� ksi��k�. - Po�wie� mi - rzek� do Koyota. - Chc� zobaczy�, jakie to ksi��ki czytaj� rozb�jnicy. Na widok tytu�u a� podskoczy� ze zdumienia. - Niebywa�e! - zawo�a�. - Niebywa�e! Oto dzie�o Gregoriusa Simonidesa, mojego ulubionego autora. Sk�d to masz? - Kupi�em od jednego handlarza za garnuszek malin - odpar� Marcin. - Przeczyta�em j� dwadzie�cia razy. Niekt�re rozdzia�y umiem na pami��. Bo ja chcia�em by� kiedy� s�awnym podr�nikiem, tylko �e mi si� w �yciu nie powiod�o. Smok uderzy� si� d�oni� w czo�o. - Mam pomys� - zawo�a�. - Ten cz�owiek mo�e by� nam potrzebny. - Zb�j? - skrzywi� si� doktor Koyot. - Przecie� widzisz, �e taki z niego zb�j, jak ze mnie cesarz chi�ski... - Smoku - rzek� grzecznie Bartolini. - Powiedz nam, jak� korzy�� mo�emy mie� z tego �a�osnego osobnika? Ale Smok zwr�ci� si� do Lebiody: - Czy w dalszym ci�gu chcesz by� podr�nikiem? -r- Tak, tak, wspania�y Smoku! - A co ty umiesz? �eby by� podr�nikiem, trzeba si� zna� na wielu rzeczach. - Umiem r�ba� drzewo. Ho, ho, a� wi�ra lec�! - Znakomicie. I co jeszcze? - �owi� ryby. I raki. - �wietnie. M�w dalej. - Umiem rozpala� ogniska nawet z bardzo mokrego drzewa. Budowa� sza�asy. Zbiera� grzyby. Na�ladowa� g�osy zwierz�t. Doi� krowy i owce. Skr�ca� powrozy... - M�w, m�w. - Umiem chodzi� na szczud�ach. - Co jeszcze? - P�ywa�. Nurkowa�. Wspina� si� na drzewa. Ciska� kamieniami. - No, no... - I gwizda� na palcach. - To wszystko? - Niestety tak - rzek� smutno Marcin. - Ale to chyba za ma�o, �eby zosta� podr�nikiem. - Wprost przeciwnie - zawo�a� Smok. - Jeste� ogromnie utalentowanym cz�owiekiem. Szkoda ci� na rozb�jnika. Czy chcia�by� towarzyszy� nam w dalekiej i niebezpiecznej wyprawie? Lebioda zaniem�wi� ze wzruszenia. Po chwili przetar� oczy, gdy� zdawa�o mu si�, �e jeszcze �pi. Ale nie, otaczali go przecie� �ywi, najprawdziwsi ludzie. A Smok m�wi� dalej: - Potrzebuj� w�a�nie kogo� takiego jak ty. Ja np. nigdy nie nauczy�em si� gwizda� na palcach ani chodzi� na szczud�ach. To musi by� wspania�e. A wiec, drogi Marcinie, czy chcesz jecha� z nami? - Cho�by na koniec �wiata - krzykn�� eks-zb�jca. - Kto wie? - rzek� Smok. - Mo�e i tam trzeba b�dzie pojecha�. Ale co na to powie twoja ma��onka? Marcin posmutnia�, opu�ci� r�ce wzd�u� cia�a i zgarbi� si�. - Ona si� nigdy na to nie zgodzi - rzek� ponuro. - Zobaczymy - Smok u�miechn�� si�. - Siadaj z nami, poka�esz nam drog� do swego domu. Zgodnie z obawami Marcina pani Kasia pocz�tkowo ani s�ysze� nie chcia�a o rozstaniu si� z m�em. Przerywanym przez p�acz g�osem zapewnia�a Smoka, �e nie prze�yje ani dnia roz��ki z ukochanym m�em, jedynym �ywicielem rodziny. M�wi�c to jednak popatrywa�a �akomie na woreczek, kt�ry Smok jakby niechc�cy po�o�y� na stole. By� to woreczek do�� p�katy, a jego zawarto�� mi�o brz�cza�a, gdy Smok przesuwa� go z miejsca na miejsce, udaj�c, �e si� nim bawi. Korzystaj�c z chwilowej przerwy w jej lamentach, Smok chrz�kn�� i powiedzia�: - Zacna damo. Rozumiem w pe�ni tw�j b�l na my�l o roz��ce z ma��onkiem. Cho� jestem Smokiem, serce mani czu�e i mi�kkie. Zrozum jednak, �e los ca�ego kraju zale�y od udania si� naszej wyprawy. A zn�w los wyprawy zale�y od tego, czy tw�j m��we�mie w niej udzia�. Powinna� by� dumna, �e jeste� �on� cz�owieka tak utalentowanego i pe�nego cn�t wszelkich. Zawarto�� tego oto woreczka pozwoli ci na spokojne prze�ycie bolesnego okresu roz��ki. Gdy za� wr�cimy z podr�y, poprosz� ksi�cia, �eby ci� odznaczy� Orderem Cukrowego Buraka, do kt�rego przywi�zana jest do�ywotnia pensja w wysoko�ci dwustu dukat�w miesi�cznie! Powa�ny ton g�osu Smoka przekona� Katarzyn�, �e dalsze opieranie si� nie ma ju� sensu. Westchn�a wi�c g��boko, otar�a oczy fartuchem i zbola�ym g�osem o�wiadczy�a: - A wiec niech ju� b�dzie po waszej woli, czcigodny panie Smoku. Tylko b�agam was, od�ywiajcie go dobrze, bo m�� m�j przyzwyczajony jest do cz�stych i obfitych posi�k�w. S�ysz�c to Marcin Lebioda parskn�� �miechem, ale zgromiony ostrym spojrzeniem ma��onki, uda�, �e si� zakrztusi� i wybieg� czym pr�dzej na podw�rze. W godzin� p�niej przed domem zawarcza� silnik samochodu. Uczestnicy wyprawy zaj�li swe miejsca pod brezentow� bud�, zaopatrzon� w liczne okienka. W ostatniej chwili pani Katarzyna wetkn�a w r�k� m�a wielk� kromk� chleba z w�dzonk�. - To na drog�, �eby� nie zg�odnia� do rana. I wracaj jak najszybciej. Marcin poczu� uk�ucie w sercu. - A� jednak ona mnie kocha na sw�j spos�b - pomy�la� wzruszony. - Mo�e by jednak zosta�? Ale ju� by�o za p�no. Samoch�d ruszy�, rozchlapuj�c ka�u�e na le�nej drodze. W �wietle reflektor�w zar�owi�y si� smuk�e pnie sosen. Profesor G�bka, siedz�cy obok Marcina, klepn�� go po plecach i powiedzia�: - Pami�taj, �e od tej chwili wszyscy m�wimy do siebie per ty. Jak si� czujesz, Marcinku? - Znakomicie - odpar� by�y zb�jca. - Jakbym si� na nowo urodzi�. . - Gdy wr�cimy z wyprawy - doda� profesor - zbuduj� sobie w tym lesie drewniany domek i b�d� tu przyje�d�a� na wakacje. Oby�my tylko wr�cili szcz�liwie... - Spokojna g�owa - powiedzia� z przekonaniem Marcin. - Przecie� Smok jest z nami! Rozdzia� IV PRZYKRA NIESPODZIANKA - Wstawa�, �abojady i �limako�erce - zawo�a� pan Chroboczek, dozorca, otwieraj�c drzwi do izby Deszczowc�w. - Przynios�em wam �niadanie. - Jaka pogoda? - mrukn�� zaspanym g�osem Najwi�kszy Deszczowiec. - �liczna. S�o�ce �wieci od samego rana. Przylecia�y bociany i skowronki. - Ohyda - skrzywi� si� by�y w�adca Kibi-Kibi. - I jak tu �y� w takim kraju? Pa� M�awka wystawi� spod koca swe b�oniaste stopy o zgni�ozielonym zabarwieniu. - Pod�y u was klimat - powiedzia�, czochraj�c si� grzbietem o brzeg ��ka. - Ju� cztery lata tu mieszkam i ani rusz nie mog� si� przyzwyczai�. Dozorca postawi� na ziemi wiadro z polewk�. - No, do�� ju� tego narzekania. Od dzi� b�dziecie mie� wi�cej roboty, �eby si� wam nie nudzi�o. - Co takiego? - j�kn�� Najwi�kszy Deszczowiec. - Codziennie b�dziecie szorowa� Smocz� Jam� - obja�ni� pan Chroboczek. - A on sam nie mo�e? - Wczoraj wieczorem wyjecha� na wielk� wypraw�. M�awka, kt�ry mimo czterech lat pobytu w Grodzie Kraka nie zapomnia�, i� by� kiedy� szpiegiem, nastawi� z ciekawo�ci� spiczaste uszka. - Dok�d? - To nie ma nic do rzeczy - odpar� szorstko dozorca i gro�nie poruszy� w�sami, - r- Do��, �e wyjecha�. - Tajemnica pa�stwowa? - zarechota� by�y w�a�ciciel sklepu z mokrymi bu�eczkami i sple�nia�� m�k�. - A mo�e i tajemnica. Do�� tego, za kwadrans do roboty! - Dobra, dobra - rzek� pojednawczo Najwi�kszy Deszczowiec - po�artowa� nie mo�na? Opr�niwszy wiadro do ostatniej kropli pocz�apali przez d�ugi korytarz i wydostali si� na dziedziniec, na kt�rym sta�y wielkie kadzie z deszcz�wk�. - Gdybym wiedzia�, �e Chroboczek nas nie podgl�da - rzek� M�awka - sk�pa�bym si� w kadzi. - Ani mi si� wa�! To jest surowo zabronione - �achn�� si� jego by�y w�adca. - Rozkaz prze�o�onego jest �wi�ty, czy� nie uczy�em ci� tego w dawnych dobrych czasach? Zreszt� dzi� jest sobota i po pracy p�jdziemy do �a�ni. - Wiem, wiem, ale tak mnie co� ci�gnie, �eby da� nurka. - A my�lisz, �e mnie nie? Czekaj, czekaj, jeszcze wr�c� dobre chwile. M�awka zmru�y� oko. - Kiedy? - Mo�e szybciej, ni� ci si� zdaje... Powiem ci co�, gdy b�dziemy w �a�ni. A teraz do roboty. Ca�e szcz�cie, �e to jest mokra robota. Szoruj�c pod�og� w Smoczej Jamie, Najwi�kszy Deszczowiec sm�tnie wspomina� czasy, gdy by� jeszcze w�adc� rz�dz�cym srogo i bezlito�nie. Wszyscy mieszka�cy Kibi-Kibi dr�eli na sam d�wi�k jego imienia. Na swe us�ugi mia� dwie armie. Jedna, uzbrojona po z�by, zapewnia�a spok�j w pa�stwie; druga, z�o�ona ze szpieg�w i denuncjator�w, dba�a o to, aby nawet najmniejsza my�l o buncie nie zrodzi�a si� w g�owach obywateli. A teraz, pozbawiony tronu, znaczenia i powagi, musia� szorowa� mieszkanie swego najgorszego wroga, Smoka Wawelskiego! Przecie� nie kto inny, tylko Smok znalaz� go w kryj�wce, kt�r� wyszuka� sobie podczas rewolucji w Kibi-Kibi. Przecie� to nie kto inny, tylko Smok, przywi�z� go do Grodu Kraka i odda� w r�ce ksi�cia... Na my�l o swym przeciwniku Najwi�kszy Deszczowiec obna�y� k�y, wyrastaj�ce z przekrwionych dzi�se�... To sprawka Smoka, �e obecnie na tronie w Kibi-Kibi zasiada prosty cz�ek, Salamandrus, dawny dozorca Jeziora Tysi�ca Nenufar�w! To jego sprawka, �e w tej chwili on, Najwi�kszy Deszczowiec, musi podlewa� ksi���ce ogrody, spa� na twardej pryczy, wstawa� na rozkaz dozorcy i k�ania� si� grzecznie ka�demu mieszka�cowi Grodu Kraka. - Ale to si� zmieni - my�la� wykr�caj�c nad wiadrem brudn� �cierk�. - To si� zmieni szybciej, ni� si� im wydaje... A wtedy przyjdzie s�odki czas zemsty! Przyjdzie czas porachunku za wszystkie cierpienia. - Czy nie uwa�asz, panie - rzek� M�awka - �e, prawd� m�wi�c, nie jest nam najgorzej w tej niewoli? Pomy�la�: gdyby nie dobro� ksi�cia Kraka, mogliby�my teraz wisie� w suszarni i cierpie� straszne m�ki. O ile dobrze pami�tam, to i Smok wstawia� si� za nami... Najwi�kszy Deszczowiec zerwa� si� z kl�czek i nie panuj�c nad sob�, pchn�� M�awk� na �cian�. - Nikt si� ciebie, durniu, o zdanie nie pyta - warkn�� gro�nie. - By�e� jednym z najg�upszych szpieg�w mojej Tajnej S�u�by, a teraz �miesz udziela� mi rad i mie� inne zdanie ni� ja? - Wybacz, panie - zawo�a� M�awka, taplaj�c si� w ka�u�y brudnej wody. - Nie mia�em nic z�ego na my�li. Masz zupe�n� racj�, o Wielki i Wspania�y, jest nam bardzo �le, a to, co powiedzia�em, wynik�o z mojej bezdennej g�upoty i zupe�nego braku inteligencji. - W porz�dku - udobrucha� si� w�adca. - Wybaczam ci. Zreszt� jeste� md potrzebny, bo mam pewne, daleko id�ce plany. Ale pami�taj, je�eli raz jeszcze pochwalisz przede mn� Smoka lub Kraka, to zrobi� z ciebie kotlet siekany i bigos hultajski! A teraz do�� gadania! Kto wie, czy te �ciany nie maj� uszu? U mnie mia�yby na pewno! Wieczorem, zgodnie z dawnym zarz�dzeniem ksi�cia, pan Chroboczek zaprowadzi� Deszczowc�w do �a�ni, mieszcz�cej si� na parterze zachodniego skrzyd�a zamku. - Mo�ecie si� chlapa� przez p�torej godziny - rzek� do swych podopiecznych. - Zamykam was na klucz i id� do siebie, bo jest mecz w telewizji. - Kto dzi� gra? - zainteresowa� si� pan M�awka, ucieszony perspektyw� niezwykle d�ugiej k�pieli. - Miodunka z Cracovi�. Od wyniku zale�y wej�cie do Ligi. - E, Cracovia dziady - skrzywi� si� M�awka. - Co ty tam wiesz... W ataku maj� takiego asa jak Wyrwid�b z Pod��a, bo Mortadela w zesz�ym tygodniu zwichn�� nog�. Zwyci�stwo murowane. - Ja te� kiedy� gra�em w pi�k� - pochwali� si� M�awka. - Ale w wodn�, na najwi�kszym basenie w Kibi-Kibi. By�em jednym z najlepszych bramkarzy KS Tajniak. - To by�o dawno i nieprawda - wtr�ci� si� do rozmowy Najwi�kszy Deszczowiec. - Nie udawaj, �e jeste� znawc� sportu. - Id� - rzek� pan Chroboczek. - A umyjcie si� najpierw pod natryskiem, �eby�cie nie zabrudzili basenu glin�. To m�wi�c zatrzasn�� drzwi i dwukrotnie przekr�ci� klucz w zamku. Gdy jego kroki ucich�y w g��bi korytarza, Najwi�kszy Deszczowiec odkr�ci� kurki wszystkich prysznic�w. Szum wody wype�ni� pomieszczenie. - Nareszcie mamy deszcz - rzek� z lubo�ci� w g�osie. - Jaka to cudowna muzyka! Ten plusk, ten chlupot, ten szmer ciekn�cej wody... A teraz do�� poezji. Zbli� si� i s�uchaj uwa�nie. Nachyliwszy si� do ucha pana M�awki, szepta� konspiracyjnie: - Ju� od dawna rozmy�la�em nad tym, jak by tu da� nog� i wr�ci� na sw�j tron. Gdy ty chrapa�e�,� a� �ciany si� trz�s�y, ja opracowywa�em znakomity plan ucieczki. M�awka podskoczy� z wra�enia. - S�uchaj wi�c - ci�gn�� by�y w�adca - jedyna droga na wolno�� prowadzi przez �a�ni�. - Przecie� jeste�my zamkni�ci na klucz. - G�upi� jak zwykle. Sp�jrz na ten basen. - No? - Me widzisz, o�le, �e na tej �cianie, tu� nad wod�, jest zakratowany otw�r? - Widz�. I co z tego? Najwi�kszy Deszczowiec pozielenia� z oburzenia. - Nic dziwnego, �e straci�em tron, skoro mia�em takich g�upich szpieg�w! Zrozum, �e przez ten otw�r wycieka nadmiar wody z basenu. Takie samo urz�dzenie mia�em u siebie w pa�acu. - Wybacz, panie, ale ja w swoim domu mia�em tylko beczk� z deszcz�wk�. - S�uchaj wi�c uwa�nie. Je�eli si� nam uda oderwa� t� krat�, dostaniemy si� do kana�u. / - To cudownie! - krzykn�� pan M�awka. - Od dziecka chcia�em by� kanalarzem! - Kana� uchodzi do Wis�y, rozumiesz? Sprawdzi�em to dzi�, po drodze do Smoczej Jamy. Zabierajmy si�. wi�c do roboty, mamy p�torej godziny czasu. Ten dure� nie przyjdzie tu przed ko�cem meczu. Raz, dwa, fezy! Rozleg�y si� dwa plu�ni�cia i obaj Deszczowcy znale�li si� w basenie. Po chwil ich szponiaste palce wczepi�y si� w krat�. - Hej, siup - zabulgota� Najwi�kszy Deszczowiec. - Hej, siup - powt�rzy� M�awka. Ale krata nawet nie drgn�a. Ponowili wysi�ek, lecz zn�w bez rezultatu. Najwi�kszy Deszczowiec sapa� przez d�u�sz� chwil� - Nie damy rady. Os�abli�my na tym wi�ziennym wikcie. Trzeba si� wzi�� na spos�b. Wydosta� si� na brzeg basenu i omi�t� wzrokiem wszystkie k�ty �a�ni. W jego oczkach pojawi� si� b�ysk zadowolenia. - Mam! - krzykn��, zapominaj�c o ostro�no�ci. - To b�dzie dobre! W jednym z k�t�w le�a�y na ziemi dwie d�ugie i cienkie rurki, przyniesione tu przez robotnik�w, kt�rzy mieli zainstalowa� nowy prysznic. Deszczowiec porwa� jedn� z nich i stan�� nad brzegiem basenu. - Wy�a� - rozkaza� panu M�awce. Stoj�c na samej kraw�dzi wsun�li rurk� mi�dzy kraty. - Teraz musimy razem poci�gn�� za drugi koniec - hej, siup! - Hej, siup - powt�rzy� M�awka jak echo. Rozleg� si� trzask i oderwana krata opad�a na dno basenu. - Zwyci�stwo! - zawo�a� Deszczowiec. - Zwyci�stwo! Skaczemy do wody. W�lizni�cie si� w otw�r nie przedstawia�o ju� �adnych trudno�ci. Znale�li si� w ciemnej, opadaj�cej sko�nie rurze. Pe�zn�c powoli na brzuchach, dotarli po chwili do jej ko�ca. W g��bokiej ciemno�ci us�yszeli pod sob� plusk przep�ywaj�cej wody. - Pod nami jest kana� - szepn�� Deszczowiec. - Musimy tam skoczy�. - Mo�e s� jakie� klamry? - Sk�d�e by si� tu wzi�y? Nie ma rady, trzeba skaka�. Pan M�awka pocz�� delikatnie wycofywa� si� w kierunku basenu. - Co robisz? - zapyta� go w�adca. - Przecie� tobie, o panie, nale�y si� pierwsze�stwo. Cho�by z racji wieku i urz�du. Najwi�kszy Deszczowiec zazgrzyta� z�bami. - Ty skoczysz pierwszy. Taka jest moja wola. Od czego ci� mam? - A je�eli Okr�c� kark? - To przynajmniej wyl�duj� na czym� mi�kkim. - Zlituj si�, cho�by ze wzgl�du na moje us�ugi. To przecie� ja �ledzi�em profesora G�bk� i donosi�em ci o ka�dym jego kroku. - P�aci�em ci za to, i to dobrze. Skacz! Nieszcz�sny M�awka zamkn�� oczy i skoczy�. Ryk strachu, jaki przy tym wyda�, zdolny by� sparali�owa� ka�d� �yw� istot�, ale na jego towarzyszu nie wywar� �adnego wra�enia. Po d�ugiej, stanowczo zbyt d�ugiej chwili, dolecia� z do�u g�o�ny plusk. W�adca Kibi-Kibi nachyli� si� nad czarn� studni� i krzykn��: - �yjesz? Odezwij si�. - �yj� - j�kn�� M�awka - ale wbi�em si� w mu� a� po piersi. Strasznie tu �mierdzi. - Uwaga, teraz ja skacz�. Najwi�kszy Deszczowiec �cisn�� nos palcami i skoczy�, rozczapierzaj�c jak najszerzej b�on� mi�dzy palcami n�g, aby stworzy�a co� w rodzaju spadochronu. Lec�c w d� jak kamie�, r�wnie� nie m�g� si� powstrzyma� od wydania przera�liwego krzyku, kt�ry po chwili zako�czy� si� pluskiem i bulgotaniem. Uda�o si�! Tkwi� w szlamie po piersi, podobnie jak M�awka, ale by� ca�y i �ywy. - Nie przypuszcza�em, �e ta studnia jest tak strasznie g��boka - rzek� wreszcie, gdy min�o oszo�omienie spowodowane upadkiem. - To dobry znak, widocznie jeste�my na poziomie rzeki. Teraz musimy i�� z biegiem wody. - O ile to co� mo�na nazwa� wod� - mrukn�� pod nosem pan M�awka. Zanurzeni w cuchn�cej cieczy, posuwali si� krok za krokiem, macaj�c d�o�mi po �cianach, wykonanych z wielkich kamiennych blok�w. S�yszeli wok� siebie piski wystraszonych szczur�w i szum wody �ciekaj�cej z wysoko umieszczonych otwor�w. W pewnej chwili spad� im na g�owy prawdziwy deszcz ziemniaczanych obierzyn, - Jeste�my pod kuchni� - zamlaska� z rado�ci� Najwi�kszy Deszczowiec. - To znaczy, �e wkr�tce powinni�my doj�� do rzeki. B�oniaste stopy zbieg�w �lizga�y si� w g�stej mazi, zalegaj�cej dno kana�u. Straszliwy fetor wierci� w nozdrzach i powodowa� nudno�ci. Czuli, �e je�eli wkr�tce nie wyjd� na �wie�e powietrze, strac� przytomno�� i uton� w t�ustym szlamie. Aby si� nie pogubi�, uj�li swe d�onie i posuwali si� krok za krokiem, ogarni�ci jedn�, jedyn� my�l�: byle jak najszybciej wyj�� na powietrze! W pewnej chwili odczuli na twarzach powiew wiatru. Nadzieja wst�pi�a w ich serca. Przy�pieszyli kroku i nagle znale�li si� na otwartej przestrzeni! To by�o tak niespodziewane, �e gdy wreszcie ujrzeli nad sob� gwiazdy, nie mogli uwierzy� oczom. Nic nie m�wi�c, �apczywie wci�gali do p�uc czyste i ch�odne powietrze nocy. Tu� przed nimi toczy�y si� fale Wis�y. - W tej chwili zrozumia�em poj�cie s�owa �wolno�� - rzek� Najwi�kszy Deszczowiec. - Dotychczas zdawa�o mi si�, �e jest to s�owo zupe�nie idiotyczne i pozbawione jakiejkolwiek tre�ci. Jeste�my wolni! - Z ust twoich, o panie, p�ynie potok m�dro�ci - rzek� przymilnie pan M�awka, wskakuj�c w sw� dawn�, pe�n� czo�obitno�ci i lizusostwa sk�r� funkcjonariusza TUSPO, czyli Tajnego Urz�du Spraw Podejrzanych. - Gdy odzyskam tron - doda� Najwi�kszy Deszczowiec - zamianuj� ci� Najwi�kszym Stra�nikiem Niezwykle Mokrej Piecz�ci. - Masz na to moje kr�lewskie s�owo. Pan M�awka pomy�la�, �e jeszcze du�o wody up�ynie w Wi�le, zanim spe�ni si� ta obietnica, ale oczywi�cie zachowa� t� my�l dla siebie. Wiedzia� bowiem z do�wiadczenia, �e tyrani. bardzo nie lubi�, gdy podw�adni maj� w�tpliwo�ci co do ich obietnic. - A teraz p�yniemy - zakomenderowa� w�adca. - Tylko jak najciszej, �eby nas nie us�ysza�y stra�e na murach. Mamy ca�� noc przed sob�. I ca�� Wis�� dla siebie! *** Tego popo�udnia ksi��� Krak odprawia� s�dy w Kostropatce, niewielkiej osadzie, pobudowanej niedawno w�r�d lesistych g�r, nad bystr� i pe�n� pstr�g�w Grzmi�czk�. Sk�ada�o si� na ni� kilkana�cie drewnianych chat o dachach pokrytych gontami. Mieszkali tu drwale, bartnicy i smolarze. Zadaniem pierwszych by�o st