5111

Szczegóły
Tytuł 5111
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

5111 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 5111 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

5111 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

J�zef Ignacy Kraszewski Ostap Bondarczuk Po�wiadcz� nam ci, co razem z nami sp�dzili czas prze�yty na Wo�yniu, mi�dzy Omelnem, Gr�dkiem, Hubinem a Kisielami, �e�my od 1837 r. do 1858, a� do urz�dowego podniesienia kwestii emancypacji i nadania w�o�cian, przygotowywali j� i budzili do rozwi�zania tego zadania ci꿹cego na sumieniach naszych, rozumowi politycznemu k�am zadaj�cego. Wszystkie �rodki do przygotowania umys��w by�y dobre, my�my innych nie mieli nad stosunki spo�eczne, niezbyt �wietne, i pi�ro to, cz�sto dzia�a�o tylko wywo�uj�c burze. Nie zra�aj�c si� wszak�e trudno�ciami, szli�my drog� przekona� i obowi�zku - u s q u e a d f i n e m[1]. W latarni czarnoksi�skiej tryumfem dla nas by�o, gdy pobo�ny, zacny ks. Wiktor O�arowski powiedzia� nam raz: "Wiesz, nad twoim Sawk� p�aka�em". Po Sawce przyszed� Ostap, Jaryna, a w ko�cu Staredzieje, znane w �ytomierzu, i Historia ko�ka w p�ocie. Wszystko to �wiadczy, �e�my cel mieli i zostali mu wierni, a o ile mogli�my, starali�my si� przy�o�y� do tego, co by�o rozumnym i obowi�zkowym, szlachetnym zarazem i korzystnym. Ostap Bondarczuk by� razy trzy drukowany i prze�o�ony na j�zyk niemiecki przez prof. Fritza we Wroc�awiu, podobno przez kogo� na rosyjski. O tych rosyjskich t�umaczeniach ma�o co wiemy. Nigdy nas tu nikt nie pyta� o pozwolenie i nie zatroszczy� si� o prawa nasze. C'etaitdebonneprise. Co na placu, to nieprzyjaciel. Wi�cej o nim i o Jarynie nic powiedzie� nie umiemy. J. I. Kraszewski Dnia 5 grudnia I874 r. Drezno I By�o to �wie�o po owym roku kl�sk - roku pami�tnym w dziejach �wiata - 1812[3]; w naszym kraju tak�e na d�ugo zostawi� on �lady po sobie: na ziemi gruzem, popio�em i mogi�ami, na duszach niejednym zawodem, niejedn� strat� bolesn�. Po wielkim przesileniu by�a chwilka ciszy, odr�twienia, spoczynku przed nowymi burzami. Wojska nowego Aleksandra[4], nowego Cezara[5] przela�y si� w serce p�nocy i odp�yn�y nazad wp� zmarz�e, wp� na duszy zrozpaczone; a k�dy przesun�a si� wojna, gdzie przeszli z or�em w r�ku ludzie gnani wol� zdobywcy, pozosta�y po nich drogi jak po burzy lub szara�czy: drogi zgliszcz, szkielet�w, mogi� i ruin. Pustkami smutnymi sta�y wielkie cz�ci kraju. Wie�niacy odbiegli swoich sadyb, panowie swych pa�ac�w; ka�dy si� tuli� pod mury miejskie lub w g��b las�w szukaj�c bezpiecze�stwa. Niejedna wie� sta�a pustk� lub zgliszczem, niejeden dom szlachecki �wieci� wybitymi okny, niejedno pole stratowane obozowiskiem od�ogowa�o nie zasiane. Straszna to kl�ska wojna! W lat tysi�c, gdy porozumiej� ludzie i godno�� sw� oceni� potrafi�, gdy pojm� nareszcie, jak dziwnie zwierz�cym rozwi�zaniem wszelkiego sporu jest uciekanie si� do si�y pi�ci, do walki cia�, boje naszych czas�w s�u�y� tylko b�d� poetom za temata do strasznych a niepoj�tych ju� wnukom i prawnukom obraz�w. Niejeden, czytaj�c opisy krwawych boj�w ca�ych narod�w przeciw ca�ym narodom, zawo�a w duchu: o! c� to za dzikie, barbarzy�skie by�y czasy! I przez Wo�y� nasz ci�gn�y cz�ci pot�nej Napoleona armii, i tu �lady przechodu pozosta�y po nich. Spojrzyjmy na t� wiosk� w dolinie, mi�dzy dwoma pag�rkami le��c�. Jeden z wzg�rz�w okryty d�bowym laskiem, co si� jeszcze nie rozwin��, drugi nagi i pokrajany w zaros�e ju� traw� skiby, lekko schodz� oba ku zielonej ��ce, co si� poz�oci�a kwitn�c� �otoci�[6]. Ponad rozlan� jeszcze na mnogie ka�u�e rzeczu�k� przechadzaj� si� powa�nie czerwononogie bociany, polatuje czajka piskliwym odzywaj�c si� g�osem, b��dz� cyranki szukaj�c zakrytego trzcinami �r�dliska. Ponad ��k� i rzeczu�k� spuszczaj� si� z przeciwleg�ego, lekko pochylonego wzg�rka p�osy[7] ogrod�w wiejskich, poodgradzane plotami od siebie, gdzieniegdzie ocienione bia�� od kwiatu grusz�, star� lub wypr�chnia�� wierzb�. Ale ogrody te jeszcze nie skopane, rzadko kt�ry okry� si� czarn� odwr�con� darni�, wi�ksz� cz�� przesz�oroczne zesch�e, pogi�te zas�aniaj� bodiaki[8], bziki z�amane od �niegu i �odyg kukuruzy lub powywracane kaczany kapusty. Ku g�rze stoj� chaty, ka�da przeciw swego ogr�dka. Chata wo�y�skiego ch�opka warta jest zastanowienia doprawdy. Nie dziwi� si� ja wcale zasadnej[9], z okr�g�ych bierwion na mech pobudowanej chacie Poleszuka, pokrytej dranic� na t�gich podwa�ach, o silnych krokwiach. Tu niewiele sztuki potrzeba by�o na zrobienie domku, przy dostatku wszystkiego, co ku temu potrzebne. Z troch� starania z tego� drzewa da�oby si� co� jeszcze porz�dniejszego, a przynajmniej kszta�tniejszego stworzy�. Ale na Wo�yniu, gdzie cz�sto ca�e wsie r�zgi lasu nie maj�, gdzie o materia� tak trudno, chata wie�niacza r�wnie jest kunsztown� i ciekaw� jak lepianka w stepie besarabskim[10]. A i tam, to morzem, to Dniestrem, przyjdzie czasem kawa� drzewa i wi�ksza zamo�no�� ludu daje mu �rodek nabycia i kamie� wsz�dzie prawie zast�puje drzewo. Tu nic z tego. Chata w bezlesiu buduje si� B�g wie jak i z czego. Osobliwsza te� to zaprawd� budowa. Kilka krzywych d�bowych lub osikowych s�up�w podpieraj� j� po bokach. Beleczki, co by ich Poleszuk nie wzi�� na krokwie, beleczki brzozowe, osikowe, chude, krzywe, powyginane s�u�� za podstaw� dachu. O krokwiach nie ma co m�wi�: s� to z kory tylko obrane patyki osiczyny, zawieszone nieforemnie, a tak dalekie od linii prostych, �e dach ca�y, gdy s�oma si� zle�y, je�y si� pog�rkami i doliny. �atwo te� na nim sta� wodzie deszczowej i pr�dko bardzo mech, z pocz�tku brunatny, potem �ywej zielono�ci, wie�czy przegni�� lepiank�. �ciany zarzucaj� si� najrozmaitszego drzewa polanami i nie my�le� im wcale o foremno�ci, ciosa� nie ma z czego, u�o�y� si� krzywe nie da prosto, cz�sto te� i najcz�ciej w g�rze si� wydmie, u do�u wkl�nie cieniuchna zapora, ca�� rodzin� rozdzielaj�ca od zimowych niepog�d i dojmuj�cych wichr�w. Zewn�trz i wewn�trz grubo wylepiona glin�, osmarowana co roku, ogrodzona przyzb�, ziemi� lub gnojem nape�nion�; przeci�ta male�kim okienkiem, nad kt�rym wisi kawa� zwini�tej maty, chatka wie�niacza trwa jednak d�ugie lata; ale jak�e smutna jej zgrzybia�o��! Niepr�dko ch�opek pomy�li o nowej, bo mu o ni� wielce trudno. Pleciony kominek pa�kami ju� tylko, odartymi z chrustu i gliny sterczy nad ni�; dach po�ama� si�, pozapada�, zazieleni� od mchu i por�s� trawami i zbo�em; z jednej strony pochyli� si�, a� go dr�giem podeprze� musiano, z drugiej zsun�� a� na �ciel[11]. Nic to! �ciany wpad�y g��boko w ziemi�, tak �e okienko siad�o na przyzbie; s�upy porozchodzi�y si� na r�ne strony, drzwi ukosem si� otwieraj�, przecie� chata jeszcze mieszkalna. Nieraz dach runie, �ciana si� wywali, na jedno niby nie patrz�, drugie podepr� i tak, aby dalej, aby dalej. Ci�ko bo te� to pobudowa� chat� w bezlesiu. C� dopiero inne budowle, kiedy taka chata? Gumno korzysta z plecionego p�otu i jedn� �cian� oszcz�dzaj�c, ku niemu si� przypar�o, chlewek korzysta z chaty i do niej si� przytuli�, szopka korzysta z chlewka i tak dalej. Tote� kiedy iskra wyleci na dach, nie ma ju� ratunku, wszystko p�onie. A gdy sp�onie, dopiero z musu trzeba pomy�le� o nowym. Chata, kt�r��cie widzieli zgrzybia�� ju� i letni� staruszk�, wcale inaczej wygl�da, gdy nowa, a zw�aszcza kiedy gospodarz ca�a g�b� gospodarzem, kiedy gospodyni dba�a, a semja[12] du�a. Wylepiona, wybielona, omieciona zdaje si� ukrywa� starannie, z czego si� sk�ada i rzek�by�, �e doprawdy pobudowana z drzewa, nie z kij�w. Po 1812 r. wie� nasza i jej chaty wcale jednak inaczej wygl�da�y. Na wielkim po�o�ona trakcie, na wojsk przechodzie, wiedzia�a, czego si� ma spodziewa�, i wie�niacy po jednemu, po dwu, potem kupami wybrali si� na s�siednie Polesie. Pan ze swego pa�acu daleko wprz�dy ust�pi�. Wie�, pa�ac, zabudowania, pola smutny teraz przedstawia�y obraz; kilka chat z brzeg�w ca�kiem rozebranych stercza�y niewyrwanymi s�upy i rumowiskiem piec�w czarnych. P�oty le�a�y na ziemi, ogrody okrywa�y chwasty i pokrzywy przesz�oroczne. Niekt�re budowy niedogorza�e, ze zwis�ymi dachy, z wy�amanymi �cianami, zgas�e tylko zawiera�y ogniska. Stratowana ziemia �wiadczy�a o koniach kt�re w pobli�u sta�y. Szcz�tki ko�ci wala�y si� po drodze, krucy obrywali reszty �cierwa ze szkielet�w koni. G�uche milczenie, przerywane krakaniem ich, panowa�o na wiosce. Ma�o jeszcze w�o�cian popowracali i z rzadkiej chaty kurzy�o si�, rzadka posta� ludzka przesuwa�a si� przez szerok� drog� �rodkiem wsi wij�c�, kt�rej cz�� traw� i burzanami[13] zaros�a. W ko�cu osady by� dawniej pa�ac pa�ski. Zwa� si� on pa�acem, bo� ten, co w nim mieszka�, zwa� si� grafem. Byt to budynek pi�trowy, ��ty, ze czterema kolumnami z frontu, z dwiema oficynami po bokach. Ode drogi oddziela�y go sztachety w murowanych s�upach i brama murowana, wynios�a, z dwoma glinianymi wazony na wierzchu. Teraz wojna wy�ama�a sztachety, s�upy z tynk�w opad�y i jedna cz�� bramy run�a. I pa�ac w nielepszym by� stanie. Wi�kszej cz�ci okien brak�o szyb, a nawet ram, niekt�re zamyka�y si� okiennicami, inne zabite by�y dylami, inne sta�y otworem dla wr�bli i jask�ek. Jedna z oficyn widocznie s�u�y� musia�a za stajni�, bo kupy przez okna wyrzucanego gnoju dobitnie o tym �wiadczy�y; druga w po�owie pusta, w po�owie zaj�ta przez rz�dc�, nieco w lepszym by�a stanie. Na froncie pa�acowym, nie wiem jakim trafem, kula armatnia wybi�a dziur� ponad samym sp�ukanym herbem dziedzica. Jask�ki ulepi�y gniazdo w tej pami�tce wojny. Zniszczenie cho� im pos�u�y�o na co�. Wewn�trz smutno wnij�� by�o. Dach po�amany przepuszcza� deszcz i taj�cy �nieg, kt�re strugami brudnej wody p�yn�y na powybijane i powyrywane posadzki, na sztukaterie[14] gipsowe, na malowane i mozaikowane[15] �ciany. Pa�ac sam opowiada� swoj� histori�. W sieniach postrzelane �ciany, ruszona pod�oga, zr�bane drzwi. W pokojach kupy popio�u i w�gla, krzes�a wala�y si� bez n�g, sto�y le�a�y na ziemi, kominki czerwonymi, nagimi �wieci�y ceg�ami. W jednej sali kilka familijnych obraz�w posiekanych, pokiereszowanych, postrzelanych, bez nos�w, bez oczu wisia�y nieforemnie lub le�a�y na pod�odze. Wielki bilard, odarty z sukna, zarzucony by� s�om�; do zielonego sznura, na kt�rym wisia� paj�k[16], uczepiono postronek, urz�dzony na stryczek i widocznie u�ywany, bo pod nim ka�u�a czarna, zasch�a dowodzi�a barbarzy�skiego pastwienia nad kim�, mo�e niewinnym. Wsz�dzie pe�no ko�ci, zdartych papier�w, zgas�ych k�ak�w od naboju, u�amk�w mebli i sukien. Na bia�ych �cianach czarnym w�glem zapisali �o�dacy r�nych narod�w plugastwa szkaradne. W gabinecie fortepian poci�ty by� szablami, a na posadzce wala�y si� bia�e klawisze, arfa strzaskana wisia�a na ko�ku, puste ramy obraz�w zaci�gn�� ju� paj�k pracowity. W biblioteczce sta�y szafy puste, kilka tylko tom�w rozstrz�pionych rozplas�y si� na ziemi, kilka kart wyrwanych biela�y po k�tach, splugawiona rycina ulepi�a si� na �cianie. I wsz�dzie tak, wsz�dzie. Nie poszanowano kaplicy, nie oszcz�dzono �wi�to�ci. A ludy, co si� pastwi�y tak nad strzech� nieznanego, nie byli to barbarzy�ce, o! nie! Przyszli z ucywilizowanego Zachodu. Ale wojna rozbestwia; wojna, ka��c cz�owiekowi nastawia� �ycia, pozwala mu wyrzec si� te� wszelkiego uczucia. �o�nierzowi wolno jest wszystko, bo jutro nie jego, a zapa� si� podobnie podsyca swawol�. Krucyfiks kapliczny rozp�atany by� na dwoje i podziurawiony kulami; na o�tarzu zrobiono ���b, w konfesjonale wala�a si� reszta plewy. W ogrodzie powycinane najwi�ksze drzewa, zr�bane mosty, zrzucone altany i gdzieniegdzie tylko twarz bez nosa, r�k� bez palc�w wyci�ga� z ga��zi i chwastu stary pos�g kamienny. Sadzawki zielona ple�� pokry�a. W oficynie pana rz�dcy, �wie�o jako tako wyporz�dzonej, par� pokoik�w zajmowa� pan Mrzozowski, kt�ry, jak skoro si� uspokoi�o, ucich�o, porzuciwszy �on� i dzieci w �ucku, sam do obowi�zk�w powr�ci�. M�g� jednak wybornie odpocz��, bo nie by�o ani czego pilnowa�, ani co, ani kim robi�. Ludzie wprawdzie powracali, ale musieli i�� na zarobki, bo w domu nie by�o co je��, nie by�o czym zasiewa�, nie by�o czym ora� i nie by�o im co da�. Ani chudoby, ani p�uga, ani ziarna. Ci, co si� zwlekli z ko�mi i wo�ami, musieli je sprzeda�, aby �y�. Obowi�zki wi�c pana Mrzozowskiego ogranicza�y si� na wzdychaniu, rozpytywaniu, kurzeniu fajki i przechadzkach po wsi. Ozimina nie zasiana, a jarzyny[17] nie by�o czym i jak zasia�. Jednak�e trzeba mu odda� sprawiedliwo��, �e o tym my�la�. Codziennie regularnie Mrzozowski, zapaliwszy fajk� na kr�tkim cybuszku, w�o�ywszy czapk� na g�ow�, chodzi� po pa�acu. Zniszczenie panuj�ce tu nie mog�o mu si� w g�owie pomie�ci�; ci�gn�� go ten widok okropno�ci� swoj�. Wszed�szy, w sieni stawa�, patrza�, ramiony rusza�, kr�ci� g�ow� i tak post�powa� dalej, wsz�dzie si� zatrzymuj�c i medytuj�c. Obszed�szy ca�y pa�ac najskrupulatniej, powraca� do swojej izdebki, siada� na kuferku, a maj�c pod dostatkiem po�amanych krzese�ek raczy� si� obfitym ogniem na kominie. Medytacj� rz�dcy, codziennie jedne, co dzie� si� powtarzaj�ce, przed�u�a�y si�, nieco modyfikuj�c[18], do p�nego wieczora. Po obiedzie uwarzonym przez star� bab�, niegdy dworsk� gospodyni�, u kominka, Mrzozowski wychodzi� na wiosk�, na puste �any, rozprawia� z wie�niakami, kt�rych napotyka�, wst�powa� do arendarza Lejby, kt�ry ju� obj�� w posiadanie austeri�[19] traktow�[20] i wypiwszy kieliszek w�dki, nakiwawszy g�ow�, powraca� siedzie� na pustym kuferku. W dnie �wi�teczne je�dzi� do �ony do �ucka, lecz w poniedzia�ek po niedzieli i nazajutrz po �wi�cie powraca� na stanowisko. Zwyczajnym w�tkiem medytacji pana Mrzozowskiego by�o: - Jak te� to oni nic nie poszanowali! - i... - Co to graf powie, gdy powr�ci? Wprawdzie pisa� pan Mrzozowski do grafa, ale nie otrzymawszy odpowiedzi nie by� pewien, czy list jego doszed�. Jednego poranku, gdy w�a�nie uko�czy� przegl�d pa�acowych pustek i ju� mia� z sieni wychodzi�, pos�ysza� rz�dca tr�bk� pocztarsk�, laskanie[21] z bata i turkot powozu spuszczaj�cego si� w jar ku dworowi. Mrowie po nim przebieg�o. - Dalipan, kto� jedzie! - rzek� w sobie, a gdy si� przybli�a�o: - Doprawdy, �e jedzie - powt�rzy�. Tr�bka gra�a coraz to g�o�niej. - Jak Boga kocham, kto� jedzie! - zawo�a� i wyskoczy� zaczerwieniony. A w�a�nie w gruzy wtacza�a si� ��ta, bombiasta landara[22], sze�ci� koni zaprz�ona, za ni� koczyk[23], za koczykiem bryka. - Jak �on� i dzieci kocham, to graf! Co ja tu nieszcz�liwy poczn�? - �ami�c r�ce przera�liwie zaskowyta� pan rz�dca. Landara zaje�d�a�a przed ganek. Z okna wysun�a si� ziewaj�ca g�owa pana grafa z rumianym obliczem, obwis�� warg� i siwymi, zaspanymi oczyma. Spojrza� i zakrzykn��. Mrzozowski sta� dr��cy, czapk� wzi�wszy pod pach�, skulony, z min� zbiednion�. - Co to jest? - zawo�a� graf. Hrabina wychyli�a si�, spojrza�a, zakry�a oczy r�kami i krzykn�a bole�nie: - Ach! ach! - Co tu jest? pustka? - powt�rzy� dziedzic. - Jak zwyczajnie po wojnie - szepn�� zginaj�c si� rz�dca. - Ale to chyba u nas tylko! Nigdzie nic podobnego nie widzia�em. - Po trakcie, ja�nie wielmo�ny grafie, tak wsz�dzie. - Wi�c wszystko... - Wszystko zniszczone - rzek� Mrzozowski. - A wie�? - Jak wszystko. - A ludzie? - Po�owy z nich nie ma. - A pola? - Nie zasiane. - To ruina, okropna ruina! - Ruina, ja�nie wielmo�ny panie. - Nieszcz�cie! - Nieszcz�cie! - powt�rzy� z westchnieniem Mrzozowski. - C�e� wa�� robi�? - A c�em mia� robi� przeciw wojsku? - A przecie� prosi�, stara� si� u genera��w, u starszyzny, skar�y� wreszcie. - Jeden genera� niemiecki kaza� mnie, upiwszy si�, powiesi� w wielkiej sali; ledwie mnie oficerowie przez lito�� odci�li, Gada� nawet nie dali. �on� i dzieci musia�em skry� w mie�cie; sam z niebezpiecze�stwem �ycia dobra ja�nie wielmo�nego pana pilnowa�em. - C�e� wa�� upilnowa�? - A c�? jak ja�nie wielmo�ny graf widzi. - Pustki? - Kaza�em okna pozabija�. - A gospodarstwo? - Nie ma kim ora�, czym ora� i co sia�. - Nie siano? - Nie siano, ja�nie wielmo�ny panie, ale Lejba obiecuje. - Ale c� to poczniemy? - przerwa�a hrabina - pa�ac w ruinach, pustki, ludzi nawet nie mamy; mieszka� tu nie podobna. Graf poskroba� si� po czole, Mrzozowski sta� w milczeniu. - Gdzie� wa�� mieszkasz ? - spyta�. - W oficynie, dwie izdebki. - Jecha� do oficyny! Powozy ruszy�y sprzed ganku i potoczy�y do oficyn. Tu graf i grafini, i ma�a ich c�reczka, Misia, i nia�ki, i s�ugi, i ca�y dw�r wysiad�. Ale nie by�o gwaru; na wszystkich zniszczenie to wielkie uczyni�o wra�enie; szeptano tylko cicho, pogl�dano, a niekt�rzy pobiegli do pa�acu. Ja�nie wielmo�ny graf z �on� poszed� tak�e. Surowo, smutno przeszed� pokoje milcz�cy, z warg� zaci�t�. �ona p�aka�a wieszaj�c si� na jego ramieniu; stawa�a co chwil� i �ama�a r�ce na widok swych ulubionych sprz�t�w zniszczonych, swych pokoi splugawionych przez ha�astr�. Ludzie id�cy za pa�stwem cicho, jakby przera�eni, wskazywali sobie w milczeniu to strza�y, to szcz�tki ognisk, to zdarte szmat jakich� ostatki. Mrzozowski z ty�u st�pa� milcz�cy tak�e. Przeszed�szy pa�ac ca�y, hrabia wst�pi� na ganek ku ogrodowi wiod�cy. Mrzozowski czego� si� zarumieni�, ale nikt tego nie postrzeg�. Po z�amanych wschodkach wyszli na trawnik zieleniej�cy, potem w prawo grabow� ulic�. Rz�dca za nimi, s�udzy za nimi milcz�cy. Mrzozowski chrz�kn�� niespokojnie i kr�ci� si� jak w ukropie. Uliczk� ciemn� zbli�yli si� ku kamiennej �awce, pod starym d�bem nad sadzawk� stoj�cej. Graf spojrza� na rz�dc�. - Ludzi z rydlami - rzek� lakonicznie. - Ten potar� r�k� po czole. - Ja�nie wielmo�ny panie - wyj�ka� - nie ma po co. - Co? jak to? Sk�d wa�� wiesz, dlaczego ich potrzebuj�? - Nie dla czego, panie, tylko dla dobycia kufra... kt�rego nie ma. - Jak to nie ma! - zawo�a� hrabia. - Sk�d wiedzia�e�, �e by�? - Jak tu przyszli Austriacy - m�wi� mieszaj�c si� Mrzozowski - zaraz szukali pieni�dzy: bili w �ciany, wydzierali pod�ogi; potem, nie znalaz�szy, poszli kopa� do ogrodu i... znale�li. - Znale�li! - powt�rzy�o kilka g�os�w. - Znale�li, podzielili si� i zabrali. Graf z dziwn� krwi� zimn� zawr�ci� si�, cicho co� szepn�� p�acz�cej �onie i poszed� nazad. Mrzozowski czerwony i niespokojny potoczy� si� za nimi. S�udzy pobiegli sprawdzi� na miejscu powie�� o dobytym kufrze; jako� w istocie kufer snad� odkopany zosta�, bo nie zasypana jama oko�o �awki, ju� troch� poros�a, czernia�a jeszcze. - Stracili�my wiele - rzek� graf do �ony - ale nie wszystko. Nie p�acz, moja Anno. Inni stracili wi�cej; nam jeszcze pozosta�o czym zniszczenie to zatrze�. A la guerre comme � la guerre[24]. Mrzozowskiego mam w podejrzeniu. To si� jednak odkry� musi. Tymczasem do oficyn, a jutro zajmiemy si� �adem i restauracj�[25]. Wystarczy nim to, co�my w Warszawie po�yczyli, a je�li b�dzie potrzeba... Nie trap si� tylko, moja Anno - doda�. - Ludzie naszej kondycji powinni by� wy�si nad te drobnostki. Le desespoir est canaille[26]. By�by m�wi� dalej, ale w tej chwili odarty dzieciak wyrwa� si� z g�stwiny i pocz�� ucieka�. Ze �zami spojrza�a na dziecko hrabina. By�o to dzieci� wie�niacze, n�dzne, ��te, wyblad�e, sze�� lub siedm lat mie� mog�ce, a tak odarte, �e po�owa cia�a przez �achmany poczepiane �wieci�a. Siermi�ga jego, zlepiona z najr�niejszych szcz�t�w, ledwie piersi i biodra okrywa�a; nogi bose, r�ce nagie, g�owa nie okryta by�a, a na bladej twarzy, pomimo przestrachu, cierpienia, �lad�w schorowania i wyniszczenia g��bokiego, ujmuj�cy wyraz �agodno�ci panowa�. Siwe oczy we �zach p�ywa�y, a �ci�ni�te usta, kszta�tne, w�skie, cho� sine, cho� we wpad�ych policzkach nie �miej�c wzywa� lito�ci, zarysowa�y przymuszony u�miech - u�miech biednych, co za obowi�zek sobie maj� pokrywa� nim cierpienie i prosi� mi�osierdzia. Pomimo odarcia i przera�aj�cej n�dzy, blado�ci, wyschnienia, dzieci� jeszcze by�o pi�kne t� smutn� pi�kno�ci� zesch�ych kwiat�w, co si� rozkwitn� na ga��zce ro�liny zwarzonej jesieni�. Twarz uciekaj�cego dzieci�cia uderzy�a hrabin� i tak ju� rozczulon� widokiem zniszczenia, my�l� o sobie i swoim dzieci�ciu. Ch�opiec poskoczy� ulic�, obejrza� si� i zaszy� w pobliskie krzaki. - Co to za dzieci� - spyta�a pani. - Mo�ci Mrzozowski, co to za dzieci�? - powt�rzy� hrabia. - To, ja�nie wielmo�ny panie, sierota z tutejszej wsi. Ca�a chata wymar�a z gor�czki; ono si� tu tuli�o przy pa�acu, �ebrz�c; syn Bondarczuka, zowi� go Ostapkiem. - Jak to! nie ma nikogo krewnego, bliskiego? - Nikogo, ja�nie wielmo�ny panie; krewni Bondarczuk�w najpierwsi si� ze wsi wynie�li i dot�d nie powr�cili. - Jak�e �y�? - Jak robaczki i ptasz�ta ja�nie wielmo�ny panie. - W zimie? - I w zimie. - Nie odchodzi� przez ca�y czas nigdzie? - Nie; ci�gle by� przy pa�acu. - Czym�e �y�? - Nie wiem. We dnie nigdy si� prawie nie pokazywa�; w nocy widywano go po pustych chatach, grzej�cego si� u tlej�cych g�owien. Ja mu czasem kaza�em da� �y�ki strawy, bo� to pa�skie dobro. Nawet Niemcy i inne nacje[27], co tu sta�y, z lito�ci go czasem podkarmiali i dawali mu (co sam widzia�em) swoje kocio�ki do wylizywania. - Biedna dziecina! - smutnie odezwa�a si� pani. Hrabia pod ci�arem jakiej� uprzykrzonej my�li westchn�� tak�e, ale widocznie z innej przyczyny. Potem chwilk� milczeli. Ch�opak przypatrywa� si� zza krzaku pa�stwu schylony wp�, z oczyma wytrzeszczonymi, widocznie got�w do odwrotu, na kszta�t dzikiego zwierz�tka. Zbli�ywszy Si�, hrabina zawo�a�a go do siebie. - Chod� tu, moje dziecko, chod�! Ch�opiec si� zawaha�, obejrza�. - A id��e do ja�nie wielmo�nej pani! - krzykn�� Mrzozowski podnosz�c kija. Ostap na widok tej gro�by ju� mia� pierzchn��, gdy powt�rnie zawo�any przez pani�, zebrawszy si� na odwag�, wyst�pi� rzuciwszy okiem na rz�dc�. Tu dopiero w ca�ym swym majestacie objawi�a si� oczom przytomnych n�dza sieroty. Hrabinie ci�gle oczy we �zach p�ywa�y. - O! prawda - zawo�a�a - nie godzi si� skar�y� i narzeka� na siebie wobec takiej n�dzy! - To ca�kiem co innego - odmrukn�� m�� pogl�daj�c pos�pnie. - Oni stworzeni s� do tego. - M�u! - przerwa�a Anna. - Inaczej B�g by tego nie �cierpia� - z najzimniejsz� krwi� doko�czy� graf. Hrabina rozpytywa� si� pocz�a; o�mielony sierota odpowiada� coraz wyra�niej. - By�e� tu przez ca�y czas? - By�em. - C�e� widzia�? - A c�, to, co i wy widzicie teraz. Palili, �amali, popalili, po�amali i poszli. Nagle graf jakby si� ocuci�. - Mo�e� i to widzia�, jak tam dobywali kufra pod �awk� nad wod�. Mrzozowski straszliwie poblad�. - A widzia�em - odpar�o ch�opi�. - Doprawdy! - zawo�ali wszyscy - widzia�e�, jak Niemcy... Rz�dca sta� jak pod pr�gierzem dusi� si�, blad�, czerwieni�, ko�ysa� na nogach. - Ale nie Niemcy - rzek� ch�opiec. - A kt�? - Pan rz�dca z jakimi� lud�mi nock� przyszli, wykopali, wzi�li na w�z i... - W tej chwili Mrzozowski znikn��, rzuci� si� w g��b ogrodu, w g�szcze. S�udzy pop�dzili za nim. - Mo�e� widzia�, gdzie zawie�li? - doda�a hrabina - A jak�e, bo przez ciekawo�� poszed�em za nimi. Bali si� wida� wie�� daleko, to ono tylko zajechali pod grusz� na �an i tam dziur� wykopawszy... - Pr�dzej! pr�dzej! - zakrzycza� trac�c zimn� krew hrabia. Pod grusz�! pod grusz�! Ch�opcze, z nami! I w oka mgnieniu graf z lud�mi polecia�, zabrawszy z sob� Ostapka, na �an. Pod star� grusz� pomimo ubitej starannie darni zna� jednak by�o niedawno poruszon� ziemi� po wkl�s�o�ci niewielkiej. - Tu - rzek� Ostapek. Ludzie wzi�li si� do kij�w i rydl�w, i z niewymown� rado�ci� postrzegli wkr�tce �elazny kufer, kt�rego wierzch zardzewia�y d�wi�kn�� pod uderzeniem rydla. Dobrano si� do zamka; zamek by� nienaruszony. Hrabia, rozkazawszy wie�� odzyskane mienie do pa�acu, pospieszy� oznajmi� o tym �onie. O Ostapku zapomniano zupe�nie i sierota posz�a powoli ku ��ce, gdzie kilkoro dzieci pas�y chud� trzodk� siedz�c u nanieconego ogniska. By�by mo�e hrabia na zawsze o dzieci�ciu zapomnia�, bo rado�� z odzyskania sreber, klejnot�w i wa�nych papier�w ca�kiem, nim ow�ad�a, ale �ona pobudzi�a go do wdzi�czno�ci. - A ten ch�opiec? - spyta�a wieczorem. - Jaki ch�opiec? - Sierota, co ci pokaza� grusz�. - A prawda! Zapomnia�em. Trzeba by da� mu przynajmniej je��. - Je��? m�u! - odezwa�a si� dziwnym g�osem Anna. - Kto by ci� nie zna�, wzi��by za niewdzi�cznego lub nieczu�ego, kamiennego cz�owieka. - Mog� mu co uczyni� wi�cej? - spyta� graf. - Mnie si� zdaje - odpowiedzia�a �ona - �e mo�esz go uwolni�, wychowa� przyzwoicie i lepszy mu los zabezpieczy�. Mnie si� zdaje, �e�my nawet obowi�zani do tego. - Doprawdy? mo�e, mo�e to by�! R�b, jak chcesz! Po tej rozmowie hrabina pos�a�a po Ostapka, kt�rego ledwie wynaleziono ukrytego w ogrodowej budzie. Nazajutrz, odziany, nakarmiony, przyj�ty mi�dzy dworskich, od�y� ju� biedaczek. W rok potem hrabina odsy�a�a go do szk� - i ot jak opuszczony sierota dziwnym trafem wychodzi� na cz�owieka. Mrzozowski zabrawszy �on� i dzieci pojecha� na Podole, gdzie wzi�� maj�tek spustoszony w dzier�aw�. Hrabia nigdy nawet o nim nie wspomnia�. II Na berli�skiej publicznej przechadzce[28], kt�r� "Pod lipami" zowi�, stanowi�cej najpi�kniejsz� mo�e i najbardziej ludn�, przynajmniej w pewnych dnia porach, cz�� miasta, gdzie �wiat fashionable[29] zwyk� ucz�szcza�, jak w Wiedniu na Prater, w Mediolanie ku Porta Orientale, we Florencji na Casciny, na Corso w Rzymie, w Neapolu na wzg�rza Pauzylippu, dniem wiosennym, a raczej wieczorem, w�r�d t�umu powoz�w, ludzi i jezdnych, dw�ch m�odych ludzi sz�o ustronnie, powoli, jakby nie patrz�c na to, co ich otacza�o. Po jasnych w�osach a wi�cej jeszcze po charakterystycznych rysach pozna� by�o �atwo, �e s�owia�ska krew p�yn�a w ich �y�ach, �e w�r�d germa�skiego �wiata byli przybyszami i go��mi. Lecz nale��c do jednego plemienia dwaj m�odzi widocznie nie pochodzili z jednej narodu klasy. Przypatrzmy si� im siedz�cym na �awce i w�r�d gwaru w smutnym pogl�daj�cym milczeniu na to, co ich otacza, nie przenikaj�c. Oboj�tnymi oczyma wodz� po powozach, po pieszych parach, po je�d�cach popisuj�cych si� z ko�mi i paniach u�miechaj�cych si� z b�yszcz�cych si� �wie�o�ci� karet i landar. Starszy na pierwszy rzut oka zastanawia t� szlachetno�ci� delikatnych rys�w, kt�r� pospolicie przypisuj� wy��cznie arystokracji; i dlaczeg�by kilka pokole� swobodnego, weso�ego, pr�nego �ywota nie mia�o wp�ywa� na wyidealizowanie rys�w i postawy? Tak nawet jest; ale potomkowie wielkich rodzin, kt�re przypadkiem, rachub�, ukradkiem nie podsyci�y si� mniej szlachetn�, a bujniejsz� krwi� ludu, przy wielkiej delikatno�ci rys�w maj� te� w�a�ciw� sobie ich zdrobnia�o��. Nasz m�ody ch�opiec tak�e mia� rysy pos�gowe; oko wypuk�e i kszta�tnie powiek� oci�gni�te, nos prze�licznych linii, czo�o g�adkie i wznios�e, r�czk� male�k�, nog� drobn� jak kobieca. Ale wdzi�kowi i szlachetno�ci kszta�t�w ujmowa� brak si�y, jakie� wycie�czenie, znu�enie, skar�owacenie, kt�re �atwo postrzeg�e�: Zda�o si�, jakby� na� patrza� przez szk�o zmniejszaj�ce, tak wszystko w nim zdrobnia�o, zmala�o. �ycie nie p�yn�o falami po wzd�tych jego �y�ach, ale toczy�o si� powolnie, mozolnie, ci�ko a mo�e nudno. Czarny, l�ni�cy w�os wcze�niej, ni� nale�a�o, pocz�� ucieka� ze skroni i ods�ania� bardziej jeszcze czo�o; barwa r�owa zesz�a z policzk�w m�odych jeszcze a ju� bladych i zmatowanych. Oparty na lasce, z za�o�onymi na krzy� r�kami cz�owiek ten w zadumie pogardliwej pogl�da�, nie widz�c, przed siebie. Drugi, obok siedz�cy, barczysty, s�uszniejszy, bia�y, rumiany, zbudowany na olbrzyma, rozros�y jak d�b na dobrej ziemi, z d�ugim w�osem blond i niebieskim okiem, z malinowymi usty, t�skno tak�e, cho� wcale inaczej, patrza�. Jego milczenie wi�cej daleko m�wi�o. Zrzucony kapelusz, rozpierzch�e w�osy, zdarta r�kawiczka, zgi�ty kij w r�ku silnym dowodzi�y gry nami�tnej wewn�trz. Oczy b��dzi�y po przechadzce, a ka�de odebrane wra�enie pisa�o si� wyra�nie, jasno na niezastyg�ym jeszcze obliczu. Co uczu�, to wyra�a� w tej�e chwili ca�ym sob�. Trudno by�o na pierwsze spojrzenie powiedzie�, jaki stosunek ��czy� tych dw�ch, tak wielce r�nych, tak z daleka zapewne zbli�onych ludzi. Nier�wno�� stanu nie tylko rysy twarzy pochodzenie zdradzaj�ce, ale ubi�r nawet i postawa objawia�y. Pierwszy mia� w r�kach batystow� cieniuchn� chusteczk�, cienki z�oty �a�cuszek wenecki trzyma� jego lornetk�, w z�oto oprawn� smakownie, laska z ga�k� przepysznie wyrzezan� pochodzi�a widocznie od s�awnego Verdier z Pary�a. Suknie jego musia�y by� pracowicie u Humanna stworzone, a koszul� szy� wynalazca tej specjalno�ci z ca�ym staraniem, jakie si� tej cz�ci stroju nale�y. S�owem, str�j pierwszego by� smakowny i kosztowny, cho� wcale pozornie nie b�yszcz�cy. Drugi, przeciwnie, zaniedbanym ubraniem przypomina� bursza[30], do�� gruba, bia�o�ci �nie�nej koszula buchasto dobywa�a si� spod d�ugiej, czarnej, niedbale spi�tej kamizelki chustka � La Colin ledwie z lekka obwija�a szyj� �ylast� i muskularnej struktury. R�ce, z kt�rych jedna obna�ona by�a, nie nosi�y na sobie �lad�w tego pieszczonego starania, z jakim ludzie wy�szego �wiata zwykli si� z nimi obchodzi�. By�y to r�ce pot�ne, kszta�tne, ale wielkie, pracowitego cz�owieka: d�o� namulona[31], palce nie w jednym miejscu odarte. Gdy pierwszy pochyla� si� na lasce sparty, drugi w ty� do drzewa si� przysun��; oczy ich zdawa�y si� unika�. G��bokie, d�ugie milczenie trwa�o p� mo�e godziny. Nareszcie pierwszy, owa posta� arystokratyczna, z u�miechem obr�ci� si� ku towarzyszowi i rzek�: - Eustachy, o czym my�lisz? Mia��eby� si� gniewa�? Tamten si� zerwa�, bystro rzucie okiem, u�miechn�� si� tak�e, ale gorzko, i odpar� z westchnieniem: - A, panie hrabio, godzi� si� tak �artowa�? Mog� ja si� gniewa�? - Znowu wpadasz w swoj� zwyk�� przesad�. - By� mo�e, panie hrabio. To "panie hrabio" wymawiane by�o z takim przyciskiem, �e widocznie stanowi�o przym�wk�, szyderstwo mo�e. - M�j Eustachy, daj�e mi pok�j z tym hrabiostwem! - rzek� z flegm� drugi. - Wiem dobrze, co to znaczy w twoich ustach. - I c� by innego nad g��boki m�j szacunek znaczy� mog�o? - Wiesz, kochany Eustachy, �e mnie nie �atwo omami�; podaj mi r�k� i zgoda. To m�wi�c wyci�gn�� swoj� r�k� ku Eustachemu, ale tamten boja�liwie, powoli, pochylony, daj�c swoj� odezwa� si�: - M�g��eby� pan dotkn�� r�ki tak prostego, jak ja, cz�owieka? - Znowu przym�wki i �arty? Jeszcze� mi nie darowa� tych kilku s��w wyrzeczonych nieuwa�nie, kt�re ci� do g��bi rani� musia�y. Zar�czam ci, �e to raz ostatni; prosz� o przebaczenie. Ale wola��eby�, bym nieustannie maj�c si� na baczno�ci nigdy ci serca nie wynurzy� z boja�ni, �eby jakie paufa�e zwierzenie nie ubod�o ci� w czymkolwiek? Znasz mnie dobrze, wiesz sam najlepiej, �e nie podzielam zda� tych, co jednej klasie wszystko chc� odda�, drugim odj�� wszystko, a s��wko jedno... - A! s��wko bolesne! - westchn�� Eustachy. - No, zapomnij mi go! - Wszakci� nie pami�tam i ja, co� mi na nie odpowiedzia�, chocia� mia�bym r�wne prawo mo�e d�sa� si� za twoj� odpowied�. Szczerze, zgoda, kochany Eustachy? Tamten spojrza�, �zy mu si� pokr�ci�y w oczach, poda� r�k�. - M�g��ebym si� gniewa�? - powt�rzy�. - Jam ci winien tyle! Ja! na ciebie. Daruj ty mnie, �e twoim obej�ciem wyprowadzony z szrank�w[32] na chwil� zapomnia�em o tym, co nas dzieli od siebie! Na pr�no, na pr�no chcieliby�my si� zbli�y�; jedno s�owo rozpycha nas. Przepraszam, zgoda i koniec. Tu porwa� si� Eustachy, ci�ko westchn��, spojrza� na Alfreda, kt�ry zimno, ale �agodnie obejmowa� go wzrokiem. - Siadaj - rzek� Alfred - siadaj, uspok�j si�, nie gniewaj i nie m�wmy ju� o tym. - Nie m�wi�! nie podobna! Jedno s�owo przypomnia�o mi wszystko; a bliski powr�t do kraju poczyna dr�czy� niepokojem. Ci�gle mi si� z g��bi duszy odzywa g�os powtarzaj�cy kto jestem. - M�j przyjaciel! - Wasz poddany! - Mon cher[33], daj�e temu pok�j! - A, hrabio! Alfredzie! serce mnie tam ci�gnie, a boj� si�, dr��, zi�bn�! Wielem wam winienem, ale wiele i cierpi� przez was! Na co�cie mnie wzi�li sierot� i wyrzucili z w�a�ciwego stanowiska? - Rozumiem, kochany Eustachy, ale nic �atwiejszego, jak zupe�nie si� zaprze� tego pochodzenia, kt�re ci tak srogo dojmuje. Tysi�ce z twojego stanu wysz�o podobnie na porz�dnych ludzi. - Ja! - zagrzmia� piorunowym g�osem Eustachy i odskoczy� tak, �e id�cy flegmatycznie z r�k� za�o�on� na frak Niemiec, uderzony, zatoczy� si� i diab�em go pocz�stowa� - ja! ja zaprze� si� pochodzenia! ja k�ama�! ja chcie� si� weprze� tam, gdzie nie mam miejsca, przyw�aszcza� sobie, co nie moje! Ale ja jestem dumny moim ch�opstwem! ja nie da�bym za hrabiowsk� wasz� mitr�[34] wspomnienia pracowitych wie�niak�w, co mi dali �ycie! - Dlaczeg� skar�ysz si�? - spyta� Alfred. - Bo cierpi�. - Czym cierpisz? - Bom paria[35] mi�dzy wami! Ani wychowanie, ani talent (gdybym go mia�), ani cnota, ani nic w �wiecie nie zast�pi dla was urodzenia. Widzisz moje po�o�enie w�r�d was i pojmiesz, co mnie czeka. Wr�cisz mi�dzy swoich, o! jak chcia�bym, ale mi nie podobna. �wiat ducha i my�li rozgranicza nas od siebie; przes�d, czy jak go tam chcesz nazwij sobie, oddala mnie od was; pozostaj� wi�c sam jeden, wyj�tkowo, na stanowisku osamotnionym, wy��cznym, bolesnym. - M�g�by� nie powraca� do kraju. - O, lekko�e to powiedzie�, m�j Alfredzie - rzek� z mokrymi oczyma Eustachy. - Wam, panom, wsz�dzie jest jeden �wiat, mnie ci�gnie ziemia moja, wioska nasza, chata stara obalona, sm�tarz wiejski, wszystko! Ja tu �yj� jak ig�a magnesowa sercem wci�� zwr�cony na p�noc! A gdybym nawet potrafi� zaprze� si� na wieki rodzinnej ziemi mojej, nie mam�e obowi�zku powr�ci�, gdy mnie stryj tw�j a m�j dobroczy�ca wo�a? Alfred milcza� zamy�lony; wstali z �awki i powolnie ulic� lipow� szli dalej a dalej. Rozmowa rozwi�za�a si� dumaniem. Pod starymi d�bami zwierzy�ca (Tiergarten) zatrzymali si� znowu; spojrzeli sobie w oczy. - Wiesz, Eustachy - rzek� Alfred - stare te d�by przypominaj� mi moje lasy nadstyrowe[36], m�j kraj. Wkr�tce tam b�dziemy. - Cieszysz si�? - Ciesz�? Nie wiem. Bije mi serce, ale z uczucia sprawy sobie zda� nie umiem. A ty? - Ciesz� si�, smuc� i l�kam, wszystko razem. - L�kasz, czego? - Tobie� to m�wi� potrzeba? Alfred �cisn�� go za r�k� z uczuciem. - B�d� z tob�. - O! gdyby te� nie to - rzek� Eustachy - pomimo mego t�sknego przywi�zania do kraju, nie wiem, czybym powr�ci�, nie wiem, jakbym potrafi� wym�c na sobie odwag�. Moje po�o�enie... - Zawsze wracasz do tej kwestii bolesnej. - Musz�. Eustachy znowu wpad� w roztargnienie i niespokojne dumanie. - Wszelkie bolej�ce nas pytanie - przerwa� mu Alfred powinno si� wyczerpn�� do dna i, o ile mo�no�ci, wyja�ni�. Spr�bujmy; zdaje mi si�, �e ci� uspokoj�. - Spr�bujmy - z �agodnym u�miechem powt�rzy� drugi quid tentare nocebit?[37] Pozw�l mi naprz�d po�o�y� ci zadanie, jakim ono jest z mojego punktu widzenia. W 1812 roku stryj tw�j, hrabia, powraca do swojej wioski, znajduje j� zrujnowan�, zniszczon� i w dodatku kosztowno�ci, kt�re zakopa� by� chroni�c od rabunku spodziewanego, zabrane. Odarte dzieci� wiejskie wskazuje mu miejsce, gdzie niewierny rz�dca ukry� przyw�aszczone dobro pa�skie. Tym sierot� ja jestem, sierot� ze wsi, poddanym, ch�opem. Przypadkowi winienem, �e mnie wyd�wigniono z n�dzy, do kt�rej si� urodzi�em, oddano na nauk�, w ostatku pozwolono z tob�, Alfredzie, jecha� do uniwersytetu berli�skiego dla wydoskonalenia w medycynie. Kilka lat razem przebytych zatar�o nieco wspomnienia wielkiego przedzia�u, jaki mi�dzy mn� a tob� los wyznaczy�. Przyja�� prawdziwie m�odzie�cza, bez wzgl�du na stan i po�o�enie, na towarzyskie nasze stanowiska, ��czy biednego sierot� ze znakomitym m�odzie�cem. Pozwalasz mi zwa� si� imieniem przyjaciela, wyci�gasz mi r�k� jak bratu! A! B�g ci to nagrodzi! Ty� dla mnie by� wielkim dobroczy�c�, kto wie, nie wi�kszym li tylko od pierwszego? Ale wyj�tkowo jedno serce, co si� ku mnie sk�oni�o, nie za�lepia mnie na przysz�o��. Z powrotem do kraju wracam w podda�stwo do pierwszego[38] stanu, jestem wystawiony na tysi�c nieprzewidzianych upokorze�. Ci, co s� moimi bra�mi ze krwi, nie maj� moich my�li i zbraci� si� ze mn� nie mog� nigdy; ci, co s� bra�mi z my�li i ducha, odepchn�, bom dla nich nieledwie co� ni�szego od cz�owieka, krewny Eskimos�w i ma�py. - Dlaczego? - Bom si� urodzi� poddanym, ch�opem. - Domys�y za wczesne i pr�ne. - Nie, kochany Alfredzie, w naszym kraju skutkiem kilkusetletnich, na�ogowych ju� wyobra�e� szlachcic tylko jest cz�owiekiem; reszta ludzi rozgranicza go tylko od ma�py. Kto nie jest szlachcicem, czyni si� nim: podrabia nazwisko, wszywa si� do herbu i k�amie sobie[39] krew rycersk�. - Zr�b wi�c i ty tak. - Na Boga. nie powtarzaj tego! Ja! ja jestem dumny, m�wi�em ci i m�wi�, z mojego pochodzenia: by�em i jestem ch�opem, synem ch�opskim, nic wi�cej. Zwa� teraz, co wynikn�� mo�e z tej nier�wno�ci stanu mojego z wyobra�eniami i wychowaniem? - Co mo�e wynikn��? - rzek� Alfred zginaj�c lask� w r�ku niecierpliwie. - Ja nic nie widz�, nie r�j sobie mar pr�nych. Wychowanie da ci wst�p wsz�dzie. - Upokarzaj�cy. - Nie rozumiem, dlaczego? - Wst�p zreszt�, pozwalam, nawet grzeczne przyj�cie, ale nigdzie braterstwa, r�wno�ci, zwi�zku. Zimna grzeczno��, mo�e zbyteczna i poni�aj�ca. - Znowu! Alfred ruszy� ramionami. - Jestem ja czy nie, arystokrat�? - spyta�. - Ty? - Ja. Przypatrz mi si� dobrze i odpowiedz szczerze. - Z wielu wzgl�d�w jeste�, z wielu - nie. - Przyzna�e�, �e jestem nim z wielu wzgl�d�w - u�miechaj�c si� dorzuci� Alfred - a przecie� jestem przyjacielem twoim i bratem. - O! wyj�tek! - Eustachy, w niebezpieczne wpadasz marzenia! Poczekaj powod�w, nim gry�� si� poczniesz. Nie m�wmy o tym, widz�, �e nie mog�c ci� uspokoi�, gorzej tylko rozdra�ni�. Ja nie jestem wcale, jak my�lisz, wyj�tkiem, owszem, nale�� do mego og�u ca�kowicie; ze mnie m�g�by�, sk�adniej bior�c rzeczy, wzi�� miar� innych. - Daj�e Bo�e! Zreszt�, m�j Alfredzie, szanuj�c najwy�ej twoj� przyja�� wiem, �e to pierwszy i zapewne ostatni zwi�zek tego rodzaju. Potrafi� stan�� na miejscu moim i wytrwa� sam jeden, nie pokusz� si� o nic, zamkn� si� w sobie. Przeznaczeniem moim: wspomaga�, cieszy�, leczy� moich braci, reszt� losu u Boga. To m�wi�c wsta�. ale wzruszony i zarumieniony, wida� by�o, �e nie powiedzia� g��bi swej my�li, na kt�rej dnie co� tajemnego zosta�o. Alfred nie pyta� go wi�cej; wiecz�r nadchodzi�, razem wi�c zwr�cili si� ku miastu i mieszkaniu. W drodze przy��czyli si� do nich dawni uniwersyteccy towarzysze, eks-bursze, ale ju� przeszli na filistr�w[40], bez atrybut�w[41] studenckich, wytwornie ubrani i weseli, upojeni �yciem jak wszyscy, co wchodz� dopiero na pr�g z nie nad�aman� jeszcze nadziej�. Rozmowa sta�a si� powszechn�, weso�� i oboj�tn�. Ka�dy opowiada� swoje zamys�y w przysz�o�ci, projekta niecierpliwe, gor�ce marzenia. Jeden Eustachy szed� z g�ow� spuszczon�, milcz�cy; przez uczucie delikatno�ci nikt go nie wyzwa� do wt�rowania wrzawliwemu ch�rowi zapale�c�w. Alfred tak�e wstrzemi�liwie na zapytania odpowiada� dowcipnie i grzecznie �artuj�c z otaczaj�cych, nie odkry� si� ani na chwil� z tym, co sam w sobie o sobie my�la�. Zbli�my si� do niego, aby�my powody tej wczesnej niewiary w przysz�o�� dojrzeli. Alfred by� synem pi�knego imienia i dawniej pi�knego tak�e mienia rodzic�w. Ale u nas cz�ciej ni� gdzie indziej si� trafia, �e imi� ci�arem swym gniot�c, nareszcie tych co je nosz�, spycha w niedostatek, ub�stwo. Ci, co odziedziczyli pi�kne imi� po s�awnych przodkach, nie umiej� si� w upadku z po�o�eniem swym zgodzi�, wyrywaj� konwulsyjnie z upo�ledzenia, kt�rym mniemaj� ub�stwo. Nie umiej�c ani pracowa�, ani odzyska� straconego, ani si� z po�o�eniem nowym pogodzi�, staj� si� lud�mi najnieszcz�liwszymi, bo skazanymi na ci�g�e k�amstwo. Ich �ycie jest najbiedniejsz� komedi�! komedi� tragicznie si� cz�sto rozwi�zuj�c�. Musz� k�ama� maj�tek trac�c do reszty, k�ama� szcz�cie w cierpieniu; k�ama� pa�stwo w�r�d niedostatku, k�ama� spokojno��, gdy ich jutro dr�czy piekielnie. Taki w�a�nie by� los rodzic�w Alfreda. Znacznie nadrujnowany obj�wszy maj�tek, omyliwszy si� w o�enieniu, kt�re by�o prost� rachub�, a okaza�o si� myln�, ojciec jego nie mia� odwagi powiedzie� sobie, �e by� ubogi. Skutkiem tego pozosta�emu synowi zostawi� imi� tylko i ruiny maj�tku, kt�ry nale��c do syna pozornie, w istocie ledwie by m�g� zaspokoi� wierzycieli. Ojciec Alfreda i hrabia na pocz�tku tej powie�ci widziany byli rodzonymi bra�mi, ostatnimi swego imienia potomkami. Bratu umieraj�cy poleci� syna, a u �o�a konaj�cego dane s�owo zapewni�o Alfredowi ja�niejsz� przysz�o��. Hrabia mia� c�rk� �atwo przewidzie�, co sobie wzajemnie przyrzeczono. Kosztem stryja, kt�ry obj�� w sw�j zarz�d maj�tno�ci synowca, wychowa� si� Alfred z ca�ym staraniem na jakie m�g� si� zdoby�, jakie m�g� wymy�li� hrabia. Wychowanie to, wcale nie nowym sposobem pomy�lane, ogranicza�o si� wczesnym nauczaniem francuskiego j�zyka, muzyki, ta�ca, potem wys�aniem do uniwersytetu w Berlinie, dok�d raczej z w�asnej woli, ni� po my�li stryja, uda� si� Alfred. Stryj wzi�� to sobie za rodzaj woja�u[42] i pozwoli� na to tym ch�tniej, �e synowiec z Berlina w czasie ferii zwiedzi� Szwajcari�, Francj�, i Angli�. A �e tak nazwany woja� by� dawniej ludzi wielkiego urodzenia ostatecznym ukszta�ceniem i tradycjonalnie uwa�a� si� za konieczno��, stryj m�wi� zawsze, �e Alfred woja�uje; nie przyznawa� si� do uniwersytetu i nauki. Szcz�ciem dla Alfreda nauczyciele, kt�rych mu traf wi�cej ni� kto inny wybiera�, dopomogli do rozwinienia niepospolitych dar�w, kt�re od natury odebra�. Wcze�nie postrzeg� po�o�enie swoje, sam dojrza�, jak mu potrzeba nauki, celu do �ycia, jak niezb�dn� mo�e b�dzie dla niego w przysz�o�ci praca. Wyprosi� si� wi�c do uniwersytetu i pocz�� pracowa� naprz�d nad sob�. Skutkiem jakiej� my�li, kt�rej nie powierzy� w ca�o�ci nikomu, mimo nawyknienia do wyg�d �ycia, do pieszczotliwych zbytk�w, co si� staj� p�niej uci��liwymi na�ogami, Alfred uczy� si� bez nich obchodzi�. Tajemnie bra� u rzemie�lnika lekcje jednego z najpotrzebniejszych, ale najmniej wdzi�cznych r�kodzie�; razem z Eustachym chodzi� na medycyn� i otrzyma� stopie�. Stryj o tym nic nie wiedzia�, a znaj�c go Alfred ani my�la� mu o tym donosi�. Pomimo tej tak g��boko uczutej potrzeby oparcia si� tylko na sobie i odwo�ania do w�asnej pracy, Alfred powierzchownie zosta� paniczem w ca�ym wyrazu tego znaczeniu. Ubi�r jego, obej�cie, zwyczaje by�y ca�kiem pa�skie; mia� upodobania arystokratyczne w koniach, my�listwie, wytwornym stroju i otaczaniu wszystkim, co pi�kne. W tym cz�owieku, tak m�odym jeszcze, by�o dw�ch ludzi przygotowanych na dwie drogi, jakie los m�g� mu zakre�li�. Jeden got�w by� p�j�� starym go�ci�cem przodk�w, drugi ciernist� dro�yn� dorabiaj�cych si� wszystkiego przez si�. Tak przygotowany Alfred wychodzi� z uniwersytetu berli�skiego, odwa�niej zapatruj�c si� w przysz�o��. O ile Eustachy ca�y by� sercem, uczuciem i na zewn�trz wylany, o tyle m�ody panicz zamkni�ty w sobie, zimny na oko i rozmy�lny w ka�dej czynno�ci. Z r�wn� obadwa odwag�, u�ywali jej ca�kiem odmiennie. Pierwszy rzuca� si� jak lew nie mierz�c przeciwno�ci, z kt�r� walczy�, drugi rachowa�, my�la�, szed�, �ama� i wraca� cicho. Eustachy serce mia� na d�oni, wedle wyra�enia Francuz�w, Alfred - w g�owie. Tamtego poznawa�e� w p� godziny tego nie nauczy�e�[43] w p� roku. Jak wielki wp�yw, jak pot�n� na cz�owieku przewag� wywiera nauka w pewnym ci�g�ym kierunku na� dzia�aj�ca, nie potrzeba dowodzi�. Alfred by� tego �ywym dowodem; nowe teorie, nowe poj�cia o �wiecie, wyczerpane z lekcyj s�awnych mistrz�w, starego w nim cz�owieka zatar�y. Wyobra�enia m�odzie�cze spe�z�y zupe�nie pod nowymi poj�ciami, g��biej do umys�u i serca trafiaj�cymi. Skutkiem ich Alfred nie wierzy� w to, co g��wny, kardynalny[44] punkt wiary dla jego przodk�w stanowi�o - w szlachectwo, w szlachectwo poj�te ciasno, wy��cznie i niedorzecznie przywilejem jednej klasy. Alfred nie m�g� nie wierzy� w to, �e z dwu ro�lin, zwierz�t, ludzi jednego rodzaju jedna istota mo�e by� od drugiej indywidualnie szlachetniejsza; ale nie wierzy�, by ca�y rodzaj jeden by� szlachcicem, a ca�y drugi nie. Jeniusz, zas�uga stanowi�y dla niego szlachectwo; r�d by� tylko przygotowaniem pomocniczym do osi�gni�cia szlachetno�ci (szlachectwa zasady) warunkiem. Szlachta si� rodzi i szlachta si� robi; ale z wie�niaka rodzi� si� mo�e szlachcic, a z szlachcica i pana niedo��na i nieszlachetna istota. S�owem, jeniusz stanowi szlachectwo, a on nie jest wcale dziedziczny. Takie poj�cie szlachectwa odebra�o Alfredowi wiar� w siebie dziecinn�. Za m�odu uwa�a� si� czym� wybranym, istot� uprzywilejowan�, przygotowan� na losy niechybnie szcz�liwe, wyznaczon� na wy�szo��, na rozkazywanie, kt�rej drugie ni�sze istoty s�u�y� mia�y. Teraz postrzeg�, �e ci tylko, kt�rych si�� umys�u swego podbi� potrafi, s�u�y� mu maj�, �e to tylko go czeka, co dla siebie wypracuje, �e tym b�dzie, czym si� sam w�asn� prac� stanie. Jednak�e przekonania swego, kt�re smutnie do duszy jego zajrza�o, nigdy Alfred ca�kowicie nie objawi�, wstydzi� si� go. Lud�mi jeste�my, cz�sto lepszymi w sercu, ni� si� powierzchownie zdajemy. Starego przekonania pozby� si� trudno, trudniej jeszcze przyzna� otwarcie, �e�my si� zmienili. Jeden Eustachy, towarzysz nieodst�pny Alfreda, wiedzia�, co si� w sercu jego dzia�o. Ci�gle z sob�, powierzali sobie wszystkie swe najtajemniejsze my�li. Ich przyja�� mia�a t� rzadko w innych trafiaj�c� si� si��, kt�ry daj� jedne w gruncie przekonania, a r�nie przecie na poz�r objawione dla r�no�ci charakter�w. Dwie strony jednej my�li dope�ni�y si� w nich wzajemnie i ca�o�� stanowi�y. Mo�e sam los, stawiaj�c ich na dwu przeciwnych szczeblach klasyfikacji towarzyskiej, przyczyni� si� do tego, modyfikuj�c stanowiskiem r�nym poj�cie w gruncie jedno. Przyja�� ich by�� rzadkim zwi�zkiem nie obawiaj�cym si� przesz�o�ci, a przechodz�ce chmurki ko�czy�y si� zawsze pr�dk� i po��dan� dla obu zgod�. Alfred zimnej grzeczno�ci dla innych, dla wsp�towarzysza by� poufa�ym bratem. Eustachy w tym zwi�zku ca�� nadziej� przysz�o�ci lepszej budowa�; napastowany nieustannie my�l� o powrocie do kraju i stosunkach swych z otoczy� go maj�cym �wiatem, ucieka� si� do tej przyja�ni jak do jedynego w przysz�o�ci ratunku. Nazajutrz po przywiedzionej rozmowie koczyk Alfreda sta� na jednej z ulic Kolo�skiego Przedmie�cia[45] przed mieszkaniem dw�ch naszych znajomych, zaprz�ony pocztowymi ko�mi; pocztylion flegmatycznie przechodzi� si� oko�o powozu oczekuj�c na podr�nych. W chwili wyjazdu Eustachy ukl�k� i �zy potoczy�y mu si� z oczu. Alfred sta� nak�adaj�c r�kawiczki pracowicie, z u�miechem nieodgadnionym. - M�dl si� - rzek� - je�li ci� to uspokaja, wszelki lekarstwo dobre, byle skutkowa�o; ale m�dl si� pr�dzej, bo czas jecha�. Szybko, gwa�townie, schwyci� si� m�ody ch�opiec, nacisn�� kapelusz na g�ow� i zbieg� ze schod�w wo�aj�c: - Jed�my! jed�my! I w milczeniu potoczy� si� kocz po ulicach nadspreskiej stolicy[46] ku p�nocnowschodowi. III Po wielu up�ynionych latach pa�ac, kt�ry�cie widzieli na pocz�tku tej powie�ci, zniszczony, pustk� zrabowan� stoj�cy, podnosi si� przed nami �wie�y, znowu bia�y, odnowiony, u�miechni�ty weselem. Ta� sama wiocha stoi, prawie jak by�a po wojnie. Niekt�re chaty podparte, inne ni�ej zapad�e, inne do przypalonych, starych przysunione s�up�w stoj�, jak sta�y, w tym�e porz�dku, z jednym pozorem. P�oty tylko calsze, ogrody zasiane i ruchu a luda wi�cej, gdzie go wprz�d prawie nie by�o. Austeria traktowa jaskraw�, ��t� �cian� si� �wieci, obok niej powsta� wielki dom pocztowy, otoczony stajniami i zabudowany dziedzi�cem. Na grobli szumi przepyszny murowany m�yn i krupiarnia[47]. W oddaleniu zieleniej� ��ki, majacz� r�nymi barwy strojne pola, od bia�ej kwitn�cej hreczki pocz�wszy do ��kniej�cego �yta. Dziedziniec pa�acowy z czarnymi sztachety w s�upach murowanych zamyka kszta�tna brama z ciosowego kamienia. W po�rodku rozci�ga si� zielona murawa, na niej kosze bia�e i wazony kwiat�w. W g��bi wida� z starych drzew z�o�ony ogr�d, przeci�ty czyst� wod�, kt�ra go przep�ywa. Cisza w pa�acu; na zgarze sali jadalnej wybi�a dziesi�ta; s�u��cy w szafirowym fraku na srebrnej tacy niesie �niadanie do wielkiego salonu. Ogromny st� owalny okrywa ju� przygotowane � l'anglaise[48] �niadanie. Kawa, herbata, szynka, jaja na mi�kko i chlebowe ciastka na przepysznej porcelanie obok srebrnego stoj� samowaru. Za sto�em przecie nie ma jeszcze nikogo. Kamerdyner w czarnym fraku, bia�ych r�kawiczkach daje rozkazy lokajom, porz�dkuje talerze, i, zadowolony z swego dzie�a wybiera si� oznajmi�, �e wszystko gotowe. Nagle drzwi z lewej strony sali otwieraj� si� gwa�townie, z stukotem i oty�y, siwy, stary, ale krzepki m�czyzna wchodzi. Pozna�e� pana domu po wnij�ciu, po minie. Z kr�tko ostrzy�onym w�osem, �redniego wzrostu, �redniej tuszy, hrabia jest typem pewnego rodzaju naszych pan�w. Twarz jego pi�knych rys�w szpeci wyraz chmurny i ponury, czo�o g�adkie przecinaj� marszczki wyci�ni�te wzd�u� i w poprzek, dziwnie pokrzy�owane nad nosem. Oczy siwe, zblad�e rzucaj� wzrokiem �mia�ym, pewnym, nieustraszonym, usta milcz� zaci�ni�te dumnie. Twarz lekko zarumieniona, siwymi ju� bakembardami[49] kr�tko ostrzy�onymi otoczona, ca�o�ci� sw� w niczym si� nie odzna