5074
Szczegóły |
Tytuł |
5074 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
5074 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 5074 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
5074 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
KRZYSZTOF KOCHA�SKI
D. L. Net
WIECZ�R. Ognisko przygas�o, lecz nie dorzucali chrustu.
Czekali, a� zasypane w popiele ziemniaczane bulwy dojrzej�
od �aru, kt�rego poblask rozja�nia� ciemno�� czerwon�
mgie�k�. Od jeziora wia� lekki wiatr, nios�c zapach
tataraku, wyj�tkowo g�sto porastaj�cego brzegi.
Norton wsta�. Jego wysoka, wysportowana sylwetka odcina�a
si� cieniem na tle lasu.
- Trzeba wygrzeba� ziemniaki - powiedzia� do kobiety. -
Skocz� po s�l.
- My�la�am, �e wzi��e� - odpar�a, zadzieraj�c do g�ry
g�ow�. Siedzia�a na trawie. Obejmowa�a ramionami zgrabne
nogi, podkulone pod brod�.
- A ja my�la�em, �e ty wzi�a�.
- Cz�owiek jest istot� my�l�c� - skomentowa�a z
u�miechem. M�wi�a powoli, leniwie. Mia�a du�o czasu. Oboje
mieli.
- Id� - rzek� Norton i odwr�ci� si�.
Domek letniskowy znajdowa� si� nad jeziorem, tak blisko
wody, �e wygl�da� jak wielka ��d�, wyrzucona przez fale na
brzeg. Drewniany a� po dach, niski, w istocie tak� ��d�
przypomina�. Norton wszed� do �rodka, nie zapalaj�c �wiat�a.
Wynajmowa� ten domek od lat, wi�c doskonale zna� po�o�enie
ka�dej szafki.
Przekroczy� pr�g kuchni.
- S�l, s�l... - wymamrota� i nagle zamilk�. Zastyg� wp�
kroku, gdy� wyda�o mu si�, �e przed nim poruszy� si� jaki�
cie�. Nim zd��y� cokolwiek uczyni�, co� uderzy�o go bole�nie
w twarz, a� zach�ysn�� si� w�asnym oddechem. Przy nast�pnym
uderzeniu upad� na wznak, machaj�c bezradnie r�kami i
nogami. Gdy wreszcie zdo�a� si� odwr�ci� i spr�bowa� czo�ga�
w kierunku wyj�cia - to co� z ciemno�ci pochwyci�o go za
nog�. Na pr�no pr�bowa� si� uwolni�, chwyta� rozpaczliwie
mebli. To by�o silniejsze, ci�gn�o go ku sobie, jak
drapie�ne zwierz� przyci�ga zdobycz.
Norton wszed� do �rodka, nie zapalaj�c �wiat�a. Wynajmowa�
ten domek od lat, wi�c doskonale zna� po�o�enie ka�dej
szafki.
Przekroczy� pr�g kuchni.
- S�l, s�l... - wymamrota� i nagle zamilk�. Zastyg� wp�
kroku, gdy� wyda�o mu si�, �e tu� przed nim poruszy� si�
jaki� cie�. Cisza. Post�pi� o krok i nagle zahaczy� o co�
ramieniem. By�o to tak niespodziewane, �e omal nie upad�,
chocia� uderzenie nie by�o silne. Zakl�� i nagle zda� sobie
spraw�, �e to co�, w co uderzy�, znajdowa�o si� na samym
�rodku kuchni, w miejscu, gdzie niczego by� nie powinno.
Gdzie na pewno niczego nie by�o, gdy wychodzili z Carolyn
piec ziemniaki. Sam bra� te ziemniaki, by� wi�c pewien, �e
dziewczyna nie przestawi�a �adnego mebla.
Wyci�gn�� ostro�nie r�k�, trafiaj�c na tward�, g�adk�
powierzchni�. Co� trzasn�o - jakby p�kaj�ce drewno - i
Norton poczu� pod d�oni� ruch. Odskoczy� instynktownie,
przez moment wpatrywa� si� w mrok, wreszcie si�gn�� do
kontaktu. Zab�ys�o �wiat�o.
To by� chrz�szcz biegacz. Je�li mo�na to oceni� po
wystaj�cej z pod�ogi po�owie cia�a. Tyle �e zamiast swoich
zwyczajnych trzydziestu milimetr�w d�ugo�cci mierzy� ze dwa
metry. Jego ciemnofioletowe ubarwienie l�ni�o metalicznie w
�wietle lampy, a czu�ki porusza�y si� nerwowo. Ciemne,
wy�upiaste oczy na g�owie owada wygl�da�y jak galaretowate
naro�la. Z wy�amanej w pod�odze dziury wystawa�y tylko
cztery odn�a, reszta, ca�y tylny segment, najszerszy i
najwi�kszy, tkwi� pod deskami. Chrz�szcz poruszy� si�, a�
zatrzeszcza�o, pr�buj�c wydoby� si� z wy�omu. Ostre
szcz�koszczypce, s�u��ce do szatkowania po�ywienia,
zastuka�y przy tym, jakby pr�bowa�y pochwyci� zdobycz.
Norton sta� jak zahipnotyzowany, wpatruj�c si� w
monstrum. Wreszcie powolnymi krokami wycofa� si� z kuchni.
Zamkn�� dok�adnie drzwi, nie zdaj�c sobie sprawy z leniwej
staranno�ci swoich ruch�w.
Wszed� do �rodka nie zapalaj�c �wiat�a. Wynajmowa� ten
domek od lat, wi�c doskonale zna� po�o�enie ka�dej szafki.
Przekroczy� pr�g kuchni.
- S�l, s�l... - wymamrota� i po omacku si�gn�� na p�k�.
Natrafi� d�oni� na solniczk�. - Mam ci� - szepn��, �ciskaj�c
pojemnik jak cenn� zdobycz. Wychodz�c, dok�adnie zamkn�� za
sob� drzwi, nie zdaj�c sobie sprawy z leniwej staranno�ci
swoich ruch�w.
- D�ugo ci� nie by�o - powiedzia�a Carolyn. Patykiem
rozgarnia�a popi� i wybiera�a ziemniaki z �aru.
Norton oboj�tnie wzruszy� ramionami.
Nieoczekiwanie Carolyn wyprostowa�a si�, zagl�daj�c mu z
niepokojem w oczy.
- Widzia�am, jak trzykrotnie wchodzi�e� do domku -
oznajmi�a.
Patrzyli na siebie w milczeniu tak d�ugo, jakby
zapomnieli, o czym m�wili. Jaki� wypalony patyk strzeli� w
ognisku i nagle �wierszcze, jak na sygna�, ponownie podj�y
prac� stroicieli.
- Nic o tym nie wiem - rzek� Norton. - Jeste� pewna?
- Nie m�wi�abym, gdyby by�o inaczej.
Obj�� Carolyn ramionami, by�a ni�sza od niego o g�ow� i
czu� pod brod� �askotanie jej w�os�w. Wtuli�a twarz we
flanelow� koszul�, ciep��, mi�kk� w dotyku, a potem, gdy
podnios�a g�ow�, zapragn�a, by j� poca�owa�. Nie zrobi�
tego.
- My�lisz, �e to anomalia? - zapyta�.
- Chyba �e po co� wraca�e�...
- Nie wraca�em. Wzi��em s�l i to wszystko.
- Wchodzi�e� trzy razy - powt�rzy�a Carolyn. U�miechn�a
si� niepewnie, dostrzegaj�c zmarszczone brwi Nortona. - Nie
przejmuj si� tak! Przecie� to tylko anomalia, jedna z wielu.
- Denerwuje mnie, �e nie wiem, co si� tam wtedy dzieje!
Ostatnio zbyt cz�sto zdarzaj� si� anomalie.
Odsun�a si�, robi�c min�, kt�ra mia�a go rozbawi�.
- Dawaj t� s�l - powiedzia�a. - Bierzmy si� za ziemniaki,
zanim wystygn�.
- Pyta�em, czy zauwa�y�a�, jak cz�sto...
- Ka�dy to zauwa�a i co z tego? Czy mo�esz co� na to
poradzi�?
- Nie mog�. I to te� mnie denerwuje.
- A mnie nie. �wiat jest, jaki jest.
- Kiedy� by� inny.
- Och, przesta� ju�! To mia� by� przyjemny wiecz�r przy
ognisku.
Norton przykucn�� i rozpostar� r�ce tu� nad gor�cym
popio�em. Trzyma� je tak d�ugo, jak d�ugo m�g� wytrzyma�,
dop�ki nie zacz�a piec sk�ra na d�oniach.
- Wiecz�r b�dzie przyjemny - rzek�. - B�dzie jeszcze
wiele r�nych przyjemnych chwil. Przynajmniej dop�ki Sie�
jako� sobie radzi.
OBUDZI� J� prawie o �wicie, ledwie wzesz�o s�o�ce.
- Chod� do kuchni - powiedzia�.
- Oszala�e�! Sam sobie zr�b �niadanie - odpar�a,
przewracaj�c si� na drugi bok.
Si�� �ci�gn�� j� z ��ka. Narzuci�a na siebie szlafrok,
ju� rozbudzona, zaciekawiona. Norton mia� r�ne dziwactwa,
jak ka�dy m�czyzna, kt�ry jest co� wart, ale nigdy
zachowywa� si� w ten spos�b bez powodu.
- Czujesz co�? - zapyta�.
Rozejrza�a si� po kuchni.
- Co?
- Nic nie czujesz?
- Co� jakby �mierdzi.
- �mierdzi! - �achn�� si�. - Cuchnie jak w zarzyganym
pokoju twojego wujka.
- Ale� jeste� mi�y - obruszy�a si�.
- Bo nie da si� tu wytrzyma�!
- Rzeczywi�cie - skrzywi�a si� z niesmakiem. - Trzeba
otworzy� okna. Zr�b przeci�g. Id� si� ubra�.
Wr�ci�a do pokoju, zamykaj�c za sob� drzwi. Mia�a
wra�enie, �e zapach dociera z kuchni, wi�c otworzy�a okno, a
gdy to nie pomog�o, wysz�a przez nie na werand�. Cz�sto tak
robi�a. Wci�� pami�ta�a jak niegdy�, ca�� wieczno�� temu,
by�a star� kobiet�, kt�rej cia�o nie s�ucha�o ju� polece�
neuron�w i mo�e dlatego teraz zwyk�e pokonywanie przeszk�d
sprawia�o jej wielk� przyjemno��. Pami�� i poczucie
pewno�ci, �e tamto nigdy nie powr�ci.
Niekt�rzy zdawali si� nie pami�ta�, �yli dniem
dzisiejszym. Ona nie zapomnia�a. Podobnie jak Norton - co
zreszt� bardzo ich zbli�y�o, jak tylko si� poznali. Byli
pi�kni, m�odzi i bogaci, lecz okaza�o si�, �e tutaj - gdzie
wszyscy s� tacy - to naprawd� niewiele. Dop�ki nie trafili
na siebie. A i teraz czasami zastanawiali si�, sk�d to
poczucie niedosytu, przeci�gaj�ce si� chwile znudzenia.
Szczeg�lnie Norton lubi� takie rozwa�ania. By� bardziej
ostro�ny w s�dach ni� ona. Jej wystarcza�o pi�kno �wiata, w
kt�rym �y�a, ale odnosi�a wra�enie, �e jemu nie. Mo�e
dlatego, �e umar� m�odo, nagle i bez b�lu. Nie by� stary.
Chory. Nigdy nie czu� tej rozpaczliwej pustki na widok
m�odych roze�mianych twarzy wok� siebie.
W kieszeni szlafroka znalaz�a grzebie�. Wyj�a go i
rozczesywa�a w�osy, podziwiaj�c krajobraz. Nad wod� jeziora
zalega�a mg�a, czyni�c niewidocznym przeciwleg�y brzeg.
Gdyby nie czubki drzew wystaj�cych ponad mgielny ca�un,
mog�aby odnie�� wra�enie, �e stoi si� na granicy �wiata,
poza kt�r� nie ma nic.
Ka�dy �wiat ma swoje granice, powiedzia� kiedy� Norton.
Mia� na my�li sw�j �wiat. Ale powiedzia�: ka�dy.
Ko�czy�a czesa� w�osy, gdy z kuchni dobieg� ha�as. Stuk
by� tak nag�y i g�o�ny, �e drgn�a nerwowo. R�bie drewno do
kominka - pomy�la�a, nim zda�a sobie spraw�, �e nie czas na
to. Wskoczy�a do pokoju, zgrabnie jak sportsmenka, opieraj�c
si� d�oni� o framug�.
Norton sta� na �rodku kuchni z siekier� w r�kach i r�ba�
pod�og�. Obok le�a� szpadel. Wci�� �mierdzia�o, cho� okno
otwarte by�o na o�cie�.
- Oszala�e�!
- To st�d, spod pod�ogi - nie zwr�ci� uwagi na jej ton.
St�kn�� z wysi�ku i wymierzy� deskom kolejny cios.
- Przesta�! - zdenerwowa�a si�. - Peter, o co chodzi?
Wyprostowa� si� i opu�ci� siekier�. Na jego czole l�ni�y
kropelki potu. - St�d dochodzi ten fetor - powiedzia�. - Mam
wra�enie... Nie! Wiem, �e to ma zwi�zek z wczorajsz�
anomali�, musz� si� dowiedzie� jaki.
Carolyn zbli�y�a si� do okna, gdzie odpychaj�ca wo� nie
by�a tak intensywna.
- Po co? - spyta�a po prostu. Spokojnie, bez z�o�ci.
Spojrza� na ni� ze zniecierpliwieniem.
- Jak mo�esz tego nie rozumie�? Obok nas dziej� si� r�ne
dziwaczne rzeczy. Nie chcesz wiedzie�, o co chodzi?
- Mo�e i chc�, ale to tylko ciekawo��, Peter, zwyk�a
ludzka ciekawo��. Czy nie potrafisz jej okie�zna�?
- Nie widz� sensu.
- A ja nie widz� sensu w roztrz�saniu tego, co
nieuniknione.
- Bo si� boisz. Obawiasz si�, �e wtedy, gdy b�dziesz
wiedzia�a, nie b�dzie ci ju� tak dobrze w naszym raju.
- A ty si� tego nie obawiasz?
- Mnie jest �le, gdy nie mog� pami�ta� swojego �ycia. -
Norton odrzuci� siekier�, przykl�kn�� i r�kami powyrywa�
resztki desek. W pod�odze zia�a metrowej �rednicy dziura.
Dom nie by� podpiwniczony, mia� lekk� konstrukcj� i sta� na
niskim fundamencie z przerw� dylatacyjn� bezpo�rednio nad
piaskowym klepiskiem, wi�c gdy wskoczy� do �rodka, pod�og�
mia� na wysoko�ci kolan.
Carolyn zbli�y�a si�, schyli�a po szpadel o poda�a mu go.
- Dzi�kuj� - rzek�.
Odpowiedzia�a wzruszeniem ramion.
Nie kopa� d�ugo. Zaledwie po kilku zag��bieniach �opaty
trafi� na co� w mi�kkim gruncie. Rozgarn�� piasek, spod
kt�rego wyziera� metaliczny fioletowy kszta�t. Chitynowy
pancerz.
- Co, u diab�a? Owad?
- Owady nie s� takie wielkie - powiedzia�a Carolyn. Sta�a
tu� przy niskim oknie, nie zdaj�c sobie sprawy, jak mocno
naciska udami parapet.
Norton powi�ksza� dziur�, staraj�c si� nie nadepn�� na
znalezisko.
- Ogromny martwy chrz�szcz. Za�o�� si�, �e drapie�ny.
LE�NA DROGA prowadzi�a wprost do autostrady. Za
kierownic� siedzia�a Carolyn. Obok Norton bezmy�lnie
obserwowa� pobocze, pal�c papierosa.
- Chyba nie chcia�a� tam zosta�?
Nie odpowiedzia�a.
- Jeste� na mnie z�a?
- Pewnie, �e jestem. Wiesz, jak lubi� ten domek i
jezioro.
- Przecie� ja te� lubi�...
- Mog�e� nie odkopywa� tego paskudztwa. Co� si� zrobi�
taki dociekliwy?
- Kobieto! Przecie� �mierdzia�o jak jasna cholera!
Doda�a gazu i ostrym �ukiem wjecha�a na opustosza��
autostrad�.
- Wr�cimy tam - obieca� pojednawczo Norton. -
Poszwendamy si� troch� tu i tam, damy Sieci czas na
usuni�cie anomalii. Potem wr�cimy.
- Dobrze wiesz, �e tej anomalii Sie� nie usunie. Gdyby to
mia�a zrobi�, zrobi�aby od razu i nie mieliby�my o czym
rozmawia�.
Popatrzy� na ni� z niezr�cznym u�miechem.
- Tak, wiem. Ale s�dzi�em, �e ty nie wiesz.
- Ten chrz�szcz to pozosta�o�� po poprzednich anomaliach.
Wyobra�am sobie, co tam musia�o si� dzia�, skoro tak wygl�da
po posprz�taniu.
Norton odpr�y� si�. Gdy Carolyn zaczyna�a m�wi�,
oznacza�o to niechybne polepszenie nastroju.
- Wiesz co - powiedzia�. - My�l�, �e mo�e pewnego dnia
Sie� w og�le przestanie usuwa� anomalie. Co wtedy b�dzie?
- Poprowadzisz? - zaproponowa�a nieoczekiwanie, wskazuj�c
na kierownic�.
- Mog�... A dlaczego?
- U�wiadomi�am sobie w�a�nie, �e pewnie przed chwil�
waln�li�my w drzewo. Nie pami�tamy tego oczywi�cie, bo Sie�
potraktowa�a wypadek jak anomali�, ale mo�emy waln�� po raz
drugi. I co b�dzie, je�li tym razem Sie� nie zareaguje?
Norton u�miechn�� si� g�upkowato.
Nie wiedzieli, �e nie minie nawet godzina, a tego rodzaju
�arty nie b�d� ich ju� �mieszy�.
- ZAUWA�Y�E�, jak pusto na szosie? - zapyta�a Carolyn.
- Jest wcze�nie. Komu by si� chcia�o wstawa� tak rano.
- Przecie� to autostrada. Nawet w nocy jest ruch.
Norton bacznie przyjrza� si� betonowej wst�dze, prostej
a� po horyzont, potem obejrza� si�.
- Je�li si� nie myl�, nie min�� nas �aden samoch�d -
rzek�, unosz�c brwi.
- Na pocz�tku nie zwraca�am uwagi. Ale przynajmniej od
kwadransa �aden.
Jechali w milczeniu, obserwuj�c uwa�nie drog�. Najpierw
Nortonowi chcia�o si� �mia�, jeszcze traktowa� wszystko jak
gr�; zakr�t i zgaduj: pojedzie, nie pojedzie; nast�pny
zakr�t. Jak d�ugo jest mo�liwe, �eby nic nie jecha�o?
- Tyle nagada�e� o anomaliach i teraz si� denerwuj� -
odezwa�a si� Carolyn. - Normalnie pewnie bym nie zwr�ci�a na
to uwagi.
- Jak daleko do miasta?
- Z dziesi�� minut jazdy.
- Spokojnie, zaraz si� wyja�ni. Mo�e to korek?
- Z ty�u te� nikt nas nie wyprzedza�.
- Szybko jedziesz. Nie dajesz szansy dogonienia.
- Mam si� zatrzyma�?
- Jed�! Zaraz miasto.
Niewiarygodne, ale wci�� nie widzieli �adnego pojazdu.
- Co to? - wreszcie jaki� punkt na horyzoncie. Je�li
pami�� nie myli�a Nortona, by�o to ostatnie wzniesienie
szosy przed granic� miasta.
- Cz�owiek - poinformowa�a Carolyn. - Stoi obok motoru.
Policjant!
Im bli�ej do samotnej postaci na szosie, tym silniejszy
odczuwali niepok�j. Spod skracaj�cego horyzont wzniesienia
powinno wy�ania� si� po�o�one w dolinie miasto, najpierw
szczyty wie�owc�w, potem dachy ni�szych dom�w, wreszcie ca�a
miejska panorama, tymczasem niczego takiego nie widzieli.
Jaka� mg�a, dziwny ca�un zalega� przestrze�. W�a�ciwie
niezupe�nie przypomina�o to mg��, mo�e raczej zmierzch.
Zmierzch dziwnie nieokre�lonego koloru, szary, brudny jak
pop�uczyny z pralni.
Policjant podni�s� r�k�. By� w czarnej, sk�rzanej kurtce,
na g�owie mia� kask z naci�gni�tymi wysoko motorowymi
okularami. Carolyn zwolni�a i zatrzyma�a si� tu� obok.
Uchyli�a okno.
- Co si� dzieje?
- To nic nie wiecie? - odpowiedzia� pytaniem.
- O tym? Co to, smog? - Carolyn pomacha�a nerwowo d�oni�,
wskazuj�c przed siebie.
Policjant obejrza� si�, mo�e odruchowo za wskazaniem
Carolyn, mo�e z nadziej�, �e zobaczy co� innego. Je�li tak,
to zawi�d� si�.
- Nie smog - pokr�ci� przecz�co g�ow�.
- Anomalia! - wpad� mu w s�owo Norton. Wyci�gn�� si� w
fotelu, zadar� wysoko g�ow� i przymkn�� powieki. -
Wiedzia�em...
- Tam nie ma ju� nic - rzek� policjant.
- Jak to nic? - zdenerwowa�a si� Carolyn. - A te opary?
Policjant wzruszy� ramionami.
- Jed�! - odezwa� si� nieoczekiwanie Norton. - Jed�,
Carolyn, chc� to obejrze� z bliska.
- Nie radz� - rzek� szybko policjant. - Stamt�d nie ma
powrotu.
- Nie mam zamiaru wchodzi� do �rodka, chc� tylko si�
przyjrze�. Musz� si� przyjrze�!
- On naprawd� musi - powiedzia�a Carolyn. Wpatrywa�a si�
w dal z szeroko otwartymi oczami. Mg�a nie zalega�a tylko nad
miastem, zaczyna�a si� przy jego granicach, a dalej by�a
wsz�dzie, jak si�ga� wzrok, zapewne jeszcze dalej. A co
dziwniejsze, z t� sam� konsekwencj� pi�a si� r�wnie� w
g�r�, poch�aniaj�c b��kit nieba.
- Pojad� przed wami - zadeklarowa� nieoczekiwanie
policjant. - B�dzie bezpieczniej. - Wsiad� na motor i
uruchomi� silnik. Ha�as z rury wydechowej zabrzmia� dziwnym
echem, jakby �wiat by� ju� opuszczonym, nie umeblowanym
pokojem.
Nie ujechali wi�cej ni� kilometr, kiedy motor zatrzyma�
si�. Zaparkowali tu� za nim.
- Mo�e jeszcze kawa�ek - zawo�a� Norton, wychyliwszy si�
z samochodu.
- To si� przesuwa - wyja�ni� policjant. - Skokowo. Czasem
o par� centymetr�w, a czasem nawet o kilkadziesi�t metr�w.
Trudno przewidzie� kiedy.
- Dlaczego pan ryzykuje? - zapyta�a Carolyn. Wysiad�a z
samochodu i stan�a przy motorze, przygl�daj�c si� jego
imponuj�cej konstrukcji. - To przecie� nasza... Nasza g�upia
ciekawo��?
Wzruszy� ramionami. Schyli� si� i podni�s� z ziemi
poka�ny kij. - Po�pieszmy si� - rzek� - zanim si�
przesunie.
- Zawsze w prz�d? - zapyta� Norton.
- Zawsze. Nie zauwa�y�em, �eby cofn�o si� cho�by o
milimetr.
Podeszli ca�kiem blisko, niemal na wyci�gni�cie
r�ki. Tr�jka ludzi na kraw�dzi �wiata. Przed �cian� nico�ci.
Oczekiwali ch�odu, zimnego powiewu, lecz nic takiego nie
mia�o miejsca. Mogli odwr�ci� si� plecami i uwierzy�, �e to
co� z ty�u jest nieprawd�, k�amstwem nieprzyjemnego snu.
Policjant w�o�y� kawa�ek kija w szar� mg��. Przez chwil�
sta� bez ruchu, jakby nas�uchuj�c, po czym gwa�townym ruchem
wyci�gn�� go z powrotem. Przez u�amek sekundy wydawa�o si�,
�e kij jest kr�tszy, lecz by�o to tylko z�udzenie. Pozosta�
taki sam.
- A teraz patrzcie! - w�o�y� znacznie wi�ksz� cz�� kija
ni� poprzednio i nagle jego d�o� zamkn�a si�, �ciskaj�c
powietrze. Kij znikn��. Jakby nigdy nie istnia�.
Norton post�pi� o krok, niemal stykaj�c si� twarz� ze
�cian� mg�y. Carolyn zorientowa�a si�, co zamierza.
- Peter! - krzykn�a rozpaczliwie.
Z kamienn� twarz� wyci�ga� przed siebie r�k�. Posuwa� j�
powoli, ostro�nie, a� przenikn�a �cian�, zabieraj�c�
kolejno paznokcie, potem palce, wreszcie ca�� niemal�e d�o�.
Norton zatrzyma� si�.
- Peter... - powt�rzy�a Carolyn. Jej wargi dr�a�y.
- Nic nie czuj� - powiedzia� spokojnie, stoj�c
nieruchomo, z wyci�gni�tym sztywno ramieniem. Nadgarstek
wygl�da� jak precyzyjnie uci�ty no�em. Wreszcie wyci�gn��
r�k�, ruchem szybkim, jakby sparzy� si� o gor�c�
powierzchni�. D�o� by�a na swoim miejscu. Nienaruszona.
- Jak mog�e�? - krzycza�a Carolyn. - Jak mog�e� mi to
zrobi�! Czy pomy�la�e� o mnie? �e zostan� tu sama?
- Nie denerwuj si�. Kij znikn�� dopiero wtedy, gdy
wi�ksza cz�� znalaz�a si� we mgle - pr�bowa� wyja�ni�
Norton.
- Sk�d mo�esz wiedzie�, jak znaczna to musi by� cz��?!
Jeste� nieodpowiedzialny. Nieodpowiedzialny!
- Widzia�em ludzi, kt�rzy w pechowym momencie podeszli
zbyt blisko i nag�y przesuw granicy zabiera� ich jak za
dotkni�ciem magicznej r�d�ki - m�wi� policjant, gdy wracali
do samochodu. - Zabiera� wszystko, co znajdowa�o si� wok�
nich. W jednej chwili widzisz cz�owieka, jak si� porusza,
co� m�wi, a w nast�pnej nie ma po nim �ladu, nie ma nawet
�ladu po miejscu, w kt�rym sta�. Mo�na zwariowa�.
- Czy oni... umieraj�? - spyta�a cicho Carolyn.
Doszli ju� do samochodu i zatrzymali si�.
Policjant poszuka� wzrokiem Nortona, jakby oczekiwa� w nim
poparcia.
- Tak my�l� - rzek�.
- Przestaj� istnie� - powiedzia� Norton. - Czy to �mier�?
Wszyscy troje patrzyli w kierunku miasta lub raczej tego,
co kiedy� znajdowa�o si� w tamtej stronie.
- Trzeba jecha� - odezwa�a si� w ko�cu Carolyn.
- Dok�d?
- Pomy�la�am o stryju. Rzadko si� zdarza, �eby kto� mia�
tu jakich� krewnych, a ja mam. Jed�my do niego. Zgoda?
Norton wci�� patrzy� w przestrze� bez horyzontu.
- W czasie wojen i kl�sk rodziny staraj� si� trzyma�
razem. Dlatego tak widoczne jest, gdy im si� to nie udaje.
- S�ucham?
- To pewna prawid�owo��. Przypomnia�o mi si�. Niewa�ne.
Oczywi�cie, �e si� zgadzam. jed�my do stryja.
Wsiedli do samochodu. Policjant sta� przy uchylonej
szybie, od strony kierowcy.
- Mo�e pojedzie pan z nami? - zaproponowa�a
Carolyn.
Pokr�ci� g�ow�.
- Zostan� - rzek�. - Mo�e jeszcze kto� przyjedzie, tak
jak wy.
- Nie boi si� pan?
U�miechn�� si�. Promiennie i szczerze.
- Nie. Mo�e troch�. Ale chyba lubi� tak si� czu�. Od
pocz�tku by�em policjantem, tak chcia�em, lecz teraz wiem,
�e to tylko zabawa. Wieczna, wielka zabawa z tymi, kt�rzy
chcieli by� z�odziejami. Wreszcie jest inaczej. Mo�e znowu
trzeba b�dzie pom�c komu�, kto nie wie, co si� sta�o; mo�e
wydarzy si� co�, czego jeszcze si� nie domy�lamy, a do czego
b�d� potrzebny. Mo�e si� zdarzy. Zostan�.
- To si� przesuwa, sam pan m�wi�.
- B�d� uwa�a�. Przewa�nie przesuwa si� ma�ymi skokami.
Zreszt�, wydaje mi si�, �e co� zauwa�y�em: na chwil� przed
aneksj� �ciana nabiera odcienia delikatnej t�czy.
Je�li b�d� uwa�ny, zawsze zdo�am wsi��� na motor i odjecha�.
Ma dobrego kopa. Ten m�j motor, rzecz jasna.
- Domy�lam si� - odpar�a ze �miechem Carolyn. - To pi�kna
maszyna.
- Harley Dawidson. Mam go od zawsze.
- W takim razie... Cze��! - zawaha�a si�. - Jak si�
nazywasz?
- Joe. Po prostu, Joe.
- Cze��, Joe! Powodzenia.
- Cze��, Carolyn. Do zobaczenia... Mam nadziej�.
TRZY MOTORY, kt�re wyskoczy�y zza zakr�tu, na
przeciwleg�ym pa�mie autostrady, zaskoczy�y ich tak samo,
jak wcze�niej brak ruchu.
Carolyn wcisn�a peda� hamulca.
- Zatr�b! - krzykn�� podekscytowany Norton. Wychyli� si�
do przodu i przy�o�y� rozpostarte d�onie do szyby.
Nim zd��yli si� zatrzyma�, motory min�y ich; ha�a�liwe,
migaj�ce polerowanym metalem na tle zielonego lasu. Trzy
jednakowe harleye, rozstawione w tr�jk�tnym szyku.
- I co? - zapyta�a Carolyn. Stali w poprzek drogi,
zarzuci�o ich podczas hamowania. By�o dziwnie cicho, cho�
mo�e tylko takie odnie�li wra�enie; zwracali teraz
baczniejsz� uwag� na otoczenie, na szczeg�y, kt�re dot�d
umyka�y uwadze.
Norton wysiad�, opar� �okcie na listwie karoserii,
spogl�daj�c w stron�, w kt�r� pojechali motocykli�ci.
- Chcesz wraca�? - zapyta�.
Wzruszy�a ramionami. - Tam jest Joe. Chyba ich uprzedzi.
- Te� tak s�dz�. - Si�gn�� do kieszeni. - Przerwa na
papierosa.
- Przerwa - Carolyn otworzy�a drzwiczki od swojej strony
i wyskoczy�a na zewn�trz. Zn�w us�yszeli warkot silnik�w.
- Wracaj�!
Jechali w takim szyku jak poprzednio, ca�� szeroko�ci�
drogi, ten w �rodku nieco z przodu, lecz tym razem zbli�ali
si� powoli. Podjechali do trawnika rozdzielaj�cego
autostradowe pasma i zgasili silniki. Trzech m�czyzn
ubranych w nabijane �wiekami sk�rzane kurtki bez r�kaw�w, z
wielkim napisem "KING" na piersiach.
- Kr�lowie - powiedzia� Norton.
- Znasz ich? - zdziwi�a si� Carolyn.
- Ze s�yszenia. Podobno s� pierwszymi, kt�rzy pojawili
si� w Sieci. Jeden z nich by� chyba w zespole jej tw�rc�w.
- Ach, ci! - Carolyn wygl�da�a na podekscytowan�.
Nies�ychane! Kiedy� bardzo chcia�am ich spotka�... i w�a�nie
dzisiaj.
- Rzeczywi�cie dziwny zbieg okoliczno�ci.
Przybysze milcz�c wpatrywali si� w Carolyn i Petera,
jakby zastanawiali si�, czy warto po�wi�ca� im czas.
Wreszcie ten, kt�ry przyjecha� pierwszy, trzydziestolatek o
muskularnych ramionach, z g�ow� ogolon� do go�ej sk�ry wsta�
z motoru. Powoli, nie �piesz�c si�, podszed� do nich.
- Machali�cie do nas - rzek�, przygl�daj�c si�
Carolyn. Twarz mia� powa�n�, bez cienia u�miechu, kt�ry
pojawia si� zwykle przy powitaniu.
- Chcieli�my was ostrzec - odezwa� si� Norton. Podni�s�
r�k� i wskaza� za siebie. - Nie jed�cie tam...
- Tam nie ma ju� niczego - wszed� mu w s�owo m�czyzna.
Wci�� nie zmienia� kamiennego wyrazu twarzy i wci�� nie
spuszcza� oczu z Carolyn.
- W�a�nie.
- Je�li tylko o to chodzi, to dzi�ki - m�czyzna zamruga�
i przeni�s� spojrzenie na Nortona. Uni�s� w g�r� brwi, jakby
dopiero teraz zda� sobie spraw�, �e to z nim rozmawia.
- Tylko o to - odpar� Norton. Czu� za�enowanie sposobem
bycia motocyklisty. - S�dzili�my, �e mo�e nie wiecie...
- Jak mo�na nie wiedzie�?
- Jednak mo�na. My nie wiedzieli�my.
Chwil� milczeli, potem motocyklista odwr�ci� si�.
My�leli, �e odejdzie, lecz on sta� chwil� nieruchomo,
wreszcie zn�w si� odwr�ci�. Zdumiewaj�ce, jak bardzo, w
ci�gu kilku sekund, zmieni�a si� jego twarz. Rysy
z�agodnia�y, znikn�a szorstko��, nieprzyst�pno��
spojrzenia.
- Nazywam si� Mel - powiedzia�. Nawet g�os mia� nieco
inny. Pogodniejszy. - Jak tam jest? - zapyta�.
Norton, wci�� oparty o samoch�d, wyprostowa� si�.
- Jestem Peter, a to Carolyn. - Niezdecydowanie wzruszy�
ramionami. - Trudno powiedzie�, jak tam jest - rzek�. -
Niewiele wida�. Jedziesz, wszystko jest zwyczajne i nagle...
nagle si� ko�czy.
- Co si� ko�czy?
- Wszystko. �wiat.
Przez chwil� wydawa�o si�, �e oblicze motocyklisty Mela
przyobleka na powr�t mask� nieczu�ej powagi.
- Sk�d wiesz?
- Nie rozumiem ci�.
- Sk�d mo�esz wiedzie�, �e �wiat si� ko�czy? Bo nie ma
niczego, co ogl�da�e� dotychczas?
Norton nie bardzo wiedzia�, co odpowiedzie�. Nagle
zrozumia�.
Oni dobrze wiedzieli, dok�d jad�.
Powiedzia� to, a Mel przytakn�� bez zastanowienia.
- Dlaczego?
- A dlaczego nie? To bardzo ciekawe. Najciekawsza
historia, jaka spotka�a mnie od czas�w kontraktu z D. L.
NETem.
- Trzeba ucieka�!
Wygl�da� na nie mniej zdziwionego ni� Norton faktem, �e
jad� ku zag�adzie.
- Dok�d?
- Oboj�tnie. Byle dalej.
Nieoczekiwanie w oczach Mela pojawi�y si� weso�e iskry.
Zgasi� je pob�a�liwym przymkni�ciem powiek.
- Nie ma dok�d uciec, Peter. Jutro nic ju� nie b�dzie
takie jak dzisiaj.
- Hej! - dobieg� ich nag�y krzyk.
Dw�ch towarzyszy Mela, kt�rzy dot�d spokojnie obserwowali
rozmow� z siedze� motor�w, zaczyna�o si� niecierpliwi�. -
Jedziemy.
- Zaraz!
- Czas na nas!
- Zaraz, Katz!
- O co chcesz zapyta�? - niespodziewanie odezwa�a si�
Carolyn.
- Sk�d wiesz, �e chc� zapyta�?
- Przecie� widz�. Nie zawr�cili�cie dla przyjemno�ci.
Przypatrywa� jej si� uwa�nie, zaborczo, jak na pocz�tku.
Ju� my�la�a, �e zapyta: "Jak to nie?", lecz on tylko
u�miechn�� si�.
- Chcieliby�my wiedzie�, czy nie spotkali�cie tam kogo� -
rzek�. - Kogo�, kto zamierza wej�� w nico��, przed kt�r�
uciekacie.
- Spotkali�my policjanta - odpar�a Carolyn nie bez
zdziwienia - ale on nie zamierza�...
- Czy mia� na imi� Joe?
- Te harleye - wtr�ci� Norton. - Powinni�my si� domy�li�,
�e to jeden z was.
- Wi�c mia� na imi� Joe?
- Tak! - potwierdzi�a Carolyn.
- Dzi�ki. Serdeczne dzi�ki. To cze��! - Mel odwr�ci� si�
energicznie i szybkim krokiem pod��y� w stron� swoich
towarzyszy.
Zarycza�y silniki motor�w, gdy Norton wyskoczy� zza
samochodu.
- Poczekajcie! - zawo�a�. - Czy Joe to jeden z was?
- Nie! - odkrzykn�� Mel. - Ale musimy go po�egna�!
Harleye zatoczy�y �uk i ustawi�y si� na autostradzie w
tr�jk�tnej formacji.
- Sk�d go znacie!
Mel pomacha� im r�k�.
- Nie znamy. Cze��!
- To sk�d wiedzieli�cie, �e tam b�dzie!?
Odje�d�ali z piskiem opon i g�uchym dudnieniem z rur
wydechowych. Ten, kt�rego wcze�niej Mel nazwa� Katzem,
odwr�ci� si� i co� krzykn��, by� mo�e odpowiedzia� na
pytanie Nortona, ale w ha�asie nie mogli rozpozna� s��w.
- Wsiadaj - powiedzia�a Carolyn, gdy zapad�a cisza.
Zaj�a swoje miejsce przy kierownicy. Ruszyli.
- Przecie� nie m�wi�, �e zamierza w to wej��.
- Nie m�wi�, �e nie zamierza - odpar� Norton.
ODSTAWI� NA STӣ pust� butelk�, kt�rej zawarto�� wla� w
siebie w ci�gu mijaj�cego dnia. Chyba dzisiejszego. Nie by�
tego pewien. To wielka przyjemno�� nie przejmowa� si�
drobiazgami. Wielka przyjemno�� pija� tylko dobre trunki.
Dobre - to znaczy mocne i drogie.
Przed nim sta�o lustro, niedu�e, wystarczaj�ce jednak, by
b�yskaj�c odbiciem sympatycznej twarzy odpowiada�o
przyja�nie. To wielka przyjemno�� pi� do lustra.
Niespodziewanie co� zabrz�cza�o. Bardzo g�o�no. Uni�s�
g�ow� i zobaczy� r�j komar�w unosz�cych si� wok� �yrandola.
Nagle zbli�y�y si� do niego i zobaczy�, �e to nie komary,
lecz wielkie, seledynowe muchy. By�o ich coraz wi�cej.
Brz�cza�y niezno�nie i chmarami przelatywa�y przed oczami.
Zerwa� si� z krzes�a, gdy� poczu�, �e siadaj� mu na g�owie.
Macha� gwa�townie r�kami, mierzwi�c w�osy i wrzasn��, czuj�c
pod palcami obrzydliwe pancerzyki. Kilkana�cie owad�w spad�o
na pod�og�. To nie by�y muchy. Jakie� chrz�szcze, a w�r�d
nich ich larwy.
- Ucieka� - be�kota� panicznie. - Musz� ucieka�!
Roztr�caj�c lataj�ce wok� owady, kt�rych liczba ros�a z
ka�d� chwil�, kierowa� si� w stron� drzwi. Pojawi�y si�
rozw�cieczone osy, zdaj�ce si� szuka� ofiary, w kt�rej
mog�yby zatopi� swoje ��d�a.
Drzwi gdzie� umkn�y i run�� na kanap�. Nie mia� ju�
ochoty wstawa�, skuli� si� jak embrion, zacisn�� powieki z
ca�ych si�. Poczu�, �e przyciska cia�em jak�� ruchliw� mas�,
lecz nie zamierza� sprawdza�, co to takiego. Co tak
obrzydliwie chrz�ci i pryska lepk� ciecz�, mia�d�one
ci�arem...
Nagle wszystko usta�o. Sko�czy�o si�. Jedyne, co czu�, to
lekkie �askotanie. Powoli, ostro�nie, otwiera� oczy.
- Decray! - powiedzia�a w�ochata tarantula. To ona
�askota�a go w r�k�.
Ze wstr�tem zrzuci� paj�ka na pod�og�. Nie zd��y�
zajrze�, gdzie spad�, gdy zza kanapy wy�oni� si�
��tozielony w��. Zatacza� �bem elipsy, jak zahipnotyzowany
melodi� z fletu fakira.
- Decray! - zawo�a� w�� takim samym g�osem jak tarantula.
Potem wypowiada� wiele innych wyraz�w, kt�re trudno by�o
powi�za� w ca�o��. A mo�e nie potrafi� go zrozumie�, gdy�
przyt�piony alkoholem umys� nie przyswaja� informacji.
Nagle zauwa�y�, �e g�owa w�a to monstrualna maska,
przypominaj�ca ludzk� twarz, pochylaj�ca si� nad nim coraz
ni�ej, ni�ej.
Eksplodowa�a mu tu� przed oczami.
- PEWNIE nie ma go w domu - zauwa�y� Norton.
- W�tpi�. Prawie nigdy nie wychodzi - powiedzia�a Carolyn
i ponownie zastuka�a do drzwi.
Norton po�o�y� r�k� na klamce, podda�a si� z �atwo�ci�. -
O rany! Co to? - Drzwi zaskrzypia�y niczym wrota w starym
zamczysku.
- Taki system alarmowy - za�mia�a si� Carolyn. -
Wchodzimy!
W przedpokoju czu� by�o st�chlizn� niewietrzonego od
dawna pomieszczenia i jeszcze czym� nieprzyjemnym. Trudnym
do zidentyfikowania, lecz znajomym.
- Wujku! - zawo�a�a. Nie doczeka�a si� odpowiedzi.
Drzwi od wszystkich pomieszcze� by�y pootwierane na
o�cie�, poza tymi zaraz przy wej�ciu, prowadz�cymi do
najwi�kszego pokoju. Wyci�gn�a r�k�, by je otworzy� i nagle
zamar�a. Spojrza�a na Petera. Oddycha� g�o�no, niczym po
biegu. Oboje, w tej samej chwili, zidentyfikowali przykr�
wo�. By�a taka sama jak w domku nad jeziorem. Mo�e nie tak
intensywna.
Norton delikatnie odsun�� Carolyn i sam otworzy� drzwi.
Uchyli�y si� tylko o kilkana�cie centymetr�w; co� je
zablokowa�o. Widzieli co. Do przedpokoju zacz�y si�
wsypywa� martwe owady. Setki komar�w, paj�k�w, opas�ych
much, os z nap�cznia�ymi odw�okami.
Carolyn odskoczy�a z krzykiem, lecz Norton pochwyci� jej
d�o�.
- Nie �yj� - powiedzia� uspokajaj�co.
Napar� na drzwi, rozgniataj�c butami wysuszone truch�a.
Ust�pi�y, ukazuj�c pok�j. Owady by�y wsz�dzie. Zalega�y
p�metrow� warstw� pod�og�, wszystkie meble, parapet
okienny, nawet �yrandol przy suficie.
- Zaraz zwymiotuj� - wyszepta�a Carolyn. Odwr�ci�a si�, z
twarz� blad� jak papier, po czym wesz�a w g��b mieszkania.
Otworzy�a szeroko okna w kuchni i pozosta�ych dw�ch
pokojach, i poczu�a si� lepiej. Niestety, stryja nigdzie nie
by�o. Wr�ci�a do przedpokoju. Norton znikn��.
- Peter! - zawo�a�a wystraszona.
- Tutaj jestem - jego g�os dobiega� z tamtego pokoju.
Podesz�a i zobaczy�a, �e stoi przed kanap�, a raczej przed
pokrywaj�c� j� owadzi� narzut�. Tkwi� po kolana w robactwie,
a drog�, kt�r� przeszed�, znaczy�a koleina, niczym w
brudnych �niegowych zaspach.
- Co tam robisz?!
- Cicho! - nie odwracaj�c si�, uni�s� do g�ry r�k�. -
S�yszysz?
- Nic nie s�ysz�. One tak... szeleszcz�.
Norton pochyli� si� nad kanap�, podci�gn�� r�kaw koszuli,
zacisn�� palce na mankiecie i dwoma szybkimi ruchami
przedramienia zgarn�� wyj�tkowo wysoki w tym miejscu kopiec
owad�w. To, co ods�oni�, by�o twarz� m�czyzny w �rednim
wieku.
- Wujek Henry! - wykrztusi�a przera�ona Carolyn.
Norton nachyli� si� jeszcze ni�ej, chc�c sprawdzi�, czy
oddycha. Wyprostowa� si� szybkim ruchem. - Nic, nic -
uspokoi� Carolyn. - On �pi. Ale smr�d tego robactwa jest
niczym w por�wnaniu do jego oddechu.
- Jak to �pi? Tutaj?!
- Napi� si�, to i �pi. Hej, Henry! - potrz�sn�� �pi�cym,
zgniataj�c przy tym kilka much.
Stryj usiad�. Powi�d� dooko�a zadziwiaj�co przytomnym
wzrokiem.
- Co, do cholery, robi tutaj to paskudztwo? - otrz�sn��
si�, jakby wyszed� z zimnej wody.
- S�dzi�em, �e ty nam to powiesz - rzek� Norton.
- O! Cze�� Peter, jak si� masz? Co� ty tu narobi�?
Oszala�e�?!
STRYJ HENRY, wyk�pany, z mokrymi w�osami, siedzia� w
fotelu i pi� kaw� zaparzon� przez Carolyn.
- Nieraz s�ysza�em o anomaliach - powiedzia�. - Ale nigdy
nie s�dzi�em, �e tak to mo�e wygl�da�.
- I �e spotka w�a�nie ciebie - zauwa�y�a Carolyn.
- Ot� to. W�a�nie mnie.
- Prawdopodobnie spotka�e� si� z ni� ju� wielokrotnie - rzek�
Norton. - Tylko, �e nic o tym nie wiesz. Likwidacja anomalii
polega na cofni�ciu zdarzenia i ponownej jego kontynuacji
ju� w poprawionej wersji. Wygl�da na to, �e Sie� przestaje
je kontrolowa�.
Na stole le�a�a pod�u�na, szmaciana kuk�a; w�� o du�ej
g�owie i ludzkiej twarzy. Twarzy topornej, o ledwie
zaznaczonych rysach, jak wyciosanej z twardego drewna.
- Nie wiem, dlaczego jest ca�y. Pami�tam, �e rozlecia�
si� na kawa�ki - rzek� stryj.
- Powiedzia�, �e nazywa si� Decray?
- Powt�rzy� to kilka razy.
- Chcia�, �eby� zapami�ta� - stwierdzi� Norton.
Stryj strzela� zaczerwienionymi oczami to na Petera, to
na Carolyn.
- Wi�c wierzycie staremu pijaczynie?
- Widzieli�my dzisiaj wiele dziwnych rzeczy - odpar�a
Carolyn.
Wzi�a do r�ki kuk�� w�a z twarz� lalki. Oto sta�o si�
tak, i� nie spos�b nie wierzy� w cokolwiek, chyba cz�owiek
uzna si� za szale�ca, kt�ry nagle postrada� zmys�y. Tylko,
�e w �wiecie Sieci nie jest to mo�liwe, tutaj nawet wariatem
jest tylko ten, kto zdecydowa� si� na taki los od pocz�tku.
Cho� nie w�tpi�a, �e i tacy si� znale�li. Nie trzeba zreszt�
daleko szuka�: stryj alkoholik; te� trudno zrozumie�, jak
mo�na wybra� takie �ycie...
- Na kanapie poniewiera�y si� strz�py, wykonane z tego
samego materia�u co lalka - odezwa� si� Norton. - Jakby nie
rozlecia�a si�, lecz zmieni�a sk�r�. Niczym prawdziwy w��.
- Przysi�g�bym, �e by� prawdziwy - stryj zapl�t� r�ce na
piersiach i nerwowo kiwa� si� w fotelu.
- Mo�e wtedy by�. Nie s�dz� jednak, �eby to by�o istotne.
Wa�ne, co powiedzia�.
- Gdybym m�g� go lepiej zrozumie�... G�os by� bardzo
niski, trzeszcza� i zacina� si� jak zaje�d�ona p�yta ze
starych gramofon�w.
- Jak be�kot zapitego faceta - doko�czy� bezlito�nie
Norton. - Mo�e to by� tw�j g�os?
Oczy stryja Henry'ego zaokr�gli�y si�. Patrzy� na Petera,
jakby us�ysza� od niego wielk� odkrywcz� prawd�.
- Nie m�wi�, �e nie m�j - rzek� powoli. - Mo�e i tak. Ale
ten w�� porusza� paszcz�. Na pewno. Mam to przed oczami:
"Koniec... ko-niec...", k�apa� szcz�k�, jak cholerny smok z
bajki. On... Tak, na pewno. On dopiero potem zacz�� mie�
twarz, zacz�� si� zmienia�, wcze�niej wygl�da� jak zwyczajny
gad!
- Musia� powiedzie� co� wi�cej!
- Oczywi�cie, �e m�wi�, przynajmniej pr�bowa�. Zdaje si�,
�e prosi� o wybaczenie... Za co� mnie przeprasza�.
- Za co?
- Nie mam poj�cia. "Koniec �wiata!" To m�wi� z pewno�ci�.
Niczego wi�cej nie jestem pewien.
- O tym akurat wiemy i bez niego - odezwa�a si� Carolyn.
- Powiedz mu Peter.
STRYJ HENRY nigdy nie dowiedzia� si�, co mia� mu
powiedzie� Norton. Umar� w chwili, gdy Peter otworzy� usta.
Od setek lat nie widzieli �mierci cz�owieka. W Sieci nie
by�o dla niej miejsca. Do teraz.
Sta�o si� to tak szybko, i� sam Henry zapewne nie zd��y�
si� zorientowa�, �e umiera. Gdyby po prostu znikn��, nie
by�oby to mo�e wstrz�sem, sta�oby si� �atwiejsze do
zaakceptowania, zwa�ywszy na �wiat, w kt�rym �yli.
Jego cia�o eksplodowa�o. Rozprysn�� si�, niczym rzucony o
�cian� owoc, a g�o�ny huk rezonowa� w uszach przez d�ug�
chwil�. Jakie� strz�py, chyba rozdrobnione kawa�ki ubrania,
opada�y powoli, niczym �niegowe p�atki w bezwietrzn� pogod�.
Nie by�o krwi.
Krzyczeli oboje.
Norton umar� siedemset dziesi�� lat temu, lecz swojej
�mierci nie pami�ta�. I nie by�o �adnej mo�liwo�ci, aby
dowiedzia� si�, w jaki spos�b zgin��. By� wtedy m�odym,
silnym m�czyzn�. W ci�gu swych dwudziestu siedmiu lat �ycia
chorowa� raptem mo�e dwa razy, dlatego by� przekonany, �e
zgin�� w wypadku. Nag�ym, skoro okoliczno�ci okaza�y si� nie
do zapami�tania. Ostatnim wspomnieniem, jakie w sobie nosi�,
by� w�asny dom. Czyta� ksi��k�, kt�re� tam wznowienie
powie�ci sprzed wiek�w R. A. Glebowicza, nawet pami�ta� jej
tytu�: "Taki owaki los bajkarza". Strona 40, czwarty wers od
g�ry, wyraz "powiedzia�". Nosi� w sobie ten dok�adny obraz
do dzisiaj, przez kilkaset lat. M�g� odtworzy� ka�dy
przecinek od pocz�tku strony a� do tego wyrazu. Z
najdok�adniejszej fotografii, kt�ra tkwi�a w jego umy�le.
Ka�dy, kto �y� w Sieci, nosi� w sobie tak� fotografi�,
najdrobniejszy w ka�dym szczeg�le ostatni wizerunek
prawdziwego �wiata.
By� ubezpieczony w Towarzystwie Asekuracyjnym D. L. NET.
�mier� i �ycie. Tylko kto� wyj�tkowy m�g� zosta� klientem D.
L. NETu. Norton nie by� nikim takim; na szcz�cie dla niego,
�y� w czasach, gdy Towarzystwo sta�o si� ju� zwyczajn� firm�
ubezpieczeniow�, dla kt�rej wyj�tkowym okazywa� si� ten, kto
mia� wyj�tkow� ilo�� pieni�dzy. Poniewa� by� m�ody i fakt
ubezpieczenia �ycia wynika� raczej z mody i presji
nowobogackiego �rodowiska, nie zamie�ci� klauzuli dotycz�cej
wieku i spo�ecznego statutu po�miertnego �ycia. Zatem w
Sieci pojawi� si� takim, jaki by� w dniu swojej �mierci, co
rzadko si� zdarza�o, a mia�o t� zalet�, i� barier�
adaptacyjn� pokona� �atwo i bez anomalii.
Po blisko trzywiekowej w��cz�dze, �yciu niezmordowanego,
bogatego playboya, spotka� Carolyn.
Carolyn umar�a w wieku osiemdziesi�ciu czterech lat. Sta�o
si� to dok�adnie trzy dni po dw�chsetletniej rocznicy
�mierci Petera, tak wi�c gdy si� urodzi�a - oboj�tne, kt�re
narodziny mia�oby si� na my�li - prochy Nortona dawno ju�
rozpad�y si� w ziemi.
Jej status w Sieci, odmiennie ni� Nortona, by�
zaplanowany i przemy�lany, zapisany trwale w sejfach D. L.
NETu. Teraz wiedzia�a, �e te wszystkie plany warte s� funta
k�ak�w, �e w Sieci zmieniaj� si� tylko kryteria i r�wnie
trudno by� szcz�liwym tu, jak i w �yciu prawdziwym. A
czasem jeszcze trudniej, gdy� wi�ksze s� oczekiwania. Tylko
wiek i uroda - jej dwadzie�cia cztera lata, wieczne
dwadzie�cia cztery lata - to dar, kt�rego warto�ci nic
przewy�szy� nie zdo�a.
Po Carolyn niewielu ju� ludzi pojawi�o si� w Sieci.
Przybywali jeszcze przez rok, mo�e dwa, trudno powiedzie�,
gdy� nikt specjalnie si� tym nie interesowa�. Dopiero po
kilku latach zorientowano si�, �e nie zjawia si� nikt nowy.
Nigdy liczba przybyszy nie by�a specjalnie zauwa�alna:
kilkaset, a przynajmniej kilkadziesi�t istnie� rocznie,
niemniej nie nale�a�o znowu do takich rzadko�ci spotkanie
nowicjusza. A� nagle urwa�o si�. Ostatni, kt�rzy przybyli,
przynie�li pog�oski o przewrocie technologicznym w realnym
�wiecie. O zmianie warty w informatycznej niszy. Towarzystwo
Asekuracyjne D. L. NET by�o bardzo zainteresowane now�
technologi�. Kto� twierdzi� nawet, �e widzia� wz�r umowy na
ubezpieczenie w zupe�nie nowej Sieci.
W ten spos�b komunikacja ze �wiatem zewn�trznym zosta�a
zerwana. Zawsze by�a jednostronna, poprzez przekazy
przybywaj�cych, ale jaka� by�a. Teraz, z braku innych
mo�liwo�ci ��czno�ci, �wiat Sieci pozosta� sam i tylko
pami��, fotografie w umys�ach zamieszkuj�cych go ludzi,
�wiadczy�a o istnieniu czego� wi�cej.
UPIORNY �NIEG opad�. Wci�� krzyczeli.
A gdy ucichli, ten kto�, kto siedzia� w miejscu stryja
Henry'ego, powiedzia�:
- Nazywam si� Decray!
M�G� JEDYNIE zaj�� czyje� miejsce. Tylko tyle. Albo mo�e
a� tyle.
Dostanie si� do Sieci po pi��setletniej przerwie,
dziesi�tki pokole� po ostatnim do niej transferze, i tak
graniczy�o z cudem. I nie chodzi�o nawet o koszty czy
niesprawno�� aparatury. Po prostu nikt nie potrafi� ju�
zrozumie� dzia�ania tego systemu. Nowe technologie,
jakkolwiek skomplikowane ju� w samej swojej idei, dla
u�ytkownika sta�y si� proste i przejrzyste. Intuicyjne. Nikt
ju� nie si�ga� do starych. Nikt nie chcia� o nich pami�ta�.
- Nawet ja, operator Sieci, nie by�em ju� w stanie nad
ni� zapanowa�.
Norton zrozumia�.
Lecz r�wnocze�nie zrozumie� nie m�g�.
- Zostawi� i zapomnie�. Tak po prostu? Tak jak zostawia
si� na �mietnisku nikomu niepotrzebne odpadki!?
- B�d� sprawiedliwy. Przez pi�� wiek�w utrzymywano Sie� w
dzia�aniu, mimo ogromnego zu�ycia energii. D�u�ej si� nie
da.
- Jak to si� nie da!? Przyszed�e� tu tylko po to, �eby
powiedzie� nam, �e si� nie da? Cz�owieku...
- Sie� si� psuje. Jak ka�de urz�dzenie. Czy to moja wina,
�e nikt nie potrafi jej naprawi�?
- Nie rozumiem tego. Dlaczego nikt nie potrafi? Czy �wiat
si� cofn�� przez te pi��set lat?
- Oczywi�cie, �e si� nie cofn��. Rzecz w�a�nie w tym, �e
za bardzo wyrwa� naprz�d. Pami�tasz, ilu ludzi w twoich
czasach sta� by�o na ubezpieczenie �ycia w D. L. NECie?
- Niewielu.
- Prawie nikogo. Na dobr� spraw� to cud, �e by�o na nie
sta� kogokolwiek przy tak wysokich kosztach.
- Jednak...
- Stop! Chc� ci w�a�nie powiedzie�, �e nowa Sie� nie ma
ju� nic wsp�lnego z Towarzystwem Asekuracyjnym. Przyjmuje
ka�dego, kto ma na to ochot�.
- A koszty?
- To poj�cie znikn�o pewnego pi�knego dnia, gdy Sie�
znalaz�a spos�b pozyskiwania energii. Dokona�a tego
samodzielnie, wy��cznie kunsztem swego neuronowego
oprogramowania. Nie wiem, czy dobrze si� rozumiemy: nikt nie
kiwa palcem, lecz Sie� funkcjonuje. Skoro z �adnej strony
nic nie wk�adasz do pude�ka, a wci�� z niego czerpiesz, to
nie mo�e by� mowy o kosztach.
- Co to za spos�b?
- Nikt tego nie wie.
- Nie przera�a ci� to?
- Ani troch�. Jest skuteczny i to wystarcza.
- DECRAY?
- Tak, Carolyn?
- Chyba zrozumia�am. Wy nie chcecie podtrzymywa� naszej
Sieci, bo macie swoj�. Lepsz� i ciekawsz�. Ta�sz�.
- Nie. To nie jest tak, �e nie chcemy. Nikt nie umie, oto
ca�a prawda.
- To si� nauczcie! Kiedy� ludzie potrafili, a teraz nagle
nie mog�? �wiat poszed� do przodu, czy nie tak powiedzia�e�?
- Powiedzia�em. Je�li jednak twoim zdaniem oznacza to, �e
cz�owiek wi�cej potrafi, jeste� jak dziecko wyobra�aj�ce
sobie, �e wi�ksza ilo�� czekolady to wi�ksza przyjemno��.
- Bardzo �adnie powiedziane, ale to tylko s�owa. A ja
chc� wiedzie�, dlaczego pozwalacie nam gin��, skoro nawet
energia przesta�a by� problemem.
- ...
- Decray!
- Przepraszam ci�, Carolyn. Proste odpowiedzi czasami
bywaj� najtrudniejsze. Nie potrafi� pom�c, jedyne, co mog�,
to by� z wami do ko�ca.
- M�wisz, jak by� by� ostatnim cz�owiekiem na Ziemi.
- W pewien spos�b masz racj�.
- Co to znaczy?!
- Niewielu nas zosta�o, mo�e ju� tylko kilku. W�a�ciwie
wszyscy s� ju� w raju.
- Jakim raju? Decray!
- Ludzie odchodzili przez pi��set lat i w ko�cu odeszli
prawie wszyscy.
- Jak to odeszli? Co ty opowiadasz!?
- Odeszli.
- Dok�d?
- To przecie� oczywiste. Po c� szarpa� si� z �yciem, gdy
Sie� oferuje wszystko, o czym marzysz?
- Bo�e! Chcesz powiedzie�, �e dobrowolnie rezygnowali z
�ycia, �eby...
- Nie chc�. Ja to m�wi�.
- A ty? Dlaczego ty pozosta�e�?!
- ...
- Decray!
- Co?
- Zada�am ci pytanie!
- To bardzo skomplikowane, Carolyn. Widzisz, ja... od
czterdziestu pi�ciu lat jestem operatorem Sieci. Nie umiem
nic innego...
- Mog�e� przenie�� si� do raju!
- Owszem, mog�em.
- Wi�c.
- Poza mn� od lat nikt si� wasz� Sieci� nie zajmowa�.
Ja...
- Tak, Decray?
- Nie wiem, czy jeste� w stanie mnie zrozumie�.
- Mo�e rozumiem. Kochasz nas. Tak bardzo nas kochasz, �e
z tej mi�o�ci zabi�e� stryja Henry'ego.
- Nie rozumiesz. Nie szydzi�aby� ze mnie, gdyby�
rozumia�a.
- POMY�LA�EM SOBIE... �e przecie� nale�y si� wam ostatnie
s�owo... �e je�li nie ja... to kto?
Kto Przyniesie Wam Nowin�?