49
Szczegóły |
Tytuł |
49 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
49 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 49 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
49 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
"Nad Niemnem" Elizy Orzeszkowej
spis tre�ci
analiza utworu str. 2
tre�� str. 5
Kiedy ukaza�o si� "Nad Niemnem", w 1887 r. drukowa� je "Tygodnik
Ilustrowany, Orzeszkowa by�a ju� znan� pisarka z powa�nym
literackim i publicystycznym dorobkiem. Szczeg�lne uznanie
krytyki i czytelnik�w zdoby�y jej powie�ci w kt�rych dominowa�y
"tematy narodowe" uj�te w ramy ideowych i literackich nurt�w.
Powie�� syntez� pozytywizmu
"Nad Niemnem" powsta�o w latach 1885 - 1886, a do r�k czytelnik�w
trafi�o w przededniu 25 rocznicy powstania styczniowego. By�o
wi�c nie tylko przypomnieniem i uczczeniem wielkiego narodowego
wydarzenia, ale przynios�o r�wnie� refleksje zwi�zane z
popowstaniow� rzeczywisto�ci�, podejmowa�o trudny temat
zachowania narodowej to�samo�ci, mimo kl�ski i pogrzebania
nadziei na szybk� realizacj� niepodleg�o�ciowych marze�. Program
pozytywist�w - pokolenia, dla kt�rego powstanie styczniowe
stanowi�o granic� "mi�dzy dawnymi i nowymi laty", by� pr�b�
szukania innych dr�g, przynajmniej cz�ciowego ograniczenia
zale�no�ci. W takim kontek�cie powie�� Orzeszkowej traktowa�
trzeba jako wyk�adni� tych powinno�ci, kt�re spo�ecze�stwo
polskie, okaleczone przez histori�, musi podj��, by stan
totalnego zniewolenie i apatii ust�pi� miejsca wierze w rych�e
spe�nienie "sn�w o pot�dze". Praca, nauka, korzystanie z
osi�gni�� techniki, otrzymuj� tu nowy wymiar - stanowi� nie tylko
drog�, na kt�r� warto wst�pi� dla udoskonalenia w�asnych
umiej�tno�ci i zdobywania jednostkowych do�wiadcze�, ale staj�
si� r�wnie� nakazem moralnym, umo�liwiaj� bowiem rozw�j
spo�eczny, s� fundamentem przysz�ej, wolnej Polski. My�l o
przysz�o�ci nie mo�e przes�oni� pami�ci o korzeniach, rodowodzie,
tradycjach, tym, co najdobitniej za�wiadcza o narodowym trwaniu,
mimo braku realnych granic pa�stwa. Te prawdy znalaz�y wyraz
artystyczny w powie�ci Orzeszkowej.
Kompozycja utworu ma charakter dwuwarstwowy. Akcja powie�ci
rozgrywa si� co prawda w latach osiemdziesi�tych wieku XIX , ale
retrospektywne nawi�zania stale przenosz� czytelnika w rok 1863
(czas powstania traktowany jest jednoznacznie pozytywnie).
Symbolika
W powie�ci rol� symboliczn� odgrywaj� dwie mogi�y:
gr�b mitycznych przodk�w, protoplast�w rodu Bohatyrowicz�w, Jana
i Cecylii - niejako sankcjonuje i u�wi�ca rol� tego za�cianka na
ziemi nadnieme�skiej (symboliczny gr�b osnuwa legenda siegaj�ca
�redniowiecza); mogi�a powsta�cza to:
( symbol �wi�tego czasu powstania, kiedy to wszyscy solidarnie,
i dw�r i za�cianek, poszli walczy� za wielk� spraw� w imi�
wolno�ci, r�wno�ci, demokratyzmu i wsp�pracy, ( swoiste miejsce
pami�ci narodowej, kt�rym opiekuj� si� Bohatyrowicze
przechowywaj�cy warto�ci przez ni� symbolizowane. Symboliczn�
role odgrywa tu tak�e przyroda nadnieme�ska, po�r�d kt�rej si�
�yje i umiera. Jej opisy, obszerne i barwne s� ho�dem z�o�onym
naturze, ale stanowi� tak�e odniesienie do spraw, wobec kt�rych
rzeka, b�r, pola uprawne i drogi zachowuj� milczenie, s� tylko
ich biernym �wiadkiem. W �wiecie przyrody, niekiedy tajemniczej
i dzikiej, panuje wieczna harmonia, �ad i wewn�trzny spok�j.
�wiat ludzi k��ci si� z t� naturaln� jedno�ci�, cho� powinien
d��y� do �ycia z ni� w symbiozie. Czas narodowej pr�by takiej
zgody wymaga. Obraz ziemia�stwa po powstaniu styczniowym W "Nad
Niemnem" wszyscy bohaterowie nale�� do warstwy
szlacheckiej. Orzeszkowa podejmuje pr�b� analizy zmian jakie
zasz�y w spo�ecze�stwie polskim po powstaniu styczniowym. W
sytuacji konkurencji ekonomicznej odchodz� w zapomnienie wielkie
idea�y, a �rodowisko szlacheckie , w du�ej cz�ci, degeneruje
si�. Przedstawione tu �rodowisko mo�na podzieli� na trzy grupy:
Arystokracj�:
Zygmunt Korczy�ski ( syn legendarnego w okolicy Andrzeja
Korczy�skiego, wychowany na kosmopolit� i lekkoducha. Cz�owiek
s�aby i pozbawiony moralno�ci. O�eniony z bogat� i uwielbiaj�c�
go panna Klotyld�, szybko znudzi� si� �on� i pargnie nawi�za�
romans z Justyn�. Teofil R�yc ( kuzyn s�siad�w Korczy�skich,
Kir��w. Posiadacz zrujnowanego, ale jeszcze znacznego maj�tku,
cz�owiek zdegenerowany (morfinista), kt�ry w ma��e�stwie z
Justyna upatruje odmiany �ycia. Dw�r
Benedykt Korczy�ski ( w�a�ciciel Korczyna, dzielny, wiecznie
zapracowany gospodarz zbyt jednak dos�ownie traktuj�cy
patriotyczny nakaz utrzymania dobrze prosperuj�cego maj�tku w
polskich r�kach, zapomina bowiem o niemniej wa�nym obowi�zku
wspomagania aktywno�ci Polak�w o ni�szym statusie spo�ecznym
(konflikt z za�ciankiem) Emilia Korczy�ska ( �ona Benedykta,
neurotyczna, rozkapryszona pi�kno��, n�kana chorobami prawdziwymi
i urojonymi. �yje w izolowanym �wiecie dwu pokoi, kt�re urz�dzi�a
w stylu sentymentalnym i wype�ni�a bibelotami i romansami.
Kontaktuje si� wy��cznie z dam� do towarzystwa, pann� Teres�. Z
�yciem dworu i prac� nie chce mie� nic wsp�lnego. Witold
Korczy�ski ( syn w�a�cicieli Korczyna, m�ody, post�powy szlachcic
pe�en pozytywistycznych idea��w. Krytykuje ojca pragn�c
wprowadzi� wiele zmian w zarz�dzanym maj�tku, a tak�e obwinia go
o zaostrzenie konfliktu z za�ciankiem. Poproszony na weselu
El�uni Bohatyrowicz�wny o wstawiennictwo w zwi�zku z przegraniem
przez za�cianek procesem, dzi�ki swemu zaanga�owaniu przyczynia
si� do zako�czenia sporu. Justyna Orzelska ( pi�kna, dumna i
m�dra, ale niestety niemaj�tna panna, pe�ni w domu wujostwa
Korczy�skich rol� rezydentki. Ojciec Justyny, to zdziwacza�y i
zdziecinnia�y starszy pan. Zajmuje si� tylko gr� na skrzypcach
i jedzeniem. Do Justyny zaleca� si� niegdy� Zygmunt Korczy�ski,
ale presja �rodowiska udaremni�a mezalians. Dziewczyna bardzo
bole�nie prze�y�a zaw�d mi�osny, odczuwa sw� samotno�� i bezsens
�ycia "na �askawym chlebie". Przypadkiem poznany Jan Bohatyrowicz
budzi jej zainteresowanie, a coraz cz�stsze wizyty w za�cianku
zbli�aj� m�odych ku sobie. W czasie wizyty na mogile powsta�czej
stryj Jana, Anzelm opowiada jej dzieje swojej mi�o�ci do Marty
Korczy�skiej, siostry Benedykta nie wspomina jednak o powodach
rozstania. Ta spytana, wyznaje, �e ba�a si� pracy, a tak�e
wstydu, jaki pzre�ywa�a, gdy dw�r wy�miewa� si� z jej
"ch�opskiego amanta". M�dra dziewczyna pzryjmuje o�widczyny Jana
a odrzuca umizgi R�yca. Opuszcza dw�r i odprowadzana przez wuja,
kieduje si� ku zagrodzie Jana. Za�cianek
Anzelm i Jan Bohatyrowiczowie - g��boko przywi�zani do tradycji
narodowej i do rodzimej ziemi. Serdeczni i otwarci wobec
przyjaznym im reprezentantom dworu (Justyna, dzieci
Korczy�skich); sch�opiali w wyniku trudnej sytuacji ekonomicznej,
ale zachowuj�cy godno�� i pami�� lepszej przesz�o�ci
Orzeszkowa kreuje obraz idealnego ziemianina, cz�owieka
skromnego, prawego i pracowitego, kt�ry winien upatrywa� sensu
i szcz�cia swojego istnienia na w�asnej ziemi, w pracy dla
dobra ojczyzny.
"Nad Niemnem"
Dzie� by� letni i �wi�teczny. Wszystko na �wiecie ja�nia�o,
kwit�o, pachnia�o, �piewa�o. Ciep�o i rado�� la�y si� z
b��kitnego nieba i z�otego s�o�ca; rado�� i upojenie tryska�y
znad p�l poros�ych zielonym zbo�em; rado�� i z�ota swoboda
�piewa�y ch�rem ptak�w i owad�w nad r�wnin� w gor�cym powietrzu,
nad niewielkimi wzg�rzami, w okrywaj�cych je bukietach iglastych
i li�ciastych drzew. Z jednej strony widnokr�gu wznosi�y si�
niewielkie wzg�rza z ciemniej�cymi na nich borkami i gajami; z
drugiej wysoki brzeg Niemna, piaszczyst� �cian� wyrastaj�cy z
zielono�ci ziemi a koron� ciemnego boru oderzni�ty od b��kitnego
nieba, ogromnym p�kolem obejmowa� r�wnin� rozleg�� i g�adk�, z
kt�rej gdzieniegdzie tylko wyrasta�y dzikie, p�kate grusze,
stare, krzywe wierzby i samotne, s�upiaste topole. Dnia tego w
s�o�cu ta piaszczysta �ciana mia�a poz�r p�obr�czy z�otej,
przepasanej jak purpurow� wst�g� tkwi�c� w niej warstw�
czerwonego marglu. Na �wietnym tym tle w zmieszanych z dala
zarysach rozpozna� mo�na by�o dw�r obszerny i w niewielkiej od
niego odleg�o�ci na jednej z nim lin� rozci�gni�ty szereg
kilkudziesi�ciu dwork�w ma�ych. By� to wraz z brzegiem rzeki
zginaj�cy si� nieco w p�kole sznur siedlisk ludzkich, wi�kszych
i mniejszych, wychylaj�cych ciemne swe profile z wi�kszych i
mniejszych ogrod�w. Nad niekt�rymi dachami, w powietrzu czystym
i spokojnym wzbija�y si� proste i troch� tylko sk��bione nici
dym�w; niekt�re okna �wieci�y od s�o�ca jak wielkie iskry; kilka
strzech nowych miesza�o z�ocisto�� s�omy z b��kitem nieba i
zielono�ci� drzew. R�wnin� przerzyna�y drogi bia�e i troch�
zieleniej�ce od z rzadka porastaj�cej je trawy; ku nim, niby
strumienie ku rzekom, przybiega�y z p�l miedze, ca�e b��kitne od
b�awatk�w, ��te od kamio�y, r�owe od dzi�cieliny i sm�ek. Z
obu stron ka�dej drogi szerokim pasem biela�y bujne rumianki i
wy�sze od nich kwiaty marchewnika, s�a�y si� w trawach fioletowe
rohule, ��tymi gwiazdkami �wieci�y brodawniki i kurze �lepoty,
liliowe skabiozy polne wylewa�y ze swych stulistnych koron
miodowe wonie, chwia�y si� ca�e lasy s�abej i delikatnej
mietlicy, kosmate kwiaty babki sta�y na swych wysokich �odygach
rumiano�ci� i zawadiack� postaw� stwierdzaj�c nadan� im nazw�
kozak�w. Za tymi pasami ro�linno�ci dzikiej cicho w cichej
pogodzie sta�o morze ro�lin uprawnych. �yto i pszenica mia�y
k�osy jeszcze zielone, lecz ju� osypane dr��cymi ro�kami, kt�rych
obfito�� wr�y�a urodzaj; ni�sze znacznie od nich, rumianym
kwiatem g�sto usiane, s�a�y si� na szerokich przestrzeniach
li�ciaste puchy koniczyny; puchem te�, zda si�, ale drobniejszym,
delikatniejszym, z zielono�ci� tak �agodn�, �e oko pie�ci�a,
m�ody len pokrywa� gdzieniegdzie kilka zagon�w, a ��ta
jaskrawo�� kwitn�cego rzepaku weso�ymi rzekami przep�ywa�a po
�anach niskich jeszcze ows�w i j�czmion. W�r�d tej weso�ej
przyrody ludzie dzi� tak�e byli weseli; mn�stwo ich ci�gn�o po
drogach i miedzach. Gromadami na drogach, a sznurami na miedzach
sz�y wiejskie kobiety, kt�rych g�owy ubrane w czerwone i ��te
chusty tworzy�y nad zbo�ami korowody �ywych piwonii i
s�onecznik�w. Od tych gromad la�y si� i p�yn�y po �anach
strumienie r�nych g�os�w. By�y to czasem rozmowy gwarne i
krzykliwe, czasem �miechy basowe lub srebrzyste, czasem p�acze
niemowl�t u piersi w chustach niesionych, czasem te� pie�ni
przeci�g�e, g�o�ne, kt�rych nut� porywa�y i przed�u�a�y echa ze
stron obu: w borkach i gajach rosn�cych na wzg�rzach i w wielkim
borze, kt�ry ciemnym pasem odcina� poz�ocon�, przetkan�
szkar�atem �cian� nadnieme�sk� od wysadzanych srebrnymi ob�okami
b��kit�w nieba. W tym ruchu ludzkim odbywaj�cym si� na urodzajnej
r�wninie czu� by�o najpi�kniejszy dla wiejskiej ludno�ci moment
�wi�ta: weso�y i wolny w s�oneczny i wolny dzie� bo�y powr�t z
ko�cio�a. W porze, kiedy ten ruch znacznie ju� stawa� si�
mniejszy, na r�wninie, z dala od tu i �wdzie jeszcze ci�gn�cych
gromad, ukaza�y si� dwie kobiety. Sz�y one z tej samej strony,
z kt�rej wracali inni, ale zboczy�y zna� z prostej drogi i chwil�
jak�� przeby�y w jednym z rosn�cych na wzg�rzach bork�w. By�o to
przyczyn� ich sp�nienia si�, tym wi�cej �e jedna z nich nios�a
ogromn� wi� le�nych ro�lin, kt�re tylko co i do�� d�ugo zapewne
zrywa�a. Druga kobieta zamiast kwiat�w trzyma�a w r�ku
niepospolitej wielko�ci chustk�, kt�ra za ka�dym jej szerokim i
zamaszystym krokiem ko�ysz�c si� wraz z d�ugim ramieniem
powiewa�a jak sporej wielko�ci chor�giew. Z dala to tylko wida�
by�o, �e jedna z tych kobiet mia�a w r�ku p�k ro�lin, a druga
szmat� bia�ego p��1.na; z bliska uderza�y one niezupe�nie zwyk��
powierzchowno�ci�. Kobieta z chustk� by�a niezwykle wysok�, a
wysoko�� t� zwi�ksza�a jeszcze chudo�� jej cia�a, kt�re przecie�
posiada�o szkielet tak rozros�y i silny, �e pomimo chudo�ci
ramiona jej by�y szerokie i wydawa�yby si� bardzo silnymi, gdyby
nie ma�e przygarbienie plec�w i karku objawiaj�ce troch� znu�enia
i staro�ci, gdyby tak�e nie ostre ko�ci �opatek podnosz�ce w dwu
miejscach staro�wieck� mantyl� z d�ugimi, co chwil� powiewaj�cymi
ko�cami. Opr�cz tej mantyli zaopatrzonej w p��cienny ko�nierz
mia�a ona na sobie czarn� sp�dnic�, tak kr�tk�, �e spod niej a�
prawie do kostek wida� by�o dwie du�e i p�askie stopy ubrane w
grube po�czochy i wielkie, kwieciste pantofle. Ubi�r ten
uzupe�nionym by� przez stary kapelusz s�omiany, kt�rego szerokie
brzegi ocienia�y twarz, na pierwszy rzut oka star�, brzydk� i
przykr�, ale po bli�szym przyjrzeniu si� uwag� i ciekawo�� budzi�
mog�c�. By�a to ma�a, chuda, okr�g�a twarz ze sk�r� tak ciemn�,
�e prawie br�zow�, z czo�em sfa�dowanym w kilka grubych
zmarszczek, z wpad�ymi i ko�cistymi policzkami, z wyrazem goryczy
i z�o�liwo�ci nadawanym jej przez ostro�� nosa i zaci�ni�cie warg
a wzmaganym przez szczeg�ln� ognisto�� i przenikliwo�� oczu. Te
oczy zdawa�y si� by� jedynym bogactwem tej biednej, zestarza�ej,
z�o�liwej twarzy. Mo�e kiedy� by�y one jedyn� jej pi�kno�ci�, a
teraz, wielkie i czarne, spod czarnych, szerokich brwi o�wieca�y
j� jeszcze przejmuj�cym blaskiem; mia�y one spojrzenie
przenikliwe, ostre, ur�gliwe i p�omienno�� nieustann�, jakby
wci�� z wn�trza podsycan�, a dziwn� przy tej sczernia�ej, w d�oni
czasu czy losu zgniecionej twarzy. Sz�a szerokim, zamaszystym,
do po�piechu zna� przyzwyczajonym krokiem, a d�ugie jej ramiona,
u kt�rych wisia�y ciemne, ko�ciste r�ce, ko�ysa�y si� u jej bok�w
w ty� i naprz�d, bia��, rozwini�t� chustk� jak chor�gwi�
powiewaj�c. Kobiet� z kwiatami trudno by�oby nazwa� od razu pann�
z wy�szego towarzystwa albo te� dziewczyn� z ni�szych warstw
wiejskiej ludno�ci. Wygl�da�a troch� na jedno i na drugie.
Wysoka, cho� znacznie od towarzyszki swojej ni�sza, ubran� by�a
w czarn� we�nian� sukni�, bardzo skromn�, kt�ra jednak wybornie
uwydatniaj�c jej kszta�tn� i siln�, w ramionach szerok�, a w
pasie cienk� kibi� zdradza�a znajomo�� �urnalu m�d i r�k�
bieg�ego krawca. W wyprostowaniu jej kibici i w delikatno�ci cery
czu� by�o tak�e manier� i cieplarni�. Ale w zamian ruchy jej i
gesty sprzecza�y si� z ca�o�ci� jej osoby troch� pop�dliwo�ci i
jakby przybranej rubaszno�ci, nie mia�a ona przy tym na sobie ani
kapelusza, ani r�kawiczek. G�ow� owini�t� czarnym jak heban
warkoczem i twarz �niad�, z purpurowymi usty i wielkimi, szarymi
oczami �mia�o wystawia�a na upalne gor�co s�o�ca. P��cienny, tani
parasolik opiera�a o rami�, a r�ce jej do�� du�e i opalone
zdradza�y nader rzadkie u�ywanie r�kawiczek. Wszystko to uderza�o
tym wi�cej, �e spos�b, w jaki trzyma�a sw� odkryt� g�ow� ; ciemne
brwi nad siwymi oczami �ci�ga�a, nadawa� jej wyraz �mia�o�ci i
dumy. W og�le ta panna czy ta dziewczyna na lat dwadzie�cia par�
wygl�daj�ca wydawa�a si� uosobieniem pi�kno�ci kobiecej zdrowej
i silnej, lecz dumnej i chmurnej. Pogody, jak� nadaje ludzkim
twarzom szcz�cie lub rezygnacja, w tej m�odej i �wie�ej, ale
niespokojnej i zamy�lonej twarzy nie by�o, jakkolwiek rozja�nia�o
j� teraz to zupe�nie fizyczne o�ywienie, kt�rym istot� ludzk�,
niezupe�nie jeszcze przez �ycie zniweczon�, nape�nia d�uga i
swobodna k�piel w kipi�cym zdroju przyrody. Pr�dko id�c, aby
szerokim krokom towarzyszki swej wyr�wna�, z zaj�ciem, prawie z
mi�o�ci� przygl�da�a si� ona uzbieranej przed chwil� wi�zi
ro�lin. By�y tam bujne liliowe dzwonki le�ne, gwo�dziki, pachn�ce
sm�ki, li�cie m�odych paproci, m�odziutkimi szyszkami okryte
ga��zki so�niny. Wszystko to rzuca�o jej w twarz fal� dzikiej i
przenikliwej woni, kt�r� te� ona od chwili do chwili wci�ga�a
pe�nym i d�ugim oddechem swej silnej, szerokiej piersi. Rozkosz,
kt�r� uczuwa�a wtedy, i upa� s�o�ca, w kt�rym nurza�a sw� odkryt�
g�ow�, rumie�cem powlek�y �niade jej policzki; zarazem surowe jej
i zamy�lone, cho� pe�ne purpurowej krwi usta rozchyli�y si� w
m�odym i szczerym �miechu. �mia�a si� ze s��w towarzyszki swej,
kt�ra id�c wci�� pr�dko i wielkimi stopy swymi z wysoka i mocno
o ziemi� uderzaj�c, grubym, nieco ochryp�ym, przez brak oddechu
cz�sto przerywanym g�osem ci�gn�a w borku jeszcze rozpocz�te
opowiadanie. - Ot, tu, powiadam ci, w tym samym miejscu,
pomi�dzy tymi wzg�rkami, te g�upie ch�opy wzi�li mi� za
choler�... Mo�e nie wierzysz? S�owo honoru, prawd� m�wi�!
Jeszcze� wtedy nie by�a w Korczynie, jeszcze ma�a by�a�, bo by�o
to w�a�nie wtedy, kiedy ojczulek tw�j z t� Francuzic�
romansowa�... Urwa�a nagle, stan�a, chrz�kn�a tak g�o�no; �e
a� rozleg�o si� po polu; chustk� trzyman� w r�ku jeszcze g�o�niej
nos utar�a i gniewnie do siebie zamrucza�a: - Wieczna g�upota
moja!
M�oda panna, kt�rej na chwil� twarz znieruchomia�a, u�miechn�a
si� znowu. - Co tam! Niech ciocia na to nie zwa�a! Ja� wiem
dobrze o wszystkim i z przesz�o�ci� oswoi�am si� zupe�nie...
Przecie� ciocia nie przez z�o�liwo�� pewno... Co tam! Jak�e to
by�o z t� choler�? Zacz�y i�� dalej, tak samo pr�dko jak
wprz�dy. Stara m�wi�a znowu: - Ot, jak by�o. Z ko�cio�a wraca�am,
tak jak i teraz, a �pieszy�am bardzo, bo Emilka by�a chor� i
go�cie mieli na obiad przyjecha�... Wi�c lecia�am co tchu, wprost
przez pole, kt�re wtedy ugorem sta�o, przez puste zagony... Co
dam krok, to p�tora zagona przesadz�... Wprost jakbym nad ziemi�
lecia�a... A mia�am na sobie zielon� sukni�... jeszcze wtedy
kolorowe suknie nosi�am... Kapelusz taki, ot, s�omkowy zdj�am
i dla och�ody macha�am nim sobie przed twarz�... Uf ! nie mog�...
Zdysza�a si�, stan�a znowu i zacz�a kaszla�. Kaszel jej by�
gruby, chrypliwy, g�o�ny, jakby dobywa� si� z g��bi beczki. Ma�o
jednak zwraca�a na� uwagi i zaraz id�c znowu opowiada�a dalej:
- Cholera wtedy grasowa�a po �wiecie; w naszych stronach jej
jeszcze nie by�o, ale ludzie l�kali si�, aby nie przysz�a...
Ot�, kiedy mi� ch�opi wracaj�cy z ko�cio�a zobaczyli tak lec�c�
polem, jak narobi� krzyku, p�aczu... Jedni zacz�li ucieka� i biec
tak pr�dko, jakby ich diabe� gani�, drudzy popadali po�r�d dr�g
na kolana i nu� �egna� si�, czo�ami bi� o ziemi�, pacierze g�o�no
m�wi�... "Cholera! - krzycz� - ot i ju� bie�y, nam na zgubienie!"
"Ale! - odpowiadaj� drudzy - ju� to nie co innego! Cholera, i
koniec! Wielka taka, �e g�ow� nieba dostaje, w zielonej sukni i
z�ot� �opat� macha!" Ta �opata, uwa�asz, to by� m�j kapelusz na
s�o�cu b�yszcz�cy... prawda, �e go te� dobrze sp�aszczy�am, bo
zdj�wszy w ko�ciele z powodu gor�ca i nie maj�c gdzie podzia�,
po�o�y�am go na �awce i przez ca�e nabo�e�stwo na nim
siedzia�am... Uf! nie mog�... Znowu zabrak�o jej oddechu,
chrz�ka�a, nos uciera�a i chwil� sz�a milcz�c. - I c� si� sta�o
potem? - zapyta�a m�oda panna.
- A c�? Daremnie ekonom, kt�ry jak raz wtedy wraca� te� z
ko�cio�a, i Bohatyrowicze, kt�rzy mnie kiedy� znali, z bliska
nawet znali, perswadowali ch�opom, �e to nie by�a cholera, tylko
panna Marta Korczy�ska z Korczyna, kuzynka pana Benedykta
Korczy�skiego...Nie uwierzyli i do dzisiejszego dnia nie
wierz�... "Ot - m�wi� - czy to taka kobieta mo�e gdzie by� na
�wiecie? G�ow� do nieba dostawa�a, nad ziemi� lecia�a, zielon�
sukni� mia�a na sobie i z�ot� �opat� macha�a morowe powietrze
przed sob� p�dz�c..." Wieczna g�upota ludzka! Powiadam ci,
Justynko, �e ludzka g�upota to wielki i wieczny kamie�. Wi�kszy
on jeszcze od ludzkiej z�o�ci. Ju� ja to wiem, bo by� czas, �e
i sama tak uderzy�am si� o swoj� w�asn� g�upot�, �e... Uf! nie
mog�... Sapa�a, chrz�ka�a, kaszla�a znowu g�o�no, jak z beczki.
Justyna policzki i usta topi�c w dzwonkach, paprociach i
gwo�dzikach zauwa�y�a: - Przecie� cioci te niem�dre gadania nic
nie zaszkodzi�y... Czarne oczy Marty Korczy�skiej spojrza�y
ostro, prawie zjadliwie. - Tak my�lisz? - sarkn�a - wiecznie
to samo. Nikt nie uwierzy w to, czego sam nie do�wiadczy�. Nie
zaszkodzi�y! Pewno, nie zjad�y mi� one, ale... uk�si�y. Czy ty
my�lisz, �e to mi�o by� wzi�t� za choler�? Nie by�am ja wtedy tak
star�... dwana�cie lat temu mia�am lat trzydzie�ci sze��... -Wi�c
teraz czterdzie�ci osiem? - z niejakim zdziwieniem zauwa�y�a
Justyna. - A ty mo�e my�la�a�, �e sze��dziesi�t? - ostro za�mia�a
si� Marta. - Zapewne, wygl�dam na tyle, sama to wiem, a i wtedy
ju� niewiele lepiej jak teraz wygl�da�am. Mo�e nie wiesz
dlaczego? Ha? czy wiesz dlaczego? - Wiem - z powag� odpowiedzia�a
panna.
- No, to dobrze, �e wiesz; bo mo�e zrobisz co takiego, aby� i
sama pr�dko na choler� wygl�da� nie zacz�a... Justyna ramionami
wzruszy�a.
- A c� ja takiego zrobi� i co przeciw temu poradzi� mog�?
Zamy�li�y si� obie i mimo woli zwolni�y kroku, co najpierw
spostrzeg�a starsza. - No, wleczem si� jak ��wie. Pr�dze, bo ju�
tam Emilka wyrzeka pewno, �e nie wracam, i zaczyna dostawa�
migreny albo globusa... - A Terenia - podchwyci�a panna - biegnie
po krople z bobrowej esencji albo po proszki bromowe, albo po
antymigrenowy o��wek, albo po Rigollot... Za�mia�a si�, lecz wnet
spowa�nia�a znowu.
- Wujenka jest naprawd� biedna z tym ci�g�ym chorowaniem. Marta
kiwn�a g�ow� i machn�a r�k�.
- A pewno - rzek�a - biedna kobieta! Ale bo, widzisz, �eby tak
pch�y pie�ci�, jak ona swoje choroby pie�ci, toby na wo��w
powyrasta�y, s�owo honoru! W tej chwili za rozmawiaj�cymi rozleg�
si� turkot powozu; droga by�a w tym miejscu w�sk�, zesz�y wi�c
na stron�. Sz�y samym skrajem pola poros�ego g�st� pszenic�.
Bia�a i sucha kurzawa owia�a je wielkim k��bem, o tyle jednak
przezroczystym, �e rozpozna� w niej by�o mo�na zgrabny faeton,
ci�gni�ty przez cztery pi�kne, b�yszcz�c� uprz꿹 okryte konie,
i dwu siedz�cych w faetonie m�czyzn. Widzia�y te�, �e obaj
m�czy�ni spostrzeg�szy je podnie�li nad g�owami czapki, a jeden
z nich nawet przechylaj�c si� nieco ku nim zawo�a�: - �wi�te
panny: Marto i Justyno, m�dlcie si� za nami!
Marta z roz�arzonymi oczami i machaj�c ku powozowi sw� bia��
chust� odkrzykn�a: - A modli�am si�, modli�am si�, aby B�g panu
rozum przywr�ci� raczy�! Wykrzykowi temu odpowiedzia� z
oddalaj�cego si� szybko powozu wybuch �miechu, widocznie basowy
i ochryp�y g�os Marty przedrze�niaj�cego. Na twarz Justny wybi�
si� wyraz silnie uczutej przykro�ci, prawie udr�czenia. - Bo�e! -
szepn�a - a ja mia�am nadziej�, �e ten cz�owiek dzi� ju� do nas
nie przyjedzie, �e go ten pan R�yc do siebie na obiad zaprosi...
- Nie g�upi on! - odpowiedzia�a Marta. - Zapewne R�yc zaprosi�
go do swego powozu; wola� wi�c swoje szkapiny do domu odprawi�,
a sam i w cudzym faetonie poparadowa�, i u nas cudzy obiad
zje��... dwie razem korzy�ci dla hultaja tego... Justyna by�a
widocznie zaniepokojon�. Ju� pachn�ca wi�, kt�r� trzyma�a w
r�ku, zajmowa� j� przesta�a. - Ciekawam - szepn�a - jak� to
komedi� mie� dzi� b�dziemy? Marta spojrza�a na ni� przenikliwie
i ciszej troch� rzek�a: - O papu�ci� swego l�kasz si�, ha? Ten
b�azen wieczne facecje wyprawia z tym safandu��... Tu a� si� za
wkl�s�e usta swoje wielk� r�k� chwyci�a.
Po czole, ustach i nawet ramionach Justyny przebieg�o drgnienie
nagle jakby uczutego obrzydzenia; wnet jednak odpowiedzia�a: -
Niech ciocia �mia�o wszystko przede mn� m�wi. Ja dawno ju�
zrozumia�am po�o�enie ojca i swoje, dawno, dawno... ale oswoi�
si� z nim nie mog� i nigdy, nigdy z nim si� nie pogodz�... Marta
za�mia�a si�.
- Ot, lubi� takie gadanie! Ciekawam, co zrobisz? Musisz pogodzi�
si� albo powiesisz si� chyba czy utopisz si�... Ka�dy desperuje
z pocz�tku, a potem i godzi si� z takim losem, jaki mu B�g czy
diabe� nasy�a. Bo aby wszystkie losy ludzkie by�y robot� Pana
Boga, w to ani troch� nie wierz�. Spowiada�am si� ju� z tego i
raz nawet absolucji od ksi�dza nie dosta�am; jednak nie wierz�...
Powiadam ci, �e ka�dy z pocz�tku desperuje, a potem jak baran na
rze� spokojnie swoj� drog� idzie... Uf! nie mog�! Zakaszla�a si�
tak, �e a� jej oczy �zami zasz�y. Krztusz�c si� jeszcze, tymi
za�zawionymi oczami na towarzyszk� popatrza�a. - Ty bo, Justynko,
straszn� melancholiczk� jeste�! Czemu nie robisz tak jak i inne
panny? Z �aski wuja i wujenki korzystaj, str�j si�, kiedy ci�
stroi� chc�, baw si�, gdy tylko zdarzy si� okazja, mizdrz si� do
kawaler�w, a mo�e kt�rego z�apiesz i za m�� wyjdziesz... ha?
S�owo honoru! czemu ty tak nie robisz? Justyna nie odpowiada�a.
Sz�a prosto i r�wnym krokiem jak wprz�dy, tylko w rozpalonych i
zamy�lonych jej oczach b�ysn�y �zy. - Phi! - za�mia�a si� Marta
- melancholiczka jeste�... i dumna jak ksi�niczka. Od wujostwa
nic przyjmowa� nie chcesz, ze swoich procencik�w ubierasz siebie
i ojca, trzewiki nawet oszcz�dzasz, tak �e czasem boso chodzisz,
kapelusza i r�kawiczek nie nosisz... - O, niech ciocia tak nie
my�li! - porywczo prawie zawo�a�a Justyna. - Ja ani k�ama�, ani
udawa� nie chc�! Prawda, �e zawsze �ami� sobie g�ow�, aby mnie
i ojcu tych kilku w�asnych naszych groszy na odzienie
przynajmniej wystarczy�o... Ale boso czasem chodz� i kapelusz�w
ani �adnych drogich rzeczy nie nosz� nie tylko dlatego... nie
tylko dlatego... - To i dlaczeg�? no, dlaczeg�? - b�yskaj�c
oczami dopytywa�a si� stara panna. - Dlatego - z nag�ym i silnym
rumie�cem odpar�a Justyna - �e dawno ju� odechcia�o mi si� ich
stroj�w i zabaw, ich poezji i ich mi�o�ci... �yj� tak, jak oni
wszyscy, bo sk�d�e sobie wezm� innego �ycia, ale je�eli mog�
zrobi� co inaczej ni� oni, po swojemu robi� i nikogo to obchodzi�
nie powinno. Marta przypatrywa�a si� jej przenikliwie i z uwag�.
- A wszystko to - rzek�a - posz�o od tej historii twojej z
Zygmusiem Korczy�skim... prawda? Cha! cha! My�la�a� wtedy pewno,
�e ci� otwartymi ramionami spotkaj� i do familii swojej
wprowadz�... bo i tak przecie krewn� im przychodzisz... A oni
tymczasem... gdzie! ani pomy�le� o tym nie dali mazgajowi temu...
Cha! cha! wiem ja to wszystko, wiem! Wieczna g�upota ludzka!
Justyna ze wzrokiem w ziemi� wbitym milcza�a.
- No, a my�lisz �e ty jeszcze czasem o tym mazgaju? serce... boli
jeszcze czasem? - Nie.
Z kr�tkiej tej odpowiedzi pozna� mo�na by�o, �e panna Justyna
m�wi� nie chce o przedmiocie przez starsz� jej towarzyszk�
zaczepionym. Tylko ju� wszelki cie� uprzedniego o�ywienia znikn��
z jej twarzy. Zmys�y jej przesta�y pi� z kielicha rozkwit�ej
przyrody rozkoszny nap�j zapomnienia. Gryz�ca troska przejrza�a
si� w zwierciadle jej szarych, przezroczystych �renic; jakie�
wspomnienia czy wstr�ty opu�ci�y w d� ko�ce p�sowych warg
nadaj�c im wyraz znudzenia i goryczy. Wtem na drodze za dwoma
id�cymi kobietami zaturkota�y znowu ko�a, tylko nieco inaczej ni�
wprz�dy. Nie by� to g�uchy i do cichego grzmotu podobny turkot
faetonu, ale klekotliwe troch� i z lekkim skrzypieniem po��czone
toczenie si� k� prostego woza. Kurzawa te� podnios�a si�
znacznie mniejsza, opad�a pr�dko i dwie kobiety obejrzawszy si�
ujrza�y za sob� d�ugi w�z nape�niony s�om�, kt�r� z obu bok�w
przytrzymywa�y drewniane drabiny, a okrywa� wzd�u� woza
rozes�any, pasiasty i barwisty, na domowych, wiejskich krosnach
utkany kilimek. W�z ten ci�gn�a para konik�w ma�ych, t�ustych,
z kt�rych jeden by� kasztanowaty z konopiast� grzyw�, a drugi
gniady z bia�ymi nogami i bia�� �atk� na czole. Oplata�a je z
rzadka uprz�� z prostych, grubych powroz�w. Gdyby nawet ko�a tego
wiejskiego ekwipa�u nie turkota�y wcale, a ci�gn�ce go dobrym
truchtem koniki st�pa�y bez najl�ejszego szelestu, zbli�enie si�
jego da�oby zna� o sobie przez unosz�cy si� ze� wielki gwar
g�os�w. Nape�nia�o go towarzystwo liczne. Na s�omie okrytej
pasiastym kilimkiem pomi�dzy okr�g�ymi por�czami drabin siedzia�o
kilka kobiet, z kt�rych jedna tylko by�a niem�oda, w ciemnej
chustce na plecach i wielkim czepcu na g�owie, inne za�, niby
klomb ogrodowy, kwit�y rumie�cami twarzy i jaskrawymi barwami
ubra�. By�o im tak ciasno, �e siedzia�y w r�nych postawach i
kierunkach, twarzami, bokami i plecami ku sobie zwr�cone,
�ci�ni�te jak kwiaty w bukiecie. Jednym z nich w tym �cisku
chustki z g��w pospada�y i tworzy�y na plecach kapiszony z
mu�linu albo perkalu; innym kosy nawet czarne albo z�ociste
rozwin�y si� na b��kitne albo r�owe staniki, � u wszystkich nad
uszami i przy skroniach zwiesza�y si� albo stercza�y wetkni�te
we w�osy p�sowe, liliowe i ��te kwiaty. W�z trz�s� nimi i silne
ich kibicie chwia� wci�� w kierunki r�ne; chwyta�y te� drabiny
ciemnymi r�kami albo czepia�y si� wzajem swych ramion i sukien
�miej�c si� i gadaj�c g�o�no i wszystkie razem. W tym gwarnym
ogr�dku by�o tak ciasno, �e wo�nicy zabrak�o miejsca do
siedzenia: kierowa� on ko�mi stoj�c u samego brzegu woza, a mo�na
by przypu�ci�, �e postaw� t� przybra� nie z konieczno�ci, ale
przez zalotno��, dlatego aby w najkorzystniejszym �wietle wyda�
si� wsp�towarzyszkom podr�y. By� to m�czyzna trzydziestoletni,
wysoki i tak zgrabny, jakby go matka natura z lubo�ci� i wielkim
staraniem na �onie swym wyhodowa�a. Tymczasem nie co innego,
tylko ci�ka praca oko�o zdobywania jej dar�w, gor�ce jej �ary
letnie i d2ikie polne powiewy nada�y temu cia�u tak� harmoni� i
si��, �e trz�s�cy si� i podskakuj�cy w�z nie m�g� zm�ci� ani na
chwil� jego prostych i wynios�ych linii. Od ogorza�ej cery jego
twarzy silnie odbija�y z�ociste, bujne w�sy i jasnoz�ote w�osy
opadaj�ce spod czapki na ko�nierz szarej, kr�tkiej kurty ku
ozdobie zapewne zielon� ta�m� oszytej. Niedbale w ogorza�ych
r�kach trzymaj�c lejce i nie odwracaj�c twarzy ku wiezionym przez
si� kobietom odpowiada� weso�o na zapytania ich i przycinki,
czasem m�ski �miech sw�j ��czy� z ch�rem cienkich, piskliwych
�miech�w dziewcz�t. Marta i Justyna zatrzyma�y si� u brzegu
drogi, w cieniu wierzby, kt�rej kwiat podobny do zielonawych
robaczk�w osypywa� im suknie i g�owy. Marta w kierunku jad�cych
machn�a sw� bia�� chustk� i niezwykle u niej przyjaznym g�osem
krzykn�a: - Dobry wiecz�r, panie Bohatyrowicz! dobry wiecz�r!
Wo�nica szybko zdj�� czapk� odkrywaj�c czo�o mniej opalone od
reszty twarzy, g�adkie i pogodne. - Dobry wiecz�r! -
odpowiedzia�.
- Dobry wiecz�r! - ch�rem krzykn�y dziewcz�ta.
- A sk�d�e� to pan wzi�� tyle dziewcz�t? - zawo�a�a znowu stara
panna. - Po drodze jak poziomki uzbiera�em - nie zatrzymuj�c
koni, ale tylko zwalniaj�c nieco ich biegu odpowiedzia�
zagadni�ty. Jedna z dziewczyn, naj�mielsza zna�, przechylaj�c si�
przez drabin� wozu i bia�ymi z�ban1i b�yskaj�c, g�o�no prawi�
zacz�a: - Piechot�, prosz� pani, sz�y�my... a on nas nap�dzi�,
to�my mu kaza�y, aby nas zabra�... - Oho! kaza�y! - za�artowa�a
Marta.
- A jak�e! - potwierdzi�a dziewczyna z wozu - czy ja nie mam
prawa jemu nakazywa�? ja� jego strzeczna siostra! dla siostry
szacunek mie� powinien! Bardzo s�usznie! W tej chwili w�z zr�wna�
si� ze stoj�cymi pod wierzb� kobietami, wo�nica po raz drugi
zdj�� czapk� i spojrzenie jego z wysoka sp�yn�o na Justyn�. W
tym szybkim spojrzeniu dostrzec mo�na by�o, �e oczy wo�nicy
b��kitne by�y jak turkusy i �e w tej chwili przelecia�a w nich
b�yskawica. Ale wnet w�o�y� na g�ow� czapk�, twarz znowu ku
drodze zwr�ci� i poruszywszy lejcami zawo�a� na konie, aby sz�y
pr�dzej. W�z zacz�� toczy� si� pr�dzej. Justyna z zaciekawieniem
i figlarno�ci� w oczach, z rozchylonymi w u�miechu ustami
poskoczy�a i gestem weso�ym, kt�ry by nawet wykwintnemu oku m�g�
wyda� si� rubasznym, rzuci�a na jad�ce kobiety swoj� wi� ga��zi
i kwiat�w. Na wozie wybuchn�y �miechy, dziewcz�ta chwyta�y
rozsypane kwiaty, niekt�re z nich wo�a�y: - Dzi�kujemy!
dzi�kujemy panience!
Ale wo�nica nie obejrza� si� i nie zapyta� o przyczyn� powsta�ego
na wozie gwaru. Zamy�li� si� o czym� tak bardzo, �e a� g�ow�,
kt�r� przedtem wysoko trzyma�, troch� pochyli�. Dwie kobiety i��
znowu zacz�y, Marta m�wi�a:
- Ten Janek Bohatyrowicz na pi�knego i dzielnego ch�opaka
wyr�s�... zna�am go dzieckiem... Zna�am ich kiedy� wszystkich...
kiedy�... dobrze i z bliska... Zamy�li�a si�, m�wi�a ciszej
troch� ni� zwykle.
- By�, uwa�asz, taki czas kr�tki, �e ci Bohatyrowicze u nas we
dworze bywali i do sto�u z nami siadali... mianowicie, ojciec
tego Janka, Jerzy, i stryj jego, ten Anzelm Bohatyrowicz, co to
teraz podobno schorowany i melancholikiem jakim� sta� si�...
Jednakowo� jaki to by� kiedy� m�czyzna... przystojny, odwa�ny,
patriota... romansowy... Do takiej poufa�o�ci wtedy pomi�dzy
dworem a t� szlacheck� okolic� przysz�o, �e si�d� sobie, bywa�o,
do fortepianu i akordy bior�, a Anzelm za mn� stanie i �piewa:
"Bywaj, dziewcz�, zdrowe, ojczyzna mi� wo�a!" A potem ja jemu
�piewam: "Szumia�a d�browa, wojacy jechali..." B�dzie temu ju�
lat dwadzie�cia dwa... trzy... Jaki to by� gwar u nas, jakie
�ycie i moje, i wszystkich... A teraz wszystko inaczej...
inaczej... wieczny smutek... M�wi�a to coraz powolniej, g�ow�
kiwa�a, a ogniste jej oczy nieruchomo tkwi�y w dalekim punkcie
przestrzeni. Wtem znad wozu, kt�ry oddali� si� o kilkadziesi�t
krok�w, z towarzyszeniem klekotliwego turkotu k� wzni�s� si�
czysty i silny g�os m�ski z ca�ej szerokiej piersi �piewaj�cy
strof� starej pie�ni:
Ty p�jdziesz g�r�, ty p�jdziesz g�r�,
A ja dolin�;
Ty zakwitniesz r�, ty zakwitniesz r�,
A ja kalin�.
Justyna z szeroko otwartymi oczami i rozchylonymi w u�miechu usty
s�ucha�a pie�ni, kt�ra dalej rozlewa�a po polach sw� rozg�o�n�
i sm�tn� nut�:
Ty p�jdziesz drog�, ty p�jdziesz drog�,
A ja �ozami;
Ty si� zmyjesz wod�, ty si� zmyjesz wod�,
Ja mymi �zami...
- S�owo honoru! - nagle i najg��bszym swym basem zawo�a�a Marta -
i my kiedy� z Anzelmem �piewali�my ten sam duet... Na wozie
stoj�cy wysoki m�czyzna w znacznym ju� od dw�ch kobiet oddaleniu
�piewa� dalej:
Ty jeste� pann�, ty jeste� pann�
Przy wielkim dworze;
A ja b�d� ksi�dzem, a ja b�d� ksi�dzem
W bia�ym klasztorze...
- Ot - sarkn�a Marta - w pie�ni jest "b�dziesz" nie "jeste�".
Dlaczego on �piewa "jeste�"? Przerabia sobie stare pie�ni,
b�azen! Justyna uwagi tej nie s�ysza�a. Gor�cy p�omie� przemkn��
w jej oczach. - Pyszny g�os! - szepn�a.
- Nieszpetny - odpowiedzia�a Marta. - Pomi�dzy nimi cz�sto
znajduj� si� pi�kne g�osy i �piewacy z nich zawo�ani... I ten
Anzelm kiedy�, gdzie tylko, bywa�o, obr�ci si�... �piewa. Z
daleka ju�, z daleka od tocz�cego si� wozu przyp�yn�a jedna
jeszcze strofa:
A jak pomrzemy, a jak pomrzemy,
Ka�emy sobie
Z�otne litery, z�otne litery
Wyry� na grobie...
Stara panna stan�a nagle po�r�d drogi, podobna do wysokiego
s�upa ubranego w s�omiany kapelusz i stoj�cego na dwu wielkich
nogach w kwiecistych pantoflach. Wzrok w twarzy m�odej dziewczyny
utkwi�a, wspomnienia i rozczulenia jakie� pracowa�y w jej
chrypliwie oddychaj�cej piersi, a� krzykn�a prawie: - A koniec
tej pie�ni znasz? Naturalnie, �e nie znasz! Teraz ju� jej nikt...
opr�cz nich... nie �piewa... Ramiona rozkrzy�owa�a i grubym,
ochryp�ym g�osem zadeklamowa�a:
A kto tam przyjdzie albo przyjedzie,
Przeczyta sobie:
Z��czona para, z��czona para
Le�y w tym grobie!
- Ot, jaki koniec! - powt�rzy�a i wnet szerszymi jeszcze jak
wprz�dy krokami i mocniej ramionami rozmachuj�c posz�a dalej. W�z
nape�niony wiejskimi dziewcz�tami wtoczy� si� pomi�dzy szare
domostwa i g�ste ogrody wsi d�ugim sznurem rozci�gni�tej nad
brzegiem wysokiej g�ry, u kt�rej st�p w falach swych b��kit nieba
i ciemny b�r odbijaj�c p�yn�� cichy, spokojny Niemen.
W korczy�skim dworze na rozleg�ym trawniku dziedzi�ca ros�y
wysokie i grube jawory otoczone ni�sz� od nich g�stwin�
koralowych bz�w, akacji, buldene��w i jeszcze ni�sz� ja�min�w,
spirei i krzaczastych r�. Doko�a starych, kiedy� kosztownych
sztachet topole, kasztany i lipy �cian� g�stej zielono�ci
zakrywa�y drewniane gospodarskie budynki. U zbiegu dwu dr�g
okalaj�cych trawnik i rosn�ce �r�d niego pot�ne grupy drzew i
krzew�w sta� dom drewniany tak�e, nie pobielony, niski, ozdobiony
wij�cymi si� po jego �cianach powojami, z wielkim gankiem i
d�ugim rz�dem okien maj�cych kszta�t nieco gotycki. Na ganku
pomi�dzy oleandrowymi drzewami rosn�cymi w drewnianych wazonach
sta�y �elazne kanapki, krzes�a i stoliki. Naprzeciw gospodarskich
zabudowa� wznosi�a si� nad sztachetami g�sta zielono�� starego
zna�, bo w aleje z grubych drzew wysadzanego, ogrodu. Dalej wida�
by�o u jednego z kra�c�w ogrodu prze�wiecaj�cy przez zielono��
�w wysoki, w s�o�cu z�ocisty brzeg Niemna, a z niekt�rych punkt�w
dziedzi�ca widzialn� by�a i sama rzeka, szeroka, w tym miejscu
okr�g�ym �ukiem skr�caj�ca si� za b�r ciemny. Nie by� to dw�r
wielkopa�ski, ale jeden z tych starych, szlacheckich dwor�w, w
kt�rych niegdy� mie�ci�y si� znaczne dostatki i wrza�o �ycie
ludne, szerokie, weso�e. Jak dzia�o si� tu teraz, aby o tym
wiedzie�, trzeba by�o dowiadywa� si� z bliska, ale co w oczy od
razu wpada�o, to wielka usilno�� o zachowanie miejsca tego w
porz�dku i ca�o�ci. Jaka� r�ka gorliwa i pracowita zajmowa�a si�
wci�� jego podpieraniem, naprawianiem, oczyszczaniem. Sztachety
psu�y si� tu po wielekro�, ale zawsze je naprawiono, wi�c cho�
po�atane, sta�y prosto i dobrze strzeg�y dziedzi�ca i ogrodu.
Stare r�wnie� gospodarskie budynki mia�y silne podpory, a w wielu
miejscach nowe strzechy i nowe pomi�dzy drewnianymi �cianami
s�upy z kamieni. Stary dom niskim by� i widocznie z ka�dym rokiem
wi�cej wsuwa� si� w ziemi�, lecz z dachem gontowym i jasnymi
szybami okien nie mia� wcale pozoru ruiny. Rzadkich, kosztownych
kwiat�w i ro�lin nie by�o tu nigdzie, ale te� nigdzie nie ros�y
pokrzywy, �opuchy, osty i chrzany, a stare drzewa i dawno zna�
zasadzone, bo pot�nie rozros�e, krzewy wygl�da�y �wie�o i
zdrowo. Dworowi temu, w kt�rym jednak widocznie wci�� si� co�
psu�o i naprawianym by�o, w kt�rym widocznie tak�e nic od dawna
nie dodawano i nie wznoszono, ale tylko to, co ju� sta�o i ros�o,
przechowywano, porz�dek, czysto�� i dba�o�� nadawa�y poz�r
dostatku i prawie wspania�o�ci. Wielko�� zajmowanej przeze�
przestrzeni, niezmierne bogactwo nape�niaj�cej go ro�linno�ci,
sama nawet staro�� niskiego domu i niejaka dziwaczno�� gotyckich
jego okien wywiera�y wra�enie powagi, wzbudza�y mimowoln� poezj�
wspomnie�. Mimo woli wspomnie� tu trzeba by�o o tych, kt�rzy
sadzili te ogromne drzewa i �yli w tym stuletnim domu, o tej
rzece czasu, kt�ra nad tym miejscem przep�yn�a, to cicha, to
szumna, lecz nieub�aganie unosz�ca z sob� ludzkie rozkosze i
rozpacze, grzechy i - prochy. Wn�trze domu posiada�o te same, co
i dw�r ca�y, cechy dawnego bogactwa chronionego przez czujne i
niestrudzone starania od rozpadni�cia si� w �achmany i pr�chno.
W obszernych, niskich i dobrze o�wietlonych sieniach stercza�y
na �cianach przed wielu ju� zapewne dziesi�tkami lat umieszczone
ogromne rogi �osi�w i jeleni; pomi�dzy nimi wisia�y usch�e wie�ce
ze zbo�a przetykanego czerwieni� kalinowych i jarz�binowych
jag�d; naprzeciw drzwi wchodowych wschody w�skie, niegdy�
wykwintne, a dzi� �lady tylko dawnej politury nosz�ce, prowadzi�y
do g�rnej cz�ci domu. Z tych sieni dwoje drzwi na o�cie�
rozwartych wiod�o z jednej strony do obszernej sali jadalnej, z
drugiej - do wielkiego, o czterech oknach, salonu. Oba te pokoje
dostatecznie zape�nia�y sprz�ty, kt�re, jak z kszta�tu i gatunku
ich wnosi� by�o mo�na, kupionymi by�y przed dwudziestu przesz�o
laty i kosztowa�y wiele; teraz przecie� ukazywa�y si� na nich tu
i �wdzie niewprawn� r�k� wiejskiego rzemie�lnika dokonane
sklejenia i naprawy, a drog� materi�, kt�ra niegdy� okrywa� je
musia�a, zast�pi�a zupe�nie tania i pospolita. Obicia na
�cianach, tak jak i sprz�ty, niegdy� kosztowne i pi�kne, a teraz
postarza�e i sp�owia�e, b�yska�y jeszcze tu i �wdzie z�oconymi
bukietami i arabeskami, zakrywa�o je zreszt� w znacznej cz�ci
kilka pi�knych kopii ze s�awnych obraz�w i kilkana�cie rodzinnych
portret�w w staro�wieckich, ci�kich, z wytart� poz�ot� ramach.
Pod�ogi by�y tam woskowane i b�yszcz�ce, niskie sufity bia�e i
czyste, drzwi staro�wieckie, ci�kie, z b�yszcz�cymi br�zowymi
klamkami, dywany du�e i sp�owia�e, w rogu salonu pi�kny
fortepian, u okien ze smakiem ustawione grupy zielonych ro�lin.
Wida� by�o wyra�nie, �e od lat dwudziestu nic tu nie przyby�o,
ale i nic nie uby�o, a to, co brudzi�, �ama� i rozdziera� czas,
kto� ci�gle oczyszcza�, zszywa� i naprawia�. Sprawia�o to
wra�enie pilnej pracy, usi�uj�cej zwolni�, mo�e zupe�nie
powstrzyma�, stopniowo, lecz nieub�aganie proceder sw�j wiod�c�
przemian� bogactwa w n�dz�. W przyleg�ym wielkiemu salonowi
pokoju, kt�rego okno, jak i okna salonu, wychodzi�o na
b��kitniej�cy zza rz�du starych klon�w Niemen, znajdowa�o si�
towarzystwo z�o�one z os�b czterech. Pok�j ten mia� poz�r
gabinetu wykwintnej kobiety, Wszystko tu by�o mi�kkie, ozdobne
i wbrew temu, co dzia�o si� w innych cz�ciach domu, do�� jeszcze
nowe. Obicie osypane bukietami polnych kwiat�w mia�o poz�r nieco
sentymentalny; gotowalnia okryta zwojami bia�ego mu�linu
po�yskiwa�a kryszta�owymi i porcelanowymi cackami; na eta�erkach
le�a�y ksi��ki, sta�y zgrabne koszyki i pude�ka z przyborami do
r�cznych rob�t. Materia okrywaj�ca sprz�ty p�sow� barw� sw�
sprawia�a na pierwszy rzut oka wra�enie �wietno�ci. Z tymi
wszystkimi szczeg�ami sprzecza�a si� atmosfera pok�j ten
nape�niaj�ca. By�a ona duszn� i pe�n� zmieszanych zapach�w perfum
i lekarstw; poniewa� za� okno i drzwi od przyleg�ych pokoj�w
szczelnie by�y zamkni�tymi, pok�j ten przypomina� pude�ko
apteczne oklejone papierem w kwiatki i nape�nione woni� olejk�w
i trucizn. W rogu tego pokoju na p�sowym szezlongu we wp�le��cej
postawie siedzia�a kobieta w czarnej jedwabnej sukni, z kibici�
zbyt szczup��, ale maj�c� w kszta�tach swych i ruchach wiele
delikatnego wdzi�ku, z twarz� kiedy� zna� zupe�nie pi�kn�, a i
dzi� jeszcze pomimo przywi�dni�cia i zbytecznej chudo�ci
uderzaj�c� niezmiern� delikatno�ci� p�ci, wielko�ci� czarnych
oczu o pow��czystym, �agodnym spojrzeniu, bujno�ci� czarnych,
starannie u�o�onych w�os�w. Jakkolwiek sk�din�d wygl�da�a na lat
blisko czterdzie�ci, nie mia�a ani jednego siwego w�osa, i
jakkolwiek kibi� jej i cera zdradza�y do niedo��stwa posuni�t�
fizyczn� s�abo��, drobne jej wargi by�y p�sowe i �wie�e jak u
m�odziutkiej dziewczyny. R�czki drobne, tak chude i delikatne,
�e prawie przezroczyste, tak piel�gnowane, �e paznokcie ich
posiada�y kolor listka r�y i po�ysk politury. Z wyrazem niemocy
lub s�odkiej rezygnacji splata�a je ona i opuszcza�a na sukni�
albo rozmawiaj�c czyni�a nimi gesta rzadkie, drobne, powolne,
objawiaj�ce �mierteln� obaw� przed wszelkim �ywszym i cho�by
odrobin� energiczniejszym poruszeniem cia�a czy ducha. By�a to
pani Emilia Korczy�ska, od lat dwudziestu paru �ona Benedykta
Korczy�skiego, w�a�ciciela odziedziczonego przeze� po ojcach i
dziadach Korczyna. Naprzeciw pani domu siedzia�a kobieta na
pierwszy rzut oka wcale do niej niepodobna, ale po przypatrzeniu
si� maj�ca z ni� mn�stwo podobie�stw. Zdawa�oby si�, �e ka�da z
nich nale�a�a do innego gatunku, ale do tej samej familii istot.
Nieco m�odsza, mniej wida� pi�kna za m�odu, wi�c teraz zupe�nie
ju� nie�adna, by�a ona zar�wno szczup�� i delikatn�, s�odk� i
cierpi�c�; tak samo jak tamta splata�a i opuszcza�a r�ce, takie
same czyni�a gesty, taki sam mia�a g�os smutny i os�abiony. Tylko
zamiast pi�knego stroju pani Emilii ubi�r jej sk�ada� si� z
taniej i wcale nieozdobnej sukienki, z grubego obuwia i z
cieniutkiej, batystowej, mocno przybrudzonej chustki, kt�ra
zakrywaj�c po�ow� jej brody, uszy i cz�� w�os�w ma�ymi
ko�czykami w�z�a stercza�a nad ogromnym i widocznie przyprawnym,
bo mocno zrudzia�ym warkoczem. Zapewne bola�y j� z�by, ale
niezbyt silnie, bo z owalnej ramy bia�obrudnej chustki
wychylaj�ca si� twarzyczka, drobna, okr�g�a, przywi�d�a,
niezmiernie czule, prawie miodowo u�miecha�a si� b��kitnymi
oczami i przywi�d�ymi usty. U�miecha�a si� ona w ten spos�b do
dwu z obu jej stron siedz�cych m�czyzn, z kolei zwracaj�c si�
ku jednemu i drugiemu, przy czym szyja jej, bia�a i okr�g�a,
czyni�a ruchy �ab�dzia schylaj�cego g�ow� ku wodzie albo
synogarlicy wyci�gaj�cej dzi�b ku kawa�kowi cukru. Widocznym
by�o, �e ludzie ci byli dla niej tym, czym woda dla �ab�dzia lub
cukier dla synogarlicy. S��w ich s�ucha�a wi�cej ni� z wyt�on�
uwag�, bo z uszanowaniem i rozkosz�, wt�ruj�c im przymilonymi
u�miechami, miodowymi spojrzeniami i cieniutkimi wykrzyknikami.
Jednak �aden z nich w tej chwili bezpo�rednio nie zwraca� si� do
niej i nawet na ni� nie patrza�. Tylko co przybyli, zabawiali
rozmow� sw� pani� domu, kt�ra tak�e wydawa�a si� ich przybyciem
bardzo zadowolon�. W�a�ciwie jeden z nich g��wnie zabawia� j�
usi�owa� i ona te� wi�cej i czulej na niego ni� na drugiego
patrza�a. Nie by� jednak pon�tnym. �redniego wzrostu, niem�ody,
w bardzo starannym i modnym ubraniu, z przodem koszuli tak silnie
nakrochmalonym, �e wzdyma� si� mu na piersiach jak wkl�s�a
p��cienna tarcza, Boles�aw Kir�o mia� okr�g�� �ysin� z ty�u
g�owy, w�osy rzadkie nad niskim czo�em, twarz d�ug�, ko�cist�,
z ma�ymi, b�yszcz�cymi oczami, ostrym nosem, wkl�s�ymi usty, tak
starannie wygolon�, �e a� na policzkach i brodzie b�yszcz�c�.
Brzydk� t� twarz o�wieca�a wielka i nigdy, zda si�, nie ustaj�ca
weso�o��. Z weso�ym �miechem, b�yskaj�c ma�ymi oczami opowiada�
on, �e z panem R�ycem z ko�cio�a do Korczyna jad�c widzia� na
polu dwie gracje. Na mitologicznym tym wyra�eniu nacisk k�ad�c
z rubasznym �miechem wo�a�: - Gracje, jak Boga kocham, dwie
gracje... Jedn�, no ta ju� bym ka�demu darowa� bo stara i z�a;
ale druga.... ho, ho, prawdziwa gracja, niech pan R�yc powie!
Cukierek! Talia zgrabna, twarzyczka �niada, r�czki... no nie
bardzo �adne, opalone... bo by�y bez r�kawiczek.. . - O! wi�c
gracja pa�ska by�a bez r�kawiczek!...ze s�abym �miechem zawo�a�a
pani Emilia. - I bez kapelusza - doda� Kir�o.
- Bez kapelusza! jak�e to mo�na chodzi� bez kapelusza! - cichutko
chichocz�c powt�rzy�a kobieta z brudn� batystow� chustk� doko�a
twarzy. Kir�o �mia� si�; ma�e, �widruj�ce jego oczki coraz
ostrzej b�yszcza�y. - Niech pan R�yc za�wiadczy... Co, panie
Teofilu? cukierek? cacko? prawda? Wzywany na �wiadectwo m�czyzna
nie odpowiada�. �wiat�o z okna w ten spos�b na niego pada�o, �e
twarz ca�kiem pozostawa�a w cieniu, a wida� by�o tylko posta�
m�sk�, wysok�, cienk�, wykwintnie ubran� i g�ow� okryt� czarnymi,
z lekka ufryzowanyni w�osami; u oczu po�yskiwa�y szk�a binokli.
Od chwili, gdy wszed� tu i zamieni� z pani� domu pierwsze s�owo
powitania, nie rzek� jeszcze nic... Prawda, �e Kir�o m�wi� ci�gle
i prawie sam jeden. Pani Emilia z o�ywieniem zapytywa�a: kim by�y
gracje spotkane w polu, a szczeg�lniej ta... bez kapelusza i
r�kawiczek? - By�a to zapewne jaka� wiejska dziewczyna... pan
zawsze mistyfikowa� nas lubi, panie Boles�awie! - Doprawdy! - z
u�miechem pe�nym rozkoszy powt�rzy�a druga kobieta - pan nas
zawsze tak mistyfikuje... Doprawdy! jak to mo�na tak
mistyfikowa�! - Ale� wcale nie! przysi�gam paniom! jak Boga mego
kocham, wcale nie mistyfikuj�... - z komicznymi gestami t�umaczy�
si� Kir�o. - Nie by�a to wcale �adna wiejska dziewczyna, ale
panna... co si� nazywa panna... z pi�knej familii, z pi�knego
domu, z pi�kn� edukacj�... - Panna z pi�knej familii i z
edukacj�... - z wielkim ju� o�ywieniem wo�a�a pani domu - pieszo
id�ca, bez kapelusza... to by� nie mo�e... - To by� nie mo�e...
Pan zawsze �artuje... - zawt�rzy�a druga kobieta. - No, a jak
powiem jej imi� i nazwisko, to co b�dzie? - � przekorn� filuteri�
pyta� go��. - Nie wierz� - twierdzi�a pani Emilia.
- To by� nie mo�e! jak�e to by� mo�e! - wstydliwie chichota�
drugi g�osik kobiecy. - A jak powiem - przekomarza� si� Kir�o -co
mi za to b�dzie? Bez nagrody nie powiem! dalib�g! Co mnie panie
dadz� za to, ha? Chyba panna Teresa pozwoli si� poca�owa�? co?
No, panno Tereso, tak czy nie? je�eli pani mi� poca�uje, to
powiem, je�eli nie, to nie ! Wykwintny, w cieniu siedz�cy
m�czyzna uczyni� ruch zdziwienie czy niesmak objawiaj�cy; pani
domu oswojona zna� z �artobliwym usposobieniem go�cia swego i
nawet przyjemn� rozrywk� w nim znajduj�ca �mia�a si� z cicha,
troch� filuternie i zalotnie. Ale nic wyrazi� nie zdo�a wra�enia
sprawionego przez propozycj� Kir�y na osobie, kt�rej ona
uczynion� zosta�a. W owalnej ramie cieniutkiej, brudnej chustki
ma�a i zwi�d�a jej twarz okry�a si� najjaskrawszym karminem;
b��kitne, niewinne oczy zm�ci�y si� i nabra�y wyrazu trwogi
po��czonej z upojeniem. W�t�� sw� kibi� w szarym staniku
odrzuci�a na tyln� por�cz krzes�a, r�ce ku obronie wznios�a i
cofaj�c si�, odwracaj�c, rumieni�c, z chichotem, kt�rym usi�owa�a
pokry� zmieszanie swe i wzruszenie, be�kota�a: - Ale�, doprawdy,
panie Kir�o... co pan wygaduje?... jak�e mo�na? pan zawsze
�artuje... On jednak nie tylko wygadywa� i �artowa�, ale bra� si�
do czynu i czyni�c gest taki, jakby ramieniem swym kibi� jej mia�
opasa�, ogolon� twarz sw� z wp�dobrodusznym, a wp�z�o�liwym
u�miechem ku twarzy jej pochyla�. Z chudych, bladych r�k swych
tarcz� sobie czyni�c, ca�a w ty� odgi�ta, ale z dziwnie miodowym
i upojonym wyrazem w oczach, wo�a�a: - Oj ! oj ! o m�j Bo�e! Co
pan wyrabia!
Pani Emilia z niezwyk�� u niej �ywo�ci� poruszy�a si� na
szezlongu i wo�a� zacz�a: - Panie Boles�awie! prosz� Tereni nie
dokucza�! Niech pan jej nie dr�czy! j� dzi� z�by bol�. Kir�o
wyprostowa� si�.
- Racja - wyrzek� z powag� - racja! Buziak kobiety, kt�r� z�by
bol�, po��danym nie jest, chocia�by cz�owiek... kiedy indziej
sobie na niego i bardzo z�by zaostrzy�. No, c� mam robi�? Widz�,
�e musz� ciekawo�� pa� darmo ju� zaspokoi�. Taki to los biednego
cz�owieka na tym �wiecie! �adnej za nic nagrody! Ale nie! -
zawo�a� nagle i z komiczn� desperacj� zwracaj�c si� do pani domu
- chyba pani cho� w r�czk� poca�owa� si� pozwoli! - Dobrze,
dobrze - �miej�c si� i podaj�c mu r�k� wo�a�a pani Emilia - tylko
niech pan ju� m�wi... R�czk� sobie podan�, istotnie �liczn�,
po�o�y� na swej du�ej, ko�cistej d�oni i z min� smakosza
przygl�da� si� jej chwil� swymi b�yszcz�cymi, �widruj�cymi
oczkami. - �liczna! mi�a! malusia! malusienieczka r�czka!-wym�wi�
i z�o�y� na niej d�ugi poca�unek, w kt�rym cze�� i galanteria
miesza�y si� z tajonym, niejako po�ykanym lubowaniem si�
przyjemno�ci� innego wcale rz�du. Cie� bladego rumie�ca
przep�yn�� chude policzki pani Emilii; cofn�a r�k� i z wi�kszym
jeszcze o�ywieniem, z b�yskiem w oczach, upomnia�a si� o imi� i
nazwisko gracji. - By�a to - wzdychaj�c i wydymaj�c wargi
zadeklamowa� Kir�o - by�a to cioteczna siostrzenica pana
Benedykta Korczy�skiego, panna Justyna Orzelska. Dwa cienkie
wykrzyki kobiece oznajmieniu temu odpowiedzia�y. Ale wmiesza� si�
w nie i g�os m�ski, kt�ry przem�wi�: - Wi�c ta panna, kt�r��my
jad�c spotkali, mieszka tu... jest kuzynk� pa�stwa... Pani Emilia
d�o� przy�o�y�a do czo�a; mo�e w tej chwili uczu�a b�l g�owy, ale
grzeczna i s�odka zawsze, go�ciowi odpowiedzie� po�pieszy�a: -
Tak. Justysia jest krewn� m�a mego, c�rk� jego ciotecznej
siostry. Ojciec jej, pan Orzelski, przez nieszcz�liwe zdarzenia
utraci� sw�j maj�tek, a wkr�tce potem owdowia�. Od tego czasu
oboje u nas mieszkaj�. Justynka, kiedy przyby�a do nas, mia�a lat
czterna�cie, a w tym wieku ju� s� przyzwyczajenia, sk�onno�ci,
kt�rymi pokierowa� trudno... Jest ona zreszt� dobr�, bardzo
dobr�, tylko oryginaln�, ale to tak orygi