5217

Szczegóły
Tytuł 5217
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

5217 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 5217 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

5217 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Pete D. Manison PIELGRZYMKA DO NAD�WIATA - My�licie, �e widzieli�my Ducha? - zagadn�a Rkestra w Trybie Swobodnym. Zmiana jej koloru od sta�ej ��ci do pulsuj�cej zieleni wskazywa�a na niezbyt powa�ny charakter pytania. Dwa dni podr�y przez jaskinie. Dwa dni na wytworzenie napi�cia w trzech podr�nikach. Ani Tzala, ani Sanmar nie odpowiedzieli g�osem, tylko oboje zmienili kolor. Sanmar pocz�tkowo wybra� subtelne b��kity i r�e, falowanie jego wiekowej sk�ry m�wi�o o sympatii dla niewinno�ci Rkestry i jej psychologii "pokona� strach humorem", powoli jednak przybra� spokojny odcie� zieleni, adresowany do strachu ukrytego pod humorem i zapewniaj�cy, �e Duchy stanowi� tylko legend�. Sanmar jest m�dry, pomy�la�a Rkestra i poczu�a, jak kom�rki jej epidermy ciemniej� do g��bokiej purpury. Lecz konwersacja tylko na chwil� wyd�wign�a jej my�li z ponurej otch�ani. Przed nimi otw�r do Nad�wiata ur�s� z punkcika �wiat�a do poszarpanego owalu, kt�ry rzuca� na �ciany tunelu niesamowity czerwonawy blask. Rkestra zadygota�a. Mo�e ta pielgrzymka by�a b��dem. Mo�e nie ma dla niej nadziei tak na g�rze, jak i na dole. Mo�e jej dusza umar�a razem z dusz� Mkona, kiedy on... Nie mog�a nawet doko�czy� tej my�li. Martwota w jej wn�trzu spopieli�a wszystko. Wypalony obszar znajdowa� si� w jej duszy i dop�ki nie potrafi�a niczego odczuwa�, nic si� nie liczy�o; nie istnia�a �adna wi� pomi�dzy ni� a jej dwojgiem towarzyszy czy kimkolwiek innym. Rkestra by�a sama. - Tylko popatrzcie. Wyszli spod os�ony ostatniej skalnej kraw�dzi na zimny piasek powierzchni. Tzala jest oszo�omiona ze zdumienia, zauwa�y�a Rkestra i musia�a przyzna�, �e j� te� ogarn�� podziw na widok nieprzerwanej p�aszczyzny, rozci�gaj�cej si� przed nimi na poz�r bez ko�ca. - Ostro�nie - b�ysn�� Sanmar w Trybie Rozkazuj�cym. - Sprawd�cie swoje pow�oki grzewcze. I nie oddalajcie si� zbytnio. Mo�ecie napotka� jakie� niebezpiecze�stwo. - Ale ja my�la�am, �e Duchy to tylko legenda - odpar�a Tzala. Zignorowa�a Sanmara i pomkn�a przez piasek. Rkestra zadr�a�a z zimna. Nad�wiat stanowi� ja�owe pustkowie. Trudno jej by�o uwierzy�, �e st�d wzi�o pocz�tek wszelkie �ycie. Powiod�a wzorkiem za Tzal� p�dz�c� po piasku. - Czy ona nigdy nie Zawr�ci? - zapyta�a. Oczy Samnara zal�ni�y czerwieni� w blasku nabrzmia�ego S�o�ca. - Ona jest inna, moje dziecko, ale wsp�czuj� z ni�. Zwrot nie jest �atwy dla �adnego z nas. Sam si� zawaha�em, kiedy nadszed� m�j czas, i pomy�la�em przelotnie o supresorach. Ale... taka jest naturalna kolej rzeczy. Ona r�wnie� to zrozumie w swoim czasie. Rkestra oscylowa�a pomi�dzy szaro�ci� a z�otem, �eby pokaza�, i� cz�ciowo zgadza si� ze s�owami starca. - Mo�e dlatego wyruszy�a na t� pielgrzymk� - powiedzia�a. - �eby zmierzy� si� ze Zwrotem. �eby przyj�� do wiadomo�ci, �e nadszed� jej czas, �e pozostanie samic� w jej wieku jest nie tylko nieprzyzwoite, ale nies�uszne. - Mo�e - przyzna� Sanmar. - A dlaczego ty pielgrzymujesz? Nie spodziewa�a si� tego pytania. Ka�dy, kto wybiera� si� do Nad�wiata, mia� jaki� pow�d. Wiedzia�a, �e Tzala jest skr�powana swoj� inno�ci�, �e jako odmieniec nigdy nie czu�a si� swobodnie w Wewn�trznych Miastach, i podejrzewa�a, �e Sanmar wszed� na t� �cie�k�, poniewa� prze�y� wiele lat, czeka�o go niewiele i chcia� odwiedzi� krain� przodk�w przed �mierci�. Ale nigdy �wiadomie nie zbada�a w�asnych motywacji, chocia� oczywi�cie je zna�a. - Pielgrzymuj�, �eby odnale�� brata - wyja�ni�a, u�ywaj�c tylko dodatkowej krtani i rumieni�c si� na czarno - i �eby odnale�� siebie. * * * Tej nocy obozowali pod go�ym niebem. Rkestra patrzy�a, jak ciemniej� cienie, a kiedy wielka czerwona kula wreszcie zasz�a za odleg�y horyzont, rzadki spektakl roztoczy� si� przed tr�jk� podr�nych. - Co to jest? - zapyta�a Tzala �wietlistym b��kitem. Po ciele Samnara przebieg�y kolory, kt�re wskazywa�y uznanie oraz, pomy�la�a Rkestra, co� jeszcze, co� zaledwie sugerowanego, co� jak zadowolenie czy satysfakcja. - Gwiazdy - powiedzia� Sanmar. - To s� gwiazdy. - Ooch - rozja�ni�a si� Tzala. - S�ysza�am o nich. Troje w�drowc�w patrzy�o w g�r� na punkciki �wiat�a. Ch��d narasta� razem z noc�. Rkestra nakarmi�a swoj� pow�ok� dodatkow� pigu�k� dla kompensacji. - S�yszeli�cie to? Rkestra odwr�ci�a si�. Sanmar zacz�� ju� wyjmowa� relikty z sakwy i rozk�ada� je na piasku wok� nich nier�wnym kr�giem, ale odezwa�a si� Tzala. - Nic nie s�ysza�am - odpar�a Rkestra. - S�uchaj. Rkestra pos�usznie ukszta�towa�a uszy na maksymaln� wra�liwo��, ale nie wy�owi�a �adnego d�wi�ku pr�cz samotnego wiatru, wiatru starszego ni� Sanmar, i szmer�w przesypywanego piasku. - Ju� odesz�o - o�wiadczy�a Tzala g�osem zaostrzonym ze strachu. - Ale s�ysza�am to. Przysi�gam, �e s�ysza�am. Mo�e... Duchy? Sanmar wr�ci� do kr�gu. Zako�czy� uk�adanie i trzyma� teraz trzy spo�r�d najlepiej zachowanych relikt�w. Poda� jeden Tzali, a drugi Rkestrze. - Zapami�tajmy tych, kt�rzy nadali nam form� - zaintonowa� w Trybie Oratorskim - dawniej, kiedy �wiat by� m�ody, a �ycie jeszcze m�odsze, kiedy jedna rasa wy�oni�a si� spo�r�d innych i rozpocz�a cykl przeznaczenia, kt�ry trwa do dzisiaj. Oddajmy cze�� stworzeniu zwanemu Cz�owiekiem. Rkestra obj�a palcami relikt, kt�ry da� jej Sanmar. Staro�ytna my�lorze�ba z czas�w znacznie bli�szych epoce powierzchniowego �ycia przedstawia�a stwora o dw�ch r�kach i nogach - co wydawa�o si� ca�kiem normalne - ale o sk�rze zawsze zachowuj�cej ten sam kolor i dostatecznie ciemnej, �eby ukry� wszystkie wewn�trzne organy. G�owa by�a ma�a i zwie�czona w�osami, a oczy wyra�a�y w najlepszym razie zwierz�cy spryt, lecz bynajmniej nie inteligencj�. Tacy podobni do nas, pomy�la�a Rkestra, a jednak tacy niepodobni. A przecie� przyszli tutaj, �eby z�o�y� ho�d tym istotom. Grubo ciosane stwory, prymitywne w mowie i w my�li, zdolne narodzi� si� jako samce, co uzna�a za przera�aj�ce, ale to dzi�ki ich wysi�kom �ycie rozpocz�o migracj� na d� i to ich krew, znacznie zmieniona, pulsowa�a w jej �y�ach. Jaki� d�wi�k wyrwa� j� z g��bokiego zamy�lenia. Si�gn�a na zewn�trz w ciemno��, u�ywaj�c wszystkich dwunastu zmys��w, i znowu to us�ysza�a: st�umiony �oskot, jakby co� ci�kiego przesuwa�o si� po ziemi daleko st�d. Rkestra odwr�ci�a si� do towarzyszy. Tzala r�wnie� to us�ysza�a, o czym �wiadczy�a jej wyprostowana postawa i kolory strachu przep�ywaj�ce po sk�rze. Sanmar jednak�e pogr��y� si� w medytacji i nie zwraca� uwagi na tajemnicze d�wi�ki. Rkestra podnios�a wzrok. Gwiazdy na jednym fragmencie nieba gas�y i znowu si� zapala�y, jakby co� ciemnego przesuwa�o si� pod nimi. Rkestra chcia�a zapyta� Tzal�, co to mo�e by� jej zdaniem, ale kiedy odwr�ci�a si� do towarzyszki, powstrzyma� j� wyraz jej twarzy. Widywa�a co� podobnego tylko na twarzach konaj�cych i tych, kt�rzy stracili rozum. Co� szturchn�o j� przez cienk� ochronn� warstw� grzejnej pow�oki. Rkestra opornie otworzy�a oczy. - Zbud� si�, dziecko. Mamy problem. Sanmar sta� nad ni�, a ��ty i pomara�czowy wz�r p�yn�cy po jego ciele wyra�a� zmartwienie. - O co chodzi? - zapyta�a Rkestra, lecz zanim sko�czy�a m�wi�, obrzuci�a wzrokiem ob�z oraz otaczaj�cy go kr�g relikt�w i ju� wiedzia�a. - Tzala. Sanmar potwierdzi� b�yskami b��kitu. - Widocznie wymkn�a si� w nocy. Czy znasz jaki� pow�d? Rkestra zacz�a m�wi�, �e nie zna, ale przypomnia�a sobie niesamowite widoki i odg�osy poprzedniej nocy. Opowiedzia�a o nich Sanmarowi. - A reakcja Tzali? - zapyta� stary podr�nik. - By�a przera�ona. My�la�a, �e to Duchy tych, kt�rzy kiedy�... - Rkestra podnios�a wzrok na Samnara. - Chyba nie przypuszczasz...? - Dziecko - odpar� - nie mam odpowiedzi na te pytania. Wiem jednak, �e naszej towarzyszce zagrozi niebezpiecze�stwo, je�li uwierzy w takie rzeczy. Rkestra sondowa�a horyzont szukaj�c ma�ej figurki, kt�ra biegnie, biegnie pop�dzana szale�stwem i groz�. Zobaczy�a tylko nieruchome ska�y i piasek igraj�cy u ich st�p. - Na pewno nie zrobi sobie krzywdy. Musimy tylko j� znale��. - To zabierze sporo czasu - zauwa�y� Sanmar i plamki z�ota na jego rdzawoczerwonym ciele powiedzia�y jej o komplikacjach, jakich nie uwzgl�dnia�a. - Wi�c niech zabierze - rzuci�a. - Przyszli�my tutaj, �eby ogl�da� ten kraj, smakowa� jego obco�� i wspomina� jego mieszka�c�w. Po co si� spieszy�? Sanmar odpowiedzia� nie s�owami, lecz prostym gestem: uni�s� jedn� d�o�, rozwar� i obr�ci�. Tam, pomi�dzy kciukami a wn�trzem d�oni, tkwi�a ma�a banieczka zawieraj�ca pigu�ki, kt�re stanowi�y pokarm grzewczej pow�oki Tzali. S�o�ce zdawa�o si� p�dzi� po niebie. Teraz, kiedy rozpocz�li polowanie i noc by�a ich wrogiem, czas si� skurczy�. Rkestra nadal czu�a si� nieswojo w obecno�ci S�o�ca, kt�re na dodatek si� porusza�o, za� otwarte przestrzenie, kt�re pocz�tkowo j� ekscytowa�y, szybko zacz�y j� deprymowa�. - Powinni�my ju� dawno znale�� jej �lady - narzeka�a, sygnalizuj�c pomara�czow� barw� do Sanmara, �eby zwolni�. �ycie w Wewn�trznych Miastach nie wymaga�o fizycznego wysi�ku, wi�c Rkestra odczuwa�a ju� b�l w nogach i mi�niach brzucha. Dziwi�o j�, �e stary Sanmar potrafi utrzyma� takie tempo. - Nie mo�emy sobie pozwoli� na odpoczynek - odpar�, u�ywaj�c g�rnej krtani dla podkre�lenia wagi swoich s��w. - Jej pow�oka pewnie ju� umiera. A z nastaniem nocy zimno... Rkestra zadygota�a. Ju� robi�o si� ch�odniej, chocia� S�o�ce sta�o jeszcze wysoko nad horyzontem, wype�niaj�c niebo swoim rozd�tym, zamglonym dyskiem. Wcisn�a nast�pn� pigu�k� przez zewn�trzn� membran� swojej pow�oki - teraz jeszcze wyra�niej ni� zwykle �wiadoma jej istotnej funkcji we wrogim �rodowisku oraz natury tego �ywego organizmu, kt�ry wymaga� po�ywienia, je�li mia� przetrwa�. Dotarli na szczyt diuny, stanowi�cej cz�� pozornie niesko�czonego �a�cucha, kt�ry rozci�gn�� si� na r�wninie jak gigantyczny w��. Przed nimi le�a�a pustka. Rkestra przestawi�a oczy na najwy�szy mo�liwy kontrast. Tam. Niewiele, co� jednak wyr�nia�o si� na r�wninie, mniej wi�cej w po�owie drogi do nast�pnego �a�cucha diun. - Tak - potwierdzi� Sanmar, reaguj�c na zmian� jej koloru. Ruszy� za ni�, kiedy zacz�a schodzi� po zawietrznej stronie diuny. To co� znajdowa�o si� dalej, ni� my�la�a. S�o�ce rozpocz�o d�ugi zjazd w stron� horyzontu, a dusza Rkestry r�wnie� zje�d�a�a coraz ni�ej. Poniewa� przedmioty na r�wninie spoczywa�y bez ruchu. Zanim dotarli do tego miejsca, wiedzia�a ju�, co znajd�. - Mkon. Byli tutaj wszyscy cz�onkowie ostatniej pielgrzymki. Uszkodzone pow�oki, przymarzni�te do zesztywnia�ych cia�, zdradzi�y ca�� histori�. Burza piaskowa zaskoczy�a podr�nych na otwartej przestrzeni, a ostre ziarenka podziurawi�y pow�oki. Bez izolacji �mier� by�a nieunikniona. - Bracie - szepn�a Rkestra - wreszcie ci� znalaz�am. W�lizn�� si� w jej dusz� jak brakuj�cy kawa�ek uk�adanki, a kiedy podnios�a wzrok znad zamro�onego trupa, zrozumia�a, �e dot�d �y�a tylko po�owicznie, �e cz�� jej czeka�a tutaj na przybycie reszty. Nie czu�a smutku; wiedzia�a, �e Mkon nie m�g� prze�y�. Teraz jednak, kiedy dowiedzia�a si�, gdzie i jak umar�, sama mog�a �y� dalej. Rkestra wyprostowa�a si� i odwr�ci�a od cia�a brata. - Znajd�my Tzal� - powiedzia�a. S�o�ce jakby jeszcze bardziej nabrzmia�o, kiedy dotkn�o horyzontu, rozp�yn�o si� w purpurowym zachodzie. Sanmar przykucn�� pod szczytem diuny. Ze swojego miejsca na dole Rkestra odbiera�a wra�enia, czekaj�c na bardziej do�wiadczon� ocen� rzeczy, kt�r� zobaczy�a. Wreszcie ze�lizn�� si� po piasku i stan�� obok niej. - No wi�c - zagadn�a, t�umi�c swoje kolory, �eby �aden zdradziecki b�ysk na niebie nie wyda� ich obecno�ci - co z tego rozumiesz? Sanmar zamigota� szaro�ci�. - Nie jestem pewien. To nie jest stabilna struktura... nogi implikuj� ruch. A metal, z kt�rego j� zrobiono... na pewno nie mamy takiego metalu w Wewn�trznych Miastach. Rkestra poczu�a ciekawo��, kt�ra wzbiera�a w jej �y�ach jak ogie�. Wi�c to znaczy �y� pe�ni� �ycia, uwolni� si� od ci�aru duchowej t�sknoty. Dzi�kuj� ci, Bracie. - Czyli to s� mieszka�cy powierzchni? Mo�e potomkowie tych... - Spokojnie, dziecko. Nie pozw�l, �eby szybkie s�owa prze�cign�y szybkie my�li. Wiemy, �e przetrwanie w Nad�wiecie... przetrwanie na d�u�sz� met�... jest niemo�liwe. - Dla nas tak. Ale mo�e oni r�ni� si� od nas. Mo�e oni... Urwa�a, kiedy znowu rozleg� si� �oskot. D�wi�k kojarzy� si� z czym� bardzo ci�kim, wleczonym po ziemi. - Musimy to zbada� - o�wiadczy�a Rkestra, kiedy odg�os zamar�. Sanmar przeszed� z szaro�ci w statyczny b��kit. - Ju� zapomnia�a�? Co z Tzal�? Rkestra ponownie zerkn�a na S�o�ce, zawieszone jak wielka czerwona kula na kraw�dzi �wiata. Sanmar oczywi�cie mia� s�uszno��, ale g��boko w niej co� m�wi�o, �e nale�y i�� do przodu. - Ju� jej szukali�my po tej stronie - zaoponowa�a. Posta� Sanmar wyra�a�a w�tpliwo�ci. - A je�li oni j� maj�? - zawo�a�a Rkestra, uderzona nag�� my�l�. - Je�li nie wiedz�, jak jej pom�c? Sanmar przeszed� w ciemniejszy b��kit i wierny swojej barwie, ruszy� w g�r� po zboczu diuny. Rkestra pod��y�a za nim. Wyszed�szy na otwarty teren, podobnie jak Sanmar przybra�a rudawy odcie�, kt�ry pasowa� do barwy piasku i zlewa� si� z otoczeniem. Struktura ros�a w miar�, jak si� zbli�ali. Mia�a sferyczny kszta�t i po�yskiwa�a m�tnie w ostatnich promieniach S�o�ca. W�drowcy cicho przeszli po piasku, lecz kiedy co� du�ego wy�oni�o si� ze sfery i ruszy�o w ich kierunku, Rkestra zrozumia�a, �e ich odkryto. - Co to jest? Sanmar nie odpowiedzia�. Obiekt zbli�a� si� do nich, ziemia dr�a�a pod jego ci�arem. Oboje skulili si� ze strachu, ale nie mieli dok�d ucieka�. Zatrzyma� si� w odleg�o�ci kilku krok�w. Rkestra z niedowierzaniem wytrzeszczy�a oczy, lecz strach dor�wnywa� jej zdumieniu. Obiekt stanowi� prostok�tn� kanciast� konstrukcj�, kt�ra sta�a prosto i porusza�a si� na pot�nych g�sienicach. W przedni� cz�� wbudowano okno. A za oknem... - Saratarachatarafranatatatat. Rkestra spojrza�a na Sanmara, on jednak wydawa� si� r�wnie zaskoczony jak ona. - To chyba pr�buje do nas m�wi� - zaryzykowa�a. Potem odwr�ci�a si� do obiektu. - Cze��. Jestem Rkestra, a to jest Sanmar. Jak si� nazywasz? - Janatatatgalanatcatbatatat. - Wyruszyli�my na pielgrzymk� do Nad�wiata, staro�ytnej ojczyzny naszej proto- rasy. Dziwimy si�, �e znale�li�my tu... ciebie. Czy mo�esz nam powiedzie�, kim jeste�? - Jajestamtaratnatbatatatnaratataty. Sanmar po�o�y� r�k� na ramieniu Rkestry i �agodnie nacisn�� oboma kciukami. - Ono uczy si� z nami porozumiewa�. Niezwyk�a szybko�� my�lenia. M�w dalej. Im wi�cej ono us�yszy naszej mowy, tym szybciej si� nauczy. - Witamnaterlatatatkaratawytubylcy? Rkestra wzdrygn�a si�. Istota p�ywaj�ca wewn�trz dziwnego obiektu nie przypomina�a niczego znanego. G�ow� mia�a ogromn�, cia�o male�kie i chocia� posiada�a delikatne ramiona zako�czone wielopalczastymi d�o�mi, nie mia�a n�g, tylko co� w rodzaju ogona, kt�rym powoli ko�ysa�a w prz�d i w ty�. Jej oczy porusza�y si� na d�ugich szypu�kach wyrastaj�cych z twarzy. - Szukamy naszej towarzyszki. Nazywa si� Tzala i l�kamy si� o jej �ycie. Czy j� widzia�e�? Istota zawaha�a si�. - Rozumiemwaschybaaleniemampewno�ciprosz�m�wjeszczetroch�ajaasymilujeklapat. Rkestra pos�usznie opowiedzia�a istocie o ich d�ugiej podr�y na powierzchni�, o �yciu w Wewn�trznych Miastach, o jej bracie, zaginionym... a potem odnalezionym. Niezr�cznie jej by�o u�ywa� samych s��w, bez dodawania subtelnych niuans�w koloru i �wiat�a, wiedzia�a jednak, �e nie mo�e wymaga� od obcej istoty przyswojenia czego� wi�cej, ni� najbardziej podstawowego s�ownictwa. - Dzi�kuj� - powiedzia�a wreszcie istota. - My�l�es�owasi�gn�ymas�krytyczn�i zgromadzi�emichdostateczniedu�onaprzynajmniejrudymentarn�rozmow�rozumiemwasczy wymnierozumiecie? Rkestra poczu�a zawr�t g�owy. Zerkn�a na Sanmara. Starzec ja�nia� lekkim rozbawieniem, lecz zachowa� milczenie. - Tak - potwierdzi�a. - To znaczy chyba tak. Ale prosz�, czy mo�esz troch� zwolni�? Trudno mi rozr�ni�, gdzie ko�czy si� jedno s�owo i zaczyna drugie. - Przepraszam - powiedzia�o stworzenie. - Ten tryb komunikacji jest taki powolny. Mia�em nadziej�, �e go przyspiesz�. A zatem. Ty jeste� Rkestra, a tw�j milcz�cy przyjaciel to Sanmar. Jestem zaszczycony, nie m�wi�c o zdumieniu, �e was spotka�em. Nazywam si� Franatalaktaclanalat. - Fran... - Zgadzam si� na ten skr�t. Nie tra�my czasu. Nasze okno odlotu zamyka si� ju� za siedem sanatan�w. Twojej przyjaci�ki nie widzieli�my, lecz ruch zosta� wykryty na naszych instrumentach. T�dy. We wn�trzu zbiornika Fran wykona� gest drobnym ramieniem. Wszyscy troje ruszyli razem we wskazanym kierunku. Rkestra powstrzyma�a si� od zadawania licznych pyta�, kt�re wype�nia�y jej umys�, kiedy wszystkimi zmys�ami przeczesywa�a diuny w poszukiwaniu Tzali. �adna z tych spraw nie mia�a teraz znaczenia. Liczy�a si� tylko biedna, przera�ona Tzala. Liczy�o si� tylko odnalezienie jej, zanim... A potem wspi�li si� na wynios�o�� terenu i Rkestra dostrzeg�a nieruchomy cie� w dole, i wiedzia�a, �e przybyli za p�no. - Tzala! Rkestra odbieg�a od Sanmara i Frana, pop�dzi�a po piasku i ska�ach, zahamowa�a z po�lizgiem. Wpi�a wzrok we w��knist� mas� pokrywaj�c� kszta�t, kt�ry ledwie rozpozna�a. - A wi�c - rzuci� Sanmar. Przybra� barwy nadziei, zrozumienia. - Ona... ona... - Rkestra nie potrafi�a sformu�owa� odpowiedzi, co dopiero wym�wi� jej na g�os. Sanmar zakipia� czerwieni�. - Tak. Ona Zawraca. W ko�cu. Widocznie zimno wywo�a�o jej metamorfoz�, pomimo supresor�w. Tylko w kokonie mog�a przetrwa�. - Wydawa� si� zamy�lony. - Ciekawe, czy jako� zdawa�a sobie z tego spraw�... czy w�a�nie to, a nie odg�osy pustyni, wywabi�o j� w sekrecie na nieznane piaski. Rkestra wyci�gn�a r�k�, pomaca�a faktur� kokonu kciukami jednej d�oni. By� ciep�y w dotyku. - Wtedy znalaz�a swoje odpowiedzi - powiedzia�a cicho. - Jak ja znalaz�am swoje. Lecz kiedy ponad g�ow� Sanmara spojrza�a na istot� zwan� Fran, p�ywaj�c� w dziwacznym prostok�tnym zbiorniku, wiedzia�a, �e dzisiaj znalaz�a r�wnie wiele pyta� co odpowiedzi. Wielkie, klocowate kszta�ty porusza�y si� w mroku. �wiat�o b�yska�o na metalicznych kraw�dziach, a po�rodku wznosi�a si� masywna kolumna, pomniejszaj�c wszystko swoim przezroczystym ogromem. We wn�trzu kolumny p�ywa�y dziesi�tki, mo�e setki beznogich stwor�w z nieba. - Moi towarzysze podr�y - oznajmi� Fran, wskazuj�c kolumn�. - Nie przejmujcie siebie nimi. Dop�ki nie transferuj� wiedzy, nie mog� was rozumie� ani rozmawia� z wami. My�l�, �e boj� si� was. Widzicie, zanim wyruszyli�my z Neuplenad na t� pielgrzymk�, kr��y�y plotki o duchach w staro�ytnym �wiecie przodk�w. Rkestra popatrzy�a na Frana, na Sanmara, znowu na Frana. - Pielgrzymka? Duchy? �wiat przodk�w...? Potem przej�a kolory Sanmara i zanim si� zorientowa�a, jej cia�o odbija�o te barwy jak lustro. Fran wydawa� si� r�wnie� rozumie�. Przesun�� jeden z zewn�trznych manipulator�w zbiornika, nakierowa� podobn� do d�oni ko�c�wk� na czarn� skrzynk� i wyj�� ze skrzynki jaki� przedmiot. Rkestra poczu�a mrowienie w piersi, kiedy rozpozna�a relikt. Sanmar wydoby� w�asn� my�lorze�b� i przysun�� do rze�by Frana. - A wi�c - powiedzia� Fran - tajemnica rozwi�zana. - Przeskakiwa� wzrokiem pomi�dzy dwiema identycznymi statuetkami. - W ka�dym cyklu �yciowym grupa moich ludzi wraca na Terr�, �eby z�o�y� ho�d pradawnej ojczy�nie, kolebce wszelkich inteligentnych gatunk�w, rozproszonych teraz w�r�d gwiazd. Czasami pielgrzymi wracaj� z opowie�ciami o dziwnych d�wi�kach, o stworach przemykaj�cych w mroku. Dot�d przyjmowano, �e widzieli duchy staro�ytnych mieszka�c�w albo �e ich wyobra�nia stworzy�a takie wizje. Teraz rozumiemy, �e widzieli was. Powiedzcie, kim jeste�cie i jak tutaj przetrwali�cie? Rkestra s�ucha�a, kiedy Sanmar wyja�nia� powody ich w�asnej pielgrzymki i jak lud Frana r�wnie� mylnie wzi�to za Duchy. Jej oczy w�drowa�y po wn�trzu statku, zatrzymywa�y si� to na kolumnie, to na kszta�tach cz�api�cych wok� niej, to na kokonie Tzali. I kiedy s�ucha�a, poczu�a, �e co� wskoczy�o na miejsce. Kolejna pustka w jej wn�trzu wreszcie si� wype�ni�a, podobnie jak po znalezieniu Mkona, tylko �e przedtem nawet nie zauwa�a�a istnienia tej pustki. Przynale�no��. Nie potrafi�a jej schwyta�, odk�d utraci�a Mkona, teraz jednak, otoczona przez te dziwaczne istoty, z ca�� wyrazisto�ci� u�wiadamia�a sobie zwi�zki z nimi, z jej w�asnym ludem g��boko pod ziemi� i z t� wyj�tkow� ras�, kt�ra sp�odzi�a ich wszystkich. - Pierwotna Forma uleg�a zmianie - m�wi� Fran - rozpad�a si� na rozmaite gatunki, przystosowane do odmiennych warunk�w �rodowiskowych. Waszych ludzi stworzono ma�ych, �eby mogli �y� w zamkni�tej przestrzeni pod ziemi�. Otrzymali�cie bioluminescencj�, a wasz cykl reprodukcyjny zosta� przestrojony, �eby kontrolowa� przyrost naturalny w ograniczonym, samowystarczalnym ekosystemie. Rkestra patrzy�a na s�uchaj�cego Sanmara. Jego kolor stopniowo blad�, a� znik� prawie ca�kowicie. - A twoi ludzie? - zapyta�. Fran energicznie machn�� ogonem, �eby podp�yn�� wy�ej w zbiorniku. - Nasi ludzie - zacz�� - zostali przystosowani do niewa�kiego �rodowiska kosmosu. Lecz to sta�o si� tryliony sanatan�w temu, zanim S�o�ce zacz�o wyczerpywa� swoje paliwo. Teraz jeste�my wieloma gatunkami, rozproszonymi w�r�d gwiazd. Niekt�rych nigdy nie rozpoznaliby�cie jako pochodz�cych od Pierwotnej Formy. Przekrzywi� g�ow�, przesun�� spojrzeniem po ciele Rkestry. Jego szypu�ki oczne �agodnie zafalowa�y. U�miech na jego twarzy tylko nieznacznie r�ni� si� od u�miech�w staro�ytnych rze�b. - Wasz lud - powiedzia� - najbardziej przypomina Pierwotn� Form� ze wszystkich, jakie widzia�em. Chocia� Rkestra z trudem odczytywa�a Frana tylko poprzez g�os i aur�, domy�la�a si�, �e widzia� wi�cej cud�w, ni� potrafi�a sobie wyobrazi�. Patrz�c na niego, beznogiego, lecz ze znajomym torsem, g�ow� i ramionami, pomy�la�a, �e w nim r�wnie� wida� troch� Pierwotnej Formy. Sanmar wpatrywa� si� w przestrze�. Rkestra rozumia�a. Ka�de z nich wyruszy�o w t� podr� z odmiennych powod�w. Lecz co naprawd� si� pod nimi kry�o? I jakie zmiany wywo�a ta chwila? Pewnego razu, na rzadkim pokazie staro�ytnych zapis�w, zobaczy�a obraz wymar�ej obecnie formy �ycia. "Drzewo", tak si� nazywa�a. Rkestra mia�a teraz wra�enie, �e wszyscy potomkowie ludzko�ci byli jak to drzewo, cz�stki wielkiej �ywej struktury, kt�rej korzenie tkwi�y g��boko w Ziemi, a ga��zie si�ga�y daleko do gwiazd. - Niech spoczywa tutaj, w ziemi naszych czcigodnych przodk�w - powiedzia� Sanmar, k�ad�c jeden ze �wi�tych relikt�w na kopczyku ziemi. Rkestra spojrza�a na ostatnie miejsce spoczynku swojego brata. Statek odlecia� ju� dawno, ale ona wci�� czu�a ciep�e podniecenie, kt�re przejawia�o si� w ��tych plamkach w�druj�cych spiralnym wzorem po jej ciele. Teraz, odk�d zna�a prawd�, nie znajdowa�a w sobie miejsca na smutek. Mkon odnalaz� si� i mog�a z�o�y� go ju� na spoczynek, w ziemi i w swoim sercu. - Czy znalaz�e� tutaj swoje odpowiedzi, bracie? - Chocia� wyszepta�a te s�owa u�ywaj�c tylko drugiej krtani, us�ysza�a, jak za�wiszcza�y nad piaskiem niczym nag�y poryw wiatru. - Mam nadziej�, �e znalaz�e�. Mam nadziej�, �e znalaz�e� spok�j. Odwr�ci�a si� i spojrza�a w niebo, gdzie wyj�tkowo jasna gwiazda wschodzi�a majestatycznym �ukiem. Jako� przesta�a si� martwi� �mierci� Mkona. �ywa struktura istnia�a, wszystkie jej cz�ci, obecne i dawne, �ywe i martwe. Jedynie iluzja czasu kaza�a wierzy�, �e co� przepad�o. Wkr�tce ruszyli w stron� otworu, kt�ry zaprowadzi� ich do Nad�wiata. Sanmar, silniejszy ni� si� wydawa�, ni�s� u�pion� form� Tzali na jednym ramieniu. Wszyscy znale�li�my to, czego szukali�my, zrozumia�a nagle Rkestra. Zwleka�a przed otworem, chocia� Sanmar ju� wszed� do �rodka. Za ni� kraina l�ni�a w blasku gwiazd, milcz�ca opr�cz g�os�w, kt�re szepta�y tu� poni�ej progu s�yszalno�ci, szepta�y w staro�ytnych j�zykach o ludziach, kt�rych wola �ycia przetrwa d�ugo po zga�ni�ciu jednego opuch�ego czerwonego S�o�ca. Poniewa� w niebie jest wiele gwiazd, a dalej s� inne nieba, m�wi� instynkt Rkestry. - Idziesz, Rkestro? - G�os Sanmara odbi� si� echem w�r�d ciemnych ska�. Rkestra zawaha�a si�, potem zawr�ci�a i pospieszy�a za nim. Cieszy�a si�, �e tak bardzo pragnie wr�ci� do Wewn�trznych Miast i ludu, kt�rych mog�a teraz nazwa� swoimi. Wynios�a z tej pielgrzymki wi�cej, ni� si� spodziewa�a, i gdyby pewnego dnia powr�ci�a, to nie w strachu przed nieznanym lub duchami z przesz�o�ci, lecz z pochwa�� dla tera�niejszo�ci i nadziej� na przysz�o��. Ale nast�pnym razem Rkestra nie przyjdzie po martwe dusze z kolebki �ycia. Nast�pnym razem przyjdzie po gwiazdy. Prze�o�y�a Danuta G�rska Richard A. Bamberg Wojna rz�d�w (Executive Warfare) Howard B. McCathran, Prezydent Stan�w Zjednoczonych Ameryki P�nocnej oraz lider Nowej Partii Demokratycznej, siedzia� za swoim biurkiem w Gabinecie Owalnym i w milczeniu czyta� porann� pras�. Wiadomo�ci nie by�y pomy�lne, ale nie czu� si� nimi zaskoczony. Mia� pe�ny dost�p do informacji zamieszczanych w Washington Post na wiele godzin przed zamkni�ciem numeru, lecz ho�dowa� przyzwyczajeniom. Czyta� gazet� przy porannej kawie od czasu, gdy czterdzie�ci lat temu pracowa� jako m�odszy asystent w biurze Prokuratora Okr�gowego w Denver. Rozleg�o si� pukanie i drzwi si� otworzy�y. Tylko dw�ch ludzi o�miela�o si� wej�� do Gabinetu Owalnego bez zapowiedzi - Dale Boyett, jego szef ochrony, i Darrell Stewart, szef sztabu Bia�ego Domu. Nawet Pierwsz� Dam� zapowiadano przed wprowadzeniem do sanktuarium McCathrana. Tym razem by� to Stewart. Wchodz�c zamacha� egzemplarzem Post. - S�dz�, �e widzia�e� wyniki g�osowania. Howard obr�ci� si� razem z krzes�em, tak, by m�c popatrze� na pomnik Waszyngtona przez grube, pancerne szk�o. - Tak, Darrell, widzia�em. To niczego nie zmienia. Darrell zatrzyma� si�. Przez chwil� sta� w milczeniu, potem obszed� prezydenckie biurko i zatrzyma� si� obok zwierzchnika. - Pos�uchaj, H.B., zatrudni�e� mnie, bym ci udziela� rad. Je�li nie zamierzasz bra� ich pod uwag�, mo�esz znale�� kogo� innego. - Fakt, i� nie zgadzamy si� w tym konkretnym przypadku, nie oznacza, �e trzeba ci� zast�pi�. Ceni� sobie twoj� rad� jak zawsze, lecz tym razem jej nie pos�ucham. C�a ju� nie dzia�aj�. W przesz�o�ci si� sprawdza�y, ale w dzisiejszej ekonomii �wiatowej zbyt wiele jest wzajemnych powi�za�. - Ale to jest rok wybor�w, Howard. Wiem, �e pracownicy przemys�u odzie�owego nie kontroluj� zbyt du�ej liczby g�os�w, lecz o tobie ju� si� m�wi, �e ulegasz zagranicznym naciskom. Potrzebujesz widowiskowego rozwi�zania tej sprawy, je�li chcesz uciszy� protesty w Partii. Wzmianka Darrella o reputacji zabola�a. S�ysza�, jak przeb�kiwano, �e brak mu zdecydowania poprzednika, �e bardziej interesuje go w�asna pomy�lno�� ni� dobro pa�stwa. Uwa�a�, �e w plotkach nie ma �d�b�a prawdy. Zgoda, nie bardziej chcia� umiera� ni� kokolwiek inny. Nie chcia� gin�� bez potrzeby, ale by� got�w odda� �ycie za kraj. Czy� nie z�o�y� takiej przysi�gi? - Darrell, zorganizuj mi spotkanie z Hessem. Republikanie nie b�d� w stanie przepchn�� deklaracji wojny w parlamencie bez poparcia przewodnicz�cego, wi�c chc� mie� go po swojej stronie. - Jeste� pewien, H.B.? W ko�cu kr��� plotki, �e rozwa�a pr�b� zaj�cia twojego stanowiska. - Tak czy siak, uwa�am, �e poprze mnie. - Z jego publicznego wizerunku wcale to nie wynika. - Zdaj� sobie z tego spraw�, Darrell, ale publiczny wizerunek nie zawsze odzwierciedla przekonania cz�owieka. S�dz�, �e zdo�am przeci�gn�� go na nasz� stron�. - Jak chcesz. �ycz� ci powodzenia. Darrell w milczeniu opu�ci� gabinet. McCathran przez chwil� wpatrywa� si� w zamkni�te drzwi, potem odwr�ci� si� z powrotem ku pomnikowi Waszyngtona. Widok by� du�o lepszy zanim pierwsze stratosferyczne wie�e wyros�y po drugiej stronie rzeki, w Arlington w stanie Virginia. Teraz szczyt pomnika gin�� na tle kilometrowych budowli, jakie wyros�y na obrze�ach stolicy. Jego poprzednicy powinni byli popiera� ruch Zachowajmy Pi�kno Waszyngtonu. Dwukrotne, szybkie stukanie do drzwi zapowiedzia�o szefa ochrony. McCathran zamkn�� plik z poufnym raportem i wy��czy� monitor. - Dzie� dobry, Dale. Jak idzie? - Niezbyt dobrze, panie prezydencie. W�a�nie nadszed� raport z CIA. - O? Nie zauwa�y�em znacznika nowego e-mailu. - To dlatego, �e przegl�dam ich raporty dotycz�ce bezpiecze�stwa, zanim dotr� do pana. CIA produkuje wi�cej bezu�ytecznej informacji ni� jakakolwiek por�wnywalna z ni� biurokratyczna organizacja w Waszyngtonie. - Tak, oczywi�cie, zapomnia�em. No c�, co takiego mieli dla nas? - Niezbyt dobre wie�ci - powt�rzy� Boyett. - Ich �r�d�a donosz� o obecno�ci dw�ch znanych chi�skich zab�jc�w w Metroplexie Phili?Wash. - Niech to szlag! - zakl�� McCathran, wal�c otwart� d�oni� w blat biurka. - Co sobie u diab�a my�li Cho Lei? Jeszcze nie by�o �adnych formalnych deklaracji. - Nie wiem, sir. By� mo�e maj� nas zastraszy�. McCathran zawaha� si� na chwil�, przygryzaj�c doln� warg�. - Hmm, mo�esz mie� s�uszno��, Dale. W porz�dku, powiem, co nale�y zrobi�. Spr�bujcie dopa�� tych ludzi, ale wstrzymajcie si� jeszcze z akcj�. Musimy zachowa� pozory. Nie wolno nam z�ama� prawa, ale niech wiedz�, �e mamy ich na oku. - Za�atwione. Mam wys�a� naszych ch�opak�w? - Nie, jeszcze nie. Wci�� pr�buj� rzecz za�agodzi�. Przy odrobinie szcz�cia mo�emy tym razem unikn�� wojny. Je�li Boyett si� z tym nie zgadza�, zachowa� swoj� opini� dla siebie. Skin�� raz g�ow� i odwr�ci� si� energicznie na pi�cie. Kongresman Hess przyby� dopiero p�nym popo�udniem. McCathran poczu� ulg�, �e pojawi� si� ju� tego samego dnia, gdy go wezwano. To m�g� by� dobry znak. - Dzie� dobry, panie prezydencie - powita� go Hess, gdy wychodz�ca sekretarka zamkn�a za sob� drzwi. McCathran wsta� i okr��aj�c biurko wyszed� na spotkanie go�ciowi, kt�ry sta� na perskim dywanie pokrywaj�cym posadzk� z li�ciastego drewna. Wyci�gn�� r�k�. - Bardzo si� ciesz�, �e zdo�a�e� przyjecha� tak szybko po otrzymaniu zaproszenia, James. Hess mocno u�cisn�� mu r�k�. - Kiedy prezydent wzywa, stawiam si�, nawet je�li to Demokrata. Obaj m�czy�ni za�miali si� lekko. McCathran ruszy� w stron� dw�ch foteli stoj�cych w k�cie. Kiedy usiedli, zapyta�: - Jak tam Patti i dzieci? - Wszystko �wietnie. Roger ko�czy w tym roku szko�� prawnicz�. - Niech mnie. Czas naprawd� p�dzi, wydawa�oby si�, �e jeszcze wczoraj by� ma�ym brzd�cem. Pami�tam pierwszy raz, kiedy wyst�powali�my przeciw sobie, ubiegaj�c si� o stanowisko prokuratora okr�gowego. Zero do czterech, nie? - Howard, nie wezwa�e� mnie tutaj, �eby pogada� o dawnych czasach. O co chodzi? McCathran zachowa� swobodny wyraz twarzy, cho� poczu�, jak t�ej� mu mi�nie szcz�k. - Masz racj�, James. Pos�uchaj, chodzi o c�o. Musimy st�umi� ogie� rozdmuchiwany przez pras�. Na mi�o�� Bosk�, nikt nie chce wojny z Chi�czykami. Hess odchyli� si� na oparcie fotela. Po chwili skin�� g�ow�. - Tego si� po tobie spodziewa�em. Bardzo �a�uj�, Howard, ale nie mog� ci� poprze� w tej sprawie. Zbyt wielu ludzi traci prac� z powodu tanich wyrob�w tekstylnych. Potrzebujemy na jaki� czas c�a, �eby postawi� z powrotem na nogi nasz przemys�. - Mia�em nadziej�, �e w tej sprawie oka�esz wi�cej zrozumienia, James. Wiesz, �e w latach dziewi��dziesi�tych mieli�my na tekstylia c�o, kt�re zosta�o w ko�cu zniesione, bo nie dzia�a�o. C�a s� bezu�yteczne. - Dla mnie brzmi to jak propaganda Demokrat�w. - James, krzywdzisz mnie. Wiesz, �e nigdy nie by�em facetem �lepo pod��aj�cym za doktryn� partyjn�. - Tak, jak s�dz�, dlatego w�a�nie nominowano ci� na lidera partii. - Pos�uchaj, zbyt w�sko na to patrzysz. Nie mo�emy ok�ada� si� pi�ciami z powodu c�a za ka�dym razem, gdy jaka� zagraniczna konkurencja zwi�kszy sw�j udzia� na rynku. - Nie, nie za ka�dym razem - zgodzi� si� Hess - ale tym razem mo�emy i b�dziemy. McCathran opad� na oparcie i przyjrza� si� uwa�nie swojemu staremu wrogowi. Hess by� znany z uporu, cho� sam nazywa� to oddaniem sprawie. By� jeszcze jeden chwyt, kt�ry m�g� zadzia�a�. - By� mo�e nie wzi��e� wszystkiego pod uwag�, James. Zapomnia�e�, �e jeste� trzeci w kolejce do prezydentury? - Nie, nie zapomnia�em. - To mo�e pami�tasz te�, �e w ci�gu ostatnich pi�ciu lat Chi�czycy wygrali dwa razy na trzy? - To historia, poza tym jedyna, kt�r� przegrali, toczy�a si� w Peru, a Peru nie zwyci�y�o w wojnie od dziesi�ciu lat. Chi�czycy nie s� lepsi w tej grze ni� ktokolwiek inny. - Grze? - spyta� z niedowierzaniem McCathran. - Czy mog� ci przypomnie�, �e nieca�e sze�� lat temu stracili�my dw�ch prezydent�w z powodu tej tak zwanej gry? - Pami�tam, �e wtedy walczyli�my przeciwko Izraelowi, a powszechnie wiadomo, i� oni maj� jedn� z najlepszych organizacji na �wiecie. - Pomy�l tylko o tym - doa� McCathran. - Twoja poprzedniczka zosta�a prezydentem z powodu tej niewielkiej wpadki. Bardzo szybko zgodzi�a si� na uk�ad z Izraelem. - Wtedy ju� by�o jasne, �e nie jeste�my w stanie powstrzyma� oddzia��w ich zab�jc�w. - Czy chcesz, by si� to powt�rzy�o? Czy uwa�asz, �e Chi�czycy maj� w gar�ci tw�j bilet do Bia�ego Domu? - Ranisz mnie, Howard. Wiesz przecie�, �e nie chcia�bym, by cokolwiek przydarzy�o si� tobie czy wiceprezydentowi Lee. McCathran pochyli� si� w prz�d z �okciami opartymi na kolanach. - Chcia�bym ci wierzy�, James. Ale wiem, �e to tw�j ostani rok w parlamencie. Je�li nie wygrasz od Hammisha jego miejsca w Senacie, wybywasz z Waszyngtonu. - Nie powiedzia�e� mi niczego nowego. Ale wed�ug sonda�y opinii publicznej powoli przeganiam Hammisha i s�dz�, �e ta sprawa z tekstyliami da mi g�osy potrzebne do pokonania go. - Czyli wszystko sprowadza si� do elekcji. Przedk�adasz prywat� nad interes pa�stwa. Wiesz, James, pomimo wyra�nych r�nic pomi�dzy nami zawsze uwa�a�em, �e zaj��e� si� polityk� dla dobra kraju. Hess wsta�. Twarz mia� zar�owion�. - Howard, moje pogl�dy niekoniecznie s� z�e tylko dlatego, �e r�ni� si� od twoich. Ja wierz�, �e ludzie chc� tego c�a i zas�uguj� na nie. - Wybacz, �e nie przyklasn�. Przez chwil� McCathran mia� wra�enie, �e Hess zamierza si� wycofa�, ale jego odwieczny przeciwnik odwr�ci� si� i wyszed� bez s�owa. - No c�, to by by�o tyle. Teraz na pewno b�dzie wojna - powiedzia� McCathran do portretu Lincolna wisz�cego na zachodniej �cianie. * * * Dale i Darrell weszli razem do Gabinetu Owalnego. McCathran nie wezwa� ich, ale wiedzia�, dlaczego tu s�. - Zacz�o si�, Howard - oznajmi� Darrell natychmiast po zamkni�ciu drzwi. - Lada moment przyjdzie oficjalne potwierdzenie. McCathran przyj�� wiadomo�� spokojnie. Od wielu dni wszystko ku temu zmierza�o, a teraz, gdy w ko�cu zadeklarowano wojn�, cz�� strachu znik�a. - Gdzie pope�nili�my b��d? Czy mogli�my w jakim� momencie post�pi� inaczej, �eby do tego nie dopu�ci�? - zapyta�, w gruncie rzeczy nie oczekuj�c odpowiedzi. Dale zaskoczy� go. - Mogli�my nie podpisywa� traktatu rozbrojeniowego w si�dmym. Byli�my wtedy jedynym mocarstwem militarnym. Gdyby�my sprzeciwili si� wynikowi g�osowania w ONZ, inne kraje nie mog�yby nam do�o�y�. - To bardzo uproszczone rozumowanie, Dale - warkn�� Darrell. - W dziewi��dziesi�tym pierwszym i po raz drugi w trzecim �wiat udowodni�, �e wsp�lnym wysi�kiem da si� ka�dego pojedynczego przeciwnika rzuci� na kolana. - Prosz� mi wybaczy�, panie Stewart, ale to jest bzdurna propaganda. To nie ekonomiczna blokada za�atwi�a Irak w dziewi��dziesi�tym pierwszym, tylko si�a militarna. - Tak, ale to by� punkt zwrotny. Kiedy w trzecim zacz�a si� walka z Libi�, odby�a si� prawie bez wystrza�u. Blokada ekonomiczna zniszczy�a ich gospodark� i w ko�cu sami zar�n�li swojego dyktatora, byle tylko zako�czy� og�lno�wiatowe embargo. - Tak, ale zaj�o to prawie dwa lata. Gdyby�my u�yli si� wojskowych, rzecz zako�czy�aby si� po kilku miesi�cach. - Mo�liwe, ale za jak� cen�? W wyniku wojny Irak straci� niemal dwie�cie tysi�cy ludzi... - i w�a�ciwie dlaczego? Dlaczego tak wielu ludzi musi umrze�? Te tysi�ce wcale nie chcia�y walczy� i gin��. Nie, sta�o si� tak dlatego, �e paru facet�w na szczycie po��da�o wi�kszej w�adzy. Gdyby w�wczas dzia�a� Traktat o Wojnie Rz�d�w, ci ludzie �yliby. - No i co z tego? To nie byli nasi obywatele. Co oni nas obchodz�? - Zaczekaj, Dale - przerwa� McCathran. - Nie rozwa�amy tu warto�ci Traktatu o Wojnie Rz�d�w. Uratowa� niezliczone miliony niewinnych istot przez �mierci� w wojnach pomi�dzy w�adzami r�nych kraj�w. Teraz mordowanie ogranicza si� do ekip zab�jc�w i najwy�szych przedstawicieli w�adzy w rz�dach. To o wiele bardziej cywilizowany i rozs�dny spos�b rozstrzygania spor�w mi�dzynarodowych. - O ile, oczywi�cie, nie jest si� osob� o najwy�szej w�adzy - skomentowa� Darrell. McCathran skin�� potakuj�co g�ow� i odwr�ci� si�, by popatrze� na pomnik Waszyngtona. - Oczywi�cie wcale nie chc� umiera� i w gruncie rzeczy nie czuj� wcale wrogo�ci do Cho Lei, ale wojna zosta�a wypowiedziana i musimy poprowadzi� j� najlepiej jak potrafimy. Dale, chc� wzmocnienia ochrony tutaj i u wiceprezydenta. Musimy by� pewni, �e b�dzie si� trzyma� z daleka od Waszyngtonu do zako�czenia sprawy, i nie chc� dawa� im okazji do za�atwienia nas obu za jednym zamachem. Na Boga, nikt z nas nie chce zobaczy� Hessa w Bia�ym Domu. - Rozkazy zosta�y ju� wydane, panie prezydencie - oznajmi� szef ochrony. - Dobrze. - McCathran odwr�ci� si� do obu m�czyzn. - Bierzcie si� za ten chi�ski oddzia� zab�jc�w. We�cie ich �ywcem, je�li si� da, ale nie ryzykujcie w�asnymi lud�mi. Dale, co dla nas ma wydzia� nieczystych zagra� z CIA? - Pracuj� nad now� toksyn�, przyci�t� do materia�u genetycznego danego cz�owieka. Je�li zdo�aliby wyprodukowa� odpowiedni� ilo��, mogliby�my wprowadzi� j� do wody i �ywno�ci maj�c pewno��, �e zadzia�a tylko w docelowym organizmie. - To brzmi obiecuj�co. Czy mamy pr�bki DNA Cho Lei? - Nie, nie mamy. Pracuj� nad tym. - Do diab�a, do czego wi�c mo�e si� nam to przyda�? - No c�, mamy pr�bk� pobran� od ich wicepremiera. - Czyli chcesz powiedzie�, �e je�li zdo�amy zabi� Cho Lei, dysponujemy ju� hakiem na jego nast�pc�. - Tak jest, sir. Darrell odwr�ci� si� do Dale'a z twarz� wyra�aj�c� niezrozumienie. - Kiedy CIA zacz�a kolekcjonowa� pr�bki DNA? - Oko�o sze�ciu lat temu - odpar� Dale. - Wtedy zacz�y si� badania nad genotoksynynami. - Rozumiem. Od ilu g��w pa�stwowych maj� ju� pr�bki? - Nie znam dok�adnej liczby. - Wystarczy zgrubne oszacowanie. - Jakie� siedemdziesi�t procent przyw�dc�w i mo�e dziewi��dziesi�t procent ich nast�pc�w. McCathran opad� na oparcie z poblad�� twarz�. - M�j Bo�e, to chyba nieprawda. - Oczywi�cie, �e prawda. W�a�ciwy czas na zbieranie pr�bek jest do momentu, zanim wr�g si� zorientuje. Kiedy tylko inne pa�stwo zda sobie spraw� z tego, co robimy, natychmiast wzmo�e �rodki ostro�no�ci wobec swoich wa�nych os�b. W�wczas zg�adzi� ich b�dzie r�wnie trudno, jak pobra� pr�bki DNA. - Jak zazwyczaj je zdobywacie? - spyta� Darrell. - To naprawd� proste. Naj�atwiej jest p�j�� za celem do fryzjera i zebra� troch� jego w�os�w. - W�os�w? - zach�ysn�� si� McCathran. - Tak jest, sir. A co si� sta�o? - Pi�� lat temu, w czasie mojej wizyty w Hong Kongu, ostrzyg�em si�. A je�li Chi�czycy pracuj� nad czym� podobnym? Dale skrzywi� si� i zagryz� doln� warg�. Odezwa� si� dopiero po d�u�szej chwili. - No to lepiej my dopadnijmy ich, zanim dobior� si� do pana. Pogadam z naszymi lud�mi. - Tak, prosz� to zrobi� - zgodzi� si� McCathran. Dale wsta�, skin�� raz g�ow� i wyszed�. Darrell odczeka�, a� drzwi zostan� dok�adnie zamkni�te i pochyli� si� do przodu. - Nie podoba mi si� to, H.B. S� mi�dzynarodowe prawa zakazuj�ce rozpowszechniania wi�kszo�ci genetycznie zmodyfikowanych mikroorganizm�w. Nikt nie chce powt�rzenia si� epidemii z dwudziestego pierwszego. McCathran skin�� g�ow�, my�l�c o pi�ciuset milionach ludzi, kt�rzy zmarli owego roku. - Zgadzam si�. �ci�gnij tu szefa Agencji. Chc� dosta� pe�ny raport na temat ich bada�. Nie mo�e by� wi�cej niespodzianek z Langley. - Tak jest, sir. Darrell wsta� z zamiarem opuszczenia Gabinetu Owalnego. Zatrzyma� si� i odwr�ci�. - Tak na wszelki wypadek, H.B., dobrze si� dla ciebie pracowa�o. �ycz� szcz�cia. - Dzi�ki, Darrell. Nast�pne trzy dni by�y dla McCathrana koszmarem. Oddzia� chi�skich zab�jc�w wci�� wymyka� si� po�cigowi i nadal znajdowa� si� gdzie� w metrze. Prezydent spr�bowa� nam�wi� nowodemokratycznych kongresmen�w do odrzucenia c�a, ale w samym �rodku roku wyborczego przypomina�o to usi�owanie powstrzymania �ososia od w�dr�wki w g�r� rzeki. Darrell uzyska� z ministerstwa sprawiedliwo�ci wynik dyskretnego przejrzenia przepis�w prawnych i wydawa�o si�, �e toksyna, nad kt�r� pracuje CIA, znajduje si� w szarej strefie praw ograniczaj�cych grzebanie w genach. Jej sprawa mog�a prze�lizn�� si� bezbole�nie albo da� im pot�nego kopa w ty�ek. Jednak dop�ki nie mieli pr�bki DNA Cho Lei, rzecz by�a czysto teoretyczna. McCathran w�a�nie sko�czy� drug� fili�ank� kawy, kiedy bez zapowiedzi pojawi� si� Dale. - Z�e wie�ci, panie prezydencie. McCathrana ju� pali� �o��dek od kwa�nej kawy. - No, co tam nowego? S�ucham. - Wiceprezydent zmar� w trakcie �niadania. - O jasna cholera. Prosz� powiedzie�, �e by� chory na serce albo co� w tym rodzaju. - Nie, sir, nie mia� �adnych dziedzicznych sk�onno�ci do chor�b, a przynajmniej nic takiego dot�d nie wykryli�my. Wci�� jeszcze analizuj� jego posi�ek, ale wst�pne wyniki wskazuj� na jak�� toksyn� parali�uj�c� system nerwowy. McCathran zakrztusi� si� ostatnim �ykiem kawy. - Czy Chi�czycy nas wyprzedzili? Dale wzruszy� ramionami. - Zgaduj� tylko, ale powiedzia�bym, �e prawdopodobie�stwo jest wi�ksze ni� p� na p�. Automatyczne analizatory nie znalaz�y �adnych znanych toksyn w posi�ku wiceprezydenta. - Ile jeszcze czasu trzeba na przygotowanie naszego �rodka? - To czysta zgadywanka. Kiedy tylko dostaniemy pr�bk� DNA, b�dziemy mogli zaprogramowa� produkcj� toksyny w nanofabrykach, jednak najpierw b�dzie si� musia� materia� namno�y� do ilo�ci, kt�ra zadzia�a. Powiedzia�bym, �e tydzie� od momentu otrzymania materia�u genetycznego. - Cholera, to za d�ugo. Czy w og�le uda�o si� nam rozstawi� naszych ludzi? - Tak jest, sir, s� w pe�nej gotowo�ci, ale nie mo�na powiedzie�, kiedy nadarzy si� im okazja do ataku. - Dobrze, prosz� przys�a� tu Darrella. Musimy spr�bowa� zaj�� ich od ty�u. Tymczasem jeszcze raz prosz� sprawdzi� nasz system bezpiecze�stwa. Chc�, �eby moje posi�ki pochodzi�y z konserw starszych ni� ten konflikt i prosz� odwo�a� wszystkie oficjalne obiady. - Tak jest, sir. - Ta przekl�ta wojna robi si� brudna. Upewnijmy si�, �e nie b�dzie jeszcze gorzej. - Tak jest, panie prezydencie. - Darrell, po��cz mnie telefonicznie z Cho Lei. Wci�� jeszcze jest szansa podpisania nowego traktatu, zanim ta wojna posunie si� dalej. Zaproponujemy im, �e ograniczymy czas obowi�zywania c�a do pi�ciu lat. Potrwa do ko�ca mojej kolejnej kadencji i niech nast�pca martwi si� Chi�czykami. - Tak jest, sir. Sprawdz�, czy jest osi�galny. Otworzy�y si� drzwi i Dale wszed� do Gabinetu Owalnego. Twarz mia� wymizerowan�. - No wi�c co go zabi�o? - spyta� McCathran natychmiast. - Wyniki test�w nie wykaza�y �lad�w trucizn w jego posi�ku, lecz w ciele wykryto obecno�� toksyny kolcobrzucha. - Co? - zdziwi� si� Darrell. - To niemo�liwe, automatyczne analizatory by j� wykry�y. - Zaczekaj, pozw�l Dale'owi wyja�ni� - przerwa� McCathran. - Jestem pewien, �e potrafisz to zrobi�, prawda? Szef ochrony sprawia� wra�enie rozgoryczonego. - Nie ca�kiem. Mamy podejrzenia, ale jeszcze nie zako�czyli�my powt�rnej autopsji. - No to s�ucham! - poleci� McCathran. - Co si� wed�ug was wydarzy�o? - Okazuje si�, �e wiceprezydent tu� przed �niadaniem odebra� telefon. Przeanalizowali�my nasze zapisy rozmowy i wykryli�my pewne anomalie. Na no�n� akustyczn� na�o�ono kilka impuls�w o wysokiej cz�stotliwo�ci. Komputer sygnalizuje, �e to zaszyfrowana informacja, ale nie zdo�ali�my z�ama� kodu. - A co to ma wsp�lnego z toksyn�, kt�ra go zabi�a? - zapyta� Darrell. - Podejrzewamy, �e w jego ciele znajduj� si� nanofabryki, kt�rym za po�rednictwem tego szyfru przekazano polecenie wyprodukowania trucizny. McCathran, oszo�omiony, opad� na oparcie. Darrell odwr�ci� si� ku niemu z poblad�� twarz�. Po jakiej� minucie prezydent zdo�a� zebra� my�li i zapyta� �ami�cym si� g�osem: - Od kogo by� ten telefon? - Od Drugiego Podsekretarza Rolnictwa w chi�skiej ambasadzie. - Psiakrew, cholera. Jak zdo�ali umie�ci� w nim nanofabryki? - Mog� tylko zgadywa� - odpar� Dale. - No to, do cholery, zgaduj. - Cztery lata temu podr�owa� po Chinach, tu� po oznajmieniu zamiaru kandydowania na stanowisko pa�skiego zast�pcy. Mogli wtedy poda� mu nanofabryki. - Co? Mia� je w sobie przez ten ca�y czas? - Tak jest, sir. - Chwileczk� - powiedzia� McCathran, gwa�townie odwracaj�c si� do swojego szefa sztabu. - Darrell, czy to nie �amie prawa? Wtedy nie by� jeszcze cz�onkiem �adnych w�adz. Jak mogli go zaatakowa�? - No c� - zacz�� Darrell powoli - przypuszczam, i� mo�na by argumentowa�, �e skoro nie wyrz�dzili mu najmniejszej krzywdy do momentu deklaracji wojny, dzia�ali zgodnie z duchem prawa. - Psiakrew. - McCathranowi zrobi�o si� nagle niedobrze. - Pi�� lat temu by�em w Chinach. Czy mogli mi wtedy co� wcisn��? - To by�o, zanim zadeklarowa� pan ch�� kandydowania, ale by� pan jedn� z najbardziej prawdopodobnych os�b, nawet wtedy. - Dale skin�� g�ow�. - Tak, powiedzia�bym, �e to bardzo mo�liwe. - Niech to szlag! - Prezydent pochyli� si� nad blatem biurka. - W porz�dku, Dale, czas zapracowa� na pensj�. Co mo�esz z tym zrobi�? - Mo�emy za�o�y� filtry na telefony, �eby sygna� wyzwalaj�cy nie m�g� si� przedosta� na akustycznej no�nej, spr�bowa� wyizolowa� nanofabryki z organizmu wiceprezydenta i okre�li� ich rodzaj. Kiedy to zrobimy, b�dziemy w stanie opracowa� metod� zniszczenia tych zaszczepionych panu. - Ile czasu to zajmie? - W najlepszym razie kilka dni. W najgorszym tydzie�. - No to do roboty i prosz� przeanalizowa� nasze systemy obronne i aby znale�� ka�d� ewentualn� drog�, kt�r� m�g�by przedosta� si� sygna� wyzwalaj�cy. Nie chc�, �eby ten przekl�ty Hess przej�� moje stanowisko. Jasne? - Tak jest, sir. Natychmiast. Drzwi zamkn�y si� z nim i McCathran odwr�ci� si� do Darrella. - Jak s�dz�, b�dziemy musieli wyznaczy� nowego wiceprezydenta. - Masz racj�, H.B., ju� przygotowa�em wst�pn� list� nazwisk. - Co? Ju�? - Tak jest, sir, w takich sprawach najlepiej jest dzia�a� jak najszybciej. Musimy zapewni� ci�g�o�� w�adzy, niezale�nie od wydarze�. McCathran odchyli� si� do ty�u w fotelu i przyjrza� si� swojemu szefowi sztabu. - Powiedz mi tylko, od jak dawna masz t� list�? - Od chwili, gdy wybra�e� wieprezydenta. Oczywi�cie uzupe�ni�em j� bezzw�ocznie. - Niech mnie diabli. Jak s�dz�, masz r�wnie� ludzi na moje miejsce. Darrell mia� zaskoczon� min�. - Co masz na my�li? Ja nie mog� wybra� nowego prezydenta. Ten proces musi odbywa� si� zgodnie z konstytucj�. - Tak, masz racj�. Przepraszam, Darrell, jestem troch� niesw�j. Rozmowa o nanofabrykach w moim ciele by�a denerwuj�ca. Zobaczmy t� twoj� list�. Wzi�� notatnik i szybko przerzuci� kilka najlepszych propozycji na stanowisko wiceprezydenta. Kiedy na ekranie pojawia�y si� i znika�y twarze, McCathran pomy�la� o Hessie, kt�ry wpakowa� go w t� sytuacj�. W ko�cu od�o�y� notatnik na biurko i u�miechn�� si� nad jego blatem do Darrella. - Podj��e� decyzj�? - Tak. Darrell w�a�nie przekazywa� mu informacje o planach pogrzebu, gdy otworzy�y si� drzwi do Gabinetu Owalnego. To by� Hess. Nowo mianowany wiceprezydent zatrzasn�� za sob� drzwi i gwa�townie przeszed� przez pok�j, przy ka�dym kroku g�o�no stukaj�c obcasami w drewnian� pod�og�. McCathran czeka� spokojnie; cieszy� go gniew, jaki wywo�a�. - Co, u diab�a, ma to znaczy�, McCathran? Nie mo�esz wybra� mnie na wiceprezydenta. Nie przyjm�. Tak si� nie robi. Ja... - Wystarczy, James. S�dz�, �e lepiej b�dzie, je�li pos�uchasz, co ja mam do powiedzenia, zanim si� do ko�ca pogr��ysz. Przez chwil� Hess wpatrywa� si� w przedmioty na biurku prezydenta, jakby zastanawia� si�, czym rzuci�. Nagle wzdrygn�� si� i usiad� w fotelu obok Darrella. - Tak lepiej. No wi�c, w czym problem? Czy nie chcesz by� nowym wiceprezydentem? W ko�cu to zwi�ksza twoje szanse na m�j sto�ek. - S�uchaj, Howard, wiesz r�wnie dobrze jak ja, �e wiceprezydent musi by� cz�onkiem twojej partii. Co ja mog� jako tw�j zast�pca? - Przypuszczalnie nie pami�tasz pocz�tk�w naszej wielkiej republiki. Nie chcia�bym zabrzmie� jak nauczyciel historii, ale wtedy przegrywaj�cy w walce o stanowisko prezydenta zajmowa� w�a�nie to stanowisko. W ko�cu zazwyczaj pomi�dzy zwyci�zc� a pokonanym jest zaledwie kilka procent r�nicy. Po prostu postanowi�em powr�ci� do korzeni. Przywr�ci� stary zwyczaj wsp�pracy z wiceprezydentem pochodz�cym z partii nie maj�cej w�adzy. Twarz Hessa wci�� mieni�a si� r�nymi odcieniami czerwieni. - Nie przyjmuj� tego wyja�nienia, Howard. Sam nie wierzysz w swoje s�owa. Post�pujesz tak tylko dlatego, �ebym publicznie ci odm�wi�. To jedyny pow�d, by og�asza� moj� nominacj� nie daj�c mi wcze�niej mo�liwo�ci jej odrzucenia. - Dlaczego, James, nie bardzo wiem, co masz na my�li? - Wiesz, �e je�li odm�wi�, b�dziesz m�g� u�y� tego przeciwko mnie w nast�pnych wyborach. Prawdopodobnie ju� wypichci�e� slogan na kampani�, oskar�aj�cy mnie o tch�rzliwe odrzucenie stanowiska w trakcie wojny. - James, ranisz moje uczucia. Oczywi�cie gdyby� popar� negocjowany traktat z Chinami, by�bym wdzi�czny. - Nie mog� tego zrobi�, Howard. Moja partia wywioz�aby mnie z miasta na taczkach. - By� mo�e, ale... by�e� trzy lata temu w Chinach, prawda? - Co? - Hess chyba na chwil� straci� w�tek przy tak drastycznej zmianie kierunku rozmowy. - Tak, to by�a podr� maj�ca na celu okre�lenie mo�liwo�ci dalszej wsp�pracy w koloniach marsja�skich. - Smakowa�a c