5330
Szczegóły |
Tytuł |
5330 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
5330 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 5330 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
5330 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
MARCIN OSIKOWICZ-WOLFF
Rentgen
Ko�a limuzyny rozbryzgiwa�y �niegowo-b�otnist� brej�.
Jack Discord siedzia� przy oknie, przyk�adaj�c czo�o do
ch�odnej szyby. Na jego twarzy odbija�y si� �wiat�a mijanych
latarni.
- Ronaldzie, w��cz radio - powiedzia�.
G�owa kierowcy przechyli�a si� w prawo i z g�o�nik�w
pop�yn�� �wawy swing.
- Czy stacja panu odpowiada?
Jack milcza�. Przeje�d�ali przez jedn� z biednych
dzielnic, ostaczaj�cych down town niczym nowotw�r.
Przygl�da� si� zamy�lony wyszczerbionym kamienicom o oknach
wype�nionych dykt� i grubo okutanym postaciom grzej�cym si�
przy koksownikach.
Rozleg� si� d�wi�k syreny.
- Co si� dzieje? - ockn�� si� Jack.
- M�czyzna z w�zkiem stoi na drodze.
- Nie rozjed� go.
- To mo�e by� zamach, sir.
- Nie b�d� durniem, Ronaldzie.
Limuzyna zacz�a zwalnia�. Jack wychyli� si�. Droga
zw�a�a si� w tym miejscu z powodu rob�t drogowych.
Pomara�czowe �wiat�a pacho�k�w mruga�y nieregularnie.
Wy�adowany makulatur� w�zek zatarasowa� woln� po�ow�. Poza
tym droga by�a pusta. Roland wolno podjecha�. M�czyzna w
ciasnym p�aszczu i r�kawiczkach bez palc�w bezskutecznie
stara� si� zepchn�� w�zek na bok, ale �nie�ne koleiny by�y
zbyt g��bokie. Z daleka przygl�da�o si� temu kilku
obdartus�w skupionych nad ogniskiem z karton�w i kr���c�
butelk�. Zderzak lincolna dotkn�� nogi m�czyzny, ten
odskoczy� na bok i zacz�� wymachiwa� r�kami. By� mo�e
krzycza�. W�zek przewr�ci� si�, kiedy samoch�d pchn�� go do
przodu. Makulatura wysypywa�a si� ze� szerok� strug� i
l�dowa�a pod ko�ami. W ko�cu sam w�zek dosta� si� pod ko�a.
Jack poczu� szarpni�cie. Odwr�ci� si�. Zostawiali za sob�
zmia�d�on� aluminiow� konstrukcj�, pryzm� wymieszanych z
b�otem tekturowych pude� i stoj�cego z opuszczonymi r�kami
m�czyzn� w p�aszczu. Jack wyci�gn�� z barku opiecz�towan�
butelk� bourbona z grubego szk�a.
- Zatrzymaj si� i otw�rz okno.
Roland spojrza� na niego w lusterku, ale nic nie
powiedzia�. Kiedy okno si� uchyli�o, Jack wyrzuci� butelk�
na �nieg. Gdzie� wysoko przelecia� hoover. Odjechali.
Gmach ambasady Przyjacielskiego Rubby'ego wznosi� si� w
niebo niczym gigantyczny drogowskaz z czarnego, matowego
plastyku, oblany �wiat�em. Przed podjazdem ustawi� si� sznur
samochod�w i hoover�w. Wci�� podje�d�a�y i l�dowa�y nowe.
Ronald ustawi� limuzyn� w kolejce. Jack nie chcia� czeka�,
wi�c wysiad� i wpad� prosto w b�otnist� pryzm�. Tupi�c
lakierkami o chodnik, skierowa� si� w stron� wej�cia. Z
kolejnych pojazd�w wysypywa�y si� ha�a�liwe grupki go�ci.
- Jack Discord - powiedzia� przy wej�ciu do ochroniarza.
Wielkolud w smokingu zerkn�� na list�.
- Junior czy senior?
- A wygl�dam na starszego?
- Prosz� wybaczy�, sir - ochroniarz zrobi� znaczek na
kartce. - Pastylki czyni� cuda w dzisiejszych czasach.
Przepchn�� si� do �rodka i rozejrza� w t�umie. Wszyscy
wa�niejsi ju� byli. Kto� waln�� go w rami�.
- Jack!
- Hans. Jak si� masz. Jak twoje dziecko, szcz�ciarzu?
- Znakomicie. Gdzie twoja �ona?
- Ma migren�.
- Jasne. Rozumiem. Moja te� - Hans spowa�nia�, nachyli�
si� i szepn��: - Wiesz co�?
Jack chwyci� obur�cz g�ow� Hansa i przyci�gn�� jego ucho
do swoich ust.
- ParaMedics p�jd� w poniedzia�ek o dwa punkty przed
zamkni�ciem - powiedzia� i odepchn�� go.
Hans zatoczy� si� w ty�. Jego piegowat� twarz rozja�ni�
u�miech.
- Dzi�ki. Pozdr�w ode mnie ojca - zawo�a� ju� z daleka i
tanecznym krokiem pop�yn�� w t�um.
Jack podszed� do stoj�cej ty�em kobiety w czerwonej sukni
bez plec�w.
- Evita!
Odwr�ci�a si�.
- Witaj, Jack. Co nowego?
- Wiesz, �e nic. Nie widzia�a� tu gdzie�...
- Mo�e widzia�am, mo�e nie widzia�am - Evita wsun�a d�o�
pod klap� jego smokingu. - Porozmawiaj ze mn�.
- Napijesz si�?
- Z tob� zawsze.
Z tacy przeciskaj�cego si� obok kelnera zgarn�� dwa
kieliszki szampana.
- Co u ciebie s�ycha�, Evito? - zapyta� nie udaj�c nawet
zainteresowania i rozgl�daj�c si� ponad g�owami go�ci.
- Nie m�g�by� powiedzie�... kochanie?
- Nie kocham ci� ju�.
- Wiem - westchn�a. - C� mo�e by� s�ycha�. Porzuci�
mnie m�czyzna... Nie, nie mam na my�li ciebie. M�j m�� si�
starzeje, a �e nie sta� go na kuracj� dla nas obojga -
zas�oni�a d�oni� usta, t�umi�c czkni�cie - wi�c pewnie
zabierze mi pieni�dze na pastylki. Postarzejemy si� razem, a
za zaoszcz�dzone pieni�dze pojedziemy w podr� dooko�a
�wiata.
- To straszne.
- Nie bardziej ni� to, �e sypiasz z moj� pokoj�wk�. Gdyby
si� wyda�o...
- Ale si� nie wyda.
Pog�aska�a go po policzku.
- Nie. Nadal ci� lubi�, Jack.
- Ja ciebie te�. Zadzwo� do mnie w przysz�ym tygodniu.
B�d� mia� kilka pastylek.
Widzia�, jak na jej twarz powraca �ycie.
- Matylda jest tam - machn�a r�k�. - Wys�a�am j� po...
nie pami�tam ju� po co.
Jack ruszy� w kierunku obl�onego baru. Kilka os�b
sk�oni�o mu si� us�u�nie, oddaj�c cze�� kompanii Jack
Discord's Body Parts. Mign�� mu ogon rudych w�os�w, wi�c
rzuci� si� w tamt� stron�, lecz zwalisty facet zost�pi�
Jackowi drog� i po�o�y� r�k� na ramieniu.
- Pana ojciec chcia�by z panem porozmawia�. Stolik numer
trzy.
Jack tylko spojrza� na kierowc� ojca. Wysoki m�czyzna
cofn�� r�k�, odwr�ci� si� i odszed�. Jack odepchn�� dw�ch
zagadanych dyplomat�w zagradzaj�cych mu drog� do baru.
Matylda by�a tam. Przechyli� si� przez kontuar, udaj�c, �e
jedynie szuka wzrokiem barmana. Jednocze�nie dotkn�� jej
r�ki.
- Za pi�� minut znajdzie ci� Ronald. P�jd� za nim.
Matylda odesz�a od baru. Jack zam�wi� w�dk� z mlekiem i
cukrem. Potem ze szklank� wszed� w t�um.
- Ronaldzie - powiedzia� do r�kawa smokingu - wiesz, co
robi�. Zr�b to.
Podszed� do stolika, przy kt�rym siedzia�o tylko dw�ch
m�czyzn. Ojciec jad� w towarzystwie kierowcy. Dooko�a
stolika kr��y�o trzech facet�w.
- Przesadzasz z t� ochron� - powiedzia� Jack.
- W przeciwie�stwie do ciebie. Siadaj.
Ojciec wyci�gn�� papierosy, ale Jack odm�wi�.
- Szkoda, �e nie palisz. To taki ludzki na��g.
- Masz pozdrowienia od Hansa. Wiedzia�e�, �e ma dziecko?
- Tak. Do tego trzeba mie� szcz�cie w dzisiejszych
czasach.
- Co tam w domu? - zapyta� uprzejmie Jack.
Ojciec wytar� usta serwetk�.
- Od kiedy ci� to interesuje? Albert pyta o ciebie od
czasu do czasu. Paul ju� zapomnia�, �e ma brata - odepchn��
od siebie talerz z ko��mi i zapali� papierosa. Kierowca
podsun�� popielniczk�. - S�uchaj, fiutku. Wiem, �e zdradzasz
moj� synow� z pokoj�wk� tej...
- Evy Gonzaga - podpowiedzia� kierowca.
- W�a�nie. To zboczenie i przest�pstwo. Gorzej, to b��d.
Takie rzeczy - skrzywi� si� - zawsze wychodz� na wierzch.
Mog� nie zdo�a� ci� ochroni�.
Jack uni�s� si�, ale ojciec pchn�� go z powrotem na
fotel.
- Siadaj. Jeste� wyrzutkiem, ale te� moim najstarszym
klonem i wsp�pracownikiem. S�uchaj�e wreszcie - klepn�� go
w kolano. - Co� si� tutaj szykuje. Moi ludzie jeszcze
dok�adnie nie wiedz�, ale to zdarzy si� o p�nocy. Widzisz
zegar nad barem? Teraz jest wp� do jedenastej. O
jedenastej trzydzie�ci ma ci� ju� tu nie by�. Kompre wu?
Jack skin�� g�ow�.
- Jak my�lisz, kto to?
- Nie wiadomo. Mo�e przemys� farmaceutyczny. Mo�e zbiegli
gluciarze. Albo komuni�ci. Ale atak b�dzie. Czuj� to w tym
smrodku.
- Kogo ostrzeg�e�?
- Tyko Kocinskiego z ch�opcami. W�a�nie wyszli. Reszta to
konkurencja. Poza tym zamachowcy mogliby si� po�apa� i
zacz�� wcze�niej.
Racja, lepiej nie robi� szumu. To by�o s�uszne.
- Uwa�aj na siebie - powiedzia� do ojca i podni�s� si� od
stolika. Rozejrza� si� dyskretnie, ale nic nie zauwa�y�.
Uda�, �e drapie si� w czo�o.
- S�ysza�e�, Ronald?
- Ka�de s�owo, sir.
- Id� do was.
Przeszed� przez g��wn� sal�, oddaj�c na lewo i prawo
sztywne uk�ony. Zajrza� do sali tanecznej, gdzie w rytm
boogie kot�owa�y si� czarno-kolorowe pary. Zauwa�y� Evit�,
na jej ty�ku spoczywa�a r�ka podnieconego lotnika. Podszed�
do nich.
- Odbijany - odepchn�� lotnika, a Evit� chwyci� w p�.
Zakr�ci� ni� i znale�li si� dwa metry dalej, schowani za
ruchom� �cian� ta�cz�cych.
- Jack, nie powiniene�.
Po�o�y� palec na jej ustach.
- Chcesz te pastylki teraz? B�d� pi�tna�cie po jedenastej
na podje�dzie.
Znalaz� si� lotnik.
- Chwila, kole� - odezwa� si� lotnik pe�en s�usznego gniewu.
- Jack, dobrze, ale nie zaczekamy na Nowy Rok? Czy
naprawd�...
- Jedenasta pi�tna�cie. Albo - albo.
Uchyli� si� przed niemrawym ciosem lotnika i wyszed�.
Wbieg� na pierwsze pi�tro. Ochroniarz ambasady odsun�� si�
pos�usznie, zamykaj�c za Jackiem drzwi sektora mieszkalnego.
Przeszed� kilkadziesi�t metr�w korytarzem, skr�ci� w lewo.
Przy jednych z drzwi sta� Ronald.
- Jest w �rodku.
Jack wszed� do pokoju i przekr�ci� za sob� klucz.
- Matylda.
Podesz�a i zacz�a zdejmowa� jego smoking. Oderwa� jej
r�ce i pchn�� na ��ko. Zwali� si� na ni� ca�ym ci�arem i
wykr�ci� r�ce do g�ry.
- Uderz mnie! - krzykn�a.
Nie puszczaj�c jej r�k, jednocze�nie zdziera� z niej
bielizn�.
- Uderz!
Uderzy� j� w twarz. Zagryz�a wargi.
- Jeszcze!
- Chc� mie� z tob� dziecko - powiedzia�a, kiedy oboje
odpoczywali w k��bowisku ubra� i po�cieli. - Bo�e, jak chc�.
- To nie jest dla was - powiedzia�. Potem przekr�ci� si�
na bok. - Kocham ci�.
Pog�aska�a go po w�osach. Jack wyczu� co� obcego i
dotkn�� badawczo jej ramienia.
- Co tu masz? - zapyta�.
- Do sk�ry Matyldy przyklejony by� plastykowy kwadracik.
- Ca�a obs�uga to ma. W ten spos�b ochroniarze wiedz�, z
kim maj� do czynienia.
- Przecie� tego nie wida� pod ubraniem.
- Jest lekko radioaktywny.
- Nowa generacja?
Skin�a g�ow�, a potem odwr�ci�a si� od niego.
- Zacz�li wymienia� w zesz�ym miesi�cu. Na razie ochrona
i wojsko. W ci�gu trzech miesi�cy wymieni� wszystkich.
Jack usiad� na ��ku. Chcia� pog�aska� jej plecy, ale
spojrza� na zegarek. Dochodzi�a jedenasta.
- Ojciec ostrzeg� mnie przed atakiem. Po cichu i bez
po�piechu b�dziemy si� ewakuowa�. Pojedziesz ze mn�.
Jutro sprzedam akcje i wyjedziemy do Meksyku. Tam nikogo nie
b�dzie obchodzi�o, kim jeste�.
Matylda zerkn�a przez rami�.
- Biedny Jack.
�ci�gn�a sw�j identyfikator i przyklei�a go na ramieniu
Jacka.
- To na szcz�cie.
- Nie rozumiem.
Rozleg� si� trzask wy�amywanych zawias�w i drzwi wlecia�y
do �rodka pokoju. Za nimi pojawi� si� Ronald.
- Co ty sobie, taka blad�... - zacz�� Jack. Umilk�.
Ronald mierzy� do niego z pistoletu.
- Musz� pana zabi�, sir.
Matylda odskoczy�a i stan�a z boku, przy szafce.
Wygl�da�a �miesznie: naga, przyciskaj�ca poduszk� do
podbrzusza.
Jack rozejrza� si�. Do okna by�o ze dwa metry. Nie zd��y.
Ronald by� bardzo dobrym kierowc�.
- Dlaczego?
- Szkoda czasu - powiedzia� Ronald.
- Nie - zawo�a�a Matylda. - Ma prawo wiedzie�. Poza tym
jeste� za wcze�nie.
Jack spojrza� na ni� zdziwiony. Potem to uczucie ust�pi�o
i by�o mu ju� tylko �al.
- Bunt pieprzonych cyborg�w - powiedzia�.
- To nie bunt, sir, to rewolucja.
- Wiedzia�a� - rzuci� Matyldzie.
Wytrzyma�a jego spojrzenie.
- Ty suko.
Zagryz�a wargi.
- Przykro mi, sir - powiedzia� Ronald.
Patrz�c w luf� pistoletu, Jack ws�uchiwa� si� we wrzaski
i strzelanin� na dole. Pomy�la�, �e to lepiej, �e nie umiera
samotnie. Nagle zachcia�o mu si� pali�.
Us�ysza� wystrza�, ale to cyborg osun�� si� na pod�og�. Z
rozbitej g�owy s�czy� si� zielony p�yn ch�odz�cy. W drzwiach
sta� ojciec.
- Ubieraj si� i zwiewamy - powiedzia�. - Na dole trwa
rze�. Gluciarze zabili wszystkich moich ludzi, a kierowca
zwia� mi spod lufy.
Jack wyci�gn�� pistolet z d�oni martwego cyborga i
podszed� do Matyldy.
- Dlaczego?
- Zacz�li�cie nas wymienia� na now� generacj�. Wszyscy
mieli�my zgin��. Nie�miertelnym trudno jest umiera�.
Pchn�� j� na ��ko i przygni�t� sob�. Kolanem rozsun��
jej nogi.
- Kocham ci�, Jack.
Zapach cia�a Matyldy osza�amia� go. Przystawi� jej
pistolet do g�owy.
- Jaki to ma zasi�g? Kto wami dowodzi? Gdzie jest wasz
sztab?
- Biedny Jack - u�miechn�a si� smutno. - Was ju� nie ma.
Czubkiem palca pog�aska� spust. Matylda obliza�a i
zagryz�a wargi. Czu� jak pulsuje jej brzuch.
- Uderz mnie, Jack - powiedzia�a.
Zdj�� z Ronalda marynark� i odklei� jego identyfikator.
- Masz - rzuci� go ojcu.
W�o�y� marynar� Ronalda i jego czapk�. W kieszeni znalaz�
kluczyki od auta. Pistolet wetkn�� z ty�u za pasek spodni i
wyszli. Zaraz za drzwiami musieli przest�pi� cia�o
ochroniarza le��ce w g�stej, zielonej ka�u�y. Ojciec nie
odzywa� si� i nie patrzy� na Jacka. Mo�e po prostu ba� si� o
�ycie.
Na dole mi�dzy le��cymi na pod�odze cia�ami kr�ci�o si�
trzech cyborg�w-ochroniarzy. Wygl�da�o, jakby kt�remu� z
nich wypad�a cenna moneta i teraz wsp�lnie pr�bowali j�
odnale�� w tym ba�aganie. Nagle jeden wyprostowa� si�,
wyci�gn�� z kabury rewolwer i strzeli� w d�. Nie szukali
monet - dobijali rannych. Discordowie skierowali si� do
wyj�cia. Ochroniarze o nieprzeniknionych twarzach doberman�w
podnie�li g�owy, omiataj�c ich rentgenowskim spojrzeniem.
Jack poczu�, �e zagl�daj� mu w dusz�. Kawa�ek plastyku
wprost wypala� mu dziur� na ramieniu. Ale oni zn�w zaj�li
si� swoimi sprawami.
Na zewn�trz owia�o ich zimne i wilgotne powietrze. U st�p
schod�w le�a�y nast�pne cia�a, mi�dzy innymi Hansa. Jack
pyta� sam siebie, co si� sta�o z reszt� humanoid�w, ale
widz�c niemal pusty parking, zaraz znalaz� odpowied�: s� w
mie�cie. Na rozoranym g�sienicami trawniku sta� w�z bojowy.
S�ycha� by�o trzaskanie stygn�cego silnika. �o�nierz stoj�cy
w wie�yczce patrzy� na �un� po�ar�w. Pomara�czowy blask
odbija� si� w panoramicznej szybie jego he�mu.
- S�yszysz?
- Tak.
Miasto hucza�o od wystrza��w. Matylda mia�a racj�.
Nie rozgl�daj�c si�, poszli w kierunku samochodu. Ojciec
otworzy� drzwi i usiad� za kierownic�.
- Ronald!
W ich kierunku bieg�a Evita. By�a boso. Przy samochodzie
potkn�a si� i upad�a na jezdni�.
- Ronald, to straszne. Gdzie jest Jack? Zabierz mnie st�d
- szlocha�a, walcz�c z czkawk�.
W jasnym prostok�cie wej�cia pojawi�o si� trzech
cyborg�w. Patrzyli.
- Evito, wsta� - powiedzia� Jack.
- To ty, Jack. Dzi�ki Bogu. Zabierz mnie st�d.
- Wsta� - powt�rzy�.
Ochroniarze wyszli przed bram� i stan�li na schodach. W
ich d�oniach pojawi�y si� l�ni�ce pistolety. �o�nierz
odwr�ci� si� w ich kierunku. Sterowane z he�mu dzia�o
powt�rzy�o jego ruch z hydraulicznym wizgiem.
- Zr�b to - powiedzia� ojciec. R�ka dr�a�a mu na
kierownicy, ale wci�� nie zapala� silnika.
Evita ot�pia�a alkoholem i dr�czona czkawk� nadal
kl�cza�a przed Jackiem, ci�ko dysz�c. Jack wyprostowa� si�,
wyci�gn�� pistolet i zastrzeli� j�. Zastrzeli� cz�owieka.
Cia�o upad�o na beton. Jack skin�� r�k� ochroniarzom i
wsiad� do limuzyny. Ojciec zapali� silnik i ruszyli.
Tydzie� p�niej byli w Meksyku. Tam nikt nie pyta, kim
jeste�.
5 stycznia 1997 roku