5310
Szczegóły |
Tytuł |
5310 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
5310 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 5310 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
5310 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
LONGIN JAN OKO�
�LADAMI TECUMSEHA
BOB CATALA
Samotny cz�owiek zatrzyma� mu�a pod k�p� klon�w rosn�cych na �agodnym
wzniesieniu. Nie obute stopy je�d�ca wygl�daj�ce z przykr�tkich spodni si�ga�y
prawie ziemi. Sk�pa, wyblak�a od s�o�ca i deszcz�w opo�cza nie mog�a okry�
szerokiej i muskularnej piersi. We�niste w�osy, du�e wargi, sp�aszczony nos i
hebanowa barwa sk�ry zdradza�y Murzyna.
Os�oni� r�k� oczy i uwa�nie obserwowa� okolice. Na lewo z szumem toczy�a swe
wody Alabama River. Przed nim, na po�udniu, bieg�y gin�c w przymglonej b��kitem
dali rozleg�e plantacje indygo i bawe�ny. Ponad krzewami rysowa�y si� wysokie
budowle.
Murzyn zach�caj�co klepn�� d�oni� zwierz� i bez po�piechu ruszy� przez sawann�.
Brodz�c w nabrzmia�ych wiosennymi sokami trawach wymija� rozros�e krzaki i
pojedyncze drzewa. Zjecha� w podmok�� nieck�, pe�n� tu i �wdzie b�otnistych
bajor. Nogi mu�a grz�z�y w mi�kkim gruncie, z trudem brn�� naprz�d. Wytaszczy�
wreszcie swego pana na such�, poro�ni�t� traw� r�wnin�. Uprawne pola pocz�y si�
zbli�a�. Po�r�d zieleni krzak�w Murzyn dostrzega� sylwetki pracuj�cych ludzi.
Nie zmieni� kierunku, zd��a� w�a�nie w ich stron�.
Nagle uszy zwierz�cia poruszy�y si� ostrzegawczo. Podr�ny ogarn�� wzrokiem
trawiast� przestrze�. Na jeden moment twarz mu spos�pnia�a, a r�ka odruchowo
spocz�a na r�koje�ci maczety wisz�cej u pasa. Od wschodu zbli�ali si� ku niemu
jacy� je�d�cy. Odleg�o�� nie pozwoli�a odr�ni�, kim s�: �o�nierzami Unii czy
Anglii, Indianami czy band� tramp�w?
Czasy by�y niespokojne. Na rozleg�ych terenach od Zatoki Meksyka�skiej po
kamienne pasmo Appalach�w, od Missisipi po wybrze�e Atlantyku szala�a wojenna
po�og�. Kogokolwiek reprezentowali je�d�cy, spotkanie z nimi nie mog�o by�
bezpieczne ani przyjemne, zw�aszcza dla samotnego Murzyna. Czarnosk�ry ponagli�
wi�c zwierz� okrzykami i uderzeniami pi�t, �eby tylko dopa�� bawe�nianych p�l.
Mu� dobywa� z siebie wszystkich si�. Kark sp�ywa� mu potem; szeroko otwiera�
chrapy, ci�ko chwytaj�c powietrze, z pyska �cieka�a piana. Bieg� coraz wolniej.
Je�d�cy mkn�li wyci�gni�tym galopem. Jeszcze kilka minut szale�czego wy�cigu i
Murzyn zrozumia�, �e nie zdo�a unikn�� spotkania. Nadje�d�aj�cy zacie�niali
wok� niego pier�cie�. Rozpozna� mundury ameryka�skich �o�nierzy.
Ze sztucerami gotowymi do strza�u gwa�townie osadzili wierzchowce kilkana�cie
jard�w przed samotnym Murzynem, kt�ry tak�e zatrzyma� zm�czonego mu�a. Ludzie w
milczeniu spogl�dali na siebie d�u�sz� chwil�.
- Kim jeste�? - spyta� wreszcie jasnow�osy porucznik, patrz�c na maczet� wisz�c�
u boku Murzyna.
- Sambo, wyzwoleniec, panie - odpar� czarny poprawn� angielszczyzn�, pochylaj�c
z pokor� g�ow�.
- Wyzwole�com te� nie wolno nosi� broni - w g�osie oficera zabrzmia�a gro�ba.
- Puszcze i sawanny roj� si� od zwierza, jak�e w�drowa� bez maczety?
Ogorza�y m�czyzna w stroju trapera pochyli� si� w stron� porucznika i co� mu
cicho szepta�.
- Yes - cyniczny U�miech rozszerzy� ma�� twarz oficera - trzeba czarnucha
wybada� i... - zrobi� wymowny gest r�k� i spyta�: - Mu�a i bro� kupi�e�? Za co?
- Otrzyma�em od swego pana, kt�ry obdarzy� mnie wolno�ci�.
- Kt� to taki?
- Ted Sandusky z Harrodsburgh.
- W�a�ciciel faktorii? - spyta� traper.
- Tak, panie.
- Dok�d �pieszysz?
- Do ja�nie pana Calhouna.
- K�amiesz!
- M�wi� prawd�, panie - Murzyn u�miechn�� si� b�yskaj�c biel� z�b�w. - Wioz�
list...
- Poka�! - rozkaza� porucznik.
Sambo podjecha� bli�ej i ze skrytki w opo�czy wyci�gn�� zawini�ty w zwierz�cy
p�cherz papier.
- Patrzcie, Crockett, rzeczywi�cie list do Calhouna od Henry'ego Claya - zdziwi�
si� troch� porucznik, po czym zwr�ci� si� do Murzyna: - Kto powierzy� ci ten
list?
- M�j pan.
- Dlaczego w�a�nie tobie?
- Sambo uczciwy, nie zawiedzie.
- Dalej pojedziesz z nami - powiedzia� oficer. - Sam oddam list Johnowi
Calhounowi. W drog�!
Wjechali na szeroki trakt przecinaj�cy plantacje. Dozorcy w szeroko-skrzyd�ych
kapeluszach i z d�ugimi biczami grozili co chwila niewolnikom prostuj�cym dla
wytchnienia obola�e plecy. L�ni�y potem nagie torsy pracuj�cych Murzyn�w.
Wymin�li sad obsypany �wie�ym kwieciem i zatrzymali si� przed werand� okaza�ego
domu.
- Odpoczynek, ch�opcy! - zawo�a� porucznik oddaj�c konia dragonowi. - We�cie
Murzyna, Davy, i chod�cie ze mn� - zwr�ci� si� do Crocketta..
Sambo zszed� z mu�a i z dala od �o�nierzy uwi�za� go do p�otu oddzielaj�cego
ogr�d od zabudowa� mieszkalnych. Zza pasa wyci�gn�� maczet� i wsun�� j� w
zielska. Ruszy� za porucznikiem i traperem. Na ganku s�u��cy nisko k�aniaj�c si�
spyta�:
- Kogo mam zapowiedzie� mojemu panu?
- Powiesz, �e przyby� porucznik Van Moore i Davy Crockett - rzuci� oficer.
- Dobrze, panie - s�u��cy znik� za drzwiami.
Porucznik i traper oparli si� o bambusow� por�cz ganku i z werandy patrzyli na
pobliskie drzewka owocowe, r�wno ostrzy�one trawniki i klomby pe�ne kwiat�w.
Kr�ta �cie�ka wysypana czystym �wirem prowadzi�a nad staw. Leciutki powiew
ci�gn�� z po�udnia, przyjemnie ch�odz�c twarze.
Sambo sta� na uboczu ze spuszczon� g�ow�. Zdawa�o si�, �e nie spostrzega
niczego. W istocie jego czarne �renice czujnie spogl�da�y spod przymru�onych
powiek na kr�c�cych si� po rozleg�ym podw�rzu �o�nierzy.
Wreszcie wr�ci� s�u��cy, szeroko otworzy� drzwi i przesadnie k�aniaj�c si�
powiedzia�:
- M�j pan, John Calhoun, prosi do salonu, ale bez s�u��cego.
Moore i Crockett poszli za Murzynem, a Sambo, pozbywszy si� towarzystwa bia�ych,
swobodnie usiad� na stopniach werandy.
W salonie w�a�ciciel rozleg�ych d�br, dwudziestosze�cioletni John Galdwell
Calhoun, powita� przyby�ych, wskazuj�c im wygodne fotele. Usiedli.
- Mi�o mi was go�ci� w moim domu - m�wi� plantator. - Czasy teraz okropne,
dlatego obecno�� wojska dzia�a uspokajaj�co. Zaraz s�u��cy wniesie napoje. Czym
mog� s�u�y�?
- Pozw�lcie, sir, �e moi �o�nierze odpoczn� w farmie - poprosi� Moore. -
Mieli�my wczoraj potyczk� z Seminolami i z band� murzy�skich buntownik�w. Wojsko
musi odetchn��.
- Prosz�. Niczego waszym ludziom nie zbraknie - odpar� z u�miechem Calhoun. -
S�u�ba przygotuje co� do zjedzenia...
- Thank you.
Ubrana na bia�o Murzynka wnios�a na tacy p�katy g�siorek ze szklanymi pucharami.
Postawiwszy to wszystko na stole nape�ni�a kielichy rubinowe po�yskuj�cym p�ynem
i z uk�onem czeka�a na dalsze rozkazy.
- Przygotujcie, i to szybko, posi�ek dla �o�nierzy - poleci� Calhoun. - Stajenni
niech zajm� si� ko�mi dragon�w. Rozumiesz, Betty?
- Tak, panie.
- Jak b�dziesz potrzebna, zawo�am.
Murzynka opu�ci�a salon. Plantator bior�c w r�k� puchar zwr�ci� si� do go�ci:
- Ch�odne i musuj�ce wino, panowie, jest dobre na wszystko.
Si�gn�li po szk�o. Moore s�czy� wolniutko czerwony p�yn, a Crockett wychyli� od
razu ca�� zawarto��.
- Spotkali�my w drodze Murzyna - zacz�� porucznik. - M�wi, �e nazywa si� Sambo i
jest wyzwole�cem. Ni�s� dla was, sir, list. Nie ufam czarnym. Mo�e to podst�p? -
Wyci�gn�� z kieszeni munduru papier i podaj�c go Calhounowi, doda�: - Pan sam
stwierdzi autentyczno�� listu. B�d� spokojniejszy.
Plantator otworzy� kopert�.
- Od Henry'ego Claya? - zdziwi� si�. - On poczty nie wysy�a Murzynami.
Roz�o�ywszy kartk� zag��bi� si� w czytanie. Crockett tymczasem nala� sobie now�
porcj� z g�siorka, a Moore ogl�da� misternie ryte na �ciankach kielicha kwiaty i
Ustki jakiej� ro�liny.
Calhoun od�o�y� list. Powiedzia� w zamy�leniu:
- Pismo nie budzi w�tpliwo�ci. To Clay mnie wzywa w pilnych sprawach do
Charlestonu. Tylko dlaczego przesy�k� przyni�s� Murzyn?
- Podobno otrzyma� j� od Sandusky'ego z Harrodsburgfe. Znacie, sir, tego
cz�owieka? - spyta� Crockett.
- Ze s�yszenia. Moi ludzie kupuj� towary w jego faktorii.
- To nieciekawy cz�owiek - stwierdzi� Crockett. - Za bliskie stosunki utrzymuje
z kolorowymi.
- Ojciec m�j zna� ca�� rodzin� Sandusky'ch - odpar� Calhoun. - Opowiada� o nich
wiele dobrego. Traper wzruszy� ramionami i znowu si�gn�� po wino.
- Warto porozmawia� z Murzynem - zauwa�y� Moore. - Mo�e wyt�umaczy niejasne dla
nas sprawy.
Calhoun przytakn�� ruchem g�owy i wychylaj�c si� z fotela poci�gn�� wisz�cy przy
�cianie sznurek. Rozleg� si� delikatny d�wi�k dzwonka. W drzwiach stan�a Betty.
- Przywo�aj tu czekaj�cego na ganku Murzyna.
S�u��ca wysz�a. Po chwili Sambo zjawi� si� w salonie i nisko uk�oniwszy si� sta�
w s�u�alczej pozie. Wiedzia�, jak si� zachowa� w domu w�a�ciciela paru tysi�cy
czarnych niewolnik�w pracuj�cych na olbrzymich plantacjach. U�miecha� si�, z
udan� ufno�ci� spogl�daj�c prosto w oczy Calhouna.
Farmer zlustrowa� go taksuj�cym wzrokiem. Wida� ocena wypad�a pomy�lnie, bo
niemal przyja�nie spyta�:
- Jak to si� sta�o, �e tw�j pan powierzy� ci list do mnie?
- Byli�my w drodze, sir - odpar� Sambo. - W pobli�u Chattanooga, nad Tennessee
River, Indianie napadli na oddzia� dragon�w. Jeden z �o�nierzy ranny w szyj�
uciekaj�c przed czerwonosk�rymi natkn�� si� na nas...
- To znaczy na kogo? - przerwa� szorstko Moore.
- Na mister Sandusky'ego i na mnie, sir.
- I co dalej?
- �o�nierz wkr�tce zmar� z up�ywu krwi; przed �mierci� odda� Sandusky'emu list.
M�wi�, �e to pilna i wa�na przesy�ka.
- Dlaczego tw�j pan nie przyby� tutaj z tob�? - Calhoun badawczo patrzy� w oczy
Samby.
- Musia� �pieszy� do Atlanty.
- Po co?
- Nie wiem, panie.
- Jeste� wyzwole�cem?
- Yes.
- Masz pismo nadaj�ce ci wolno��?
- Mam - Sambo wyj�� dokument i chcia� zbli�y� si� do sto�u.
- Nie trzeba - Ca�houn ruchem r�ki zatrzyma� Murzyna. - Macie, panowie, pytania?
- zwr�ci� si� do Moore'a i Crocketta.
- Nie.
- Mo�esz po�ywi� si� i przenocowa� w baraku dla niewolnik�w - powiedzia�
�askawie plantator.
- Dzi�ki, sir. Sambo musi wraca�.
- Nie skorzystasz z go�ciny?
- Nie, panie.
- Mo�esz wobec tego odej��.
Murzyn nisko pok�oni� si� i opu�ci� salon. Zszed� z werandy. Spo�r�d wysokich
traw rosn�cych pod p�otem bez po�piechu wyci�gn�� maczet� i odwi�zawszy mu�a
uj�� go za uzd�. Min�� odpoczywaj�cych na trawnikach �o�nierzy, obszed� pi�knie
wyplantowan� alej� sad i znalaz� si� na trakcie biegn�cym przez uprawne pola. Z
lewej strony ci�gn�y si� krzewy indygo, a z prawej bawe�ny. Tu w upale po�udnia
pracowali ludzie.
W miejscu, gdzie przy samej drodze gromada niewolnik�w spulchnia�a ziemi�, Sambo
zatrzyma� si�, poprawiaj�c popr�gi mu�a. W pobli�u nie by�o bia�ego dozorcy. Nie
odwracaj�c g�owy od zwierz�cia, spyta� najbli�szego Murzyna:
- Gdzie pracuje Bob Catala?
Niewolnik ukradkiem przyjrza� si� Sambie, skin�� mu przyja�nie g�ow� i
odpowiedzia� przyciszonym g�osem:
- Znajdziesz go w pobli�u B��kitnego Stawu.
- Dzi�kuj�, Tytusie.
Sambo dosiad� mu�a i ruszy� st�pa. Czu� na sobie przyjazne spojrzenia
wsp�braci. Od dw�ch lat by� emisariuszem Denmarka Yeseya, przyw�dcy tajnego
spisku przygotowuj�cego powstanie niewolnik�w. Z jego rozkazu dociera�
potajemnie prawie do wszystkich plantacji Po�udnia.
Na drog� wjecha� dozorca i uwa�nie przygl�da� si� pracuj�cym niewolnikom. Sambo
pozdrowi� go i nie ogl�daj�c si� wolno pocz�apa� dalej. Gdy zosta� sam po�r�d
zielonych przestrzeni, skr�ci� na lewo i skrajem p�l pod��y� na zach�d.
Dojrzawszy na sawannie rozleg�e zaro�la skierowa� mu�a w ich stron�, czujnie
obserwuj�c teren. Wsz�dzie panowa�a cisza. Ani �ladu ludzi. Sp�tawszy mu�owi
nogi, starannie ukry� go w zaro�lach. Sam po�pieszy� ku plantacjom. Ostro�nie
wszed� mi�dzy krzewy indygo i chy�kiem, zachowuj�c ostro�no��, przemkn�� ku
B��kitnemu Stawowi.
Najpierw us�ysza� pokrzykiwania i przekle�stwa dozorc�w, p�niej chrz�sty i
szelesty pracuj�cych ludzi. Jeszcze par� minut i przywar� za roz�o�ystym
krzakiem. Widzia� Murzyn�w i tafl� stawu po�yskuj�c� w s�o�cu. Dw�ch dozorc�w
kr�ci�o si� na koniach, pop�dzaj�c ociekaj�cych potem niewolnik�w.
Sambo przez moment szuka� oczyma Boba Catali. Dojrza� go w�r�d Murzyn�w po
drugiej stronie stawu. Nie by�o rady, musia� tam dotrze�. Zachowuj�c i�cie
ma�pi� zr�czno�� zacz�� okr��a� jeziorko. Min�o sporo czasu, nim zm�czony leg�
tu� za pracuj�cymi. Rozchyli� ga��zie krzewu i cicho zawo�a� do najbli�szego
Murzyna:
- Hej, Scipio, tu Sambo. Chc� m�wi� z Bobem.
Niewolnik obcieraj�c d�oni� pot z czo�a badawczo popatrzy� w stron� m�wi�cego,
pozna� go, bo nik�y u�miech przemkn�� mu po twarzy, i lekko skin�� g�ow�. Sambo
ukry� si� w g�stwinie li�ci. Teraz musia� czeka�. Wiedzia�, �e Catala b�dzie
powiadomiony i przyjdzie, jak tylko dozorcy oddal� si� lub zaistnieje ku temu
sposobno��.
Sambo wygodnie wyci�gn�� si� na ziemi. Czas si� mu d�u�y�. Pocz�tkowo przygl�da�
si� ci�ko pracuj�cym kobietom, p�niej �ledzi� lot samotnego jastrz�bia i
wdycha� zapach krzew�w indygo. Ciep�o s�oneczne dope�ni�o reszty, pocz�� morzy�
go sen. Przetar� oczy. Nie m�g� sobie pozwoli� na tak� przyjemno��. C� by si�
sta�o, gdyby znaleziono go �pi�cego...
Wtem przekle�stwa dozorcy, trzask bicza i okrzyki b�lu przerwa�y spok�j. Sambo
wyjrza� zza krzew�w. Zobaczy� dozorc� bij�cego kobiet� po nagich plecach.
Usi�owa�a ucieka�. Dopad� j� na koniu i d�ugi rzemienny bat trzasn��
nieszcz�liw� przez g�ow�. Upad�a na brzegu stawu.
- Suko! - rycza� dozorca. - Wody ci si� chce? Oducz� ci� lenistwa, czarna
diablico!
Bicz strzeli� jeszcze raz.
- Wstawaj! - krzykn�� oprawca.
Murzynka nie poruszy�a si�. Znowu �wisn�� rzemie�.
- Wstajesz? Odpowiedzia� mu cichy j�k.
- Zostaw j�, Zeb - zawo�a� nadje�d�aj�cy drugi dozorca. - Straci�a pewnie
przytomno��.
- A niech j� szlag...
- Uwa�aj, Zeb. Calhoun poleca kara� lenistwo, ale nie zabija�. Ta Murzynka
kosztowa�a w Nowym Orleanie tysi�c pi��set dolar�w. Rozumiesz?
Zeb splun�� z przekle�stwem i nie odpowiedziawszy rozgl�da� si� po niewolnikach.
- Bob! - krzykn�� rozkazuj�co. - B�dziesz pracowa� teraz za siebie i za ni�.
Robota musi by� wykonana.
Wysoki Murzyn podni�s� si� i z pokor�, kalecz�c j�zyk angielski odpowiedzia�:
- Bob zrobi�.
- Id� na jej miejsce. Do zmierzchu sko�czysz jej i swoj� prac�.
Bob Catala schyli� si� po narz�dzia i pobieg� na poletko Murzynki. Energicznie
przyst�pi� do spulchniania ziemi i niszczenia chwast�w. Dozorcy tymczasem oblali
wod� zmaltretowan� niewolnic� i ze �miechem opowiadali sobie jakie� dowcipy.
Sambo wykorzystuj�c sytuacj� podszed� w pobli�e Catali, rozchyli� ga��zie.
- M�wi do ciebie Sambo - zawo�a� cicho. - S�uchaj uwa�nie.
- Ja s�ucha� - Murzyn nie przerywaj�c pracy zbli�y� si� do ukrytego za krzakiem
emisariusza.
- Naczelnik ci� pozdrawia - ci�gn�� Sambo. - B�d� z lud�mi got�w. Flota
brytyjska kr��y u wybrze�y Unii, wojska kanadyjskie bij� Amerykan�w. Seminole
walcz�... Czas si� zbli�a... Rozumiesz?
- Tak.
- Werbuj nowych ludzi... Zostawiam ci tu pod krzakiem pismo. Przybijesz je na
�cianie domu Calhouna. Masz pytania?
- Nie.
- B�d� nocowa� dzisiaj w zaro�lach na sawannie. Tam gdzie zawsze. Gdyby� co�
mia� do mnie, przyjd� w nocy albo wy�lij kogo�.
- Dobrze.
- B�d� ostro�ny, Bobie. Do zobaczenia.
- Bob �egna� przyjaciela.
Sambo zacz�� si� ostro�nie wycofywa�. W godzin� p�niej by� ju� obok
pozostawionego mu�a. W pl�taninie ga��zi rozpostar� opo�cz� i leg�szy na niej
si�gn�� do torby po kukurydziany placek.
Bob Catala podni�s� z�o�ony w czworo papier i wsun�� go pod �at� naszyt� na
nogawce spodni. Nie mia� kieszeni. Niewolnikom nie wolno by�o mie� �adnych
schowk�w w ubraniu. Wed�ug obowi�zuj�cych przepis�w za posiadanie jakichkolwiek
skrytek w. odzie�y grozi�a kara dwudziestu batog�w na obna�one plecy. Nikt wi�c
nie ryzykowa�. Natomiast �aty na starych i zniszczonych spodniach nie zwraca�y
uwagi.
Upewniwszy si�, �e pismo jest niewidoczne, zacz�� gorliwie pracowa� dalej.
Zwija� si�, aby przed zmierzchem wykona� robot� na dw�ch poletkach. Po godzinie
har�wki podni�s� si�, wyprostowa� obola�e mi�nie i wyci�gni�tym krokiem poszed�
nad staw na drugi skrawek pola. K�cikiem oka widzia�, �e dozorca Zebulon Dools
uwa�nie go obserwuje. Przygi�� si� i motyk� ry� zeschni�t� ziemi�. Mija�y minuty
i godziny. S�o�ce chyli�o si� ku zachodowi.
Dools z wierzchowca patrz�c na Catal� dziwi� si�, �e ten tak uczciwie, jak nigdy
dot�d, pracuje. Podjecha� bli�ej, strzeli� w powietrzu z bata i zawo�a�:
- Bob, ta Murzynka, kt�ra jeszcze doj�� do siebie nie mo�e, to twoja baba?
- Nie.
- Dlaczego wi�c tak gorliwie pracujesz?
- Bob s�ucha� rozkazu.
Dools zachichota� zadowolony i ju� mia� odjecha�, gdy jego bystre oczy
.zatrzyma�y si� na spodniach Murzyna. Chwil� przygl�da� si� uwa�nie, potem
zeskoczy� z siod�a i podszed� do niewolnika.
- Bob, po�� motyk� i podejd� do mnie - powiedzia� �agodnie, ale w jego g�osie
brzmia�a niecierpliwo��.
Murzyn spe�ni� polecenie. Z obaw� maluj�c� si� na twarzy zbli�y� si� do
najokrutniejszego z dozorc�w Calhouna. Zebulon Dools schyli� si� b�yskawicznie i
nim Bob zdo�a� si� zorientowa�, pochwyci� wystaj�cy spod �aty skrawek bia�ego
papieru.
- Co to? - spyta� surowo, wlepiaj�c przenikliwe spojrzenie w Murzyna.
Catala skurczy� si�. Twarz mu poszarza�a. Oczy zab�ys�y bia�kami. Zrobi� gest,
jakby chcia� ucieka�, ale w d�oni Doolsa zal�ni�a lufa pistoletu.
- K�ad� si�, psie! - wrzasn�� dozorca. - Twarz� do ziemi! Tak! Wskoczy� na
siod�o. Ostry gwizd przeszy� powietrze. Dwaj inni dozorcy nadje�d�ali
wyci�gni�tym galopem.
- Co si� sta�o, Zeb? - spyta� jeden z nich.
- Nie wiem. Zaraz zobacz�, Cliff. Popilnuj tego czarnucha, �eby nie uciek�.
Dools rozwin�� arkusz papieru. Z trudem co� sylabizowa�.
- Znalaz�e� to u niego? - spyta� Cliff Elam.
-Yes.
- Daj Timowi, on bieglejszy w pi�mie - doradzi�.
- Czytaj, Ponzer - Zeb poda� papier Timowi. Ten przebieg� oczyma rz�dy liter i
zblad�.
- Wiersz pod�egaj�cy do buntu. Pe�no w nim wyzwisk na plantator�w Po�udnia -
powiedzia�. - Wi�za� tego psa i na farm�. Musimy wiedzie�, sk�d to ma.
Dools mierzy� w Catal� z pistoletu, a Cliff i Tim zeskoczywszy z koni zwi�zali
Murzyna.
- Zosta�cie - zwr�ci� si� Zeb do wsp�towarzyszy - ja zap�dz� tego �otra na
farm�.
- Jed�, tylko uwa�aj, aby ci nie uciek�.
Dools schowa� do kieszeni odebrany Bobowi papier i chwyciwszy koniec sznura,
kt�rym Murzyn by� skr�powany, przywi�za� go do siod�a. Z rozmachem uderzy�
Catal� biczem.
- Wstawaj! - rykn��.
Bole�nie ch�ostany batem Bob bieg� obok wierzchowca. Zm�czony do granic
wytrzyma�o�ci pad� na podw�rzu farmy Calhouna w pobli�u drewnianego rusztowania,
wznosz�cego si� naprzeciw barak�w dla s�u�by i niewolnik�w. Tu odbywa�y si�
egzekucje. Ci�ko dysz�c przywar� rozpalonym cia�em do szorstkiej ziemi.
- Co si� sta�o, Zeb? - spyta� stoj�cy tu olbrzymi Kreol.
- Przy wi�� to bydl� do s�upa - odpar� Dools. - Nie minie go chyba... - zrobi�
r�k� niedwuznaczny gest, wskazuj�c prz�s�a szubienicy.
- Fiuuu... - zagwizda� Kreol.
- Nudzi�e� si� ostatnio, b�dziesz mia� zaj�cie - zjadliwie rzuci� Zeb i
po�pieszy� w stron� domu plantatora. Kreol zbli�y� si� do Catali.
- G�upi�, Bob, oj, g�upi�... - zagada�. - Narozrabia�e�, h�?
Murzyn milcza�, jedynie piersi falowa�y mu przy�pieszonym oddechem. Na
dziedziniec wysz�o par� os�b. Ze smutkiem patrzyli na sp�tanego Catal�.
Z godno�ci� pozwoli� Kreolowi przywi�za� r�ce do belki ponad g�ow�, a stopy do
dw�ch ko�k�w wbitych w ziemi�. Wisia� na przegubach r�k, czekaj�c na dalszy tok
wypadk�w.
Dools tymczasem zameldowa� si� u Calhouna. Farmer przyj�� go niech�tnie. Oparty
o framug� okna ze zniecierpliwieniem patrzy� na dozorc�.
- Wybaczcie, sir, �e zak��cam przedwieczorny odpoczynek - t�umaczy� si� Zebulon
- ale sprawa wydaje si� powa�na. Zabra�em to Bobowi Catali. Prosz�... - po�o�y�
na stole rozpostarty arkusz.
Calhoun bez po�piechu pochyli� si� nad papierem. Przebieg� oczyma tekst �
pocz�tkowo zblad�, p�niej sp�sowia�.
- Buntownik! - pi�ci� uderzy� w st�. - Sk�d to wzi��?
- Nie wiem, sir.
- Gdzie ta kanalia?
- Kaza�em przywi�za� go do rusztowania.
- Bi�, a� powie, kto mu to da�. Rozumiesz, Dools?
- Yes, sir.
- Zwo�aj ludzi i zacznij badania - Calhoun opad� na fotel. - Przyjd� tam zaraz.
Dools wyszed� z pokoju. Farmer siedzia� przez chwil� pe�en wzburzenia, potem
si�gn�� po ulotk� i ponownie j� przeczyta�. Zdenerwowanie go opu�ci�o. Zadzwoni�
na s�u��c�, a kiedy stan�a w progu, poleci�:
- Popro� do mnie porucznika Moore'a i zwiadowc� Crocketta. Szybko!
Nie s�ysza� skrzypni�cia drzwi, tak g��boko by� zaj�ty swymi my�lami. Rozumia�,
�e co� niedobrego dzieje si� wok�. Wojna od kanadyjskiej granicy przetacza�a
si� na-po�udnie. Wi�kszo�� plemion india�skich stan�a po stronie brytyjskiej..
Jeszcze tylko brakowa�o buntu niewolnik�w.
- Co za czasy - szepn�� do siebie i wsta�. Zacz�� nerwowo chodzi� po obszernym
salonie. Zmierzch ju� wciska� si� do pokoju, ostatnie blaski s�o�ca k�ady si� na
suficie nik�ymi-pasami z�ota-i czerwieni. Zastuka�y o pod�og� �o�nierskie buty,
weszli Van Moore i Davy Crockett.
- Sta�o si� co�? - spyta� porucznik.
- Przeczytajcie to, panowie - w g�osie farmera brzmia� niepok�j. - Dzisiaj
znaleziono t� ulotk� u niewolnika.
Moore podni�s� ze sto�u kartk� papieru, g�o�no czyta�:
"Nadci�ga wreszcie zemsty dzie�,
ogarnie po�ar farmy i plantacje,
wytniemy bia�ych pan�w w pie�
za r�wno��, prawd� i wolno�ci racj�;
powsta�cie, bracia! idzie czas!
do boju wolno�� wzywa was..."
Porucznik przerwa�. Chwile panowa�a cisza.
- Czytajcie dalej, sir - g�os Calhouna zabrzmia� nienaturalnie.
- Znam tre�� tego pamfletu - odpar� Moore k�ad�c ulotk� na stole. - Wiele tego
typu wierszy kr��y w�r�d Murzyn�w. Pisze je podobno jaki� wyzwoleniec o nazwisku
Walker.
John Calhoun zmi�� w ustach przekle�stwo. Porucznik m�wi� dalej:
- Tylko surowo�ci� mo�na czarnych utrzyma� w ryzach. Niewolnika, kt�ry mia� ten
pamflet, skaza�bym na �mier�.
- Podzielam to zdanie - Crockett popar� Moore'a.
- Tak te� b�dzie - stanowczo�� brzmia�a w g�osie plantatora. - Najpierw jednak
musi wy�piewa�, sk�d dosta� ulotk�.
- S�usznie - przytakn�� porucznik.
- Chod�cie ze mn�, panowie. Chc�, aby�cie byli �wiadkami przes�uchania.
- Well - zgodzili si� obaj.
Obszed�szy okaza�e zabudowania mieszkalne znale�li si� na dziedzi�cu. Gromada
Murzyn�w i bia�ej s�u�by przygl�da�a si� egzekucji. Kreol, o twarzy sadysty, z
podwini�tymi po �okcie r�kawami koszuli, d�ug� nahajk� z rozmachem bi� obna�one
cia�o Boba Catali. Gruby sznur z trzaskiem uderza� w plecy. Poprzecinana sk�ra
broczy�a krwi�. Z ust Murzyna wydobywa� si� cichy j�k. Wisia� na uwi�zanych
r�kach jak bezw�adny w�r.
Calhoun ze swymi towarzyszami zatrzyma� si� na uboczu. Natychmiast podbieg� do�
us�u�ny Zebulon Dools i z cynicznym u�miechem poinformowa�:
- Dotychczas nie powiedzia� nic, sir.
- Sam go spytam - odpar� ch�odnio plantator i po�pieszy� w stron� skaza�ca. R�k�
da� znak Kreolowi. Ostatnie uderzenie przeci�o w poprzek plecy Boba,
pozostawiaj�c d�ug� pr�g�.
- Sk�d wzi��e� ulotk�, Bob? - spyta� Calhoun. G�owa Catali zwisa�a na piersi.
Ci�ko oddycha�. Z pop�kanych warg s�czy�y si� stru�ki krwi.
- S�yszysz, Bob? M�wi do ciebie tw�j pan. Przestan� ci� ch�osta�, je�li powiesz,
kto da� ci papier.
Usta niewolnika drgn�y, ale Calhoun nie zdo�a� us�ysze� nic.
- Powt�rz jeszcze raz! - zawo�a� farmer.
Znowu j�k.
- Nie mo�e m�wi� - stwierdzi� Crockett.
- Calhoun zwr�ci� si� do Doolsa:
- Yes, sir.
Kto� chwyci� kube� i zimnym strumieniem chlusn�� na obola�e cia�o nieszcz�nika.
Murzyn poruszy� si�.
- Pi� - ledwie us�yszeli.
- Podajcie kubek.
Dools us�u�nie po�pieszy� z naczyniem. Kilka kropel zwil�y�o pop�kane wargi i
wla�o si� w gor�czk� spalony prze�yk.
- Sk�d wzi��e� papier? M�w! - Calhoun powt�rzy� pytanie.
- Bob... powiedzie�... - wykrztusi� z siebie Murzyn.
- S�ucham!
G�owa Catali znowu zwis�a na piersiach. Zdawa�o si�, �e straci� przytomno��.
- Dajcie mu jeszcze wody - poleci� farmer.
Murzyn prze�kn�� nieco p�ynu. Zacza� co� m�wi�. Wyt�yli s�uch, ale nic nie
zrozumieli.
- Co ten czarny pies m�wi? - irytowa� si� plantator.
- Kto go tam wie? To' po murzy�sku - odpar� dozorca.
- Przywo�aj kt�rego� z niewolnik�w, niech t�umaczy. Dools pobieg� do barak�w.
- Za mocno go zbito - powiedzia� Moore. - Chyba nie wytrzyma do jutra.
- I tak mu �mier� s�dzona - machn�� r�k� Calhoun.
- Nie odpowiedzia� na pytanie - odezwa� si� Crockett. - Sk�d wiecie, sir, czy za
pamfletem nie kryje si� spisek?
- Davy ma racj� - rzek� porucznik. - Nie powinien tajemnicy zabra� ze sob�.
John Calhoun, patrz�c na bezw�adnie wisz�cego Murzyna, odpar�:
- Znam go. Catala ma �elazne zdrowie, wytrzyma.
Dools tymczasem przyprowadzi� Scipia.
- Oni pochodz� z jednego plemienia - poinformowa�.
- Spytaj go, kto mu da� ulotk� - rozkaza� Murzynowi plantator.
Scipio tr�ci� Boba w rami� i gard�owo co� zagada�. Przez par� sekund panowa�a
cisza, potem rozleg� si� szept:
- Bob... powiedzie�... - i znowu zdania w niezrozumia�ym dla bia�ych j�zyku.
Scipio o co� pyta� i Catala mu z trudem wyja�nia�. Chcia� jeszcze m�wi�, ale
powieki zwar�y mu si� i g�owa opad�a w d�.
- Co powiedzia�? - Calhoun hamowa� sw� niecierpliwo��.
- On m�wi�, panie, �e dosta� ten papier od niewolnika, �e on bardzo cierpie�.
- Od kogo?!
- Nie zd��y� powiedzie�. Bob zemdle�...
-.�otrze! - wrzasn�� nie panuj�c nad sobo� Calhoun.
- Scipio nie winien, panie, Scipio dobry - Murzyn pad� na kolana przed swym
w�a�cicielem. - Bob m�wi�, �e on wyzna� prawd�.
- Odejd�, diable!
Niewolnik oddali� si� po�piesznie, a Calhoun, rozwa�ywszy co� w my�lach, zwr�ci�
si� do Van Moore'a.
- Czy �o�nierze pa�scy mog� czuwa� w nocy, aby ta czarna bestia nie uciek�a?
- Oczywi�cie, sir.
- Wobec tego prosz� o stra�e.
- Zaraz to za�atwi�.
- Odetnijcie sznury od belki - zwr�ci� si� do Doolsa i Kreola. - Skr�pujcie mu
r�ce w przegubach. Przywi�zany nogami do ko�k�w nie ucieknie, a troch� odpocznie
przez noc le��c na ziemi. Jutro, je�li powie prawd�, b�dzie mia� szybk� �mier�,
a gdy b�dzie milcza�, to... - Calhoun nie doko�czy� i odwr�ciwszy si� poszed� do
domu.
Sambo otworzy� oczy. Czy�by mu si� zdawa�o? Nad nim iskrzy�y si� gwiazdy. Z
wiklin i chaszczy p�yn�y szmery i trzaski �eruj�cych owad�w i nocnego ptactwa.
Wiatr nie porusza� krzew�w. Prawie ca�kowita cisza okrywa�a rozleg�� sawann�.
Gdzie� w pobli�u �a�o�nie zaszczeka� kujot. Sambo zrzuci� z siebie derk�,
przetar� zaspane oczy i chwyciwszy maczet� poszed� na skraj zaro�li. Rozchyli�
ostro�nie wysokie ga��zie. Spojrza� w mroczn� dal rozja�nion� tylko gwiazdami.
W�r�d traw majaczy�y niewyra�ne sylwetki dw�ch koni. Murzyn mocniej �cisn��
palce na r�koje�ci maczety. Uwa�nie obserwowa� zwierz�ta. Na grzbiecie jednego z
nich dojrza� cz�owieka.
- Kie licho? - szepn�� zaskoczony. Nie spodziewa� si� je�d�c�w, raczej kogo� z
pieszych niewolnik�w Calhouna. Sambo zawaha� si� chwil�, po czym w�o�y� dwa
palce w usta i rzuci� w przestrze� wilcze wo�anie. Konie ruszy�y w jego stron�.
- Hej, Sambo! - w nocnej ciszy rozleg� si� przyciszony g�os.
- Tu jestem!
Z konia zsun�� si� Murzyn i stan�� przed wyzwole�cem.
- Scipio! - odezwa� si� uradowany Sambo. - Sk�d i po co te konie? - w pytaniu
brzmia�a ciekawo��.
- Ja ukra�� - szepn�� przyby�y i rozgl�daj�c si� po mrocznej sawannie, doda�: -
Ty schowa� wierzchowce.
Sambo bez s�owa schwyci� zwierz�ta za uzdy i powiedzia�:
- Chod�!
Weszli w krzewy. Po chwili konie stan�y obok mu�a, a Sambo, wskazuj� derk�,
poprosi�:
- Siadaj, Scipio, i m�w. Co si� sta�o?
Murzyn usiad�szy chaotycznie opowiedzia� o przechwyceniu ulotki i katowaniu
Catali.
- M�wisz, �e Bob nie zdradzi�?
- Nie.
- On ci powiedzia�, gdzie mnie znale��?
- Tak. My m�wi� w naszym j�zyku. Bob bardzo wierzy� w twoj� pomoc.
- Jutro chc� go powiesi�?
- Tak m�wi� Calhoun.
- Dranie! - Sambo zacisn�� pi�ci a� do b�lu. - Ilu �o�nierzy pilnuje Boba?
- Dw�ch.
- Nikt wi�cej?
- I ten pies, Kreol Perez.
- Opowiedz mi jeszcze raz dok�adnie o wszystkim.
Scipio znowu przedstawi� przebieg wypadk�w i opisa� kradzie� koni, kt�ra przy
pomocy czarnych wsp�braci nie przedstawia�a wi�kszych trudno�ci.
- Przyprowadzi�e� dwa wierzchowce - odezwa� si� Sambo. - Jeden dla Catali, a
drugi dla siebie?
- Tak.
- Dobrze zrobi�e�, Scipio - pochwali� - uciekaj�c z Bobem przyjmiesz ca�� win�
na siebie, inni nie b�d� cierpie�. Zastan�wmy si� teraz nad uwolnieniem Boba -
Sambo zamy�li� si� przez par� sekund. - M�wisz, �e bracia ze spisku pomog�?
- Oni obieca�.
Jeszcze jaki� czas rozmawiali, ustalaj�c szczeg�y akcji, potem pod��yli na
farm� Calhouna. W�r�d bawe�nianych krzew�w ukryli mu�a i wierzchowce. Zachowuj�c
ostro�no�� podkradli si� pod barak niewolnik�w. Tu Sambo pod os�on�
zgromadzonego na opa� drzewa obserwowa� dziedziniec.
Jeden z �o�nierzy przechadza� si� wzd�u� baraku, a drugi obok le��cego na ziemi
Catali. Kreol niemal na �rodku dziedzi�ca siedzia� na pie�ku do r�bania drew.
Musia� a� tam zataszczy� pniak spod s�g�w, �eby widzie� ca�y plac. By� zbyt
leniwy, aby chodzi�. Teraz wygodnie rozsiad�szy si� �mi� fajk�.
- Ja za�atwi� �o�nierza przy baraku - szepn�� Sambo do Scipia. - Dalej wed�ug
planu, pami�taj!
- Ja pami�ta�.
Sambo niepostrze�enie przemkn�� mi�dzy stertami drzewa a budynkiem. Przywar� w
cieniu do �ciany. Postrz�piony ob�ok przes�oni� gwiazdy i sierp ksi�yca. Mrok
zg�stnia�. �o�nierz odwr�ci� si� plecami do przyczajonego Murzyna. Wtedy Sambo
bezszelestnie dopad� go i prawym ramieniem opasawszy mu gard�o, lew� r�k�
chwyci� karabin. Szamotali si� chwil�, po czym upadli na ziemi�. Murzyn
przygni�t� kolanami pier� bia�ego, nie wypuszczaj�c ze stalowego u�cisku szyi.
Kiedy �o�nierz straci� przytomno��, zarzuci� go na plecy i poni�s� pomi�dzy sagi
drzewa. Tu, zwi�zawszy r�ce i nogi, zakneblowa� mu usta. Zabra� bro� i amunicj�.
Da� znak Scipiowi. Widzia�, jak Murzyn stan�� w drzwiach baraku i zawo�a�:
- Hej, Perez, ty przyj��.
- Czego? - Kreol wolno podni�s� si� z pniaka.
- Scipio ci co� pokaza�...
- �eby ci� diabli! - zakl�� i pykaj�c z fajki powl�k� si� do baraku.
Sambo ujrza� poza Scipiem, za lekko uchylonymi drzwiami g�owy przyczajonych
Murzyn�w. Zrozumia�, �e to koniec z katem Perezem. Nie czekaj�c na wyniki
zaj�cia, obieg� dziedziniec kryj�c si� w cieniu drzew. Gdy Kreol znik� za
drzwiami baraku, Sambo wyskoczy� ze strzelb� na woln� przestrze� i kilkoma
skokami dopad� wartownika.
- R�ce do g�ry! - gro�nie zawo�a�.
�o�nierz zamar� w bezruchu. By� zaskoczony. Chcia� �ci�gn�� z ramienia sztucer,
ale ujrzawszy skierowan� w siebie luf� powoli podni�s� ramiona.
- Krzykniesz lub zrobisz najmniejszy ruch, strzel�! - stanowczo powiedzia�
Sambo. - Odwr�� si�!
Pos�usznie wykona� rozkaz. Po chwili sta� przywi�zany do rusztowania z ustami
omotanymi w�asn� chustk�. Sambo za� podbieg� do Catali i poprzecina� mu wi�zy.
- Mo�esz wsta�, Bob?
Murzyn z wysi�kiem d�wign�� si�.
- Ja ci dzi�kowa� - szepn��, rado�nie b�yskaj�c bia�kami oczu.
Sambo podtrzymuj�c go powl�k� si� przez dziedziniec. W�r�d s�g�w drzewa czeka�
ju� Scipio. Uj�li Catal� .pod ramiona i �piesz�c szli ku plantacji. W p�
godziny p�niej dosiad�szy wierzchowc�w cwa�owali ku rozleg�ej sawannie.
�wita�o, gdy dotarli do Alabama River i przeprawiwszy si� na drugi brzeg,
klucz�c jaki� czas w nadrzecznych szuwarach dla znrylenia pogoni, skr�cili na
p�noc, w kierunku Tennessee River.
Nie spostrzegli, aby ktokolwiek szed� ich tropem. Mimo to omijali osady j
miasta, zatrzymuj�c si� jedynie na kr�tkie postoje. Gdy przebyli koryto rzeki
Black Warrior, poczuli si� bezpieczniej. Teraz troch� d�u�ej obozowali nad
brzegami jezior i strumieni. Musieli przecie� u�o�y� dalsze plany swej podr�y.
Chcieli dotrze� do kwatery Denmarka Yeseya - organizatora murzy�skiego
powstania. Nikt jednak nie zna� miejsca jego pobytu. Sambo s�ysza�, �e podobno
mia� przebywa� gdzie� w okolicach Saint Louis. Odnale�� go na rozleg�ych
pustkowiach nie by�o prosto, zw�aszcza �e stale ukrywaj�c si� zmienia� nazwiska.
W ostateczno�ci zdecydowani byli przy��czy� si� do Seminol�w lub Kriks�w, kt�rzy
ch�tnie dawali schronienie zbieg�ym niewolnikom.
Rany na plecach Boba systematycznie ok�adane �wie�ymi li��mi zi� Zasklepi�y si�
i przesta�y bole�. Catala jak m�g� okazywa� towarzyszom wdzi�czno�� za pomoc w
ucieczce i trosk� o jego zdrowie. Co� go jednak dr�czy�o, bo zazwyczaj by�
milcz�cy. Zapytany pewnego wieczoru przy kolacji o pow�d zadumy, z prostot�
odpar�:
- Bob my�le� o walce za wolno�� i r�wno�� czarnych...
Mija�y dni. W kt�rym� tygodniu podr�y znale�li si� na pofa�dowanej lekkimi
wzniesieniami prerii. S�o�ce �wieci�o o�lepiaj�cym blaskiem, a czyste jak
kryszta� powietrze ods�ania�o rozleg�� dal. Sambo dostrzeg� na horyzoncie smug�
las�w.
- Sp�jrzcie! - powiedzia�. - Puszcza przed nami. Tam p�ynie Tennessee River.
- Las by� bezpieczny - z u�miechem stwierdzi� Scipio.
Bob mu przytakn�� i pop�dzili zwierz�ta. Oko�o po�udnia wjechali na wzniesienie
g�ruj�ce ponad innymi. Zatrzymali si� tam na moment, uwa�nie obserwuj�c step.
Wok� ko�ysa�y si� trawy niczym zieleni� faluj�cy ocean.
Sambo przes�oni� rek� oczy i d�ugo spogl�da� na szlak, kt�ry przebyli.
- Za nami ludzie - powiedzia� niespokojnie, wskazuj�c na widnokr�g.
W�r�d traw dostrzegli szereg ruchomych punkt�w.
- Mo�e to dzikie mustangi? - rzuci� Bob.
- W�tpi� - odpar� Sambo. - To mog� by� Indianie albo... po�cig. Za szybko si�
poruszaj�.
- My �pieszy� do lasu - zawo�a� Scipio.
- Masz racj�. W puszczy jest si� samemu niewidocznym i �atwo zatrze� za sob�
�lady. �pieszmy.
Gnali, ile. si� starczy�o zwierz�tom. Mu� nie nad��a� za wierzchowcami, dlatego
Sambo zostawa� w tyle. Musieli wi�c zwalnia� bieg koni. Z grzbiet�w wzniesie�
widzieli coraz wyra�niej jad�cych za nimi ludzi. Bystry wzrok Samby rozpozna�
wreszcie �o�nierskie mundury. Nie mieli ju� w�tpliwo�ci. To by�a pogo�.
P�dzili jak szaleni do zbawczego niedalekiego lasu. S�o�ce na zachodzie le�a�o
na horyzoncie. Za dwie godziny zapadnie noc... Sambo spojrza� do ty�u. Je�d�cy
rozsypali si� w tyralier�. Z ka�d� minut� byli coraz bli�ej.
- Szybciej! - krzykn�� z rozpacz� i pi�tami zacz�� bi� boki mu�a.
Piana pokry�a sier�� wierzchowc�w. Mieli ze dwie mile do zbawczych drzew, gdy
poza nimi zagrzmia�y sztucery. Kule gwi�d��c ci�y powietrze. Bob i Scipio
wysforowali si� do przodu, Sambo z trudem nad��a� za nimi. Wtem mu� zachwia� si�
i run�� zrzucaj�c z siebie Murzyna. Obficie krwawi�c tarza� si� po murawie.
Sambo ukl�k� �ciskaj�c w d�oni maczet�. Widzia� nadje�d�aj�cych �o�nierzy Unii.
Zastanawia� si�, co mu czyni� wypada: ucieka� pieszo czy stoczy� ostatni� walk�.
W jednym i drugim wypadku nie mia� szans... �a�owa�, �e odda� Bobowi sztucer.
Nagle od strony puszczy zagrzechota�a palba wystrza��w i spoza drzew wypadli
india�scy je�d�cy i przecwa�owali obok Samby. Bojowy krzyk echo ponios�o w dal.
Amerykanie zatrzymawszy wierzchowce zawr�cili. Murzyn obtar� spocone czo�o.
U�miechn�� si� z ulg�. Byli uratowani.
NAD ME-SI-KSE-PE
Tam, gdzie Ohio wlewa swe wody w pot�ne koryto Missisipi, na obszernej ��ce,
os�oni�tej od wschodu i p�nocy odwiecznym borem, obozowali Indianie. Obok
barwnych sto�k�w tipi sta�y po�piesznie wyplecione z pr�t�w i nadrzecznych
szuwar�w wigwamy. P�on�y liczne ogniska. Wsz�dzie kr�cili si� wojownicy.
Gromada p�nagich Irokez�w, z dok�adnie wygolonymi po bokach g�owami i
biegn�cymi przez �rodek czaszki grzebieniami w�os�w, debatowa�a z Delawarami w
jelenich bluzach. Nieco dalej, przy nik�ych p�omykach ognia z majestatyczn�
godno�ci� siedzieli Kriksowie z wpi�tymi w bujne w�osy pi�rami ptak�w i z
o�ywieniem rozmawiali z Seminolami, u kt�rych plemienne stroje przemiesza�y si�
ju� z europejskimi tkaninami. Na wysokim brzegu spienionej rzeki sta�o kilku
Murzyn�w. Obok nich przeszli wysmukli Szoktawowie, d�wigaj�c zawieszonego na
dr�gu upolowanego karibu.
W g��bi obozowiska odezwa� si� nagle g�uchy g�os b�bna. Dudni� rytmicznie,
roznosz�c woko�o dziwn�, pe�n� niepokoju monotoni�. Tu i �wdzie podnios�y si�
spo�r�d siedz�cych postacie wodz�w, inni wychodzili z chat, przerywali
towarzyskie rozmowy, �piesz�c ku �rodkowi napr�dce skleconego osiedla. Na
wielkim placu oczekiwali w milczeniu rozpocz�cia Rady Starszych.
Zbli�y� si� wreszcie szaman Kriks�w, Czarny Nied�wied�, w towarzystwie
McGillivraya, kt�ry przybra� imi� Kr�la Kr�l�w, podszed� Ryszard Kos - znany
w�r�d czerwonosk�rych pod nazwiskiem Czerwonego Serca, oraz Menewa - m�ody w�dz,
ws�awiony walkami u boku Tecumseha.
Oczy wszystkich z szacunkiem zwr�ci�y si� na przyby�ych. S�dziwy szaman z
pietyzmem i nabo�n� czci� pocz�� nape�nia� kinnikinickiem cybuch kalumetu. Potem
wsta�, aby zapali� fajk� wygrzebanym z ogniska w�gielkiem. Wtedy zauwa�y�
kilkudziesi�ciu Czirokez�w jad�cych przez obozowisko. Na ich czele pod��ali:
Sekwoja - naj�wiatlejszy Indianin Po�udnia, Szactas - wojenny naczelnik
plemienia, trzech Murzyn�w i bia�y traper. Szaman znieruchomia�, fajk� wyci�gn��
przed siebie, patrz�c w stron� nowo przybywaj�cych. Nikt nie poruszy� si�, cho�
wszyscy s�yszeli st�pania koni, nikt nie odwr�ci� g�owy, aby zaspokoi�
ciekawo��... Cisza niepodzielnie panowa�a nad Placem Rady.
Sekwoja i Szactas zeskoczyli z mustang�w i oddali je pod opiek� wojownikom. Co�
powiedzieli traperowi i Murzynom, bo ci zsiad�szy z wierzchowc�w poszli za
Czirokezami. W milczeniu zaj�li miejsca w kr�gu Rady.
Czarny Nied�wied� wolno zapali� fajk�i wydmuchawszy dym wcztery strony �wiata, w
niebo i ziemi�, powiedzia�:
- Bracia! Gicze Manitou zgromadzi� nas u brzegu Me-si-kse-pe, aby�my radzili nad
dalsz� walk� z Miczi-malsa. Lud Kriks�w i Seminol�w pozostaje wierny wielkim
d��eniom Tecumseha - szaman przerwa�, jak gdyby daj�c zgromadzonym czas do
namys�u, po czym doko�czy�: - Widz� w�r�d nas wodz�w r�nych plemion, nawet
Siewc� Kukurydzy, jednego z naczelnik�w Irokez�w, kt�rzy swoim or�em s�u��
D�ugim No�om... Ktokolwiek z obecnych jest przyjacielem Miczi-malsa, niech
opu�ci Plac Rady. Nie mo�e dotkn�� �wi�tego kalumetu. Hugh.
Przez kilka sekund nikt si� nie odezwa�. Wreszcie podni�s� si� Irokez.
- By� czas - zacz�� z godno�ci� - �e plemiona Senek�w, Mohawk�w, Kajug�w,
Oneid�w, Onondag�w, a nawet Delawar�w tworzy�y Lig� Irokez�w. Wtedy panowa�
Wielki Pok�j. Tecumseh stworzy� konfederacj� Zwi�zku Oporu, ale sam zgin��
pokonany przez D�ugie No�e i wojownik�w Czujnego Bobra. Czy nie pora, o bracia,
z��czy� si� z Irokezami?
Czarny Nied�wied� nie poruszy� si�. Czeka�. Dostrzeg�szy wzniesion� r�k�
McIntosha, skin�� mu przyzwalaj�co g�ow�. Metys energicznie powsta�.
- Przed laty by�em przeciwnikiem idei Tecumseha - m�wi� podniecony - i mia�em
s�uszno��. Skacz�ca Puma nie �yje, wiele plemion porzuci�o konfederacj�. Wojna z
Miczi-malsa nie ma sensu... Popieram Siewc� Kukurydzy. Hugh.
Poradlona siatk� zmarszczek twarz s�dziwego szamana nie poruszy�a si�. Sta� z
�arz�cym si� cybuchem kalumetu. Nikt jednak nie usi�owa� zabra� g�osu, wobec
czego Czarny Nied�wied� zwr�ci� si� do McIntosha i Siewcy Kukurydzy:
- M�j brat, William, i w�dz Irokez�w nie ��cz� swych my�li i serc z nami, niech
wi�c opuszcz� Plac Rady i wojenny ob�z zjednoczonych plemion. - Starzec powi�d�
wzrokiem po zgromadzonych i spyta�: - Czy taka jest wola Rady Starszych?
G�owy wodz�w i szaman�w zgodnie pochyli�y si� na znak aprobaty. William Mclntosh
zerwa� si�, jego ma�e oczy b�ysn�y spod zmarszczonych gniewem brwi. Krzykn��:
- Odchodz�!...
Zawaha� si�, chcia� co� jeszcze powiedzie�, ale tylko zakl�� pod nosem i wyszed�
z kr�gu Rady. Za nim pod��y Siewca Kukurydzy. Czarny Nied�wied�, nie spojrzawszy
nawet za odchodz�cymi, podszed� do Kr�la Kr�l�w i wr�czaj�c mu kalumet,
powiedzia�:
- Niech wielki naczelnik Kriks�w wypowie swoje my�li. Hugh. McGillivray wsta�,
ogarn�� oczyma siedz�cych i zacz��:
- W roku 1811 przyby� do Tukhabatchee sagamore Tecumseh. Przywi�z� ze sob� znaki
Zwi�zku Oporu. Wtedy zastanawia�em si� nad s�uszno�ci� drogi obranej przez
wielkiego Szawaneza. Czy pami�tacie, bracia Kriksowie? - McGillivray zamilk�,
daj�c s�uchaj�cym czas na si�gni�cie pami�ci� do tamtych wydarze�. Dzi� wszyscy
wiemy, �e Puma Gotowa do Skoku mia� racj�. Ubieg�ej jesieni backwoodsmeni
za��dali od Kriks�w i Seminol�w, Czirokez�w i Szoktaw�w opuszczenia ziemi
przodk�w, bo chc� uprawia� na naszych preriach i sawannach bawe�n� i ry�, indygo
i tyto�. Gdy odm�wili�my, pustosz� nasze wioski, napadaj� na obozy, pal� i
morduj�... Nie ma w�r�d nas m�drego Tecumseha, ale �yje jego prorocza my�l, a
wojenny top�r szaleje na ziemi Miczi-malsa. W wojnie Unii z Kanad� rozstrzygaj�
si� tak�e losy czerwonych plemion. Rad�my, o bracia, co czyni� nam wypada. Hugh.
Poci�gn�� z fajki i wydmuchawszy dym zgodnie z obyczajem poda� j� Menewie. M�ody
w�dz kriksa�skiego szczepu znad rzeki Tallapoosa, podni�s�szy si� z godno�ci�,
przem�wi�:
- Bracia, walczy�em u boku wielkiego Tecumseha, kt�ry by� Szawane-zem, ale
kocha� jednako wszystkie plemiona czerwonych lud�w. Zgin�� jak bohater. Wiecie,
co powiedzia� przed �mierci�? - W czarnych �renicach starszyzny czai�a si�
ciekawo��. - Przed bitw� nad Thames River tak m�wi� sagamore: "Gdy zbraknie
Tecumseha, pami�tajcie, �e jedno plemi� jest jak patyk, kt�ry byle wiatr z�amie,
a zwi�zane konfederacj� plemiona s� jak wi�zka, kt�rej nie potrafi prze�ama�
najsilniejszy mocarz... Prowad�cie dzie�o Skacz�cej Pumy do ko�ca, a�
odbierzecie bia�ym naje�d�com ziemie naszych ojc�w i dziad�w". Tak uczy� wielki
sachem. O bracia, p�jd�my �ladami wielkiego Tecumseha.
Menewa przekaza� kalumet siedz�cemu obok Ryszardowi Kosowi, kt�ry wstaj�c
przyg�adzi� bujne, dawno nie strzy�one w�osy. Jego sp�owia�e w s�o�cu,
podniszczone ubranie �wiadczy�o o trudach dalekiej podr�y. - Bracia! - zacz�� w
j�zyku Szawanez�w. - Los z��czy� mnie z Tecumsehem i pozostan� wierny jego
dalekosi�nej idei. W sojuszu z Wielk� Brytani� mo�emy zwyci�y�. Wiecie, �e
wzd�u� wybrze�y Atlantyku i w Zatoce Meksyka�skiej p�ywaj� angielskie okr�ty
wojenne. Silna armia, w�r�d kt�rej jest wielu �o�nierzy z mojej ojczyzny, z
Polski, bije si� w pobli�u Waszyngtonu, stolicy Unii. Zjednoczonymi si�ami on
musimy gromi� wroga na ca�ym terenie Unii. To pomo�e kanadyjskim wojskom w
prowadzeniu wojny. Wyra�am uznanie dla Kr�la i naczelnik�w plemion Po�udnia,
kt�rzy bystro�ci� swych umys��w dostrzec cel tocz�cych si� zmaga�...
Fajka kr��y�a dalej. Kwieci�cie przemawia� Weatherford, w�dz Seminol�w, Wielki
Wojownik - zast�pca McGillivraya, Sekwoja - m�drzec Czirokez�w, Czarna Strza�a -
w�dz Senek�w, ws�awiony walkami u boku Tecumseha, Took-suh - od niedawna w�dz
Szawanez�w i jego zast�pca Najle-umoc, kilku szaman�w. Wreszcie kalumet dotar�
do r�k Szactasa, wodza Czirokez�w, kt�ry podni�s�szy twarz ku s�o�cu d�ugo sta�
z zamkni�tymi powiekami. P�niej, niemal cedz�c s�owa, przem�wi�:
- Do wioski Czirokez�w przyby� pose� Agolaszima, siedz�cy tu ko�o mnie.
Harmonijny G�os przywi�d� go do wojennego obozu nad Me-si-kse-pe i Ohio. Niech
Rada Starszych wys�ucha jego s��w... W drodze Wojownicy Szactasa przyszli z
pomoc� trzem czarnym m�om �ciganym przez Miczi-malsa - w�dz wskaza� Murzyn�w. -
Oni tak�e maj� ciekawe wie�ci. Wys�uchajmy, bracia, mowy przyjaci�. Hugh.
Kr�g pos�gowych postaci z zainteresowaniem zwr�ci� spojrzenia na Murzyn�w i
bia�ego, kt�ry w�a�nie przyj�wszy kalumet powsta�.
- Czerwoni bracia - zacz�� - nazywam si� Kid Lupton. Przybywam do was z rozkazu
genera�a Pakenhama, kt�ry teraz jest na Jamajce. Kr�l Wielkiej Brytanii,
w�adaj�cy zza oceanu Kanad�, pozdrawia wodz�w i szaman�w Pi�ciu Cywilizowanych
Plemion Po�udnia i r�wnocze�nie zapewnia, �e po zwyci�skiej wojnie uk�ad zawarty
ze Zwi�zkiem Oporu Tecumseha b�dzie dotrzymany... - Weatherford pochyli� si� do
ucha McGillivraya i co� mu szepn��. Anglik m�wi� dalej: - Wojska nasze, o
kt�rych przed chwil� wspomina� Ryszard Kos, pod dow�dztwem admira�a George'a
Cockburna rzeczywi�cie kieruj� si� pod Waszyngton. Zwyci�stwo musi nale�e� do
kanadyjskich si� zbrojnych - m�czyzna na chwil� przerwa�, otar� spocone czo�o i
doko�czy�: - Pochwalam przezorno�� Rady Starszych, rozwag� my�li i s��w.
Rozstrzygaj� si� tu wa�ne sprawy, ale nie m�wi si� o planach wojennych.
Lupton wydmuchawszy dym w cztery strony �wiata, w niebo i ziemi� przekaza�
kalumet Murzynowi. Podnios�a si� muskularna posta� okryta sk�p�, wyszarza��
opo�cz�, w szerokim u�miechu b�ysn�a biel z�b�w.
- Waleczni wodzowie i m�dro�ci� s�yn�cy szamani, zwraca si� do was wyzwoleniec
Sambo - zacz��. - Dzi�ki wojownikom Szactasa i Sekwoi, kt�rzy przyszli nam z
pomoc� i odp�dzili �cigaj�cych nas Amerykan�w, jeste�my teraz z wami. Oto Bob
Catala, jeden z przyw�dc�w przygotowuj�cych bunt niewolnik�w, i jego towarzysz
Scipio. Obaj uciekli z farmy Calhouna. Zostaniemy tutaj, bo wasza walka jest
tak�e walk� o wolno�� i r�wno�� Murzyn�w...
Poci�gn�� obfity haust dymu i wydmuchawszy go, jak nakazywa� ceremonia�, poda�
fajk� nast�pnemu. Przechodzi�a z r�k do r�k, ten i �w wyg�osi� d�u�sz� lub
kr�tsz� mow�, a� wreszcie kalumet obieg�szy wszystkich dotar� do Czarnego
Nied�wiedzia. Szaman z nabo�n� czci� oczy�ci� cybuch i wstawszy zako�czy�
narad�:
- O bracia, zjednoczeni wsp�ln� trosk� o przysz�o�� naszych rod�w, szczep�w i
plemion, podejmujemy dalsz� walk� z Miczi-malsa. Niech Nabash-cisa roz�wietli
�cie�ki wojny, a Manitou da zwyci�stwo. Hugh!
Ryszard Kos mieszka� z Czarn� Strza�� w wigwamie stoj�cym niemal na samym brzegu
Missisipi. Po sko�czonej Radzie Starszych wygodnie rozsiad� si� w chacie na
grubej warstwie wiklinowej �ci�ki i czy�ci� sztucer. W�dz Senek�w by� jeszcze
na terenie obozu. Kosowi nikt nie zak��ca� samotno�ci. Ws�uchany w majestatyczny
szum wielkiej rzeki poszybowa� my�lami do dalekiej Minnesoty, gdzie w�r�d
przyjaznego plemienia Sauk�w i Fox�w mieszka�a umi�owana Zorza Ranna. Co teraz
robi?. Czy jest mu wierna? Zaj�ty prac� i marzeniami nie zauwa�y�, �e kotara u
drzwi lekko si� uchyli�a i kto� ostro�nie wszed�. Dopiero gdy us�ysza� szmer
st�pa�, oderwa� wzrok od strzelby.
Przed nim sta� ch�opiec z opask� na g�owie, z obna�onym do pasa torsem, boso,
jedynie w sk�rzanych legginach. Nie wygl�da� na czystej krwi Indianina, raczej
na Metysa. W opalonej na br�z twarzy zap�on�y ciekawo�ci� czarne oczy.
Kos u�miechn�� si� do ch�opca.
- Siadaj - zaprosi�.
Tamten pokr�ci� odmownie g�ow�.
- Nie chcesz? Dlaczego?
- Nie godzi si� siada� obok wojownika - z powag� odrzek� do�� poprawn�
angielszczyzn�.
- Przy mnie wolno ci usi��� - Kos przyja�nie wskaza� miejsce - bo masz moj�
zgod�. Kiedy� przecie� te� b�dziesz wojownikiem, a mo�e nawet wodzem. W
�renicach ch�opca zamigota�a duma. Zadowolony z pochwa�y spocz��, krzy�uj�c
nogi.
- Kto nauczy� ci� mowy bia�ych ludzi? - spyta� Ryszard.
- Ojciec... i matka - odpar� nie odrywaj�c oczu od sztucera.
- Rozumiem. W twoich �y�ach pewnie p�ynie krew dw�ch ras. Zgad�em?
- Tak.
- Kim jeste�?
- Nie mam jeszcze imienia.
- A rodzice?
- M�j ojciec nazywa si� William Powell, a matka jest c�rk� wodza.
- Mi�o mi ci� pozna�. Ile masz lat?
Wyci�gn�� palce obu d�oni m�wi�c:
- Dziesi��.
- To nied�ugo b�dziesz wojownikiem.
- Za dwa lata - odpar� zwieszaj�c g�ow�.
- Przyszed�e� do mnie z interesem?
Wzruszy� dwuznacznie ramionami.
- Chcia�e� pewnie popatrze�, jak czyszcz� sztucer?
- Nie. Chcia�em z bliska zobaczy� bia�ego brata wielkiego Tecumseha.
Kos u�miechn�� si�.
- Jeste� jeszcze ch�opcem, a m�wisz z tak� powag�.
- Jestem Seminolem - odrzek� z dum�. - Id� na pierwsz� wojenn� wypraw�
podpatrywa� wojownik�w.
Ryszard sko�czy� robot�. Za�adowa� sztucer i powiesi� go na palu podtrzymuj�cym
dach chaty.
- Jeste� g�odny? W kocio�ku jest kukurydza i mi�so, mo�esz si� posili�.
- Najem si� w swoim wigwamie - odpowiedzia� i szybko spyta�: - Dlaczego bi�e�
si� za Szawanez�w?
Kos zaintrygowany spogl�da� na ma�ego Seminola. Zaskakiwa� go swoj�
inteligencj�.
- Walczyli�my z Tecumsehem za wolno�� wszystkich plemion i szczep�w - rzek�
k�ad�c d�o� na kolanie ch�opca.
- Lud Seminol�w jest wolny - odpar� z iskrz�cymi si� oczyma.
- Tak, ale Unia zagra�a waszej wolno�ci.
My�la� przez chwil�, zastanawiaj�c si� nad tym, co us�ysza�.
- Czerwone Serce nie jest Amerykaninem?
- Nie.
- Pewnie Anglikiem albo Hiszpanem?
- Te� nie.
Zak�opotanie odmalowa�o si� na twarzy ch�opaka.
- A jakie s� jeszcze plemiona bia�ych? - spyta�.
- Jest ich du�o. Mieszkaj� za Wielk� Wod�. Ja jestem Polakiem. Zapami�taj te
nazw�. Skin�� g�ow�.
- M�j ojciec jest Anglikiem - powiedzia� i wsta�. - P�jd� ju�.
- Zaczekaj - poprosi� Kos i rozwi�zawszy podr�ny worek wyci�gn�� ze� n� w
sk�rzanej pochwie. - Niech ten prezent godny wojownika b�dzie symbolem naszej
przyja�ni.
Ch�opiec cofn�� si� o krok, oczy zaiskrzy�y mu si� rado�ci�, jednak nie
wyci�gn�� r�ki po cenny podarunek.
- We�, to dar Czerwonego Serca. Niech ci s�u�y podczas my�liwskich wypraw.
- Ugh! - szepn�� uszcz�liwiony i wysun�wszy d�ugie ostrze ze sk�rzanej oprawy,
zawo�a�: - Jestem twym bratem. Dzi�ki.
Skierowa� si� do wyj�cia wpatrzony w po�yskuj�cy srebrem n�. Nagle zatrzymawszy
si� w drzwiach, powiedzia�:
- Mclntosh chce zabi� ciebie i Menew�. Kos przerwa� zawi�zywanie worka.
- Sk�d wiesz? - spyta� zaskoczony.
- S�ysza�em...
- Nie odchod�, m�ody bracie, usi�d� i m�w wszystko, co ci wiadomo.
Ch�opak usiad�.
- Mclntosh kaza� Pijeense'owi zastrzeli� was obu zatrutymi strza�ami.
Pods�ucha�em ich rozmow�.
- Kiedy to by�o?
- Zaraz po opuszczeniu Placu Rady.
- Siewca Kukurydzy i McIntosh s� jeszcze w obozie?
- Zatrzymali si� z wojownikami w lesie.
- Wiesz gdzie?
- Tak.
- Daleko st�d?
- Blisko. Tam gdzie le�y zwalony d�b.
- Co jeszcze s�ysza�e�?
- Nic.
- Dzi�kuj�, bracie. Nie m�w nikomu o pods�uchanej rozmowie dobrze?
Ch�opiec skinieniem wyrazi� zgod�. Kos wstaj�c poklepa� go po ramieniu i
powiedzia�:
- Post�p