5304
Szczegóły |
Tytuł |
5304 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
5304 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 5304 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
5304 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Mariusz Nosalik
Jedna strza�a
S�o�ce powoli chyli�o si� ku zachodowi.
Pi�kna okolica, pomy�la� Thakzar. Wygl�da na nietkni�t� r�k� cz�owieka. Tak
tu cicho i spokojnie. Nikt nie wrzeszczy, nie musz� przeciska� si� przez t�um.
Woko�o wsz�dzie ziele� traw, a nigdzie nawet najmniejszej dr�ki, nikt t�dy nie
przeje�d�a. Na p�nocnej granicy Morgundii dla wszystkich ko�czy si� �wiat. Dla
wszystkich, poza takimi w��cz�gami jak ja, poprawi� si� w duchu.
Ca�y dzie�, podobnie jak dwa poprzednie, sp�dzi� w podr�y. Morgundi� �egna�
bez �alu, nie zagrza� tam d�ugo miejsca. Zreszt� Thakzar nigdzie nie m�g�
siedzie� z za�o�onymi r�koma, ci�gle gna� naprz�d, tak� ju� mia� natur�. Jecha�
przed siebie, sam w�a�ciwie nie wiedzia� gdzie, ale zupe�nie nie zaprz�ta� tym
sobie g�owy. W tym momencie my�la� tylko o tym, by wyszuka� jakie� dobre miejsce
na nocleg.
Jego ko� zar�a� cicho. Thakzar poklepa� go po szyi.
- No koniku, ty tak�e pewnie zm�czy�e� si� ju� t� jazd�. Jeszcze tylko
godzin� lub dwie. Gdy zacznie zmierzcha�, roz�o�ymy si� gdzie� obozem.
Podni�s� g�ow�. By� to wysoki, okuty w stal m�czyzna. Nosi� he�m, spod
kt�rego �wieci�y zielone, przenikliwe oczy. To w�a�nie one zdradza�y, �e �w
rycerz by� jeszcze m�odzie�cem, nie m�g� mie� wi�cej ni� dwadzie�cia pi�� lat.
Na stalowej zbroi widnia�a sylwetka bia�ego or�a na zielonym tle - god�o
Berentii, jego ojczyzny. Identyczny symbol widnia� tak�e na przytroczonej do
siod�a tarczy. Przy�o�y� r�k� do czo�a.
- A c� to takiego? - rzek� do siebie, wpatruj�c si� w dal, gdzie niebo
naznaczone by�o cienkimi smu�kami. - To chyba dym. Czy to mo�liwe, �eby tu, na
tym pustkowiu istnia�a jaka� ludzka osada? Hmm, w�a�ciwie czemu nie, osadnictwo
nie jest przecie� niczym nadzwyczajnym, cho� dziwne, �e kto� chcia� zamieszka�
tak daleko od morgundzkiej granicy. C�, przekonam si� za kilkana�cie minut.
Zdaje si�, koniku, �e tym razem nie b�dziemy nocowa� pod go�ym niebem. W miar�
jak jecha�, smu�ki dymu zaznacza�y si� na niebie coraz wyra�niej, a� z ca��
pewno�ci� mo�na by�o stwierdzi�, �e pochodz� z komin�w ch�opskich chat.
Najwyra�niej kto� jednak odwa�y� si� za�o�y� osad� w tej g�uszy. Thakzar
ucieszy� si�, gdy� pomy�la�, �e ch�opi nie odm�wi� mu go�ciny i �e b�dzie m�g�
zaopatrzy� si� w prowiant na dalsz� drog�. Suchary, kt�re zabra� ze sob�
opuszczaj�c Morgundi�, zd��y�y mu ju� obrzydn��. Tylko jego ko� jedzenia mia�
pod dostatkiem, bo trawa w ca�ej okolicy ros�a bujnie i by�a soczysta. Wkr�tce
rycerz dojrza� pracuj�cych ch�op�w. Oni tak�e go spostrzegli, cz�� z nich
oderwa�a si� od pracy. Ch�opi chwil� rozmawiali ze sob�, po czym kilku schwyci�o
w d�o� wid�y i razem ruszyli w kierunku Thakzara. Okr��yli go p�kolem, mierz�c
we� wid�ami. Rycerz zdziwi� si�, bo na twarzach wie�niak�w malowa�a si�
zawzi�to��. Wszyscy, bez wyj�tku, obrzucali go z�owrogimi spojrzeniami. Tak�e
dzieci, kt�re natychmiast pojawi�y si� w pobli�u. Jeden z uzbrojonych ch�op�w
post�pi� krok naprz�d. Wbi� wid�y w ziemi� i rzek� g�o�no:
- Sk�d przybywasz, rycerzu?
- Z po�udnia jad� - odpowiedzia� z konia Thakzar.
- To widzim - warkn�� ch�op. - Gdyby� przyby� z p�nocy, nawet bym nie
pyta�. Dawno by� ziemi� gryz�.
Nie doczekawszy si� odpowiedzi doda�:
- Czego tu szukasz?
- O go�cin� i nocleg prosi� chcia�em, - rzek� dumnie rycerz - ale widzi mi
si�, �e nie jestem tu mile widziany, wi�c niczego od was nie ��dam. Pu��cie
mnie, to omin� wasz� wie� i nie b�d� was niepokoi�. Chwyci� za cugle i chcia�
zawr�ci�, powstrzyma� go jednak g�os ch�opa.
- Wybacz, nieznajomy rycerzu - rzek� nieco �agodniej. - Dawnemu prawu, by
chlebem i sol� go�cia wita� nie uchybim, ale to czasy takie, �e lepiej wiedzie�
z kim si� gada.
- Jestem Thakzar Athamorn, herbu Zielone Oko, poddany najja�niejszego kr�la
Ardena, w�adcy Berentii i pana Ardengardu. Przybywam z po�udnia, z kr�lestwa
Morgundii, a jad� na p�noc.
Przez zgromadzonych wie�niak�w przebieg� trwo�ny szmer. Szmer coraz
g�o�niejszy, kt�ry przerodzi� si� we wrzaw�. Z t�umu zacz�y lecie� okrzyki.
- To jeden z nich!
- Wiedzielim od razu!
- Zdrajca!
- Uciszcie si�! - zagrzmia� ch�op rozmawiaj�cy z Thakzarem. - Uciszcie si�,
do kro�set!
Odczeka� chwil�, a� wie�niacy si� uspokoj�.
- Tedy na p�noc jedziesz? - zwr�ci� si� do rycerza.
- Na p�noc. A bo nie wolno? - spyta� gro�nie Thakzar, kt�rego zacz�a
irytowa� ca�a sytuacja.
- A o Kura�skich Maszkaronach s�ysza�e�? - spyta� ch�op.
- Nie s�ysza�em. Potwory jakie� was niepokoj�? - zaciekawi� si� rycerz. -
Mo�e da�oby si� co� na to poradzi�?
- Jak�e to mo�e by�, �e do nich jedziesz, a o nich nie s�ysza�e�? - zdumia�
si� ch�op. -
Zawr�� lepiej, na p�noc nie jed�. Bo to� dobrze powiedzia� - potwory tam
mieszkaj�. To� u nas, w Kamirze, bo tak zwie si� nasza osada, nawet dzieci
wiedz� jak tam niebezpiecznie. Czasem a� do nas si� zapuszczaj�, a jak zwal� si�
w wielkiej kupie, to szukamy pomocy po innych osadach.
Przerwa� na chwil� i spojrza� w niebo.
- Zreszt�, co ja tu ci gada� b�d�. Zm�czony� pewnie, a lada chwila zapadnie
zmrok. Zsi�d� z konia, rycerzu, to si� nim zajmiem, a na wieczerz� zajd� do
w�jta. On ci� te� pewnikiem przenocuje.
Ch�op odwr�ci� si� w kierunku wsi i wskaza� palcem.
- Ot, w tej du�ej chacie w�jt mieszka. Bywaj rycerzu.
To rzek�szy, rozm�wca Thakzara zawr�ci� w kierunku wsi, a wraz z nim ca�y
t�umek zebrany przy rycerzu. Jeden z wie�niak�w prowadzi� jego konia. Thakzar
pod��y� za nimi.
***
Osada Kamir, na kt�r� sk�ada�o si� kilkadziesi�t chat, by�a do�� biedna i
brudna. Pod tym wzgl�dem nie odbiega�a od innych, kt�re Thakzar widzia� w
trakcie swej podr�y. Tu tak�e biega�y gromadki obdartych dzieci, nieco ju�
przerzedzone z powodu p�nej pory. Ch�opi pozaszywali si� w domach i wie� z
wolna pogr��a�a si� w ciszy, kt�r� zak��ca�y jedynie kwiki trzody dobiegaj�ce z
pobliskiego chlewiku.
Thakzar skierowa� swe kroki prosto do w�jtowej cha�upy. Po drodze min��
wie�niaczk� oraz kilkoro dzieci przypatruj�cych mu si� z rozdziawionymi ustami.
Tak, pomy�la�, niecz�sto kto� go�ci w tej wiosce. Zreszt� podr�nych nie
witaj� zbyt przyja�nie. To z pewno�ci� z powodu tych Kura�skich Maszkaron�w.
Trzeba b�dzie dok�adnie wypyta� w�jta. A ot� i jego chatka.
Cha�upa w�jta by�a jedyn� pi�trow� budowl� w osadzie. W momencie gdy Thakzar
stan�� przed ni�, drzwi otworzy�y si� i ukaza� si� w nich niski, gruby
cz�owieczek o wielkim nosie i czerwonej od nieustannego picia twarzy.
- Witaj przybyszu! - rzek�, �api�c si� r�kami za wydatne brzuszysko. -
Wybacz, �e nie wyszed�em do ciebie, ale mia�em do za�atwienia bardzo wa�n�
spraw�. Prosz� do �rodka.
W chacie w�jta panowa� p�mrok, na dworze �ciemni�o si� ju�, wi�c jedynym
�r�d�em �wiat�a by�y dwie kopc�ce �wiece, stoj�ce na stole. Jak spostrzeg�
Thakzar, " bardzo wa�n� spraw� " okaza�a si� by� butelczyna gorza�ki, kt�ra
teraz, opr�niona, le�a�a przewr�cona obok nich.
- Gaba! Podaj wieczerz�, a szybko, bo go�� do nas zawita� - krzykn�� w�jt do
�ony, tak�e niskiej i grubej. - I flaszki ze dwie we�, bo wypi� przy posi�ku nie
zaszkodzi - wyszczerzy� z�by w u�miechu.
- Skaranie boskie z tob�, Antosz, moczymordo jeden! Jakby� mia�, to by� ca�y
staw wy��opa� - obruszy�a si� w�jtowa.
- Przy wieczerzy napi� si� dobrego trunku nie zawadzi - u�miechn�� si�
Thakzar. - Byle z umiarem.
- Wszyscy�cie tacy sami - mrukn�a Gaba. - Chlanie i ch�do�enie - tyle wam w
g�owach. Wezm� trzy flaszki, �eby nie zbrak�o, co my�lisz Antosz?
- I zrozum tu kobiety - westchn�� w�jt. - Jak masz wzi��, to we� cztery. Po
co p�niej do spi�arni �azi�.
***
- Powiedz mi w�jcie, - rzek� Thakzar ogryzaj�c udko jagni�cia - czego wy si�
tak z tej p�nocy boicie? My�la�by kto, �e smok jakowy okolic� nawiedzi� i w
pieczarze, na p�nocy mieszka.
W�jt wychyli� szklanic� gorza�ki, obtar� w�sy i rzek�:
- To ty naprawd� nic nie wiesz, mo�ci Thakzarze? Nigdy nie s�ysza�e� o
Kura�skich
Maszkaronach, jak oni tam siebie zw�... O Rycerzach Czarnej Burzy?
- Od niedawna goszcz� w tych okolicach - odpowiedzia� Thakzar. - Wszyscy
dziwi� si�, �e o nich nie s�ysza�em, ale nikt nie powie mi, co to za jedni.
- No to zacznijmy od pocz�tku - rzek� w�jt. - Ale wybaczcie, nie ma co gada�
o suchym pysku. Ino sobie �ykn� i ju� zaczynam. Khe! Huu! Niez�a gorza�ka! �onka
moja dobra wie co i kiedy na st� podawa�. Widzisz, mo�ci Thakzarze, tak po
prawdzie, to ziemie na kt�rych znajduje si� Kamir, s� w�a�ciwie niczyje.
Morgundia nie ro�ci sobie do nich �adnych pretensji. Ale, �e pi�kne i dobre do
uprawy to grunty, tak tedy wielu morgundzkich osadnik�w, a w�r�d nich i my,
przekroczy�o granic� swej ojczyzny. Bo osadnicy, rycerzu, korzystaj� podw�jnie.
Z jednej strony, nie nale�ymy do pa�stwa w�a�ciwego. To dobrze.
- Dlaczego? - spyta� rycerz, widz�c, �e w�jt nalewa sobie kolejn� szklanic�.
- Z powodu podatk�w. Formalnie nie podlegamy Morgundii i poborcy podatk�w
nie maj� tu czego szuka�.
- A z drugiej strony? - podchwyci� rycerz.
- A z drugiej strony Morgundia popiera osadnictwo. To w�a�nie osadnicy
przygotowuj� grunt, dos�ownie i w przeno�ni. St�d tylko krok od poszerzenia
granic. Jaka to korzy�� dla pa�stwa, tego wyja�nia� nie musz�. A to co? Flaszka
ju� pusta? Ostro �e�my z niej poci�gali, rycerzu.
Thakzar skin�� g�ow� w milczeniu, nie przyznaj�c si�, �e nie wypi� z niej
nawet �yczka. W�jt otworzy� drug� butelk� i podj�� opowie��.
- Pierwsze osady powsta�y zaraz przy granicy. Z biegiem czasu zapuszczano
si� coraz dalej i dalej. Na dzi�, Kamir jest osad� najbardziej wysuni�t� na
p�noc. Par� miesi�cy temu by� jeszcze Maendar. Ale zosta�y po nim jedynie
zgliszcza.
- Dlaczego? Co si� sta�o? - spyta� szybko Thakzar, po cz�ci dlatego, �e
chcia� si� dowiedzie�, a po cz�ci dlatego, �e z niepokojem obserwowa� w�jta,
kt�ry znowu spogl�da� na pust� szklanic�.
- Ano, Kura�skie Maszkarony - odrzek� Antosz. - Ich ziemie, jak ju� wiesz,
znajduj� si� na p�nocy. To dziwny lud. Niby ludzie, a nie ludzie. Je�d�� na
czarnych koniach i nosz� czarne zbroje. Gdy spojrzysz na nich pod �wiat�o,
wida�, �e maj� sk�r� nie bia��, a jasnozielon�. Wszyscy nosz� he�my, wi�c trudno
si� im przyjrze�, ale ja widzia�em ich trupy - wszystkie, co do jednego, mia�y
uszy przyro�ni�te do g�owy za pomoc� grubych, o�liz�ych b�on. To chyba jakie�
ryboludy. Silniejsze s� te� ni� ludzie i dziwnie �ywotne. Spotka� si� z takim
sam na sam, to pewna �mier�. Ale jest ich ma�o, a my idziemy na nich kup�.
- A co oni tak si� do was doczepili? - spyta� Thakzar. - Przecie chyba nie
bez powodu �y� wam nie daj�?
- A, bo gadaj�, �e to ich ziemie - w�jt �ykn�� nieco trunku. - �e my�my si�
si�� wdarli na ich tereny. I m�wi�, �e oni to chc� w zgodzie �y�, �e to ludzie
chc� wi�cej i wi�cej, �e zapuszczaj� si� coraz dalej. I jeszcze m�wi�, �e ich
prze... no, tego... prze�ladujemy. �e nie dajemy im �y�.
- A co, nie prawda to? - Thakzar coraz bardziej zaniepokojony obserwowa�
kr���c� szklanic�. Na jego miar� w�jt ju� dawno powinien spa� pod sto�em.
- W�a�nie, �e nieprawda! - wysapa� Antosz. - Jakie to ich ziemie? Oni �yj�
na p�nocy, daleko st�d. Gdy zak�adali�my Kamir, nie by�o tu ani jednego
Kura�czyka. Twierdz�, �e chc� zgody, a jaka to zgoda? Bracia nasi zbudowali
Maendar, na ich nieszcz�cie zbyt blisko siedzib tych potwor�w. Gdy te cholerne
diab�y zaatakowa�y osad�, nie zd��yli�my z pomoc�. Jaka zgoda? Ca�� wie�
wymordowali! Starc�w, kobiety i dzieci r�wnie�! kura�ska ho�ota! I do nas, do
Kamiru szykowali si� kilka razy. Ale niewielu ich ju�. Z pomoc� innych wiosek,
gdy si� ch�opi na nich kup� rzucili, zawsze�my odpierali ich najazdy. Ma�o tego,
sami zadawali�my im niema�e straty. Dlatego teraz siedz� cicho. Ale my, bracie,
nadal dnia, ni godziny nie jeste�my pewni. Potwory jedne! - rozsierdzi� si�
w�jt, maj�cy ju� mocno w czubie. - Oby ich m�r wyt�uk�! Oby ich wszystkich, do
ostatka, choroba jaka� wydusi�a! �eby zgnili czym pr�dzej i... Uueee... Ale co
mi si� tak spa� chce?
- Dobranoc w�jcie - wsta� od sto�u Thakzar. - Dzi�ki ci za opowie��. Teraz i
ja si� zdrzemn�, bo p�no ju�, a ja jestem strudzony po podr�y. W�jcie?
Ale Antosz chrapa� ju� w najlepsze.
- Utrapienie boskie z nim - mrukn�a Gaba, podchodz�c do sto�u i sprz�taj�c
po wieczerzy. - Co noc to samo. Biedak pije ze zmartwienia, bo te� i srogi
k�opot ma na g�owie. Kura�skie Maszkarony nam nie daruj�. Pr�dzej zgin�.
- Nie daruj� czego? - spyta� rycerz, patrz�c Gabie w oczy.
- Bo ja ich troch� rozumiem - spu�ci�a wzrok. - �yli spokojnie, dop�ki nie
zjawili si� osadnicy. Ale przecie� ziemi jest du�o, mogliby�my �y� tu razem,
prawda?
- Ziemi jest du�o - potwierdzi� Thakzar. - Ale tym, jak ich nazywacie,
Kura�skim Maszkaronom, pozostaje z ka�dym dniem coraz mniej. W ko�cu mo�e im jej
zabrakn��, a wtedy, zdesperowani si�gn� po ostateczne �rodki.
- Eh, wybacz rycerzu, zm�czony� pewnie bardzo. Mo�esz nocowa� na g�rze, na
stryszku. Tylko �wiec� przenios�. Dobrej nocy, mo�ci Thakzarze.
- Dzi�kuj� Gabo. I wzajemnie. I wzajemnie.
***
Obudzi�o go �omotanie do drzwi. Ubra� si� po�piesznie. Troch� czasu
up�yn�o, nim
za�o�y� zbroj�. Gdy zszed� na d�, Gaba w�a�nie otwiera�a drzwi. Do �rodka
wbieg� zdyszany i czerwony z przej�cia, m�ody pacho�ek.
- Maszkarony w wiosce! - wrzasn��.
Gaba j�kn�a i zrobi�a krok w ty�. Thakzar nie straci� g�owy.
- Ilu? - spyta� rzeczowo.
- Dw�ch - st�kn�� pacho�ek. - W pos�y przyjechali.
- Trzeba by�o od razu gada�, �e pos�owie - warkn�� Thakzar - a nie bez
powodu g�owy nam zawraca�.
Zwr�ci� si� do Gaby.
- Wszystko w porz�dku?
W�jtowa odetchn�a g�o�no.
- Tak, ju� w porz�dku. Alem si� przel�k�a. Lec� m�a obudzi�. On wczoraj
tyle wypi� - westchn�a. - Nie w por� to poselstwo, nie w por�.
S�dz�c po tym, co widzia�em wczoraj, pomy�la� Thakzar, ta pora nadaje si�
tak samo dobrze, jak inna.
�piesznym krokiem wyszed� przed chat�. Jego oczom ukaza� si� ciekawy obraz.
Na �rodku wioskowego placu, otoczeni przez wzburzony t�um, z�o�ony w pierwszym
rz�dzie z uzbrojonych w co by�o pod r�k� ch�op�w, dalej kobiet i dzieci,
siedzieli na koniach dwaj rycerze. Pi�kny przedstawiali widok. Rumaki mieli
ros�e, kare, z pewno�ci� wybrane specjalnie dla rycerstwa. Ich czarne jak noc
zbroje b�yszcza�y we wstaj�cym s�o�cu. Trzymali si� na koniach prosto i dumnie,
nie bacz�c na gro�nie faluj�cy wok� nich t�um. Twarze mieli zadziwiaj�co blade,
lecz pr�no szuka� na nich Thakzar owego zielonkawego odcienia, o kt�rym wczoraj
m�wi� mu w�jt. Co do b�on przy uszach, nie mo�na by�o nic powiedzie�, gdy�
zgodnie z w�jtowym opisem obaj kura�scy rycerze nosili he�my, z zagi�tymi do
�rodka rogami. Jeden z nich przem�wi�. Thakzar sta� do�� daleko, ale s�ysza�
dobrze, bo Kura�czyk m�wi� powoli, jakby uroczy�cie, a g�os mia� basowy i
dono�ny.
- Przybyli�cie do naszej krainy niedawno - rozpocz��. - Dotychczas nikt nas
nie niepokoi�, ale wiedzieli�my, �e to i tak kiedy� musi si� zmieni�, wi�c nie
wyp�dzali�my was. Dalej �yli�my, nie przeszkadzaj�c sobie nawzajem, my - lud
Kuranu i wy - morgundzcy osadnicy. Ale wam to nie pasowa�o. Chcieli�cie wi�cej i
wi�cej.
- Zamilcz, kura�ski psie - wyrwa� si� jaki� ch�op z t�umu.
Rycerz spojrza� na niego. A oczy jego by�y zimne i bez wyrazu. Wie�niak
ucich�.
- Z pocz�tku osad by�o kilka - podj�� Kura�czyk. - Z kilku zrobi�o si�
kilkana�cie.
Zapuszczali�cie si� coraz dalej na p�noc, w g��b naszych ziem. Przez jaki�
czas tolerowali�my to. Na zebraniu naszej rady powzi�to decyzj�, by nawi�za� z
wami przyjazne stosunki. Bo wiedzieli�my, �e albo b�dziemy �y� w zgodzie z
osadnikami, albo przegramy. Nas by�o ma�o, a was, ludzi, zatrwa�aj�co du�o i z
ka�dym dniem przybywa�o was coraz wi�cej. Starali�my si� uczyni� pierwszy krok,
doprowadzi� do zgody. Ale wy okrzykn�li�cie nas potworami, zacz�li�cie t�pi� bez
lito�ci. Biada by�o kura�skiemu dziecku, je�li znale�li je wasi ch�opi. Trzeba
nam by�o si� przed wami broni�. Ponownie zebra�a si� kura�ska Rada Starc�w. Na
jej posiedzeniu powo�ano do �ycia nasz� organizacj� - Rycerzy Czarnej Burzy.
Mieli�my i mamy za zadanie chroni� kura�ski lud przed ludzk� plag�. Nie
pragn�li�my ju� przyja�ni, chcieli�my tylko spokoju. Wyznaczyli�my granic�.
Wiele razy ostrzegano was, �e za jej przekroczenie b�dziecie karani �mierci�.
Bezlito�nie, tak jak wy nie mieli�cie lito�ci dla ludu Kuranu. Czasy si�
zmieni�y, my, Rycerze Czarnej Burzy, gardzimy wasz� lito�ci�.
Przerwa� na chwil�, by zaczerpn�� oddechu, po czym kontynuowa� dalej.
- Zlekcewa�yli�cie nasze ostrze�enie, naruszyli�cie granic�. Osada Maendar
powsta�a ju� poza ni�. Musia�a by� zniszczona. Sko�czy�y si� czasy pob�a�ania,
bo ci�g�e ust�powanie ludziom nie da�o nam zupe�nie nic. Przeciwnie, z ka�dym
dniem stawali�my si� s�absi. Rada Starc�w zebra�a si� po raz trzeci. S�uchajcie,
co postanowi�a: macie trzy dni. Po up�ywie tego czasu, ca�y lud Kuranu
powstanie, by oczy�ci� z ludzi bezprawnie odebrane mu ziemie. Nie oszcz�dzimy
nikogo. Je�li trzeciego dnia nie zastaniemy tu ani jednego cz�owieka, obejdzie
si� bez rozlewu krwi. Dokonajcie wyboru.
Gdy rycerz sko�czy�, zapanowa�o milczenie. I wtedy rozleg� si� g�os
Thakzara, kt�remu wreszcie uda�o si� przecisn�� przez t�um, do samego �rodka,
gdzie stali dwaj pos�owie.
- Czekajcie! To nie ma sensu - zwr�ci� si� do nich. - Nic nie da to, �e
pozabijacie si� wzajemnie. Na miejsce tych osadnik�w przyjd� nowi i stanie si�
tak, jak m�wili�cie: albo b�dziecie �y� w zgodzie, albo zginiecie.
Kura�ski rycerz obr�ci� na Thakzara swoje zimne, puste oczy. I zdziwi� si�,
bo w oczach rycerza nie ujrza� l�ku, tylko niezachwian� pewno�� i wiar� we
w�asne s�owa. Rzek� wi�c do niego:
- Nie mieszaj si� do tego przybyszu. Trafi�e� w sam �rodek po�aru, od
kt�rego �atwo mo�esz zgorze�. Opu�� te ziemie, wyjed� jak najpr�dzej, bo gdy
powr�cimy tu za trzy dni, nie zrobimy dla ciebie wyj�tku.
Kura�czyk zawr�ci� koniem i chcia� odjecha�. Thakzar wyci�gn�� r�k�, �eby go
powstrzyma�. Us�ysza� �wist. �wist pierzastego pos�a�ca �mierci. Odwr�cony
Kura�czyk zachwia� si�, westchn�� jakby i spad� z konia. Z jego karku stercza�a
strza�a. Ten kto strzela�, celowa� dobrze, w miejsce nie os�oni�te ni he�mem, ni
zbroj�. Strzela�, by zabi�.
T�um wyda� okrzyk zdziwienia, pomieszanego z przera�eniem i , nie da si�
ukry�, rado�ci�. Podnios�y si� g�osy.
- Wyno�cie si�, Maszkarony - krzycza�a jaka� pulchna baba z tylnych rz�d�w.
- Gr�b p�azem nie pu�cim! - dar� si� jeden z wie�niak�w, wymachuj�c
wid�ami.
- Skoro mamy si� zabija�, warto by zacz�� ju� teraz - podchwyci� kto�
jeszcze.
- Jedna strza�a wystarczy�a - pocz�to krzycze�. - Nie takie one �ywotne,
jake�my my�leli.
Tylko jeden osta�! Dalej�e, na niego!
Z t�umu pocz�y lecie� grudki b�ota.
- Dosy�! - krzykn�� Thakzar, staj�c przed drugim Kura�czykiem. - Rozejd�cie
si�!
Ale nikt go nie s�ucha�. Do grudek b�ota do��czy�y kamienie. Jeden z ch�op�w
zamierzy� si� na Kura�czyka wid�ami. Thakzar wyrwa� mu je i zdzieli� go pi�ci�
w pancernej r�kawicy. Wie�niak polecia�. Daleko. Przesta�y lecie� kamienie,
t�umek zamrucza�.
- Nie bro� go, obcy rycerzu - krzykn�� kt�ry� z ch�op�w. - To jeden z nich,
Kura�ski Maszkaron.
- Nie bro� go, bo i tobie si� dostanie - dorzuci� jaki� zuchwalec.
- S�ysza�e� rycerzu, mordowa� nas chc�, tak? Dobrze! Ale pierwej my ich
wy�eniem - doda� kto� z dalszych szereg�w.
Thakzar poczu� na sobie r�kawic� Kura�czyka. Napotka� jego zimne, puste
oczy.
- Nie trzeba mi lito�ci, ni pomocy od ludzi - sykn��. A g�o�niej, do ludu
doda�: - Wszyscy w Kuranie wiedz�, jak niebezpieczne jest pos�owanie do was. Ale
ja podj��em si� tego, aby powiedzie� wam to, co zaraz us�yszycie: nas jest ma�o,
a wy mno�ycie si� jak robactwo. Ale nie pokonacie nas tak �atwo, mimo, �e
jeste�cie gorsi ni� potwory, kt�re tak bardzo chcecie w nas zobaczy�. Kuran
przetrwa, a wy jak robactwo zginiecie. Liche robactwo, kt�re nie tylko morduje
pos��w, ale strzela podst�pnie, gdy s� odwr�ceni plecami. Jak powiedzia� m�j
towarzysz, macie trzy dni.
Z jakiego� powodu, by� mo�e wie�niacy poczuli si� winni, nikt nie zareagowa�
wybuchem na s�owa kura�skiego rycerza. Wszyscy stali w milczeniu, czekaj�c na
dalszy rozw�j sytuacji.
- Bierz zabitego i uchod� st�d, Kura�czyku - odezwa� si� w�jt, kt�ry dopiero
co wylaz� z cha�upy, wywiedziawszy si� uprzednio od �ony, co si� sta�o. - Winny
zabicia twego kompana zostanie surowo ukarany. Wiedz jednak, �e nie ugniemy si�
przed szanta�em i nie opu�cimy naszej wsi.
Kura�ski rycerz nie odpowiedzia�, przerzuci� przez konia, swego zabitego
towarzysza. Pom�g� mu w tym Thakzar.
- Dziwne - odezwa� si� do niego Kura�czyk. - Zdaje si�, �e rozumiesz nasz
lud, rycerzu. Uchod� st�d. Uchod� jak najpr�dzej, bo nie zas�ugujesz na los,
jaki stanie si� udzia�em tej bandy.
- Oni te� nie - Thakzar powi�d� wzrokiem w kierunku wie�niak�w. - A przede
wszystkim nie zas�uguj� na� Kura�czycy. Je�li wydacie ludziom wojn�, zginiecie.
- Taki przewiduj�cy jeste� rycerzu? To powiedz szczerze, co si� stanie,
je�li jej nie wydamy?
- Nie mo�ecie �y� w zgodzie?
- Pr�bowali�my, s�ysza�e� dzi�, z jakim skutkiem.
- Thakzar. Nazywam si� Thakzar - rzek� rycerz.
- Natari - odpowiedzia� Kura�czyk. - Oby�my nigdy nie musieli si� spotka�.
Gdy zobacz� ci� na naszych ziemiach za trzy dni, zabij� ci�.
Odjecha�, prowadz�c konia, na kt�rym spoczywa� jego zabity towarzysz.
Thakzar zakl��.
Nie ma co, pomy�la�, �wietnie zaczyna si� ten dzie�. Co mnie podkusi�o, �eby
tak szybko opu�ci� Morgundi�? Natari ma racj�, powinienem wyjecha� jak
najszybciej. Przedtem trzeba znale�� idiot�, kt�ry pu�ci� strza��. Ale z tym
mo�e by� problem.
Thakzar myli� si�. Problemu nie by�o �adnego. Ch�op wraz ze swym �ukiem
siedzia� na wozie i rozprawia� o czym� zawzi�cie, a obok niego stali s�uchacze z
szeroko rozdziawionymi ustami. W�r�d nich rycerz wypatrzy� i w�jta. Podszed� do
niego. Ch�op kontynuowa� sw�j wyw�d.
- To, pomy�la�em - opowiada� - do cha�upy po �uk pobiegn�. A �em si�
�piecha�, tom ino jedn� strza�� znalaz�. Za to, my�l�, przyceluj� dobrze.
Wiedzia�em, �e wreszcie na co� cholerstwo si� przyda. Gdybym mia� wi�cej strza�,
obu bym po�o�y�. Alem i tak bobu im zada�.
- Co z nim zrobi�, w�jcie? - namy�la� si� Thakzar.
- Jak to, co zrobi�? - zdziwi� si� Antosz. - A czeg� to my co� z nim mamy
zrobi�?
- Przecie m�wili�cie wyra�nie: winny zostanie surowo ukarany - oburzy� si�
rycerz.
- Jak mi go teraz kara� - wysapa� w�jt - bohatera ca�ej wsi. Zni�y� g�os.
- Zreszt� rad jestem, �e to zrobi�. Nauczy� Maszkaron�w moresu, teraz
bardziej b�d� uwa�a�, co plet�.
Thakzara porwa� gniew. Mo�e nie tyle gniew, co raczej bezsilna z�o��.
Zrozumia�, jak� nienawi�ci� za�lepieni s� ci ludzie. �e wszyscy my�l� tylko o
jednym - o walce z Kura�czykami.
I b�d� mieli swoj� walk�, pomy�la�. Jedyna Gaba ma chyba rozum w tej wiosce.
Zmusi� si� do odpowiedzi w�jtowi.
- To i ty uwa�aj lepiej, co pleciesz. Da�e� rycerzowi s�owo. A s�owo da�,
nie dym. Odpowiesz za to, w�jcie.
- Jakiemu rycerzowi? - zdziwi� si� Antosz. - Temu kura�skiemu psu?
Thakzarowi odj�o mow�. Nagle zapragn�� by� daleko, bardzo daleko st�d.
Postanowi�, �e wyjedzie z wioski nazajutrz, gdy tylko wstanie �wit. Ale tego
dnia mia� jeszcze raz dozna� uczucia bezsi�y.
***
Odebrawszy swego konia, a� do zmierzchu w��czy� si� bez celu po okolicy. Nie
chcia� teraz przebywa� w towarzystwie wie�niak�w, nie chcia� s�ucha� wyzwisk pod
adresem Kura�czyk�w, ani plan�w osadnik�w dotycz�cych walki z nimi. Nie,
bynajmniej nie bra� strony tajemniczych rycerzy. By� przeciwny rzezi, jaka mog�a
nast�pi�, atakom na morgundzkie wioski. Ale Kura�czycy mieli sporo racji. To nie
ich wina, �e chc� �y�, �e nie pozwol� da� si� zabi�. Rzecz w tym, by rozs�dzi�,
kt�ra ze stron ma wi�cej racji. Ale czy mo�na stwierdzi�, kt�ra ze stron ma
wi�ksze prawo do �ycia?
To pytanie zadawa� sobie Thakzar jad�c przez zielone pola roztaczaj�ce si�
wok� Kamiru. Ich nizinny krajobraz by� ubogi, ale przyjemny dla oka.
Gdzieniegdzie tylko ros�y krzewy, a w oddali zaznacza�a si� wyra�nie ciemna
linia drzew, kt�re tworzy�y ma�y, li�ciasty lasek. Rycerz podjecha� w jego
kierunku. Ju� na progu lasu Thakzara powita� �piew ptak�w. Thakzar ws�ucha� si�
w ich �wiergotanie, stara� si� rozr�ni� ich poszczeg�lne gatunki. Zaj�� si�
kontemplacj� przyrody, kt�ra roztacza�a wok� niego swe pi�kno. Ziele�
ro�linno�ci, cudowna wo� lasu, szum listk�w drgaj�cych na wietrze... To wszystko
sprawi�o, �e powoli zapomnia� o problemach, kt�re trapi�y go jeszcze par�na�cie
minut temu. Wkr�tce drog� przeci�� mu cieniutki, leniwie p�yn�cy strumyczek.
Rycerz zeskoczy�, by napoi� w nim wierzchowca. Us�ysza� trzask p�kaj�cych
ga��zek, z pobliskich krzak�w wyskoczy� wystraszony jele�, mign�� jak strza�a i
zaraz zn�w znikn�� w zaro�lach. Thakzar napoi� konia i odetchn�� g��boko. B�d�
co b�d�, m�g� to by� Ork lub przyczajony w zasadzce zb�j. Albo co
prawdopodobniejsze, po prostu nied�wied�.
Za strumyczkiem zaczyna�a si� le�na �cie�ka. Rycerz pojecha� ni� z
ciekawo�ci, dok�d prowadzi, zastanawiaj�c si�, kto m�g� j� wydepta�. W ko�cu
doszed� do wniosku, �e pewnie Kamirscy wie�niacy przychodzili tu, by nazbiera�
chrustu. Jad�c �cie�k� dotar� do niewielkiej polanki i tu czeka�a go
niespodzianka. Po�rodku niej sta�a ma�a, drewniana chatka, zbudowana z
drewnianych bali. Nie posiada�a komina, ani �adnych okien, wobec czego rycerz
m�g� si� tylko domy�la�, czy jest zamieszkana.
Mo�e to domek drwala? - pomy�la� Thakzar. - Albo jakiego� le�nika. Tak czy
inaczej, nie zaszkodzi sprawdzi�.
Podjecha� bli�ej, tajemnicza chatka nurtowa�a go i przyci�ga�a jak magnes.
Gdy zbli�y� si� do niej, pos�ysza� dobiegaj�cy z zewn�trz, st�umiony przez
drewniane �ciany g�os. Intonowa� on jak�� pie�� i, jak na gust Thakzara,
straszliwie fa�szowa�. Rycerz zapuka�, a gdy nie doczeka� si� �adnej odpowiedzi,
pchn�� drzwi, przy czym okaza�o si�, �e nie posiadaj� one �adnego zamkni�cia, i
wszed� do �rodka. Wewn�trz by�o do�� ciemno, jedyne �wiat�o pada�o przez
wej�cie, w kt�rym sta� Thakzar. Dodatkow� przeszkod�, utrudniaj�c� widzenie, by�
gryz�cy w oczy dym, kt�ry w ogromnych ilo�ciach nagromadzi� si� przy pu�apie.
Mimo tych trudno�ci, rycerz zauwa�y� siedz�c� na pod�odze, dziwnie skurczon�
posta�. Jak si� okaza�o, to do niej nale�a� �w paskudnie zawodz�cy g�os. Uwalany
sadz� stary cz�owiek drgn�� na odg�os otwieranych drzwi. Przesta� �piewa� i
zacz�� wpatrywa� si� badawczo w Thakzara.
- Wiedzia�em, �e przyjdziesz - odezwa� si� po chwili nadspodziewanie �wawym
g�osem.
- Wiedzia�e�? Sk�d? Przecie� mnie nie znasz - zdziwi� si� rycerz.
- Po prostu wiedzia�em - odpar� starzec. - Wiem bardzo wiele, a znaczn�
cz�� z tego co wiem, wola�bym zapomnie�, bo wiedza nie przynosi rado�ci.
- Jeste� pustelnikiem, prawda? - spyta� Thakzar.
- Cz�ciowo to prawda, cho� nie jestem tym, za kogo mnie uwa�asz - podni�s�
palec do g�ry. - Pos�uchaj czasem szumu drzew, one znaj� wiele odpowiedzi.
- Wybacz, �e przeszkodzi�em ci w medytacji. By�em po prostu ciekaw, kto
mieszka w tej chacie. �egnaj! - Thakzar odwr�ci� si� i chcia� wyj��, starzec
jednak powiedzia�:
- Zaczekaj. Nie jestem szalonym starcem, za jakiego mnie bierzesz. Jestem
m�drcem, kt�ry zjawi� si� tutaj, by ci� przestrzec.
- Przed czym? - spyta� rycerz.
- Przed dokonaniem z�ego wyboru. Pos�uchaj uwa�nie. Pewnego razu, daleko,
daleko st�d �y� sobie ogrodnik - rozpocz�� opowie�� starzec. - Ogrodnik ten
hodowa� s�oneczniki, a mia� ich dwa du�e pola. Z p�l tych, co roku zbiera�
obfity plon, powodzi�o mu si� dobrze. Jednak, potem przysz�o lato niezwykle
gor�ce, przesta�y pada� deszcze i nast�pi�a d�ugotrwa�a susza. S�oneczniki z
dnia na dzie� pocz�y wi�dn�� i ogrodnik zrozumia�, �e musi je podlewa�, by nie
usch�y zupe�nie. Wzi�� wi�c konewk�, zaczerpn�� wody ze studni i poszed� na
swoje pola, by cho� nieco ul�y� swoim ro�linkom. Odt�d codziennie podlewa� swoje
s�oneczniki, pracowa� od �witu do zmroku. Ale susza wci�� utrzymywa�a si� i
ogrodnik zrozumia�, �e nie jest w stanie nastarczy� potrzebom wszystkich
s�onecznik�w. Zamy�la� nawet nad pozostawieniem jednego pola swojemu losowi, aby
zwi�kszy� ilo�� wody dostarczanej ro�linom z pola drugiego. W ten spos�b
ocali�by chocia� cz�� swoich ukochanych s�onecznik�w. Ostatecznie postanowi�
jednak inaczej, bo �al mu by�o pozbawi� �yciodajnej wody po�owy z nich. Nosi�
wi�c wod� po staremu, ro�linom to nie wystarcza�o, ale ogrodnik mia� nadziej�,
�e susza wkr�tce minie, a deszcz, kt�ry spadnie, na powr�t tchnie w nie �ycie.
Jak na z�o��, susza trwa�a i trwa�a a s�oneczniki coraz bardziej marnia�y w
oczach. Ogrodnik jednak zawzi�� si� i uparcie czeka� na jej koniec. Po wielu,
wielu dniach na ziemi� spad� w ko�cu deszcz, nie by� ju� jednak w stanie pom�c
s�onecznikom, kt�re przez ten czas usch�y. Pechowemu ogrodnikowi nie zosta�a
jedna nawet ro�linka.
Starzec sko�czy� m�wi� i zamkn�� oczy. Thakzar z pocz�tku czeka� cierpliwie,
w ko�cu jednak nie wytrzyma� i rzek�:
- Ciekawa to by�a opowie��, c� jednak ma wsp�lnego ze mn�?
- Bardzo wiele - odrzek� m�drzec, skrzywiwszy si�. - I powiem ci co�
jeszcze. Je�li obie strony maj� racj�, to obie racje s� z�e. A je�li obie racje
s� z�e, to �adna, �adna ze stron nie ma racji. Stoj�c po jednej z nich, zawsze
stoisz po stronie z�ej. To wszystko - u�miechn�� si�, ukazuj�c poczernia�e z�by.
- Czeka�em tu, by ci to powiedzie�. Teraz mo�esz odjecha�.
- Zaczekaj! - krzykn�� Thakzar, widz�c, �e starzec zn�w pogr��a si� w swoim
transie. - Dlaczego nie mo�e by� tak, �e racje obu stron s� dobre?
- Tak by�o kiedy� - odrzek� sennie starzec. - Dop�ki nie pojawi�a si�
istota, kt�rej nie interesuj� racje innych. Dop�ki nie pojawi� si� cz�owiek...
***
Zanim Thakzar zd��y� powr�ci� do Kamiru, zapad� zmierzch. Rycerz wjecha� do
wsi zupe�nie zrezygnowany. Po tym, co us�ysza� od zagadkowego m�drca z lasu,
d�ugo zastanawia� si�, czy w og�le powinien wraca�. Zrobi� to, bo czu�, �e nie
mo�e tak po prostu wyjecha�, zbyt zaanga�owa� si� w konflikt Kura�czyk�w z
osadnikami. Nadal nie widzia� wyj�cia z sytuacji, liczy�, �e odbyta przeja�d�ka
pomo�e mu przemy�le� wszystko na spokojnie i znale�� jak�� rad�, tymczasem
wraca� jeszcze bardziej sko�atany. Nie chcia� my�le� o niczym innym, jak o
kolacji i noclegu w w�jtowej cha�upie.
Tak jak poprzednio, ch�opstwo przyj�o go nieufnie. I nie chodzi�o tylko o
to, �e przybywaj�c konno, po zmroku, r�wnie dobrze m�g� by� Rycerzem Czarnej
Burzy. Wie�niacy zd��yli ju� poj��, �e Thakzar mo�e stan�� im na drodze do
ostatecznego rozprawienia si� z Kura�czykami.
W otoczeniu dziesi�tek milcz�cych postaci, rycerz podjecha� do chaty w�jta.
Otworzy�a mu Gaba.
- Dobrze, �e wracasz, rycerzu - ucieszy�a si� na widok Thakzara. - Antosz
zwo�a� narad�.
On i kilku znaczniejszych Kamirczyk�w zastanawiaj� si�, co pocz�� z tymi
Maszkaronami. Twa m�dro�� i do�wiadczenie bardzo im pomog�.
Thakzar popatrzy� przez chwil� na w�jtow�, a potem wzruszy� ramionami.
- Nie, Gabo. Zdaje si�, �e Kamirscy wie�niacy nie potrzebuj� rad. Nie
chcieliby pewnie nawet s�ucha�, co mam do powiedzenia. Wczoraj u�wiadomi� mi to
tw�j ma��onek.
Gaba posmutnia�a.
- Nie s�d� go �le, rycerzu. Antosz to dobry cz�owiek, ma z�ote serce. Tylko,
�e - westchn�a - nie radzi sobie z tym wszystkim. Dlatego pije. A gdy pije, nie
zawsze m�wi to, co powinien. Boj� si�, Thakzarze, �e z tych ich narad nie
wyniknie nic dobrego. Dlatego prosz� ci� - podnios�a na Thakzara wzrok, a rycerz
dostrzeg�, �e w oczach jej b�yszcza�y �zy - prosz� ci�, nie pozw�l, by dosz�o
do...
- Nie pozwol�, Gabo - odrzek� rycerz po�piesznie. - Z pewno�ci� na to nie
pozwol�.
***
Pok�j pe�ni�cy teraz funkcj� sali narad, przedstawia� �a�osny widok.
Wsz�dzie wala�y si� puste butelczyny, najwi�cej le�a�o na stole, razem z innymi
pozosta�o�ciami po uczcie. Pi�ciu jej uczestnik�w, w tym w�jt, chrapa�o w
najlepsze na wp� le��c na stole, sz�sty drzema� pod nim, �ciskaj�c w gar�ci
niedoko�czon� flaszk�. Jasno wida� by�o, �e po pewnym czasie narada zamieni�a
si� w pijack� biesiad�.
Thakzar zabra� si� energicznie do cucenia w�jta, uda�o mu si� to jednak
dopiero po d�u�szej chwili. Naczelnik Kamiru przetar� zaczerwienione oczy,
ziewn�� rozkosznie i zacz�� wpatrywa� si� w rycerza nieco bezmy�lnym wzrokiem.
Thakzar odczeka� chwil�, a� w�jtowi rozja�ni si� nieco w g�owie, po czym
powiedzia�:
- Mieli�cie radzi�, w�jcie, a popili�cie si� jak prosi�ta.
W�jt rozejrza� si� po pokoju. Co� mu si� chyba przypomnia�o, bo po chwili
zdo�a� wycharcze�:
- Wpierw �e�my radzili, potem�my si� spili - po czym zani�s� si� pijackim
chichotem. Trwa�o to chwil�, a gdy Antosz ucich�, Thakzar zapyta�:
- C�e�cie uradzili?
- �e uczynim zasadzk�, ot co - u�miechn�� si� szeroko pijaczyna. - Jutro
b�d� tu kr�lewscy, pos�aniec pchni�ty - za�mia� si� dziko. - Jeden �ywy
maszkaron nie zostanie.
Thakzarowi zrobi�o si� zimno. Wiedzia�, �e je�li morgundzcy �o�nierze
wmieszaj� si� w t� spraw�, w�wczas los Kura�czyk�w b�dzie przes�dzony. Z
ch�opskimi osadnikami mieli oni jakie� szanse, z morgundzkim wojskiem - �adnych.
W�jt tymczasem zwiesi� g�ow� na piersi i zasn�� ponownie. Rycerz westchn��,
zostawi� go i poszed� powiedzie� Gabie o tym, czego przed chwil� si� dowiedzia�.
W�jtowa czeka�a w sieni, nie chc�c przeszkadza� obraduj�cym.
- Nie rozumiem - rzek�a, gdy Thakzar wy�uszczy� jej ca�� spraw�. -
Dotychczas Morgundia nie wtr�ca�a si� do poczyna� osadnik�w. Nie jeste�my
poddanymi kr�la, �yjemy sobie tutaj na w�asn� r�k�, nie mo�emy wi�c oczekiwa�
pomocy od niego.
- A gdyby Morgundia chcia�a poszerzy� granice? - spyta� rycerz.
- Antosz nigdy by si� na to nie zgodzi� - odpar�a Gaba. - Nie po to
zostali�my osadnikami, aby zn�w powr�ci� pod w�adz� kr�la.
- No c�, wszystkiego dowiemy si� rano - zako�czy� rozmow� Thakzar.
O ile uda si� dobudzi� w�jta, pomy�la� w duchu.
***
Tej nocy Thakzar d�ugo nie m�g� zasn��, a gdy zasn�� wreszcie, przy�ni� mu
si� straszny, przera�aj�cy sen.
Trupy. Setki trup�w. Nad nieznan�, tajemnicz� osad� unosz� si� s�upy
czarnego dymu. Niebo raz po raz rozb�yska blaskiem, jaki daje rozci�gni�ta na
nim, gro�na, czerwona �una. Mi�dzy p�on�cymi budynkami uwijaj� si� rycerze w
szkar�atnych p�aszczach. W�r�d zgie�ku s�ycha� i wrzaski. Wrzeszcz� mordowani, a
ich krzyki mieszaj� si� bez�adnie z wojenn� pie�ni� rycerzy. Jeden z nich dobija
rannego Kura�czyka swoim, pi�knie zdobionym, z�otym mieczem. Ca�a okolica p�awi
si� we krwi.
Trupy. Setki trup�w. W wi�kszo�ci kura�skie. Le�� wsz�dzie, zagrzebani w
ostyg�ych resztkach osady, a tak�e poza ni�. To pewnie ci, kt�rzy usi�owali
uciec, ukry� si� w lesie. Po�r�d zw�glonych szcz�tk�w budynk�w stoj� milcz�co
rycerze w szkar�atnych p�aszczach. Ich miecze nie s� ju� z�ote, lecz tak�e
szkar�atne. Stoj� tak d�ugo, a� w ko�cu wymaszerowuj� z pogorzeliska. Zatrzymuj�
si� dopiero przed cia�em jednego ze swych towarzyszy. Jego gard�o przebi�a na
wylot kura�ska strza�a.
Trupy. Setki trup�w. Niekt�re na wp� spalone i czarne od dymu. Po�r�d nich
stercz� jak dzidy wysokie pale. Na nich, okrutnie pokaleczone, zw�oki
Kura�czyk�w. Patrz� si� przed siebie, oboj�tnie w dal ci, kt�rym pozostawiono
oczy. Pali jest du�o. Na niekt�rych kura�scy starcy, kobiety. Dzieci. Wieje
zimny, porywisty wiatr. Porusza, od niedawna martwymi r�czkami, jak w jakim�
dziwnym, niepoj�tym ta�cu. Twarzyczki maluch�w pozastyga�y, jedne w przera�eniu,
inne w nieustaj�cym zdziwieniu, jak gdyby zadawa�y pytanie, jak mo�na by�o tak
okrutnie ukara�, niewinne przecie� istoty.
Trupy. Setki, a mo�e nawet tysi�ce. Nad polem �mierci zapada czerwony zmrok.
Rano Gaba, po wej�ciu do komnaty Thakzara, zdziwi�a si� niepomiernie. Jego
��ko by�o puste, znik�y te� wszystkie rzeczy, kt�re zwykle zostawia� w pokoju.
Po rycerzu nie by�o �ladu, po prostu znikn��. Okaza�o si� potem, �e niekt�rzy
widzieli, jak wczesnym �witem opuszcza� wie�, jad�c w kierunku p�nocnym.
***
P�d� koniku, p�d�. Zabierz mnie z tej przepe�nionej rz�dz� mordu wsi. Le�
jak wicher, przez zielone lasy, przez pola, przez trawiaste r�wniny. Le� jak
strza�a, gnaj jak umiesz najszybciej. Do Kuranu.
Ko� rzeczywi�cie p�dzi�, jakby wyros�y mu skrzyd�a. Mija� z zawrotn�
pr�dko�ci� ukwiecone ��ki i przepe�nione ptasim �wiergotem lasy. Zwolni� dopiero
przy wielkim jeziorze, kt�rego to� jasno b�yszcza�a w s�o�cu. P�ywa�o po nim
stadko dzikich kaczek.
Thakzar zatrzyma� konia i zsiad�, chc�c go napoi�. Brzegi jeziora by�y g�sto
obro�ni�te trzcin� i tatarakiem, jednak po d�u�szej chwili znalaz�o si� miejsce,
w kt�rym ko� rycerza m�g� bez przeszk�d zaspokoi� pragnienie. Stado kaczek
poderwa�o si� z g�o�nym kwakaniem z chwil�, gdy ko� Thakzara zanurzy� pysk w
wodzie, a rycerz, wpatruj�c si� w b��kit w�d, pogr��y� si� w rozmy�laniach.
Przed oczami wci�� przewija�y mu si� sceny z potwornego snu. Wiedzia�, �e nie
mo�e dopu�ci� do tego, by ten sen si� zi�ci�. Natychmiast po przebudzeniu
powzi�� decyzj� - jedzie na p�noc, ostrzec Kura�czyk�w przed zasadzk�, nak�oni�
do jeszcze jednej pr�by nawi�zania przyja�ni z osadnikami. Thakzar zdawa� sobie
spraw�, jak niebezpieczne jest to na co si� wa�y�, wiedzia�, �e mo�e zosta�
zabity, zanim zd��y powiedzie� cho� s�owo, ale, jak dot�d, nie znalaz� innej
mo�liwo�ci zapobiegni�cia maj�cej nast�pi� rzezi. Nie by� tch�rzem, ale koszmar,
kt�ry mu si� przy�ni�, przerazi� go, nape�ni� wstr�tem i l�kiem. Najgorsze by�o
to, �e m�g� si� sta� rzeczywisto�ci�.
Ko� rycerza zar�a� cicho, on sam otrz�sn�� si� z rozmy�la�, wsiad� na swego
rumaka i ruszy� dalej, ju� nieco spokojniej, w kierunku kura�skich ziem.
Prawd� m�wi�c Thakzar nie orientowa� si�, odk�d zaczynaj� si� tereny
Kura�czyk�w. Pami�ta�, �e ro�cili oni sobie prawo do wszystkich ziem zaj�tych
przez osadnik�w, jednak ostateczn� granic� wyznaczyli gdzie� w pobli�u osady
Maendar. Osada ta zosta�a spalona w�a�nie dlatego, �e znajdowa�a si� ju� po
kura�skiej stronie granicy. Zbudowanie jej tam oznacza�o z�amanie przez ludzi
zawartej wcze�niej umowy.
Je�li trafi� na zgliszcza Maendaru, pomy�la� Thakzar, b�d� wiedzia�, �e nie
jestem ju� na niczyjej ziemi. Ale r�wnie dobrze m�g� on le�e� bardziej na
wsch�d, lub na zach�d. Zreszt� niewa�ne, tak czy siak dotr� na miejsce.
Jecha� teraz przez kraj pi�kny, cho� dziki. Tu i �wdzie ros�y pojedyncze
drzewa, gdzieniegdzie zieleni�y si� krzaki ja�owca. Teren zrobi� si� nieco
pag�rkowaty i kamienisty. Wia� lekki wietrzyk, kt�ry dostarcza� przyjemnego
ch�odu. Cho� rycerz wyruszy� skoro �wit, s�o�ce przeby�o ju� ponad po�ow� swej
drogi na niebosk�onie, a on jeszcze nie natrafi� na jakikolwiek przejaw
obecno�ci Kura�czyk�w. Thakzar zastanawia� si� nawet, czy nie pomyli� kierunk�w,
ale by�o to niemo�liwe.
Wtem us�ysza� �wist, a u�amek sekundy p�niej strza�a wbi�a si� w ziemi�
trzy metry przed rumakiem Thakzara. Rycerz gwa�townie osadzi� konia, zeskoczy�
na ziemi� i zawo�a�:
- St�jcie! Przybywam w pokoju!
- Wi�c odjed� st�d w pokoju, lub nast�pna strza�a nie trafi w ziemi� -
us�ysza� czyj� ch�odny g�os spomi�dzy drzew naprzeciwko.
- Ludu Kuranu! Je�li mnie nie wys�uchacie, pope�nicie straszliw� omy�k� -
zawo�a�
Thakzar, post�puj�c w prz�d dwa kroki. W tym momencie kilka centymetr�w od
jego buta, ze �wistem wbi�a si� w ziemi� nast�pna strza�a. Rycerz stan��.
- Nie �ycz� wam �le - powiedzia� po chwili. - Przeciwnie, mam nadziej�, �e
uda si� wam
osi�gn�� to, o co walczycie. Jedyn� tak� mo�liwo�� stwarza rozwi�zanie
pokojowe. Otwarta wojna poprowadzi was do kl�ski. Przyjecha�em, by przekona�
wasz� Rad�, �e atakuj�c Kamir przy�pieszycie tylko w�asn� zgub�. Zabijcie mnie,
je�li chcecie, lecz ja nie cofn� si� przed tym postanowieniem.
To rzek�szy Thakzar chwyci� konia za cugle i pocz�� i�� przed siebie
zdecydowanym krokiem. Spomi�dzy drzew naprzeciwko niego wysz�a jaka� posta�,
trzymaj�ca w r�kach �uk. Zbli�y�a si� do rycerza. By� to Kura�czyk, w czarnej
zbroi i he�mie, podobny do tych, kt�rych Thakzar widzia� w Kamirze.
- Natari opowiedzia� nam o dziwnym rycerzu z ludzkiej wioski - odezwa� si�
po chwili Kura�czyk. - Teraz wiem, �e to musisz by� ty. Witaj w�r�d kura�skiego
ludu.
***
Oko�o p� godziny w�drowali lasami, nim dotarli do jakiej� osady. Podczas
drogi Kura�czyk nie powiedzia� ani s�owa, teraz jednak odezwa� si� do Thakzara.
- To Kuran w�a�ciwy. Tu mieszkaj� wszyscy, spo�r�d mojego ludu. Nie zosta�o
nas wielu, sprawili to twoi ziomkowie - gdy wymawia� te s�owa, skurcz b�lu
przebieg� mu po twarzy, a jego oczy na moment sta�y si� zimne i szkliste, jak
oczy kura�skich pos��w.
- Powiedz mi, czy wy naprawd� macie pokryte b�on� uszy? - spyta� Thakzar,
chc�c zmieni� temat. - Tak twierdzi� w�jt Kamiru. Twierdzi� r�wnie�, �e macie
zielonkaw� sk�r�, co, jak mog�em si� przekona�, okaza�o si� plotk�. Mimo to
ciekaw jestem czy jego fantazje mia�y jakie� rzeczywiste podstawy.
Kura�czyk bez s�owa zdj�� he�m. Thakzar oniemia�. Obie ma��owiny uszne
stwora przymocowane by�y do sk�ry g�owy za pomoc� grubych, zielonych b�on.
Czarny rycerz za�o�y� sw�j he�m z powrotem.
- To w�a�nie z tego powodu okrzykn�li�cie nas potworami - powiedzia� sucho.
- Pono� praprzodkowie nasi �yli w jeziorze Tlaz'tarnil - doda� nieco cieplej. -
Mo�e mija�e� je po drodze?
- Faktycznie, mija�em jakie� jezioro - odrzek� Thakzar, och�on�wszy po
niecodziennym widoku - nie wiem jednak, czy jest to owo Tlaz'tarnil.
Kura�czyk pokiwa� g�ow�.
- To musia�o by� ono. Tu nie ma innego jeziora. Do�� jednak o tym.
Uprzedzi�em innych, �e przyb�dziesz, ale przygotuj si�, �e b�dziesz wzbudza�
zaciekawienie - wyszczerzy� z�by w czym�, co mog�o by� u�miechem.- W ko�cu
jeste� pierwszym nie-Kura�czykiem, kt�ry odwiedza nasz� osad�.
Rzeczywi�cie, ju� przy wej�ciu zebra� si� spory t�umek kura�skich dzieci,
kobiet i starc�w. Wszyscy z zainteresowaniem, lecz nie z wrogo�ci�,
przypatrywali si� Thakzarowi. Ten za� ze zdumieniem odkry�, �e dotychczas,
my�l�c o Kura�czykach, wyobra�a� sobie zast�py czarnych rycerzy i cho� wiedzia�,
�e jego wyobra�enie jest mylne, to dopiero teraz, ostatecznie pozby� si� go.
Osada wygl�da�a dok�adnie, jak w Thakzarowym �nie. Nie by�a du�a, cho�
zdecydowanie wi�ksza od Kamiru i otoczona wysok� palisad�. Wewn�trzna przestrze�
niemal ca�kowicie zabudowana by�a ma�ymi chatkami o ciekawej konstrukcji,
jedynie centralny punkt - ko�o o �rednicy pi�ciu metr�w, by�o od nich wolne.
- Tam zbiera si� Rada Starc�w - wyja�ni� Thakzarowi id�cy z nim rycerz. -
Zwykle robi to co rok, ale ostatnie wypadki zmusza�y j� do tego znacznie
cz�ciej.
Pokaza� Thakzarowi jedn� z chat, z pier�cienia po�o�onego najbli�ej
centralnego kr�gu.
- To dom Natariego. On ugo�ci ci� i przenocuje, lecz nast�pnego dnia musisz
wyruszy� z naszej osady. Tymczasem mo�esz chodzi� po niej nie l�kaj�c si�
niczego. Ja po�egnam ci� teraz. Daj mi swego konia, zaopiekuj� si� nim. Thakzar
poda� Kura�czykowi cugle i ten, prowadz�c rumaka, znikn�� wkr�tce pomi�dzy
chatami. Rycerz nie maj�c nic lepszego do roboty, zapuka� do chaty Natariego.
Otworzy� mu w�a�ciciel, na widok Thakzara lekko si� u�miechn��.
- Witaj w naszej osadzie - rzek� po chwili. - Jak wida� nie rezygnujesz tak
�atwo.
Dokaza�e� ju� wiele, �aden cz�owiek dotychczas jeszcze nigdy nie znalaz� si�
po tej stronie palisady.
- Przyjecha�em tu w wa�nej sprawie... - zacz�� rycerz.
- Wiem, po co przyjecha�e� - przerwa� mu Natari. - Ale zrozum, �e
przekonanie Rady nie przyjdzie ci �atwo. Szczerze m�wi�c, uwa�am to za
niemo�liwe.
- A jednak spr�buj� - odpar� rycerz.
- Porozmawiamy jeszcze p�niej. Ale wybacz, �e kaza�em ci tak czeka� na
progu. Wejd� prosz�.
I Natari wprowadzi� swego go�cia do �rodka. Wn�trze chatki nie by�o zbyt
przestronne, na wszystko sk�ada�y si� jedna sala oraz trzy pokoiki. Jeden z nich
przypad� Thakzarowi. By� umeblowany skromnie - w k�cie sta�o ��ko, a obok ma�a
szafka, lecz jak na kura�skie warunki by�o to du�o.
- Nasza rada zbierze si� pod wiecz�r - poinformowa� Natari. - Nie robimy
tego wy��cznie na twoje �yczenie, samo pojawienie si� cz�owieka w naszej osadzie
jest wystarczaj�cym powodem.
- Mimo wszystko dzi�kuj� wam - odrzek� Thakzar.
- Dziwny z ciebie cz�owiek rycerzu - pokr�ci� g�ow� Natari. - Nie jeste�
przecie� Kura�czykiem, nie pochodzisz tak�e z Morgundii...
- Sk�d wiesz? - zaciekawi� si� Thakzar.
- Na twojej zbroi widnieje znak bia�ego or�a, podczas gdy morgundzkim god�em
jest p�kni�ta korona.
- Moj� ojczyzn� jest Berentia - odpar� rycerz.
- Daleka to musi by� kraina - odrzek� Natari w zamy�leniu. - Wyt�umacz mi,
czemu tak �ywo interesuj� ci� nasze problemy?
- Je�li mog� komu� pom�c, robi� to. To wszystko.
- Nie m�w o tym, jako o drobnostce. Gdyby wszyscy ludzie byli tacy jak ty...
Milcza� przez chwil�, potem za� rzek�:
- W jednym tylko si� mylisz, rycerzu. Nam ju� nie mo�na pom�c.
- To si� rozstrzygnie dzi� jeszcze - �ywo odpar� Thakzar - lecz masz racj�,
nie pomog� wam, je�li wy nie b�dziecie chcieli pom�c sami sobie. Kiedy zbierze
si� Rada?
- Dopiero po zmierzchu. Przedtem jednak przyjd� na wieczerz�.
To rzek�szy Natari zostawi� Thakzara samego.
***
Ca�y wolny czas rycerz zmitr�y�, zastanawiaj�c si�, jak w�a�ciwie przekona�
kura�sk� Rad�, a tak�e nad tym, co zrobi je�li przedsi�wzi�cie nie powiedzie si�
i b�dzie zmuszony z samego ranka opu�ci� osad�. Dotychczas my�la� tylko o tym,
by dotrze� do Kuranu, spraw� przekonania Rady zostawia� na czas p�niejszy.
Dopiero w chacie Natariego zda� sobie spraw�, �e w�a�ciwie nie wie co b�dzie
m�wi� na jej zebraniu. Poniewa� jednak do zmroku pozosta�o mu wiele godzin, by�
pewien, �e zdo�a co� wymy�li�. Wkr�tce u�o�y� sobie plan przemowy i wyszuka�
argumenty, kt�rymi zamierza� si� pos�u�y�, by odwie�� Rad� od zamiaru najazdu na
Kamir.
Rozmy�lania przerwa� mu Natari, oznajmiaj�c, �e wieczerza gotowa. Odby�a si�
ona w ciszy, zar�wno Thakzar jak i Natari jedli ma�o, zreszt� rycerz od razu
pogr��y� si� w swoich my�lach. Gdy oboje sko�czyli, Natari wsta� i rzek�:
- Ju� czas. Musimy i�� na zebranie Rady.
- Nie trzeba, by� szed� ze mn� - odrzek� Thakzar. - Przecie� to dos�ownie
kilka krok�w.
Kura�czyk u�miechn�� si� smutno.
- A jednak musz�. Jestem jednym z jej cz�onk�w.
Przez chwil� rycerz sta�, jakby og�uszy�a go ta wiadomo��. Szybko jednak
opanowa� pierwsze zaskoczenie i rzek�:
- My�la�em, �e do Rady Starc�w nale�e� mog� jedynie ci Kura�czycy, kt�rym
staro�� pobieli�a g�owy...
- Tak by�o w istocie - odpar� Natari. Ja zast�puj� dow�dc� Rycerzy Czarnej
Burzy, kt�ry poleg� niedawno w walce z waszymi osadnikami. Dop�ki nie wybierzemy
nowego, ja pe�ni� jego obowi�zki. Chod�my ju�, na pewno na nas czekaj�.
I wyszli.
***
Wiecz�r by� ch�odny, ksi�yc �wieci� jasno, o�wiecaj�c ton�c� w ciszy osad�.
Wewn�trz kr�gu, w jej centralnej cz�ci, p�on�o wielkie ognisko. Wok�
niego siedzia�o w kucki czterech starc�w. Milczeli, wpatruj�c si� w ogie�,
dopiero na widok id�cych Natariego i Thakzara, jeden z nich wsta� z ziemi i
przem�wi�:
- Podejd� do kr�gu i usi�d� z nami m�odzie�cze - s�owa te skierowa� do
Natariego. - Nieznajomy niech stoi.
- Ojcze Vatri, cz�owiek przyby� tu w dobrych intencjach... - zaoponowa�
Natari.
- Dlatego �yje - odpar� kr�tko starzec.
Z powrotem usiad�, to samo uczyni� w milczeniu m�ody Kura�czyk. Thakzar sta�
przed nimi dumnie wyprostowany. W g�owie czyni� ostatnie zmiany w planie
przemowy, kt�r� chcia� wyg�osi�. Rozpocz�� starzec, zwany Vatrim.
- W dawnych czasach lud Kuranu �y� sobie spokojnie na tych ziemiach. Wkr�tce
jednak spad�a na� najgorsza z mo�liwych plag - wskaza� Thakzara palcem -
cz�owiek, taki jak ten tutaj. Od pocz�tku, gdy przyby� na nasze ziemie, par�
coraz dalej na p�noc. Dzi� stoi ju� w naszej osadzie. Pos�uchajmy co ma do
powiedzenia.
- Czcigodni starcy! - ozwa� si� Thakzar. - To prawda, �e lud Kuranu
wycierpia� od ludzi wiele z�ego. Ale nie wszyscy spo�r�d naszej rasy �ycz� wam
�le. Jest wielu takich, a w�r�d nich ja, kt�rzy pragn� zgody Kura�czyk�w z
osadnikami.
- Oferowali�my wam ju� kiedy� nasz� przyja�� - ozwa� si� starzec siedz�cy po
lewej r�ce Thakzara - ale odrzucili�cie j�.
- To prawda, przyznaj� - odpar� rycerz. - Ale to by� straszliwy b��d. Mi�dzy
lud�mi a Kura�czykami wyros�a niepotrzebna nienawi��. Rozpala ona serca po obu
stronach i nie pozwala doj�� do g�osu tym, kt�rzy pragn� pokoju.
- My pragniemy go ca�y czas - odrzek� Natari. - Rycerze Czarnej Burzy karz�
jedynie tych, kt�rzy go naruszaj�.
- Nieprawda! - skontrowa� Thakzar. - Zabijaj�c niewinnych, dostarczacie
argument�w pod�egaczom do wojny. Przez to racja nie stoi ca�kowicie po waszej
stronie.
Na to odezwa� si� starzec siedz�cy na prawo od rycerza.
- Lepiej nie mie� racji i prze�y�, ni� mie� j� i zosta� zniszczonym.
- Mo�e to i prawda - odrzek� rycerz, ale wam nie uda si� prze�y�.
Podni�s� g�ow�, oczy mu b�yszcza�y. �ci�gn�� he�m, ods�aniaj�c zmarszczone
czo�o i kruczoczarne w�osy. By� ros�ej postawy, lecz w o�wietlaj�cych go
p�omieniach ogniska wydawa� si� jeszcze wi�kszy, starcy za� zmaleli. Bi�a od
niego jaka� nie znana si�a. Dla Kura�czyk�w wygl�da� teraz jak jeden z tych
ludzi-potwor�w, kt�rymi straszyli dzieci po nocach. W�a�nie tacy jak on, stali
si� zgub� Kuranu - pot�ni, straszni, bo bezwzgl�dni.
- Dobrze wiecie - rozpocz�� - �e ludzie nie cofn� si� przed niczym. - Jak
powiedzia� Vatri - s� plag� , najgorsz� z mo�liwych - tu rycerz obr�ci� na� swe
p�on�ce ogniem, zielone oczy, a starzec czuj�c na sobi