5074

Szczegóły
Tytuł 5074
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

5074 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 5074 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

5074 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

KRZYSZTOF KOCHA�SKI D. L. Net WIECZ�R. Ognisko przygas�o, lecz nie dorzucali chrustu. Czekali, a� zasypane w popiele ziemniaczane bulwy dojrzej� od �aru, kt�rego poblask rozja�nia� ciemno�� czerwon� mgie�k�. Od jeziora wia� lekki wiatr, nios�c zapach tataraku, wyj�tkowo g�sto porastaj�cego brzegi. Norton wsta�. Jego wysoka, wysportowana sylwetka odcina�a si� cieniem na tle lasu. - Trzeba wygrzeba� ziemniaki - powiedzia� do kobiety. - Skocz� po s�l. - My�la�am, �e wzi��e� - odpar�a, zadzieraj�c do g�ry g�ow�. Siedzia�a na trawie. Obejmowa�a ramionami zgrabne nogi, podkulone pod brod�. - A ja my�la�em, �e ty wzi�a�. - Cz�owiek jest istot� my�l�c� - skomentowa�a z u�miechem. M�wi�a powoli, leniwie. Mia�a du�o czasu. Oboje mieli. - Id� - rzek� Norton i odwr�ci� si�. Domek letniskowy znajdowa� si� nad jeziorem, tak blisko wody, �e wygl�da� jak wielka ��d�, wyrzucona przez fale na brzeg. Drewniany a� po dach, niski, w istocie tak� ��d� przypomina�. Norton wszed� do �rodka, nie zapalaj�c �wiat�a. Wynajmowa� ten domek od lat, wi�c doskonale zna� po�o�enie ka�dej szafki. Przekroczy� pr�g kuchni. - S�l, s�l... - wymamrota� i nagle zamilk�. Zastyg� wp� kroku, gdy� wyda�o mu si�, �e przed nim poruszy� si� jaki� cie�. Nim zd��y� cokolwiek uczyni�, co� uderzy�o go bole�nie w twarz, a� zach�ysn�� si� w�asnym oddechem. Przy nast�pnym uderzeniu upad� na wznak, machaj�c bezradnie r�kami i nogami. Gdy wreszcie zdo�a� si� odwr�ci� i spr�bowa� czo�ga� w kierunku wyj�cia - to co� z ciemno�ci pochwyci�o go za nog�. Na pr�no pr�bowa� si� uwolni�, chwyta� rozpaczliwie mebli. To by�o silniejsze, ci�gn�o go ku sobie, jak drapie�ne zwierz� przyci�ga zdobycz. Norton wszed� do �rodka, nie zapalaj�c �wiat�a. Wynajmowa� ten domek od lat, wi�c doskonale zna� po�o�enie ka�dej szafki. Przekroczy� pr�g kuchni. - S�l, s�l... - wymamrota� i nagle zamilk�. Zastyg� wp� kroku, gdy� wyda�o mu si�, �e tu� przed nim poruszy� si� jaki� cie�. Cisza. Post�pi� o krok i nagle zahaczy� o co� ramieniem. By�o to tak niespodziewane, �e omal nie upad�, chocia� uderzenie nie by�o silne. Zakl�� i nagle zda� sobie spraw�, �e to co�, w co uderzy�, znajdowa�o si� na samym �rodku kuchni, w miejscu, gdzie niczego by� nie powinno. Gdzie na pewno niczego nie by�o, gdy wychodzili z Carolyn piec ziemniaki. Sam bra� te ziemniaki, by� wi�c pewien, �e dziewczyna nie przestawi�a �adnego mebla. Wyci�gn�� ostro�nie r�k�, trafiaj�c na tward�, g�adk� powierzchni�. Co� trzasn�o - jakby p�kaj�ce drewno - i Norton poczu� pod d�oni� ruch. Odskoczy� instynktownie, przez moment wpatrywa� si� w mrok, wreszcie si�gn�� do kontaktu. Zab�ys�o �wiat�o. To by� chrz�szcz biegacz. Je�li mo�na to oceni� po wystaj�cej z pod�ogi po�owie cia�a. Tyle �e zamiast swoich zwyczajnych trzydziestu milimetr�w d�ugo�cci mierzy� ze dwa metry. Jego ciemnofioletowe ubarwienie l�ni�o metalicznie w �wietle lampy, a czu�ki porusza�y si� nerwowo. Ciemne, wy�upiaste oczy na g�owie owada wygl�da�y jak galaretowate naro�la. Z wy�amanej w pod�odze dziury wystawa�y tylko cztery odn�a, reszta, ca�y tylny segment, najszerszy i najwi�kszy, tkwi� pod deskami. Chrz�szcz poruszy� si�, a� zatrzeszcza�o, pr�buj�c wydoby� si� z wy�omu. Ostre szcz�koszczypce, s�u��ce do szatkowania po�ywienia, zastuka�y przy tym, jakby pr�bowa�y pochwyci� zdobycz. Norton sta� jak zahipnotyzowany, wpatruj�c si� w monstrum. Wreszcie powolnymi krokami wycofa� si� z kuchni. Zamkn�� dok�adnie drzwi, nie zdaj�c sobie sprawy z leniwej staranno�ci swoich ruch�w. Wszed� do �rodka nie zapalaj�c �wiat�a. Wynajmowa� ten domek od lat, wi�c doskonale zna� po�o�enie ka�dej szafki. Przekroczy� pr�g kuchni. - S�l, s�l... - wymamrota� i po omacku si�gn�� na p�k�. Natrafi� d�oni� na solniczk�. - Mam ci� - szepn��, �ciskaj�c pojemnik jak cenn� zdobycz. Wychodz�c, dok�adnie zamkn�� za sob� drzwi, nie zdaj�c sobie sprawy z leniwej staranno�ci swoich ruch�w. - D�ugo ci� nie by�o - powiedzia�a Carolyn. Patykiem rozgarnia�a popi� i wybiera�a ziemniaki z �aru. Norton oboj�tnie wzruszy� ramionami. Nieoczekiwanie Carolyn wyprostowa�a si�, zagl�daj�c mu z niepokojem w oczy. - Widzia�am, jak trzykrotnie wchodzi�e� do domku - oznajmi�a. Patrzyli na siebie w milczeniu tak d�ugo, jakby zapomnieli, o czym m�wili. Jaki� wypalony patyk strzeli� w ognisku i nagle �wierszcze, jak na sygna�, ponownie podj�y prac� stroicieli. - Nic o tym nie wiem - rzek� Norton. - Jeste� pewna? - Nie m�wi�abym, gdyby by�o inaczej. Obj�� Carolyn ramionami, by�a ni�sza od niego o g�ow� i czu� pod brod� �askotanie jej w�os�w. Wtuli�a twarz we flanelow� koszul�, ciep��, mi�kk� w dotyku, a potem, gdy podnios�a g�ow�, zapragn�a, by j� poca�owa�. Nie zrobi� tego. - My�lisz, �e to anomalia? - zapyta�. - Chyba �e po co� wraca�e�... - Nie wraca�em. Wzi��em s�l i to wszystko. - Wchodzi�e� trzy razy - powt�rzy�a Carolyn. U�miechn�a si� niepewnie, dostrzegaj�c zmarszczone brwi Nortona. - Nie przejmuj si� tak! Przecie� to tylko anomalia, jedna z wielu. - Denerwuje mnie, �e nie wiem, co si� tam wtedy dzieje! Ostatnio zbyt cz�sto zdarzaj� si� anomalie. Odsun�a si�, robi�c min�, kt�ra mia�a go rozbawi�. - Dawaj t� s�l - powiedzia�a. - Bierzmy si� za ziemniaki, zanim wystygn�. - Pyta�em, czy zauwa�y�a�, jak cz�sto... - Ka�dy to zauwa�a i co z tego? Czy mo�esz co� na to poradzi�? - Nie mog�. I to te� mnie denerwuje. - A mnie nie. �wiat jest, jaki jest. - Kiedy� by� inny. - Och, przesta� ju�! To mia� by� przyjemny wiecz�r przy ognisku. Norton przykucn�� i rozpostar� r�ce tu� nad gor�cym popio�em. Trzyma� je tak d�ugo, jak d�ugo m�g� wytrzyma�, dop�ki nie zacz�a piec sk�ra na d�oniach. - Wiecz�r b�dzie przyjemny - rzek�. - B�dzie jeszcze wiele r�nych przyjemnych chwil. Przynajmniej dop�ki Sie� jako� sobie radzi. OBUDZI� J� prawie o �wicie, ledwie wzesz�o s�o�ce. - Chod� do kuchni - powiedzia�. - Oszala�e�! Sam sobie zr�b �niadanie - odpar�a, przewracaj�c si� na drugi bok. Si�� �ci�gn�� j� z ��ka. Narzuci�a na siebie szlafrok, ju� rozbudzona, zaciekawiona. Norton mia� r�ne dziwactwa, jak ka�dy m�czyzna, kt�ry jest co� wart, ale nigdy zachowywa� si� w ten spos�b bez powodu. - Czujesz co�? - zapyta�. Rozejrza�a si� po kuchni. - Co? - Nic nie czujesz? - Co� jakby �mierdzi. - �mierdzi! - �achn�� si�. - Cuchnie jak w zarzyganym pokoju twojego wujka. - Ale� jeste� mi�y - obruszy�a si�. - Bo nie da si� tu wytrzyma�! - Rzeczywi�cie - skrzywi�a si� z niesmakiem. - Trzeba otworzy� okna. Zr�b przeci�g. Id� si� ubra�. Wr�ci�a do pokoju, zamykaj�c za sob� drzwi. Mia�a wra�enie, �e zapach dociera z kuchni, wi�c otworzy�a okno, a gdy to nie pomog�o, wysz�a przez nie na werand�. Cz�sto tak robi�a. Wci�� pami�ta�a jak niegdy�, ca�� wieczno�� temu, by�a star� kobiet�, kt�rej cia�o nie s�ucha�o ju� polece� neuron�w i mo�e dlatego teraz zwyk�e pokonywanie przeszk�d sprawia�o jej wielk� przyjemno��. Pami�� i poczucie pewno�ci, �e tamto nigdy nie powr�ci. Niekt�rzy zdawali si� nie pami�ta�, �yli dniem dzisiejszym. Ona nie zapomnia�a. Podobnie jak Norton - co zreszt� bardzo ich zbli�y�o, jak tylko si� poznali. Byli pi�kni, m�odzi i bogaci, lecz okaza�o si�, �e tutaj - gdzie wszyscy s� tacy - to naprawd� niewiele. Dop�ki nie trafili na siebie. A i teraz czasami zastanawiali si�, sk�d to poczucie niedosytu, przeci�gaj�ce si� chwile znudzenia. Szczeg�lnie Norton lubi� takie rozwa�ania. By� bardziej ostro�ny w s�dach ni� ona. Jej wystarcza�o pi�kno �wiata, w kt�rym �y�a, ale odnosi�a wra�enie, �e jemu nie. Mo�e dlatego, �e umar� m�odo, nagle i bez b�lu. Nie by� stary. Chory. Nigdy nie czu� tej rozpaczliwej pustki na widok m�odych roze�mianych twarzy wok� siebie. W kieszeni szlafroka znalaz�a grzebie�. Wyj�a go i rozczesywa�a w�osy, podziwiaj�c krajobraz. Nad wod� jeziora zalega�a mg�a, czyni�c niewidocznym przeciwleg�y brzeg. Gdyby nie czubki drzew wystaj�cych ponad mgielny ca�un, mog�aby odnie�� wra�enie, �e stoi si� na granicy �wiata, poza kt�r� nie ma nic. Ka�dy �wiat ma swoje granice, powiedzia� kiedy� Norton. Mia� na my�li sw�j �wiat. Ale powiedzia�: ka�dy. Ko�czy�a czesa� w�osy, gdy z kuchni dobieg� ha�as. Stuk by� tak nag�y i g�o�ny, �e drgn�a nerwowo. R�bie drewno do kominka - pomy�la�a, nim zda�a sobie spraw�, �e nie czas na to. Wskoczy�a do pokoju, zgrabnie jak sportsmenka, opieraj�c si� d�oni� o framug�. Norton sta� na �rodku kuchni z siekier� w r�kach i r�ba� pod�og�. Obok le�a� szpadel. Wci�� �mierdzia�o, cho� okno otwarte by�o na o�cie�. - Oszala�e�! - To st�d, spod pod�ogi - nie zwr�ci� uwagi na jej ton. St�kn�� z wysi�ku i wymierzy� deskom kolejny cios. - Przesta�! - zdenerwowa�a si�. - Peter, o co chodzi? Wyprostowa� si� i opu�ci� siekier�. Na jego czole l�ni�y kropelki potu. - St�d dochodzi ten fetor - powiedzia�. - Mam wra�enie... Nie! Wiem, �e to ma zwi�zek z wczorajsz� anomali�, musz� si� dowiedzie� jaki. Carolyn zbli�y�a si� do okna, gdzie odpychaj�ca wo� nie by�a tak intensywna. - Po co? - spyta�a po prostu. Spokojnie, bez z�o�ci. Spojrza� na ni� ze zniecierpliwieniem. - Jak mo�esz tego nie rozumie�? Obok nas dziej� si� r�ne dziwaczne rzeczy. Nie chcesz wiedzie�, o co chodzi? - Mo�e i chc�, ale to tylko ciekawo��, Peter, zwyk�a ludzka ciekawo��. Czy nie potrafisz jej okie�zna�? - Nie widz� sensu. - A ja nie widz� sensu w roztrz�saniu tego, co nieuniknione. - Bo si� boisz. Obawiasz si�, �e wtedy, gdy b�dziesz wiedzia�a, nie b�dzie ci ju� tak dobrze w naszym raju. - A ty si� tego nie obawiasz? - Mnie jest �le, gdy nie mog� pami�ta� swojego �ycia. - Norton odrzuci� siekier�, przykl�kn�� i r�kami powyrywa� resztki desek. W pod�odze zia�a metrowej �rednicy dziura. Dom nie by� podpiwniczony, mia� lekk� konstrukcj� i sta� na niskim fundamencie z przerw� dylatacyjn� bezpo�rednio nad piaskowym klepiskiem, wi�c gdy wskoczy� do �rodka, pod�og� mia� na wysoko�ci kolan. Carolyn zbli�y�a si�, schyli�a po szpadel o poda�a mu go. - Dzi�kuj� - rzek�. Odpowiedzia�a wzruszeniem ramion. Nie kopa� d�ugo. Zaledwie po kilku zag��bieniach �opaty trafi� na co� w mi�kkim gruncie. Rozgarn�� piasek, spod kt�rego wyziera� metaliczny fioletowy kszta�t. Chitynowy pancerz. - Co, u diab�a? Owad? - Owady nie s� takie wielkie - powiedzia�a Carolyn. Sta�a tu� przy niskim oknie, nie zdaj�c sobie sprawy, jak mocno naciska udami parapet. Norton powi�ksza� dziur�, staraj�c si� nie nadepn�� na znalezisko. - Ogromny martwy chrz�szcz. Za�o�� si�, �e drapie�ny. LE�NA DROGA prowadzi�a wprost do autostrady. Za kierownic� siedzia�a Carolyn. Obok Norton bezmy�lnie obserwowa� pobocze, pal�c papierosa. - Chyba nie chcia�a� tam zosta�? Nie odpowiedzia�a. - Jeste� na mnie z�a? - Pewnie, �e jestem. Wiesz, jak lubi� ten domek i jezioro. - Przecie� ja te� lubi�... - Mog�e� nie odkopywa� tego paskudztwa. Co� si� zrobi� taki dociekliwy? - Kobieto! Przecie� �mierdzia�o jak jasna cholera! Doda�a gazu i ostrym �ukiem wjecha�a na opustosza�� autostrad�. - Wr�cimy tam - obieca� pojednawczo Norton. - Poszwendamy si� troch� tu i tam, damy Sieci czas na usuni�cie anomalii. Potem wr�cimy. - Dobrze wiesz, �e tej anomalii Sie� nie usunie. Gdyby to mia�a zrobi�, zrobi�aby od razu i nie mieliby�my o czym rozmawia�. Popatrzy� na ni� z niezr�cznym u�miechem. - Tak, wiem. Ale s�dzi�em, �e ty nie wiesz. - Ten chrz�szcz to pozosta�o�� po poprzednich anomaliach. Wyobra�am sobie, co tam musia�o si� dzia�, skoro tak wygl�da po posprz�taniu. Norton odpr�y� si�. Gdy Carolyn zaczyna�a m�wi�, oznacza�o to niechybne polepszenie nastroju. - Wiesz co - powiedzia�. - My�l�, �e mo�e pewnego dnia Sie� w og�le przestanie usuwa� anomalie. Co wtedy b�dzie? - Poprowadzisz? - zaproponowa�a nieoczekiwanie, wskazuj�c na kierownic�. - Mog�... A dlaczego? - U�wiadomi�am sobie w�a�nie, �e pewnie przed chwil� waln�li�my w drzewo. Nie pami�tamy tego oczywi�cie, bo Sie� potraktowa�a wypadek jak anomali�, ale mo�emy waln�� po raz drugi. I co b�dzie, je�li tym razem Sie� nie zareaguje? Norton u�miechn�� si� g�upkowato. Nie wiedzieli, �e nie minie nawet godzina, a tego rodzaju �arty nie b�d� ich ju� �mieszy�. - ZAUWA�Y�E�, jak pusto na szosie? - zapyta�a Carolyn. - Jest wcze�nie. Komu by si� chcia�o wstawa� tak rano. - Przecie� to autostrada. Nawet w nocy jest ruch. Norton bacznie przyjrza� si� betonowej wst�dze, prostej a� po horyzont, potem obejrza� si�. - Je�li si� nie myl�, nie min�� nas �aden samoch�d - rzek�, unosz�c brwi. - Na pocz�tku nie zwraca�am uwagi. Ale przynajmniej od kwadransa �aden. Jechali w milczeniu, obserwuj�c uwa�nie drog�. Najpierw Nortonowi chcia�o si� �mia�, jeszcze traktowa� wszystko jak gr�; zakr�t i zgaduj: pojedzie, nie pojedzie; nast�pny zakr�t. Jak d�ugo jest mo�liwe, �eby nic nie jecha�o? - Tyle nagada�e� o anomaliach i teraz si� denerwuj� - odezwa�a si� Carolyn. - Normalnie pewnie bym nie zwr�ci�a na to uwagi. - Jak daleko do miasta? - Z dziesi�� minut jazdy. - Spokojnie, zaraz si� wyja�ni. Mo�e to korek? - Z ty�u te� nikt nas nie wyprzedza�. - Szybko jedziesz. Nie dajesz szansy dogonienia. - Mam si� zatrzyma�? - Jed�! Zaraz miasto. Niewiarygodne, ale wci�� nie widzieli �adnego pojazdu. - Co to? - wreszcie jaki� punkt na horyzoncie. Je�li pami�� nie myli�a Nortona, by�o to ostatnie wzniesienie szosy przed granic� miasta. - Cz�owiek - poinformowa�a Carolyn. - Stoi obok motoru. Policjant! Im bli�ej do samotnej postaci na szosie, tym silniejszy odczuwali niepok�j. Spod skracaj�cego horyzont wzniesienia powinno wy�ania� si� po�o�one w dolinie miasto, najpierw szczyty wie�owc�w, potem dachy ni�szych dom�w, wreszcie ca�a miejska panorama, tymczasem niczego takiego nie widzieli. Jaka� mg�a, dziwny ca�un zalega� przestrze�. W�a�ciwie niezupe�nie przypomina�o to mg��, mo�e raczej zmierzch. Zmierzch dziwnie nieokre�lonego koloru, szary, brudny jak pop�uczyny z pralni. Policjant podni�s� r�k�. By� w czarnej, sk�rzanej kurtce, na g�owie mia� kask z naci�gni�tymi wysoko motorowymi okularami. Carolyn zwolni�a i zatrzyma�a si� tu� obok. Uchyli�a okno. - Co si� dzieje? - To nic nie wiecie? - odpowiedzia� pytaniem. - O tym? Co to, smog? - Carolyn pomacha�a nerwowo d�oni�, wskazuj�c przed siebie. Policjant obejrza� si�, mo�e odruchowo za wskazaniem Carolyn, mo�e z nadziej�, �e zobaczy co� innego. Je�li tak, to zawi�d� si�. - Nie smog - pokr�ci� przecz�co g�ow�. - Anomalia! - wpad� mu w s�owo Norton. Wyci�gn�� si� w fotelu, zadar� wysoko g�ow� i przymkn�� powieki. - Wiedzia�em... - Tam nie ma ju� nic - rzek� policjant. - Jak to nic? - zdenerwowa�a si� Carolyn. - A te opary? Policjant wzruszy� ramionami. - Jed�! - odezwa� si� nieoczekiwanie Norton. - Jed�, Carolyn, chc� to obejrze� z bliska. - Nie radz� - rzek� szybko policjant. - Stamt�d nie ma powrotu. - Nie mam zamiaru wchodzi� do �rodka, chc� tylko si� przyjrze�. Musz� si� przyjrze�! - On naprawd� musi - powiedzia�a Carolyn. Wpatrywa�a si� w dal z szeroko otwartymi oczami. Mg�a nie zalega�a tylko nad miastem, zaczyna�a si� przy jego granicach, a dalej by�a wsz�dzie, jak si�ga� wzrok, zapewne jeszcze dalej. A co dziwniejsze, z t� sam� konsekwencj� pi�a si� r�wnie� w g�r�, poch�aniaj�c b��kit nieba. - Pojad� przed wami - zadeklarowa� nieoczekiwanie policjant. - B�dzie bezpieczniej. - Wsiad� na motor i uruchomi� silnik. Ha�as z rury wydechowej zabrzmia� dziwnym echem, jakby �wiat by� ju� opuszczonym, nie umeblowanym pokojem. Nie ujechali wi�cej ni� kilometr, kiedy motor zatrzyma� si�. Zaparkowali tu� za nim. - Mo�e jeszcze kawa�ek - zawo�a� Norton, wychyliwszy si� z samochodu. - To si� przesuwa - wyja�ni� policjant. - Skokowo. Czasem o par� centymetr�w, a czasem nawet o kilkadziesi�t metr�w. Trudno przewidzie� kiedy. - Dlaczego pan ryzykuje? - zapyta�a Carolyn. Wysiad�a z samochodu i stan�a przy motorze, przygl�daj�c si� jego imponuj�cej konstrukcji. - To przecie� nasza... Nasza g�upia ciekawo��? Wzruszy� ramionami. Schyli� si� i podni�s� z ziemi poka�ny kij. - Po�pieszmy si� - rzek� - zanim si� przesunie. - Zawsze w prz�d? - zapyta� Norton. - Zawsze. Nie zauwa�y�em, �eby cofn�o si� cho�by o milimetr. Podeszli ca�kiem blisko, niemal na wyci�gni�cie r�ki. Tr�jka ludzi na kraw�dzi �wiata. Przed �cian� nico�ci. Oczekiwali ch�odu, zimnego powiewu, lecz nic takiego nie mia�o miejsca. Mogli odwr�ci� si� plecami i uwierzy�, �e to co� z ty�u jest nieprawd�, k�amstwem nieprzyjemnego snu. Policjant w�o�y� kawa�ek kija w szar� mg��. Przez chwil� sta� bez ruchu, jakby nas�uchuj�c, po czym gwa�townym ruchem wyci�gn�� go z powrotem. Przez u�amek sekundy wydawa�o si�, �e kij jest kr�tszy, lecz by�o to tylko z�udzenie. Pozosta� taki sam. - A teraz patrzcie! - w�o�y� znacznie wi�ksz� cz�� kija ni� poprzednio i nagle jego d�o� zamkn�a si�, �ciskaj�c powietrze. Kij znikn��. Jakby nigdy nie istnia�. Norton post�pi� o krok, niemal stykaj�c si� twarz� ze �cian� mg�y. Carolyn zorientowa�a si�, co zamierza. - Peter! - krzykn�a rozpaczliwie. Z kamienn� twarz� wyci�ga� przed siebie r�k�. Posuwa� j� powoli, ostro�nie, a� przenikn�a �cian�, zabieraj�c� kolejno paznokcie, potem palce, wreszcie ca�� niemal�e d�o�. Norton zatrzyma� si�. - Peter... - powt�rzy�a Carolyn. Jej wargi dr�a�y. - Nic nie czuj� - powiedzia� spokojnie, stoj�c nieruchomo, z wyci�gni�tym sztywno ramieniem. Nadgarstek wygl�da� jak precyzyjnie uci�ty no�em. Wreszcie wyci�gn�� r�k�, ruchem szybkim, jakby sparzy� si� o gor�c� powierzchni�. D�o� by�a na swoim miejscu. Nienaruszona. - Jak mog�e�? - krzycza�a Carolyn. - Jak mog�e� mi to zrobi�! Czy pomy�la�e� o mnie? �e zostan� tu sama? - Nie denerwuj si�. Kij znikn�� dopiero wtedy, gdy wi�ksza cz�� znalaz�a si� we mgle - pr�bowa� wyja�ni� Norton. - Sk�d mo�esz wiedzie�, jak znaczna to musi by� cz��?! Jeste� nieodpowiedzialny. Nieodpowiedzialny! - Widzia�em ludzi, kt�rzy w pechowym momencie podeszli zbyt blisko i nag�y przesuw granicy zabiera� ich jak za dotkni�ciem magicznej r�d�ki - m�wi� policjant, gdy wracali do samochodu. - Zabiera� wszystko, co znajdowa�o si� wok� nich. W jednej chwili widzisz cz�owieka, jak si� porusza, co� m�wi, a w nast�pnej nie ma po nim �ladu, nie ma nawet �ladu po miejscu, w kt�rym sta�. Mo�na zwariowa�. - Czy oni... umieraj�? - spyta�a cicho Carolyn. Doszli ju� do samochodu i zatrzymali si�. Policjant poszuka� wzrokiem Nortona, jakby oczekiwa� w nim poparcia. - Tak my�l� - rzek�. - Przestaj� istnie� - powiedzia� Norton. - Czy to �mier�? Wszyscy troje patrzyli w kierunku miasta lub raczej tego, co kiedy� znajdowa�o si� w tamtej stronie. - Trzeba jecha� - odezwa�a si� w ko�cu Carolyn. - Dok�d? - Pomy�la�am o stryju. Rzadko si� zdarza, �eby kto� mia� tu jakich� krewnych, a ja mam. Jed�my do niego. Zgoda? Norton wci�� patrzy� w przestrze� bez horyzontu. - W czasie wojen i kl�sk rodziny staraj� si� trzyma� razem. Dlatego tak widoczne jest, gdy im si� to nie udaje. - S�ucham? - To pewna prawid�owo��. Przypomnia�o mi si�. Niewa�ne. Oczywi�cie, �e si� zgadzam. jed�my do stryja. Wsiedli do samochodu. Policjant sta� przy uchylonej szybie, od strony kierowcy. - Mo�e pojedzie pan z nami? - zaproponowa�a Carolyn. Pokr�ci� g�ow�. - Zostan� - rzek�. - Mo�e jeszcze kto� przyjedzie, tak jak wy. - Nie boi si� pan? U�miechn�� si�. Promiennie i szczerze. - Nie. Mo�e troch�. Ale chyba lubi� tak si� czu�. Od pocz�tku by�em policjantem, tak chcia�em, lecz teraz wiem, �e to tylko zabawa. Wieczna, wielka zabawa z tymi, kt�rzy chcieli by� z�odziejami. Wreszcie jest inaczej. Mo�e znowu trzeba b�dzie pom�c komu�, kto nie wie, co si� sta�o; mo�e wydarzy si� co�, czego jeszcze si� nie domy�lamy, a do czego b�d� potrzebny. Mo�e si� zdarzy. Zostan�. - To si� przesuwa, sam pan m�wi�. - B�d� uwa�a�. Przewa�nie przesuwa si� ma�ymi skokami. Zreszt�, wydaje mi si�, �e co� zauwa�y�em: na chwil� przed aneksj� �ciana nabiera odcienia delikatnej t�czy. Je�li b�d� uwa�ny, zawsze zdo�am wsi��� na motor i odjecha�. Ma dobrego kopa. Ten m�j motor, rzecz jasna. - Domy�lam si� - odpar�a ze �miechem Carolyn. - To pi�kna maszyna. - Harley Dawidson. Mam go od zawsze. - W takim razie... Cze��! - zawaha�a si�. - Jak si� nazywasz? - Joe. Po prostu, Joe. - Cze��, Joe! Powodzenia. - Cze��, Carolyn. Do zobaczenia... Mam nadziej�. TRZY MOTORY, kt�re wyskoczy�y zza zakr�tu, na przeciwleg�ym pa�mie autostrady, zaskoczy�y ich tak samo, jak wcze�niej brak ruchu. Carolyn wcisn�a peda� hamulca. - Zatr�b! - krzykn�� podekscytowany Norton. Wychyli� si� do przodu i przy�o�y� rozpostarte d�onie do szyby. Nim zd��yli si� zatrzyma�, motory min�y ich; ha�a�liwe, migaj�ce polerowanym metalem na tle zielonego lasu. Trzy jednakowe harleye, rozstawione w tr�jk�tnym szyku. - I co? - zapyta�a Carolyn. Stali w poprzek drogi, zarzuci�o ich podczas hamowania. By�o dziwnie cicho, cho� mo�e tylko takie odnie�li wra�enie; zwracali teraz baczniejsz� uwag� na otoczenie, na szczeg�y, kt�re dot�d umyka�y uwadze. Norton wysiad�, opar� �okcie na listwie karoserii, spogl�daj�c w stron�, w kt�r� pojechali motocykli�ci. - Chcesz wraca�? - zapyta�. Wzruszy�a ramionami. - Tam jest Joe. Chyba ich uprzedzi. - Te� tak s�dz�. - Si�gn�� do kieszeni. - Przerwa na papierosa. - Przerwa - Carolyn otworzy�a drzwiczki od swojej strony i wyskoczy�a na zewn�trz. Zn�w us�yszeli warkot silnik�w. - Wracaj�! Jechali w takim szyku jak poprzednio, ca�� szeroko�ci� drogi, ten w �rodku nieco z przodu, lecz tym razem zbli�ali si� powoli. Podjechali do trawnika rozdzielaj�cego autostradowe pasma i zgasili silniki. Trzech m�czyzn ubranych w nabijane �wiekami sk�rzane kurtki bez r�kaw�w, z wielkim napisem "KING" na piersiach. - Kr�lowie - powiedzia� Norton. - Znasz ich? - zdziwi�a si� Carolyn. - Ze s�yszenia. Podobno s� pierwszymi, kt�rzy pojawili si� w Sieci. Jeden z nich by� chyba w zespole jej tw�rc�w. - Ach, ci! - Carolyn wygl�da�a na podekscytowan�. Nies�ychane! Kiedy� bardzo chcia�am ich spotka�... i w�a�nie dzisiaj. - Rzeczywi�cie dziwny zbieg okoliczno�ci. Przybysze milcz�c wpatrywali si� w Carolyn i Petera, jakby zastanawiali si�, czy warto po�wi�ca� im czas. Wreszcie ten, kt�ry przyjecha� pierwszy, trzydziestolatek o muskularnych ramionach, z g�ow� ogolon� do go�ej sk�ry wsta� z motoru. Powoli, nie �piesz�c si�, podszed� do nich. - Machali�cie do nas - rzek�, przygl�daj�c si� Carolyn. Twarz mia� powa�n�, bez cienia u�miechu, kt�ry pojawia si� zwykle przy powitaniu. - Chcieli�my was ostrzec - odezwa� si� Norton. Podni�s� r�k� i wskaza� za siebie. - Nie jed�cie tam... - Tam nie ma ju� niczego - wszed� mu w s�owo m�czyzna. Wci�� nie zmienia� kamiennego wyrazu twarzy i wci�� nie spuszcza� oczu z Carolyn. - W�a�nie. - Je�li tylko o to chodzi, to dzi�ki - m�czyzna zamruga� i przeni�s� spojrzenie na Nortona. Uni�s� w g�r� brwi, jakby dopiero teraz zda� sobie spraw�, �e to z nim rozmawia. - Tylko o to - odpar� Norton. Czu� za�enowanie sposobem bycia motocyklisty. - S�dzili�my, �e mo�e nie wiecie... - Jak mo�na nie wiedzie�? - Jednak mo�na. My nie wiedzieli�my. Chwil� milczeli, potem motocyklista odwr�ci� si�. My�leli, �e odejdzie, lecz on sta� chwil� nieruchomo, wreszcie zn�w si� odwr�ci�. Zdumiewaj�ce, jak bardzo, w ci�gu kilku sekund, zmieni�a si� jego twarz. Rysy z�agodnia�y, znikn�a szorstko��, nieprzyst�pno�� spojrzenia. - Nazywam si� Mel - powiedzia�. Nawet g�os mia� nieco inny. Pogodniejszy. - Jak tam jest? - zapyta�. Norton, wci�� oparty o samoch�d, wyprostowa� si�. - Jestem Peter, a to Carolyn. - Niezdecydowanie wzruszy� ramionami. - Trudno powiedzie�, jak tam jest - rzek�. - Niewiele wida�. Jedziesz, wszystko jest zwyczajne i nagle... nagle si� ko�czy. - Co si� ko�czy? - Wszystko. �wiat. Przez chwil� wydawa�o si�, �e oblicze motocyklisty Mela przyobleka na powr�t mask� nieczu�ej powagi. - Sk�d wiesz? - Nie rozumiem ci�. - Sk�d mo�esz wiedzie�, �e �wiat si� ko�czy? Bo nie ma niczego, co ogl�da�e� dotychczas? Norton nie bardzo wiedzia�, co odpowiedzie�. Nagle zrozumia�. Oni dobrze wiedzieli, dok�d jad�. Powiedzia� to, a Mel przytakn�� bez zastanowienia. - Dlaczego? - A dlaczego nie? To bardzo ciekawe. Najciekawsza historia, jaka spotka�a mnie od czas�w kontraktu z D. L. NETem. - Trzeba ucieka�! Wygl�da� na nie mniej zdziwionego ni� Norton faktem, �e jad� ku zag�adzie. - Dok�d? - Oboj�tnie. Byle dalej. Nieoczekiwanie w oczach Mela pojawi�y si� weso�e iskry. Zgasi� je pob�a�liwym przymkni�ciem powiek. - Nie ma dok�d uciec, Peter. Jutro nic ju� nie b�dzie takie jak dzisiaj. - Hej! - dobieg� ich nag�y krzyk. Dw�ch towarzyszy Mela, kt�rzy dot�d spokojnie obserwowali rozmow� z siedze� motor�w, zaczyna�o si� niecierpliwi�. - Jedziemy. - Zaraz! - Czas na nas! - Zaraz, Katz! - O co chcesz zapyta�? - niespodziewanie odezwa�a si� Carolyn. - Sk�d wiesz, �e chc� zapyta�? - Przecie� widz�. Nie zawr�cili�cie dla przyjemno�ci. Przypatrywa� jej si� uwa�nie, zaborczo, jak na pocz�tku. Ju� my�la�a, �e zapyta: "Jak to nie?", lecz on tylko u�miechn�� si�. - Chcieliby�my wiedzie�, czy nie spotkali�cie tam kogo� - rzek�. - Kogo�, kto zamierza wej�� w nico��, przed kt�r� uciekacie. - Spotkali�my policjanta - odpar�a Carolyn nie bez zdziwienia - ale on nie zamierza�... - Czy mia� na imi� Joe? - Te harleye - wtr�ci� Norton. - Powinni�my si� domy�li�, �e to jeden z was. - Wi�c mia� na imi� Joe? - Tak! - potwierdzi�a Carolyn. - Dzi�ki. Serdeczne dzi�ki. To cze��! - Mel odwr�ci� si� energicznie i szybkim krokiem pod��y� w stron� swoich towarzyszy. Zarycza�y silniki motor�w, gdy Norton wyskoczy� zza samochodu. - Poczekajcie! - zawo�a�. - Czy Joe to jeden z was? - Nie! - odkrzykn�� Mel. - Ale musimy go po�egna�! Harleye zatoczy�y �uk i ustawi�y si� na autostradzie w tr�jk�tnej formacji. - Sk�d go znacie! Mel pomacha� im r�k�. - Nie znamy. Cze��! - To sk�d wiedzieli�cie, �e tam b�dzie!? Odje�d�ali z piskiem opon i g�uchym dudnieniem z rur wydechowych. Ten, kt�rego wcze�niej Mel nazwa� Katzem, odwr�ci� si� i co� krzykn��, by� mo�e odpowiedzia� na pytanie Nortona, ale w ha�asie nie mogli rozpozna� s��w. - Wsiadaj - powiedzia�a Carolyn, gdy zapad�a cisza. Zaj�a swoje miejsce przy kierownicy. Ruszyli. - Przecie� nie m�wi�, �e zamierza w to wej��. - Nie m�wi�, �e nie zamierza - odpar� Norton. ODSTAWI� NA STӣ pust� butelk�, kt�rej zawarto�� wla� w siebie w ci�gu mijaj�cego dnia. Chyba dzisiejszego. Nie by� tego pewien. To wielka przyjemno�� nie przejmowa� si� drobiazgami. Wielka przyjemno�� pija� tylko dobre trunki. Dobre - to znaczy mocne i drogie. Przed nim sta�o lustro, niedu�e, wystarczaj�ce jednak, by b�yskaj�c odbiciem sympatycznej twarzy odpowiada�o przyja�nie. To wielka przyjemno�� pi� do lustra. Niespodziewanie co� zabrz�cza�o. Bardzo g�o�no. Uni�s� g�ow� i zobaczy� r�j komar�w unosz�cych si� wok� �yrandola. Nagle zbli�y�y si� do niego i zobaczy�, �e to nie komary, lecz wielkie, seledynowe muchy. By�o ich coraz wi�cej. Brz�cza�y niezno�nie i chmarami przelatywa�y przed oczami. Zerwa� si� z krzes�a, gdy� poczu�, �e siadaj� mu na g�owie. Macha� gwa�townie r�kami, mierzwi�c w�osy i wrzasn��, czuj�c pod palcami obrzydliwe pancerzyki. Kilkana�cie owad�w spad�o na pod�og�. To nie by�y muchy. Jakie� chrz�szcze, a w�r�d nich ich larwy. - Ucieka� - be�kota� panicznie. - Musz� ucieka�! Roztr�caj�c lataj�ce wok� owady, kt�rych liczba ros�a z ka�d� chwil�, kierowa� si� w stron� drzwi. Pojawi�y si� rozw�cieczone osy, zdaj�ce si� szuka� ofiary, w kt�rej mog�yby zatopi� swoje ��d�a. Drzwi gdzie� umkn�y i run�� na kanap�. Nie mia� ju� ochoty wstawa�, skuli� si� jak embrion, zacisn�� powieki z ca�ych si�. Poczu�, �e przyciska cia�em jak�� ruchliw� mas�, lecz nie zamierza� sprawdza�, co to takiego. Co tak obrzydliwie chrz�ci i pryska lepk� ciecz�, mia�d�one ci�arem... Nagle wszystko usta�o. Sko�czy�o si�. Jedyne, co czu�, to lekkie �askotanie. Powoli, ostro�nie, otwiera� oczy. - Decray! - powiedzia�a w�ochata tarantula. To ona �askota�a go w r�k�. Ze wstr�tem zrzuci� paj�ka na pod�og�. Nie zd��y� zajrze�, gdzie spad�, gdy zza kanapy wy�oni� si� ��tozielony w��. Zatacza� �bem elipsy, jak zahipnotyzowany melodi� z fletu fakira. - Decray! - zawo�a� w�� takim samym g�osem jak tarantula. Potem wypowiada� wiele innych wyraz�w, kt�re trudno by�o powi�za� w ca�o��. A mo�e nie potrafi� go zrozumie�, gdy� przyt�piony alkoholem umys� nie przyswaja� informacji. Nagle zauwa�y�, �e g�owa w�a to monstrualna maska, przypominaj�ca ludzk� twarz, pochylaj�ca si� nad nim coraz ni�ej, ni�ej. Eksplodowa�a mu tu� przed oczami. - PEWNIE nie ma go w domu - zauwa�y� Norton. - W�tpi�. Prawie nigdy nie wychodzi - powiedzia�a Carolyn i ponownie zastuka�a do drzwi. Norton po�o�y� r�k� na klamce, podda�a si� z �atwo�ci�. - O rany! Co to? - Drzwi zaskrzypia�y niczym wrota w starym zamczysku. - Taki system alarmowy - za�mia�a si� Carolyn. - Wchodzimy! W przedpokoju czu� by�o st�chlizn� niewietrzonego od dawna pomieszczenia i jeszcze czym� nieprzyjemnym. Trudnym do zidentyfikowania, lecz znajomym. - Wujku! - zawo�a�a. Nie doczeka�a si� odpowiedzi. Drzwi od wszystkich pomieszcze� by�y pootwierane na o�cie�, poza tymi zaraz przy wej�ciu, prowadz�cymi do najwi�kszego pokoju. Wyci�gn�a r�k�, by je otworzy� i nagle zamar�a. Spojrza�a na Petera. Oddycha� g�o�no, niczym po biegu. Oboje, w tej samej chwili, zidentyfikowali przykr� wo�. By�a taka sama jak w domku nad jeziorem. Mo�e nie tak intensywna. Norton delikatnie odsun�� Carolyn i sam otworzy� drzwi. Uchyli�y si� tylko o kilkana�cie centymetr�w; co� je zablokowa�o. Widzieli co. Do przedpokoju zacz�y si� wsypywa� martwe owady. Setki komar�w, paj�k�w, opas�ych much, os z nap�cznia�ymi odw�okami. Carolyn odskoczy�a z krzykiem, lecz Norton pochwyci� jej d�o�. - Nie �yj� - powiedzia� uspokajaj�co. Napar� na drzwi, rozgniataj�c butami wysuszone truch�a. Ust�pi�y, ukazuj�c pok�j. Owady by�y wsz�dzie. Zalega�y p�metrow� warstw� pod�og�, wszystkie meble, parapet okienny, nawet �yrandol przy suficie. - Zaraz zwymiotuj� - wyszepta�a Carolyn. Odwr�ci�a si�, z twarz� blad� jak papier, po czym wesz�a w g��b mieszkania. Otworzy�a szeroko okna w kuchni i pozosta�ych dw�ch pokojach, i poczu�a si� lepiej. Niestety, stryja nigdzie nie by�o. Wr�ci�a do przedpokoju. Norton znikn��. - Peter! - zawo�a�a wystraszona. - Tutaj jestem - jego g�os dobiega� z tamtego pokoju. Podesz�a i zobaczy�a, �e stoi przed kanap�, a raczej przed pokrywaj�c� j� owadzi� narzut�. Tkwi� po kolana w robactwie, a drog�, kt�r� przeszed�, znaczy�a koleina, niczym w brudnych �niegowych zaspach. - Co tam robisz?! - Cicho! - nie odwracaj�c si�, uni�s� do g�ry r�k�. - S�yszysz? - Nic nie s�ysz�. One tak... szeleszcz�. Norton pochyli� si� nad kanap�, podci�gn�� r�kaw koszuli, zacisn�� palce na mankiecie i dwoma szybkimi ruchami przedramienia zgarn�� wyj�tkowo wysoki w tym miejscu kopiec owad�w. To, co ods�oni�, by�o twarz� m�czyzny w �rednim wieku. - Wujek Henry! - wykrztusi�a przera�ona Carolyn. Norton nachyli� si� jeszcze ni�ej, chc�c sprawdzi�, czy oddycha. Wyprostowa� si� szybkim ruchem. - Nic, nic - uspokoi� Carolyn. - On �pi. Ale smr�d tego robactwa jest niczym w por�wnaniu do jego oddechu. - Jak to �pi? Tutaj?! - Napi� si�, to i �pi. Hej, Henry! - potrz�sn�� �pi�cym, zgniataj�c przy tym kilka much. Stryj usiad�. Powi�d� dooko�a zadziwiaj�co przytomnym wzrokiem. - Co, do cholery, robi tutaj to paskudztwo? - otrz�sn�� si�, jakby wyszed� z zimnej wody. - S�dzi�em, �e ty nam to powiesz - rzek� Norton. - O! Cze�� Peter, jak si� masz? Co� ty tu narobi�? Oszala�e�?! STRYJ HENRY, wyk�pany, z mokrymi w�osami, siedzia� w fotelu i pi� kaw� zaparzon� przez Carolyn. - Nieraz s�ysza�em o anomaliach - powiedzia�. - Ale nigdy nie s�dzi�em, �e tak to mo�e wygl�da�. - I �e spotka w�a�nie ciebie - zauwa�y�a Carolyn. - Ot� to. W�a�nie mnie. - Prawdopodobnie spotka�e� si� z ni� ju� wielokrotnie - rzek� Norton. - Tylko, �e nic o tym nie wiesz. Likwidacja anomalii polega na cofni�ciu zdarzenia i ponownej jego kontynuacji ju� w poprawionej wersji. Wygl�da na to, �e Sie� przestaje je kontrolowa�. Na stole le�a�a pod�u�na, szmaciana kuk�a; w�� o du�ej g�owie i ludzkiej twarzy. Twarzy topornej, o ledwie zaznaczonych rysach, jak wyciosanej z twardego drewna. - Nie wiem, dlaczego jest ca�y. Pami�tam, �e rozlecia� si� na kawa�ki - rzek� stryj. - Powiedzia�, �e nazywa si� Decray? - Powt�rzy� to kilka razy. - Chcia�, �eby� zapami�ta� - stwierdzi� Norton. Stryj strzela� zaczerwienionymi oczami to na Petera, to na Carolyn. - Wi�c wierzycie staremu pijaczynie? - Widzieli�my dzisiaj wiele dziwnych rzeczy - odpar�a Carolyn. Wzi�a do r�ki kuk�� w�a z twarz� lalki. Oto sta�o si� tak, i� nie spos�b nie wierzy� w cokolwiek, chyba cz�owiek uzna si� za szale�ca, kt�ry nagle postrada� zmys�y. Tylko, �e w �wiecie Sieci nie jest to mo�liwe, tutaj nawet wariatem jest tylko ten, kto zdecydowa� si� na taki los od pocz�tku. Cho� nie w�tpi�a, �e i tacy si� znale�li. Nie trzeba zreszt� daleko szuka�: stryj alkoholik; te� trudno zrozumie�, jak mo�na wybra� takie �ycie... - Na kanapie poniewiera�y si� strz�py, wykonane z tego samego materia�u co lalka - odezwa� si� Norton. - Jakby nie rozlecia�a si�, lecz zmieni�a sk�r�. Niczym prawdziwy w��. - Przysi�g�bym, �e by� prawdziwy - stryj zapl�t� r�ce na piersiach i nerwowo kiwa� si� w fotelu. - Mo�e wtedy by�. Nie s�dz� jednak, �eby to by�o istotne. Wa�ne, co powiedzia�. - Gdybym m�g� go lepiej zrozumie�... G�os by� bardzo niski, trzeszcza� i zacina� si� jak zaje�d�ona p�yta ze starych gramofon�w. - Jak be�kot zapitego faceta - doko�czy� bezlito�nie Norton. - Mo�e to by� tw�j g�os? Oczy stryja Henry'ego zaokr�gli�y si�. Patrzy� na Petera, jakby us�ysza� od niego wielk� odkrywcz� prawd�. - Nie m�wi�, �e nie m�j - rzek� powoli. - Mo�e i tak. Ale ten w�� porusza� paszcz�. Na pewno. Mam to przed oczami: "Koniec... ko-niec...", k�apa� szcz�k�, jak cholerny smok z bajki. On... Tak, na pewno. On dopiero potem zacz�� mie� twarz, zacz�� si� zmienia�, wcze�niej wygl�da� jak zwyczajny gad! - Musia� powiedzie� co� wi�cej! - Oczywi�cie, �e m�wi�, przynajmniej pr�bowa�. Zdaje si�, �e prosi� o wybaczenie... Za co� mnie przeprasza�. - Za co? - Nie mam poj�cia. "Koniec �wiata!" To m�wi� z pewno�ci�. Niczego wi�cej nie jestem pewien. - O tym akurat wiemy i bez niego - odezwa�a si� Carolyn. - Powiedz mu Peter. STRYJ HENRY nigdy nie dowiedzia� si�, co mia� mu powiedzie� Norton. Umar� w chwili, gdy Peter otworzy� usta. Od setek lat nie widzieli �mierci cz�owieka. W Sieci nie by�o dla niej miejsca. Do teraz. Sta�o si� to tak szybko, i� sam Henry zapewne nie zd��y� si� zorientowa�, �e umiera. Gdyby po prostu znikn��, nie by�oby to mo�e wstrz�sem, sta�oby si� �atwiejsze do zaakceptowania, zwa�ywszy na �wiat, w kt�rym �yli. Jego cia�o eksplodowa�o. Rozprysn�� si�, niczym rzucony o �cian� owoc, a g�o�ny huk rezonowa� w uszach przez d�ug� chwil�. Jakie� strz�py, chyba rozdrobnione kawa�ki ubrania, opada�y powoli, niczym �niegowe p�atki w bezwietrzn� pogod�. Nie by�o krwi. Krzyczeli oboje. Norton umar� siedemset dziesi�� lat temu, lecz swojej �mierci nie pami�ta�. I nie by�o �adnej mo�liwo�ci, aby dowiedzia� si�, w jaki spos�b zgin��. By� wtedy m�odym, silnym m�czyzn�. W ci�gu swych dwudziestu siedmiu lat �ycia chorowa� raptem mo�e dwa razy, dlatego by� przekonany, �e zgin�� w wypadku. Nag�ym, skoro okoliczno�ci okaza�y si� nie do zapami�tania. Ostatnim wspomnieniem, jakie w sobie nosi�, by� w�asny dom. Czyta� ksi��k�, kt�re� tam wznowienie powie�ci sprzed wiek�w R. A. Glebowicza, nawet pami�ta� jej tytu�: "Taki owaki los bajkarza". Strona 40, czwarty wers od g�ry, wyraz "powiedzia�". Nosi� w sobie ten dok�adny obraz do dzisiaj, przez kilkaset lat. M�g� odtworzy� ka�dy przecinek od pocz�tku strony a� do tego wyrazu. Z najdok�adniejszej fotografii, kt�ra tkwi�a w jego umy�le. Ka�dy, kto �y� w Sieci, nosi� w sobie tak� fotografi�, najdrobniejszy w ka�dym szczeg�le ostatni wizerunek prawdziwego �wiata. By� ubezpieczony w Towarzystwie Asekuracyjnym D. L. NET. �mier� i �ycie. Tylko kto� wyj�tkowy m�g� zosta� klientem D. L. NETu. Norton nie by� nikim takim; na szcz�cie dla niego, �y� w czasach, gdy Towarzystwo sta�o si� ju� zwyczajn� firm� ubezpieczeniow�, dla kt�rej wyj�tkowym okazywa� si� ten, kto mia� wyj�tkow� ilo�� pieni�dzy. Poniewa� by� m�ody i fakt ubezpieczenia �ycia wynika� raczej z mody i presji nowobogackiego �rodowiska, nie zamie�ci� klauzuli dotycz�cej wieku i spo�ecznego statutu po�miertnego �ycia. Zatem w Sieci pojawi� si� takim, jaki by� w dniu swojej �mierci, co rzadko si� zdarza�o, a mia�o t� zalet�, i� barier� adaptacyjn� pokona� �atwo i bez anomalii. Po blisko trzywiekowej w��cz�dze, �yciu niezmordowanego, bogatego playboya, spotka� Carolyn. Carolyn umar�a w wieku osiemdziesi�ciu czterech lat. Sta�o si� to dok�adnie trzy dni po dw�chsetletniej rocznicy �mierci Petera, tak wi�c gdy si� urodzi�a - oboj�tne, kt�re narodziny mia�oby si� na my�li - prochy Nortona dawno ju� rozpad�y si� w ziemi. Jej status w Sieci, odmiennie ni� Nortona, by� zaplanowany i przemy�lany, zapisany trwale w sejfach D. L. NETu. Teraz wiedzia�a, �e te wszystkie plany warte s� funta k�ak�w, �e w Sieci zmieniaj� si� tylko kryteria i r�wnie trudno by� szcz�liwym tu, jak i w �yciu prawdziwym. A czasem jeszcze trudniej, gdy� wi�ksze s� oczekiwania. Tylko wiek i uroda - jej dwadzie�cia cztera lata, wieczne dwadzie�cia cztery lata - to dar, kt�rego warto�ci nic przewy�szy� nie zdo�a. Po Carolyn niewielu ju� ludzi pojawi�o si� w Sieci. Przybywali jeszcze przez rok, mo�e dwa, trudno powiedzie�, gdy� nikt specjalnie si� tym nie interesowa�. Dopiero po kilku latach zorientowano si�, �e nie zjawia si� nikt nowy. Nigdy liczba przybyszy nie by�a specjalnie zauwa�alna: kilkaset, a przynajmniej kilkadziesi�t istnie� rocznie, niemniej nie nale�a�o znowu do takich rzadko�ci spotkanie nowicjusza. A� nagle urwa�o si�. Ostatni, kt�rzy przybyli, przynie�li pog�oski o przewrocie technologicznym w realnym �wiecie. O zmianie warty w informatycznej niszy. Towarzystwo Asekuracyjne D. L. NET by�o bardzo zainteresowane now� technologi�. Kto� twierdzi� nawet, �e widzia� wz�r umowy na ubezpieczenie w zupe�nie nowej Sieci. W ten spos�b komunikacja ze �wiatem zewn�trznym zosta�a zerwana. Zawsze by�a jednostronna, poprzez przekazy przybywaj�cych, ale jaka� by�a. Teraz, z braku innych mo�liwo�ci ��czno�ci, �wiat Sieci pozosta� sam i tylko pami��, fotografie w umys�ach zamieszkuj�cych go ludzi, �wiadczy�a o istnieniu czego� wi�cej. UPIORNY �NIEG opad�. Wci�� krzyczeli. A gdy ucichli, ten kto�, kto siedzia� w miejscu stryja Henry'ego, powiedzia�: - Nazywam si� Decray! M�G� JEDYNIE zaj�� czyje� miejsce. Tylko tyle. Albo mo�e a� tyle. Dostanie si� do Sieci po pi��setletniej przerwie, dziesi�tki pokole� po ostatnim do niej transferze, i tak graniczy�o z cudem. I nie chodzi�o nawet o koszty czy niesprawno�� aparatury. Po prostu nikt nie potrafi� ju� zrozumie� dzia�ania tego systemu. Nowe technologie, jakkolwiek skomplikowane ju� w samej swojej idei, dla u�ytkownika sta�y si� proste i przejrzyste. Intuicyjne. Nikt ju� nie si�ga� do starych. Nikt nie chcia� o nich pami�ta�. - Nawet ja, operator Sieci, nie by�em ju� w stanie nad ni� zapanowa�. Norton zrozumia�. Lecz r�wnocze�nie zrozumie� nie m�g�. - Zostawi� i zapomnie�. Tak po prostu? Tak jak zostawia si� na �mietnisku nikomu niepotrzebne odpadki!? - B�d� sprawiedliwy. Przez pi�� wiek�w utrzymywano Sie� w dzia�aniu, mimo ogromnego zu�ycia energii. D�u�ej si� nie da. - Jak to si� nie da!? Przyszed�e� tu tylko po to, �eby powiedzie� nam, �e si� nie da? Cz�owieku... - Sie� si� psuje. Jak ka�de urz�dzenie. Czy to moja wina, �e nikt nie potrafi jej naprawi�? - Nie rozumiem tego. Dlaczego nikt nie potrafi? Czy �wiat si� cofn�� przez te pi��set lat? - Oczywi�cie, �e si� nie cofn��. Rzecz w�a�nie w tym, �e za bardzo wyrwa� naprz�d. Pami�tasz, ilu ludzi w twoich czasach sta� by�o na ubezpieczenie �ycia w D. L. NECie? - Niewielu. - Prawie nikogo. Na dobr� spraw� to cud, �e by�o na nie sta� kogokolwiek przy tak wysokich kosztach. - Jednak... - Stop! Chc� ci w�a�nie powiedzie�, �e nowa Sie� nie ma ju� nic wsp�lnego z Towarzystwem Asekuracyjnym. Przyjmuje ka�dego, kto ma na to ochot�. - A koszty? - To poj�cie znikn�o pewnego pi�knego dnia, gdy Sie� znalaz�a spos�b pozyskiwania energii. Dokona�a tego samodzielnie, wy��cznie kunsztem swego neuronowego oprogramowania. Nie wiem, czy dobrze si� rozumiemy: nikt nie kiwa palcem, lecz Sie� funkcjonuje. Skoro z �adnej strony nic nie wk�adasz do pude�ka, a wci�� z niego czerpiesz, to nie mo�e by� mowy o kosztach. - Co to za spos�b? - Nikt tego nie wie. - Nie przera�a ci� to? - Ani troch�. Jest skuteczny i to wystarcza. - DECRAY? - Tak, Carolyn? - Chyba zrozumia�am. Wy nie chcecie podtrzymywa� naszej Sieci, bo macie swoj�. Lepsz� i ciekawsz�. Ta�sz�. - Nie. To nie jest tak, �e nie chcemy. Nikt nie umie, oto ca�a prawda. - To si� nauczcie! Kiedy� ludzie potrafili, a teraz nagle nie mog�? �wiat poszed� do przodu, czy nie tak powiedzia�e�? - Powiedzia�em. Je�li jednak twoim zdaniem oznacza to, �e cz�owiek wi�cej potrafi, jeste� jak dziecko wyobra�aj�ce sobie, �e wi�ksza ilo�� czekolady to wi�ksza przyjemno��. - Bardzo �adnie powiedziane, ale to tylko s�owa. A ja chc� wiedzie�, dlaczego pozwalacie nam gin��, skoro nawet energia przesta�a by� problemem. - ... - Decray! - Przepraszam ci�, Carolyn. Proste odpowiedzi czasami bywaj� najtrudniejsze. Nie potrafi� pom�c, jedyne, co mog�, to by� z wami do ko�ca. - M�wisz, jak by� by� ostatnim cz�owiekiem na Ziemi. - W pewien spos�b masz racj�. - Co to znaczy?! - Niewielu nas zosta�o, mo�e ju� tylko kilku. W�a�ciwie wszyscy s� ju� w raju. - Jakim raju? Decray! - Ludzie odchodzili przez pi��set lat i w ko�cu odeszli prawie wszyscy. - Jak to odeszli? Co ty opowiadasz!? - Odeszli. - Dok�d? - To przecie� oczywiste. Po c� szarpa� si� z �yciem, gdy Sie� oferuje wszystko, o czym marzysz? - Bo�e! Chcesz powiedzie�, �e dobrowolnie rezygnowali z �ycia, �eby... - Nie chc�. Ja to m�wi�. - A ty? Dlaczego ty pozosta�e�?! - ... - Decray! - Co? - Zada�am ci pytanie! - To bardzo skomplikowane, Carolyn. Widzisz, ja... od czterdziestu pi�ciu lat jestem operatorem Sieci. Nie umiem nic innego... - Mog�e� przenie�� si� do raju! - Owszem, mog�em. - Wi�c. - Poza mn� od lat nikt si� wasz� Sieci� nie zajmowa�. Ja... - Tak, Decray? - Nie wiem, czy jeste� w stanie mnie zrozumie�. - Mo�e rozumiem. Kochasz nas. Tak bardzo nas kochasz, �e z tej mi�o�ci zabi�e� stryja Henry'ego. - Nie rozumiesz. Nie szydzi�aby� ze mnie, gdyby� rozumia�a. - POMY�LA�EM SOBIE... �e przecie� nale�y si� wam ostatnie s�owo... �e je�li nie ja... to kto? Kto Przyniesie Wam Nowin�?