4899
Szczegóły |
Tytuł |
4899 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
4899 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 4899 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
4899 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jacek Gierczak
Wynegocjowana �mier�
Wynegocjowana �mier�
da� komu� �ycie
sprawi� by zacz�� chodzi�,
m�wi�, s�ysze� i my�le�
patrze� na niego z zachwytem i
czu� si� spe�nionym
Jason Carter wysiad� z samochodu, rozgl�daj�c si� dooko�a. Przed g��wnym
budynkiem firmy odzie�y u�ywanej zebra�y si� t�umy gapi�w, dziennikarzy i
policji. Policjanci stali przy samochodach, palili papierosy i rozmawiali mi�dzy
sob�. Wszyscy sob� zaj�ci - wszyscy w jednym celu.
Przeszed� na drug� stron� ulicy, �ykaj�c witamin� C w pigu�ce. Przygryz�
tabletk�, wyci�gn�� z bocznej kieszonki kurtki wyka�aczk� i w�o�y� do ust,
�lni�c przyjemnie cieniutkie drewienko. Zauwa�y� przy wej�ciu do podziemnego
parkingu stoj�cego przy kantorku swego wieloletniego przyjaciela a zarazem
prze�o�onego, kapitana policji Jim Campbella. Na widok Cartera, Campbell zrobi�
g�upi� min�.
- Jak spa�e�? - zagadn��, u�cisk�j�c mu serdecznie d�o�.
- Nie najgorzej... co macie? - rozejrza� si� dooko�a, jakby przyszed� z
innego �wiata.
- Najpierw formalno�ci... - wskaza� palcem na sw�j, zaparkowany nieopodal
samoch�d marki Toyota. Poszli. Kapitan otworzy� baga�nik, wyci�gaj�c opakowane w
foli� kombinezon. Carter chwyci�, zacz�� powoli maca� powierzchni� kombiezonu.
- Spokojnie, dzi� jeste� ca�kowicie niezale�ny... - u�miechn�� si�.
- To dobrze, ten katar mnie kiedy� zabije... - wyj�� chusteczk� i wysmarka�
w ni� nos, po czym wyrzuci� do stoj�cego niedaleko kosza.
- To na wypadek, gdyby zacz�o by� gor�co... jeszcze ci� mog� pomyli�...
wiesz jacy oni s�. - o ma�y w�os, a usta podnios�y by mu si� pod w�sami. Jason
zdj�� kurtk� i w�o�y� do baga�nika.
- Taaa... A istnieje szansa na piekie�ko? - spojrza� na niego, marszcz�c
czo�o. Za�o�y� jednocze�ciowy uniform z bia�ym, spranym nadrukiem FBI.
- Jeszcze nie jeste�my pewni... dopiero ostatnio da� o sobie zna�. Podobno
starczy tu ju� od �adnych godzin.
- Pewnie jest zm�czony, g�odny i totalnie wkurwiony... - rzek� z
nieskrywanym u�miechem Carter.
- M�wi� ci, niczego nie jeste�my pewni. We� to - poda� mu pistolet, model
Beretta.
- Wiesz �e nigdy nie bior� broni...
- Na wszelki wypadek. Wiesz jak by�o ostatnio... - podni�s� brwi. Carter
tylko spojrza� w przestrze� za parkingiem.
- Dobrze. - odwr�ci� g�ow� w jego stron�, przygryzaj�c wargi. - Zrobi� dla
ciebie wyj�tek. - kapitan obr�ci� pistolet r�koje�ci� do Cartera. Ten wzi��,
sprawdzi� magazynek, zabezpieczy� i schowa� pod ubraniem
- Da� ci kabur�? - wyci�gn�� z baga�nika p�aski, sk�rzany pokrowiec.
- Poradz� sobie... - westchn��. Okazywa� wyra�ne znu�enie. - jest tu co� do
picia?
- Nie mamy czasu, Jason... - zacz�� t�umaczy�, ale Carter by� szybszy.
- OK. Prowad� - stan��, prawie na baczno��.
Wyszli z parkingu, wchodz�c wprost w sid�a dziennikarzy kt�rzy grupkami
zacz�li biec w stron� obu funkcjonariuszy.
- O w mord�... - j�kn�� Carter. Wraz z kapitanem, rozpocz�li �mudn�
przepraw� przez t�um ludzi. B�yska�y flesze a dziesi�tki krzykliwie
wypowiadanych pyta�
tworzy�y jeden wielki ha�as. Obaj tego nie znosili, ale mieli �wiadomo��, �e tak
samo jak oni, zarabiaj� wykonuj�c r�wnie g�wnian� robot�.
- Wi�c jak? - spyta�, rozk�adaj�c r�ce. Poprawi� r�kawy i ko�nierz uniformu.
- Opowiem ci na g�rze. W ka�dym razie, siedzi w tym te� CIA...
Przeszli przed recepcj�, okazuj�c legitymacje i weszli do windy. Campbell
wcisn�� przycisk prowadz�cy na 27 pi�tro.
- Czasem �a�uj� �e nie urodzi�em si� artyst�, mia�bym chocia� �wi�ty spok�j.
- Znale�liby ci�, gdyby� robi� co� dobrego... - rzek� do metalicznego
odbicia twarzy Cartera na drzwiach windy.
- Robi�bym to pod pseudonimem. - wygi�� g�ow� na bok. - Wynaj��bym zaufanych
ludzi kt�rzy pobieraliby kas� a ja �y� bym d�ugo i szcz�liwie. Potem ro...
- Czeka ci� dzi� kolejne wyzwanie... - przerwa� mu Campbell, m�wi�c na
temat.
- Ca�e �ycie jest jednym wielkim...
- Do�� pierd�, robota czeka... - ponownie uci�� mu niekulturalnie. Drzwi
g�adko rozst�pi�y si� na boki.
- Mamy dok�adnie 4 minuty... - Campbell spojrza� nerwowo zegarek. Przez
chwil� cos przy nim grzeba�, jakby chcia� przestawi� wskaz�wk� i upaja� si�
osi�gni�ciem �e oszuka� nautalny, czasowy bieg dnia.
- To nie marnuj czasu. Dalej, m�w co macie w obecnej chwili... Wariat? -
podrapa� si� po skroni.
- Papierosa? - wyj�� Pall Malle.
- Nie, w pracy nie pal�. - odepchn�� lekko paczk� papieros�w.
- Dobrze. No wi�c, chod�my szybko do kibla. Okropnie mnie ci�nie od rana.
Przeszli par� krok�w, pokonuj�c obrotowe drzwi.
- Jak na ironi�, mi si� chce pi�. Ale pieprz mi teraz te� g�wnianej
rymowanki. Gadaj, Campbell! - krzykn�� wreszcie.
Campbell podszed� do pisuaru. S�ycha� by�o d�wi�k rozpinanego rozporka a
potem strumie� sp�ywaj�cej do dziury cieczy. - Wariat? - spyta� wreszcie,
przegl�daj�c si� w lustrze.
D�wi�k komunikatora obudzi� Campbella do szybkiej reakcji. Zapi�� rozporek i
zerwa� z paska aparat.
- Co jest? - spyta� spokojnym g�osem.
- Jak to, co? Dawaj go na g�r�, do kurwy n�dzy! Siedzimy z portkami pe�nymi
g��wna! - wrzasn�� nieznajomy mu g�os.
- Spoko, b�dzie tam za trzy minuty... - odpar� i wy��czy� aparat.
- OK. Strzeszczaj si�, tak b�dzie najlepiej... - uprzedzi� go Jason.
- Dobra.
- B�d� zadawa� pytania i chc� konkretnych odpowiedzi, dobrze? - opar� si� o
umywalk�.
- Wal. - zaci�gn�� si� mocno.
- Na kt�rym jest pi�trze?
- 29 - odpowiedzia� ochryp�ym g�osem. Po chwili odkaszln�� i splun��
zielonkaw� flegm� do pisuaru.
- Skoczy? - tego pytania nie lubia� zadawa� lecz samo w sobie, by�o
najistotniejsze.
- Najprawdopodobniej. Jest bardzo zdeterminowany. Pr�bowali�my ju�
wszystkiego... standardowe dzia�ania nie przynios�y rezultat�w...
- ...Zad�wo� wi�c do Jasona Cartera, on pomo�e. Taka powinna by� g�oszona
reklama w telewizji, dla rodzin wszystkich chc�cych pope�ni� samob�jstwo. Kurwa,
prawie to samo co w zesz�ym tygodniu... Motyw?
- Dosy� powa�ny, nawet bardzo. �ona zabi�a mu dziecko...
- Jak to si� sta�o? - wyci�gn�� zza uniformu blaszan� puch� red Bulla i
otworzy� z trzaskiem.
- Rozwiedli si�. Facet zabra� dzieciora, tak orzek� s�d. �ona si� wnerwi�a i
porwa�a mu dziecko gdy wychodzi�o ze szko�y. Wyobra� sobie co to za koszmar dla
dzieciaka.
- Kobieta siedzi? - wyplu� wyka�aczk� i �ykn��,odchylaj�c g�ow�.
- W�a�nie... - spojrza� z przyzwyczajnia na zegarek - ...sk�adaj� jej
oskar�enie.
- �wietnie. I jak to si� sko�czy�o? - zgni�t� opr�nion� puch� i wrzuci� do
kosza.
- Ca�kiem prozaicznie, �adnej poetyki. Wpad� do jej matki do domu, ca�kiem
niespodziewanie. Kobieta siedzia�a z dzieckiem w kuchni i jad�a �niadanie. Gdy
go zobaczy�a, wtedy, jak wtargn��... kurde... chwyci�a za n�, przyci�gn�a
bachora do siebie i zagrozi�a �e je�li nie odejdzie to poder�nie mu gard�o. Nie
mamy czasu, reszt� dopisz sobie sam. - m�wi�c to, wyszed� na korytarz. Carter
pchn�� leniwie drzwi.
- Dobrze. Jest tam kto� opr�cz niego? - po�o�y� mu r�k� na ramieniu.
- Jedna grupa. Nie chcieli�my bra�... - wzruszy� ramionami.
- OK. Powied� im �eby przygotowali dla mnie komunikator i kamizelk�
kevlarow�. Mo�e si� przyda�, facet pewnie nie pami�ta jak si� nazywa. Powied� im
to, za p� minuty b�d� u nich... Odwo�aj ich p�niej! - wbieg� na schody.
- Uwa�aj na niego... zaprzyja�nij si� z nim, zwie si� Joseph Collins!! -
krzykn�� by wbiegaj�cy po schodach Carter us�ysza� go dostatecznie wyra�nie.
Wpad� na 29 pi�tro, niesiony si�� szybko wykonywanych ruch�w nogami wpad� na
lew� �cian� korytarza. Przez chwil� szed� przylegaj�c do �ciany, stawiaj�c kroki
rytmicznie do bicia swego nap�cznia�ego odpowiedzialno�ci� serca. W rogu, przy
schodach, dojrza� trzech, ubranych identycznie agent�w.
- Przed sekund� dostali�my informacje - jeden z nich, wystawiaj�c ku niemu
r�k�. Carter nie zdoby� si� na to.
- Gdzie on jest? - spojrza� po nich nerwowo.
- Spokojnie. Najlepsze dopiero przed panem. Prosz� oszcz�dza� nerwy. - rzek�
najm�odziej wygl�daj�cy z nich, dziwnie spokojny.
- To dla pana. - drugi, zdecydowanie wy�szy od pozosta�ych, poda� mu
komunikator.
- Pr�bowali�cie ju� czego�? - spojrza� na niech badawczym wzrokiem.
- Nie. Dostali�my rozkazy by siedzie� tu i jedynie odserwowa� sytuacj�.
Gdyby chcia� uciec... - powiedzia� jeden z nich, mi�tosz�c w ustach gum�.
- Doskonale. Gdzie on jest?! - spyta� dono�niej Carter, sprawdzaj�c
u�ywalno�� komunikatora.
- ...I tak sobie czekali�my a on nagle wybieg� z giwer� przystawion� do
skroni. Tam, zza rogu - wskaza� palcem koniec korytarza. - Omal nie nacisn��em
na spust, bym palanta zabi�...
Carter wiedzia� ju� �e to zwyczajni nowicjusze. Kogo oni daj� do takiej
roboty, pomy�la�, machaj�c g�ow�.
- M�wi� �eby�my si� odsun�li bo inaczej strzeli sobie w �eb! - powiedzia�
kr�py.
- I co dalej? - czeka� cierpliwie negocjator. Spojrza� na, milcz�cego
dotychczas blondyna. Drugi pomaga� za�o�y� mu kamizelk�.
- Poszed� na dach - rzek� z niemieckim akcentem. Po chwili sam dopowiedzia�
- Ojciec wyemigrowa�... heh... - zmiesza� si� i pocz�� i�� w stron� schod�w
prowadz�cych w d�.
- Wracajcie do domu. Id�... - powiedzia�.
- Niech pan uwa�a, ten facet ma w gar�ci czterdziestk� czw�rk�. - ostrzeg�
do najwy�szy.
- Mam nadziej� �e nie b�dzie chcia� jej u�y�. - odrzek�, wciskaj�c zielony
guzik na pulpicie windy. W chwil� p�niej, ju� by� w �rodku. Nacisn�� klawisz
opisany has�em "dach" i wzi�� g��boki oddech. Wyci�gn�� z kieszonki piersi�wk� i
�ykn�� nieco Danielsa, na "przeczyszczenie kom�rek" jak m�wi� o tym Campbell.
"A mo�e ju� jej u�y�, strzeli� sobie w g�ow� i ju� po wszystkim", pomy�la�.
Lepiej nie, zar�wno dla mnie jak i dla niego. "Ciekawe gdzie rozmie�cili
wsparcie", zastanowi� si� poprawiaj�c uwierajac� na lewym barku kamizelk�. "Za
mocno zapi��, skurczybyk... cholera...", kln�� w my�lach. Trafia� go powoli
szlag, podsycany duszn� atmosfer� w windzie. Za chwil� mia� stoczy� kolejn�
walk�. By� najlepszy, nigdy ne zawi�d�. Nigdy te� nie widzia� swej pora�ki -
skacz�cego z dachu cz�owieka o martwym umy�le. "Je�eli cz�owiek spada z
czterdziesto pi�trowego budynku, ginie ju� w okolicach od trzydziestego drugiego
do trzydziestego pi�tego. Fakt, �e spada i zamienia si� na ulicy w miazg� jest
tylko formalno�ci�. �mier� musi mie� twarz. Zawsze inn�, zawsze obecn�",
przypomnia� swoj� odpowied� na egzaminie wst�pnym do akademii policyjnej. Mia�
zaledwie 32 lata a tyle sukces�w. Nic go nie denerwowa�o - tylko nadmiar
pracodawc�w...
* * *
Kapitan Campbell wy��czy� komunikator po nadaniu informacji Carterowi.
Wyszed� z budynku odzie�y u�ywanej i uda� si� po linii prostej do s�siedniego,
czterdziesto pi�trowego budynku. Przed g��wnym wej�ciem powita� go �wiec�ce
okropnie has�o: "Fashion Emergency" kt�re omin�� bez d�u�ego zainteresowania.
Przekroczy� drzwi wej�ciowe. Zaczepiony w holu przez obrzydliw�, tlenion�
blondynk� z sztucznym walorami pi�kno�ci uchyli� pierwsz� stronic� swej
legitymacji i pobieg� do windy. W �rodku, wyci�gn�� z kieszeni cuchn�cej
papierosami marynarki mikrofon i przewiesi� go przez lewe ucho.
- Jestem w �rodku. Rozpocz�� realizacje instrukcji. - rzek� kr�tko. - B�d�
na g�rze za czterdzie�ci sekund...
W��czy� klimatyzacj� w windzie i spojrza� w g�r�. Dostrzeg� g��bokie
puchniej�c� sk�r� pod oczyma, zje�on� kilkudniowym zarostem doln� cz�� twarz i
rozczochrane, przet�uszczone w�osy. "Fascynuj�cy image", pomy�la� z gorycz� i
przypomnia� sobie spraw� rozwodow� w s�dzie, przez dw�ch lat. "Ca�ymi dniami
wychodzi�, m�wi� �e idzie do pracy bo prowadzi �led�two a tak naprawd� szed� si�
ur�n�� do pierwszej lepszej speluny. Ju� nikt nie by� zdziwiony, wszyscy m�wili
mi abym si� z nim rozsta�a. I do tego ta przemoc, tego nie mog�am znie��...".
Urwa� nagle wspomnienie, mrugaj�c nerwowo oczami na widok otwartych drzwi windy
i wchodz�cej do �rodka atrakcyjnej, rudow�osej sprz�taczki.
Wyszed�, rozejrza� si� i wi�d� wzrokiem w poszukiwaniu pokoju 147. Po chwili
sta� ju� przez drzwiami. Nacisn�� na klamk�, wkraczaj�c do �rodka. Na widok jego
sylwetki, maluj�cej si� po�r�d zapalonych w pomieszczeniu lamp wszyscy wstali.
"Wybrali doskonale miejsce, wszystko na miejscu", pomy�la� po raz pierwszy dzi�
z zadowoleniem.
- Kapitanie, wszystko gotowe. Sytuacja w normie. Nie zrobi �adnego g�upstwa.
To nie wariat... - agent Michael Hawkins poprawi� okulary na nosie, nios�c w
stron� kapitana same konkretne s�owa.
- ...Realista - doda�, siedz�cy przy stole m�czyzna. Ubrany by� w gustowny
garnitur i wygodne lakierki.
- Kto to? - spyta� szeptem do przegl�daj�cego papiery, Michaela Hawkinsa
- Robert Garner, CIA... - skin�� g�ow�, odgryzaj�c ko�c�wk� cygara.
- Mi�o mi, prosz� tu nie pali� - rzuci� kr�tko w jego stron�. M�czyzna
owin�� cygaro tward� foli� i w�o�y� do kieszonki marynarki.
- Gdzie snajperzy?! - spyta�, patrz�c po ludziach.
- Dwa pi�tra ni�ej, maj� go ca�y czas jak na widelcu. - rzek� Garner.
- S� brudni? - spyta� konkretnie.
- S� w ca�kowicie niewidoczni. Podejrzewam �e nawet z lornetk� b�dzie
problem by ich zlokalizowa�. W pomieszczeniu panuje maksymalna ciemno��. Chyba
�e nasz skowronek ma noktowizer... hehe! - za�mia� si� g�o�no, niemal�e jak
dziecko.
- Spokojnie, panuj� nad sytuacj�... s� na Diamentach wi�c mog� siedzie� tam
tak do rana.
- Znasz procedur�... - spojrza� na niego wrogo - Nie jeste�my komandosami! -
odwr�ci� si� w stron� Hawkins - Wyznaczcie kogo� kto przez ca�y czas b�dzie mia�
czynny kontakt ze snajperami. - spojrza� na agenta CIA - I dajcie to na podgl�d
og�lny, chc� s�ysze� ka�de ich s�owo, na dachu jest m�j cz�owiek...
"Jak on mo�e faszerowa� swoich ch�opak�w tym g�wnem. Fakt, staj� si�
skuteczniejsi", rozprawia� o Diamentach, nowych, niezwykle drogich �rodkach na
polepszenie koncentracji i podniesienia skupienia na jednym, wybranym objekcie.
Campbell musia� si� przystosowa�, nieraz dostawa� w dup� za pomiatanie lud�mi i
postanowi� nieco ch�odniej podchodzi� do obcych z policyjnej bran�y. Dalej
jednak, uwielbia� rz�dzi�. To sprawia�o mu niesamowit� przyjemno��.
- A kim my jeste�my, dzie�mi z dworca ZOO?! - rzek� kto� z przodu, patrz�c
przez lornetk�.
- Ach, miejsza z tym. Hmm.... - zamy�li� si� chwil� - Jeszcze jedno, to
pi�tro ma by� czyste. Nikt ma tu nie wchodzi�!!! Czy to jasne?! - wrzasn��,
fali�cie poruszaj�c r�koma w obie strony.
- Je�li twoi ch�opcy zrobi� co� nieodpowiedniego, bekniesz za to, skarbie. -
wskaza� palcem na siedz�cego przy stole Garnera.
- Ale� oczywi�cie - za�mia� si� Garner.
- To nie Sajgon, to mo�e si� mi�o sko�czy�. - uprzedzi� go Campbell i zaj��
miejsce obok niego.
- Trzeba mie� na uwadze �e tym cz�owiekiem rzucaj� teraz niezwykle silne
emocje. Chc� powiedzie� �e mo�e si� do ko�ca nie kontrolowa�. Jak wspomnia�em,
to realista. Istnieje prawdopodobie�stwo �e zwyczajnie zejdzie na d�. W
zasadzie nic nie mo�emy mu zrobi�. Nikogo nie sterroryzowa�, nie zabi�, nawet
nie uderzy�. Z tego co wiem to kulturalnie wszed� do budynku, wjecha� na g�r�.
Pocz�tkowo chcia� strzeli� sobie w g�ow�. Sytuacj� zobaczy�a sprz�taczka i od
tego si� wszystko zacz�o. Jak zwykle - westchn��, spogl�daj�c na g�ste pasma
wie�owc�w rozci�gjacych si� za oknem - ca�e szcz�cie �e jeszcze jest widno.
Zaraz zacznie si� �ciemnia�. Mam nadziej� �e ten tw�j... jak mu tam? Wybacz,
rzadko czytam gazety...
- Tak? Rzadko czytasz? - zapyta� z niedowierzeniem.
- Dostarczam materia��w... - u�miechn�� si� - nie mog� robi� jednego i
drugiego. Z czego� trzeba zrezygnowa�. - rozpi�� marynark�, sk�adaj�c r�ce na
brzuchu.
- Racja. Nazywa si� Jason Carter. Jest dobry, to powinno panu wystarczy�.
- Tak, s�ysza�em o nim. Musi mie� jaja... - spojrza� na niego jakby widzia�
go w�a�nie przed sob�. By�o to spojrzenie jakiego Campbell jeszcze nigdy nie
widzia�.
- Ma szcz�cie i jeszcze par� innych przydatnych cech... - odwzajemni�
u�miech.
- Chyba wystarczy mu godzina? - Spyta� agent CIA.
"Mi�y, w por�wnaniu do tych innych skurwieli. Chocia� lepiej nie wyci�ga�
pochopnych wniosk�w", poprawi� si� szybko. Mia� totalny m�tlik i chyba ju�
wszyscy zacz�li to zauwa�a�.
- Oby ta godzina nie by�a jego ostatni�... - przem�wi� z nutk� cynizmu Bob.
- Jak ten facet si� w og�le nazywa? Ustalili�cie jakie� dane personalne? -
spyta� po chwili milczenia agent Robert Garner. Kto� wsta� by co� powiedzie� ale
Campbell podni�s� r�k�, daj�c znak by wr�ci� do roboty nad poszukiwaniem jego
to�samo�ci w szczeg�ach.
- Nic... nigdy nie by� notowany. Z pewno�ci� nie jest pracownikiem tamtego
budynku. Mo�e jak co� �cieknie do prasy to uda si� nam co� ustali�. Nie wiadomo
kim ten facet jest. Nie mamy nic, opr�cz jego twarzy. Oby Carter si�
pospieszy�... zanim prasa zacznie stosowa� swoje ostre zagrywki...
- Mam lepszy pomys�. Mo�na by �ci�gn�� tu t� now� maszynk� do odcisk�w
palc�w... wiesz, Finger Case Scenario - cacko ma zasi�g �rednio do
siedemdziesi�ciu metr�w, zale�nie od jako�ci. Mo�emy �ci�gn�� jego paluszki i
przekona� czy faktycznie nie ma nic wsp�lnego z p�wiatkiem przest�pczym, co ty
na to? - zaproponowa� dosy� zawile.
Kapitan nic nie odpowiedzia�.
- Powiedz tym na dole �eby nie og�aszali do niego �adnych komunikat�w przez
megafony, bo jeszcze zabije tego twojego bohatera! - powiedzia� agent CIA,
patrz�c na Hawkinsa.
Kapitan Jim Campbell chcia� ju� wyprowadzi� kontr� jednak po chwili doszed�
do wniosku i� w tym wypadku Garner ma racj�. Podci�gn�� spodnie. Wsta� w
milczeniu z krzes�a i wyszed�. Trzasn�� drzwiami. Zapali� Pall Malla i opar�
g�ow� o zimn� �cian� korytarza, spogl�daj�c k�tem oka na przechodz�ce w por�
nieograniczonej rozrywki i cuchn�ce �mierci� miasto L.A. Zdj�� mikrofon z ucha i
w��czy� komunikator. Wypu�ci� z ust t�usty, siwy dym i jeszcze raz pomy�la� o
by�ej �onie, w nadziei, �e znajdzie jakie� �a�osne zdarzenie z ich �ycia z
kt�rego to, m�g�by cho� na moment si� po�mia�. Niestety, na pr�no.
* * *
�wiate�ko w windzie za�wieci�o oblewaj�c pod�og� zielon� po�wiat�, wydaj�c
przy tym nieprzyjemny, piskliwy d�wi�k. Drzwi rozsun�y si�, nios�c na podw�rze
specyficzny, mechaniczny d�wi�k. Wychyli� rutynowo g�ow�. M�czyzny jednak nie
dojrza�. Post�pi� par� krok�w do przodu, kucaj�c pod fragmentem szybu
wentylacyjnego, wystaj�cego z pod�ogi dachu.
- Tu Carter... - zasapa� nerwowo do komunikatora. Na wizjerze, stopniowo
zacz�a uk�ada� si� zrezygnowana mina Kapitana-przyjaciela.
- Wiedzia�em �e wkr�tce si� skontaktujesz. Dosta�em przed chwil� informacje
�e znajduje si� w zachodnio-po�udniowej cz�ci zachodu, twarz� zwr�cony jest na
wsch�d.
- Co robi? - spyta�, do�� niefortunnie, bo niespodziewanie.
- Nie rozumiem... powt�rz... - Campbell, obci��ony najwyra�niej tamtejszym,
"biurowym" chaosem nie m�g� pozwoli� sobie na cho�by odrobin� automatycznej
bystro�ci.
- CO ROBI!?! Konkretnie... - twarz Campbella na chwil� znikn�a by po chwili
zn�w pojawi� si� na ekranie, fa�duj�cym ciuniutkimi paskami jego zaniedbany
wyraz twarzy.
- Nic, stoi i gapi si� w sin� dal, nie wiemy o co mu chodzi... Michael,
spytaj jeszcze raz - us�ysza� krzyk kapitana w tle.
- Nie, na st�w� nic konkretnego nie robi.
- Dobra. Nie uruchamiaj w�asnej transmisji, to mo�e go sp�oszy�, kapujesz?
Odezw� si� kiedy b�d� m�g�. Teraz pozw�l mi dzia�a�, kapitanie - u�miechn�� si�
sztucznie.
- Jasne. Do us�yszenia. - przetar� czo�o .
Carter roz��czy� si�. "Na wsch�d, czyli jest plecami do mnie", pomy�la�
szybko. "Podejd� bli�ej, nam�wi� go by rzuci� bro� a potem pogadam, tak jak
zawsze, lubi� t� prac�, zawsze mo�na si� czego� ciekawego dowiedzie�",
przeanalizowa� sytuacj�.
Ju� chcia� ruszy� gdy za�wiata�a mu w g�owie straszna my�l, gdy przypomnia�
sobie s�owa Campbella "Siedzi w tym te� CIA...". "O cholera...", w��czy�
komunikator, kucaj�c. M�wi� szeptem, ju� nieco oswobodzony z okoliczno�ciami.
Gdy tylko pojawi�a si� na wizjerze twarz kapitana, Carter wycharacza� przez
zaci�ni�te z�by:
- Campbell, to snajperzy, do cholery?! My�lisz �e si� nie domy�li�em? To nie
pieprzony teatrzyk dla prasy lecz walka o �ycie... - prawie krzykn��.
- Oh, przepraszam, w ca�ym tym bajzlu zapomnia�em ci powiedzie�... -
u�miechn�� si� szczerze - ...ale wiedzia�em �e si� zorientujesz. S� na wypadek
gdyby chcia� zrobi� ci krzywd� albo...
- Nie �artuj sobie ze mnie... nie ufasz mi ju�? - w g�osie Cartera da�o si�
us�ysze� wewn�trzn� obaw�. - Gdzie te palanty z CIA ich rozsiali, na kt�rym s�
pi�trze? To musz� wiedzie�, m�wi� jako przyjaciel, psia ma�! - wychyli� si� by
ujrze� s�siedni, r�wnolegle stoj�cy wie�owiec.
- Wybacz stary, ale to nie nale�y do twoich instrukcji! Mam tutaj by�ego
speca od negocjacji antyterrorystycznych, rozumiesz chyba moj� bezsilno��. Nie
mog�... - papierosowy dym przy�mi� na chwil� twarz kapitana na wizjerze.
- Niech ci� szlag, my�la�em �e jeste�my przyjaci�mi... - westchn��,
chwytaj�c si� za g�ow�.
- Nie marnuj czasu, r�b co do ciebie nale�y, kr�lewiczu - us�ysza� w tle
nieznajomy, g��boki g�os. - Do us�yszenia. - Campbell znikn�� na komunikatorze.
"Kurwa, co oni sobie wyobra�aj�, musz� mie� zapewnion� swobod� i
bezpiecze�stwo - to niezgodne z przepisami. A zreszt�...", pomy�la�, skrycie
przemieszczaj�c si� mi�dzy zabudowaniami dachu.
- Carter, porusza si�, idzie w twoj� stron�, chyba kieruje si� do windy... -
us�ysza� niewyra�nie ten sam, znany mu od paru sekund g�os.
"Cholera", wybieg� na otwart� przestrze� i wtem poczu� co� czego nigdy dot�d
nie dozna�. B�l, przeszywaj�cy ca�e cia�o, parali�uj�cy wszystkie mi�nie i
stawy. Upad� na ziemi�, chwytaj�c si� za nog�. Po chwili ujrza� krew. Krzycza�.
Ogarn�a go panika. Wydar� si� tak g�o�no, jak tylko by�o to mo�liwe. Przez
chwil� wydawa�o mu si� �e krzyk by� szeptem. Przymkn�� oczy. Wyczerpany, w��czy�
komunikator.
- Campbell... Ma mnie. Nie r�b nic g�upiego i powied� temu drugiemu �eby nie
podjudza� swoich ludzi. Opanuje sytuacj�.
- Opanujesz sytuacj�?! Kurwa... - znikn�� na chwil�. S�ycha� by�o trzask
zamykanych drzwi. - Przecie� dosta�e�... s�ysza�em.
- Spokojnie, m�j ojciec zawsze mawia� �e to tylko gra... tylko gra,
przyjacielu. Stawiasz na planszy swoje �ycie i w�asne sumienie. Tylko raz mo�esz
dokona� szarady... On mnie nie zabije... czuje to... - wysycza�.
- Nie wiem co powiedzie�, s�yszysz?! Dobra, masz... - brudny sk�rzany bucior
zmia�dzy� le��cy przy r�ce komunikator zamieniaj�c go w kup� bezu�ytecznego
�elastwa. Drugi cios, tym razem wykierowany w stron� Cartera, by� o wiele
bardziej nieprzyjemny. Kopni�ty w brzuch negocjator, zwin�� si� z b�lu i
spazmatycznym ruchem prawej d�oni, chywci� si� za ran� na nodze. Kombiezon zala�
si� krwi�; nie mog�o wygl�da� to obiecuj�co. "Pieprzona czterdziestka
czw�rka...". Po chwili, m�czyzna podni�s� go z ziemi i rzuci� na �cian�.
* * *
Campbell kopn�� z impetem w stoj�cy przy windzie kosz na �mieci.
- ...Masz 40 minut! - powiedzia�, rzucaj�c po chwili aparatem. Roztrzaskany
o �cian�, przemieni� si� z sekundy w sekund� na kup� bezwarto�ciowego z�omu,
szk�a i kabli. "Teraz nie mam z nim kontaktu... �wietnie".
- Snajperzy wiedz� kiedy, w razie niebezpiecze�stwa, strzela�. - zamy�li�
si� chwil� - My�lisz �e us�ysza�? - spyta� Garner, zapalaj�c cygaro.
- Oby... zreszt� wie jak zachowa� si� w takich sytuacjach... Ten facet ju�
ma u mnie przesrane... - spojrza� w sufit.
- Czego� mi pan chyba nie m�wi, kapitanie, h�? - spyta� podchwytliwie,
wypuszczaj�c z ust dym, robi� k�eczka. Mia� swoj� klas�, tego nie mo�na by�o
zaprzeczy�.
- Czego?
- O Joseph Collinsie... prosz� pana, my te� mamy swoich, od tak zwanego,
"grzebania", wi�c nie wiem po co struga� pan przedemn� nic nie wiedz�cego
idiot�?
- Gram na zw�ok�, pojmujesz pan? Tam jest m�j przyjaciel, im mniej b�dziecie
wiedzie�, tym mniej g�wna wyp�ynie na ulic�. - zdusi� peta na �mietniku.
- Trzeba by�o od razu powiedzie� �e nie darzy pan ludzi z CIA jakimkolwiek
zaufaniem. Nasza rozmowa by�aby w�wczas zupe�nie inna. - obraca� palcami cygaro.
- Nie mam teraz czasu si� przed panem spowiada�. - pocz�� i�� wzd�u�
korytarza, kieruj�c si� do 147
- Na to zawsze trzeba mie� czas - za�mia� si� do wchodz�cego do pokoju
Campbella.
Zamkn�� drzwi, Hawkins spojrza� najpierw przez lornetk� w okno a potem
prosto w twarz kapitana
- Kapitanie Campbell, nie jest a� tak �le jak mog�oby si� wydawa�. -
podszed� i poda� mu lornetk�.
Kapitan podszed� wolno do okna. Spojrza� przez chwil�.
- Tak, rzeczywi�cie...
* * *
- Co� za jeden?!! Przyszed�e� mnie zabi�?!! Ach, nie! Sk�d�e... przecie� to
ty! - m�czyzna spojrza� na niego nienaturalnie uradowany. - Nie mog�
uwierzy�... wiedzia�em, wiedzia�em �e ciebie przy�l�. Dziwne �e tak �atwo da�e�
si� z�apa�. Josepheee - poci�gn�� z u�miechem - nigdy si� nie myli.
"Musia�em da� si� zrani�. Teraz jest przekonany �e ma przewag� wi�c powinien
nieco si� uspokoi�".
- Nie jestem komandosem, tylko psychologiem.
- To �wietnie. Tyle tylko �e ja jestem ca�kowicie zdrowy. Mo�e tylko nieco
obci��ony ostatnimi wydarzeniami kt�re niew�tpliwie odcisn�y silne pi�tno na
mojej psychice. Poza tym wszystko jest w nale�ytym porz�dku. Mo�esz wraca� i
pozwoli� mi sko�czy� to co zacz��em... - powiedzia�, odchodz�c na bok. Poziom
agresji wyra�nie w nim opad�.
- Wybacz... uhh... - zerwa� r�kaw kombinezonu i obwi�za� nim ranion� nog�. -
...ale jako� tego nie czuj�...
- A co ty, mo�esz o mnie wiedzie�?! - wyrzuci�, chowaj�c bro� za pasek. Mia�
na sobie przepocon� koszul� i wygniecione, wyj�ciowe spodnie. Rozci�gni�ty
krawat zwisa� mu na korpusie, niemal przylepiaj�c si� do mokrej powierzchni
koszuli.
- Pom� mi wsta� - wyci�gn�� do niego r�k�. - Postrzeli�e� mnie... b�dziesz
mia� k�opoty - ostatnie stwierdzenie u�amek sekundy p�niej wyda�o mu si�
zb�dne, ale sta�o si� faktem.
- Pewnie �e ci pomog�. Po drugie nie mam zamiaru ci� zabi�, jedynie
nieszkodliwi�.
- Po co chcesz mnie, jak to nazwa�e�, unieszkodliwi�? - "Nie b�dzie tak
�atwo jak my�la�em. To nie jest jeden z tych zwyczajnych ludzi kt�rzy siedz�
obladowani chipsami i ogl�daj� Jerryego Springera i robi� wszystko by nie mie�
powodu na odwiedzenie jego studia. To cz�owiek kt�ry par� godzin temu podj��
powa�n� decyzj� i ci�ko b�dzie mu wyperswadowa� jej destruktywn� natur�".
- Zosta�o mi jeszcze - spojrza� na zegarek - dok�adnie trzydzie�ci dwie
minuty �ycia. Szkoda �e nie b�d� m�g� ich sp�dzi� w samotno�ci. - chwyci� go za
r�k� i pom�g� wsta�. Sam, usiad� przy betonowym murku.
- I ty jeste� negocjatorem? - podni�s� r�k�, szukaj�c w�a�ciwego s�owa -
psychologiem? O w�a�nie...
- Tak, to prawda. Jestem nim. Powied� mi teraz dlaczego zosta� ci tak ma�o
czasu.
M�czyzna zamilk�.
- Joseph, daj mi szans� ciebie zrozumie�! - krzykn�� w jego stron�.
M�czyzna spojrza� na niego podejrzliwie.
- Ju� znasz moje imi�? - spojrza� podejrzliwie, cho� bez cienia zdziwienia.
- Collins. Tak. Twoja �ona w�a�nie siedzi w wi�zieniu. Nie b�j si�, poniesie
konsekwencje. - zapewni� go i da� znak r�k�, by usia� obok niego. Joseph
zignorowa� jego propozycj�. "Dobrze si� nie zdaje sobie sprawy �e s�siedni
budynek naszpikowany jest snajperami kt�rzy maj� celowniku ka�d� ko�czyn� jego
cia�a, aby zapobiec tragedii".
- Dobrze, powiem ci, skoro ju� tu jeste�. Za p� godziny nastanie dok�adny
czas narodzin mojej... - spu�ci� g�ow� - ...mojej c�reczki. Shirley... chc�
umrze� w tej samej godzinie, minucie i sekundzie w kt�rej ona przysz�a na ten -
machn�� ignorancko r�k� - �wiat...
- My�lisz �e to ma jakie� znaczenie? - rana nie by�a ju� tak uci��liwia,
lecz ca�y czas dawa�a o sobie zna�. Collins spojrza� w przestrze�.
- Oczywi�cie, wr�cz zasadnicze.
- Nie jeste� taki g�upi, jak si� wydaje. To ci si� chwali. - powiedzia�
wprost. "Mam nadziej� �e Campbell pozostanie cierpliwy do samego ko�ca".
- Ka�demu tak m�wi�e�? - odwr�ci� g�ow� w jego stron� - Tym wszystkim
odratowanym ludziom, kt�rzy teraz siedz� w domach i wal� g�owami w �ciany za to,
�e dali si� zwie�� twoimi gadkami o sprawiedliwym i pi�knym o nowe do�wiadczenia
�wiecie?
- Masz siln� motywacj�. �mier� c�rki. Rozumiem ci�, c� wi�cej mog�
powiedzie�. Mog� tylko poprosi� si� by� spr�bowa�...
- G�wno wiesz... masz rodzin�? Dziecko, porz�dny dom z pi�knym, kwiecistym,
przyjemnie pachn�cym ogr�dkiem? Masz kochaj�c� �on�, dalsz� rodzin� do kt�rej
je�dzisz na �wi�ta?
- Nie... to nie znaczy �e nie mog� ci pom�c... - podsumowa� Carter.
- W�a�nie, nie masz. A ja mia�em, ale wszystko utraci�em... A na pocz�tku
by�o tak pi�knie. Rozumieli�my si� z Sony�, naprawd� tworzyli�my zgran�
rodzin�... O, jezu... dlaczego ona to zrobi�a... - westchn��. Po policzkach
sp�yn�y mu dwie, w�skie stru�ki �ez.
- Po drugie nie m�wimy o mnie tylko o tobie, racja? - rzuci� mu w
odpowiedzi.
- A czemu nie? To ty do mnie przyszed�e� - wystawi� w jego kierunku palec
wskazuj�cy - ty przyszed�e� powiedzie� mi �e �ycie ma sens!!! My�lisz �e ci� nie
znam?!! Jason Carter, absolwent psychologii w Californi, uko�czy� z
wyr�nieniem. Jeszcze niedawno pami�ta�em twoje IQ, taaa, podawali gdzie� w
gazecie...
- Jeste� �mieszny... nie rozmawiamy o mnie lecz o tobie, powiedzia�em ci!
- Co� podobnego!? My�lisz �e nigdy wcze�niej ci� nie widzia�em, nie czyta�em
o tobie? Widzia�em twoj� g�b� nawet wtedy, kiedy tego nie chcia�em. By�a
wsz�dzie. Ale to si� zmieni! Ja to zmieni�! - krzycza�, machaj�c r�koma na
wszystkie strony.
"Ten facet chc� wg��bi� mnie w swoj� w�asn� paranoj�. To nie wariat, nie
�pun... na pewno, to po prostu by�y ojciec. Sztuk� b�dzie sprowadzi� go na d�.
Jest
przekonany �e jestem nic nie wartym oszustem. Wysoko postawi� mi, skurczybyk,
poprzeczk�. C�, im dalej w las tym ciemniej...".
- O co ci w�a�ciwie chodzi? Tak naprawd�? Chcesz mnie zniszczy�? A mo�e
uratowa�em jakiego� twojego s�siada niedosz�ego samob�jc� i teraz jeste� na mnie
z�y bo musisz ogl�da� jego g�b� gdy obaj wychodzicie rano po gazety i wypada by�
powiedzia� mu "Dzie� Dobry", h�? Jak to jest? Czekaj, a mo�e motyw o Shirley to
zwyczajna farsa, co? - obrzuci� go stosem pyta�. Collins nerowowo wyci�gn��
pistolet i wycelowa� w jego stron�. R�ka trz�s�a mu si�, jakby z zimna.
* * *
- Kapitanie, robi si� gor�co! - krzykn�� stoj�cy przy oknie agent. Campbell
zerwa� si� z krzes�a. Wyrwa� mu lornetk� i spojrza�.
- Spokojnie, jeszcze nie teraz... Carter ci�gle walczy... - odda� mu
lornetk� i wr�ci� na miejsce, przegl�da� �wie�o przefaksowane dane o �onie
Collinsa.
- Ten tw�j Carter zrobi mu jeszcze wi�ksz� wod� z m�zgu... - westchn��
Garner, wystukuj�c jaki� numer na swym telefonie kom�rkowym.
- Spokojnie, on ma �wiadomo�� �e po�owa ameryka�c�w ju� ma wod� zamiast
m�zgu wi�c nic nam mnie grozi... - Campbell opu�ci� pok�j.
* * *
- Dobry jeste�, ale nie dam si� nabra� na twoje bajeczki, rozumiesz?
- Dobrze. Wi�c opowied� mi o Shirley. Mam jeszcze troch� czasu. To z
pewno�ci� sprawi ci przyjemno��. Widzimy si� przecie� pierwszy i ostatni raz,
mo�e opowiesz mi co� o niej? - spyta� Carter, �ciskaj�c owini�ty wok� rany
materia�. Collins opu�ci� bro�.
- Pami�tam jak zawsze po po�udniu chodzili�my do parku. Bra�em ze sob�
troch� czerstwego chleba, jej skakank� i szed�em z ni� do pobliskiego placu
zabaw - pokaza� r�koma ma�y kwadrat - ogrodzonego dosy� wysokim p�otem. Bawi�o
si� tam wiele dzieci, a ich rodzice siedzieli na �aweczkach i czytali gazety.
By�em
dok�adnie tak sam jak reszta - te� zajmowa�em miejsce, najlepiej jak najbli�ej
niej i czyta�em gazet�... czasem czyta�em o tobie. Gdy przerywa�em lektur� i
spogl�da�em znad gazety na jej uradowan� twarz, rozbujan� lekko na hu�tawce
odczuwa�em, widzia�em jak na d�oni, w�asne spe�nienie. Obserwowa�em z uciech�
jak biega po piaskownicy i mia�d�y piasek swymi drobnymi, delikatnymi r�czkami -
jak robi to moje odbicie, ma konsekwentna kontynuacja... moja Shirley... . I tak
pewnego dnia, kiedy mi j� odebra�a, ta suka, poszed�em tam i sam usiad�em na tej
hu�tawce. Buja�em si�, patrz�c na drzewa, popychane wiatrem li�cie i stara�em
si� nie wpa�� w panik�, nie zrobi� niczego g�upiego. Pomy�la�em w�wczas �e nic
nie mo�e mi jej zast�pi�. Poszed�em j� odzyska�, chcia�em j� zabra�, mia�em do
tego prawo!!! Mia�em... - usiad�, podpieraj�c twarz o nadgarstki. - To by�
brzydki dzie�, pada�o i wia� dusz�cy wiatr. Wtedy... gdy... gdy Shirley odesz�a
a ja zrobi�em jej z twarzy miazg�, pobi�em j� okrutnie, wybieg�em na ulic� i
zhaftowa�em si� na chodnik. Odnios�em twarz, otworzy�em oczy, przyjmuj�c na
twarz ostre strugi deszczu i ogarn��em wzrokiem ulic�, sklepy, ludzi - nagle
wszystko sta�o mi si� obce. Czu�em, jakbym wraz ze �mierci� utraci� co�
nadzwyczajnego ze swej duszy - co� co czyni mnie innym od reszty. Zacz��em
krzycze�, p�aka�em... na ulicy, w�r�d dziesi�tek ludzi jednak nikt nie zwraca�
na mnie uwagi. Wtedy podczo�ga�em si� do ka�u�y. Chcia�em obmy� twarz, nie
mia�em w zamiarze wraca� na g�r�. Ba�em si� �e m�g�bym j� zabi�. Gdy zbli�y�
twarz do ka�u�y, w na rozmywanej regularnie przez krople deszczu powierzchni
ujrza�em jej twarz - swoj� twarz. To mnie dobi�o, skuli�em si� z b�lu, mia�em
ochot� samemu poder�n�� sobie gard�o... Ostatnie co w�wczas widzia�em to jej
usta uk�adaj�ce zdanie "Nie poddawaj si�". Nie pami�tam co sta�o si� p�niej.
Jedno jest pewne: za nieca�e p� godziny w�a�nie o tym pomy�l�...
Cartera a� zatka�o, mimo i� powinienen by� zachowa� zimn� krew.
- To... to pi�kne, co m�wisz. Ale zarazem kurewsko bolesne... - skwitowa�
Carter. "To niew�tpliwie skomplikowana i silna osobowo��. Zejdziemy st�d we
dwoje", pomy�la� nie trac�c nadziei. Widzia�em w jakim jest stanie i to bardziej
on m�g�by wyprowadzi� na d� ni�li negocjator.
- Mocno krwawisz - odezwa� si� po chwili milczenia Joseph Collins. Z
pewno�ci�, po opowiedzeniu historii zrobi�o mu si� lepiej. "Daj upust swoim
emocjom. Teraz ma nadziej� �e zosta� zrozumiany. Jeszcze troch� i b�dzie po
wszystkim. Szkoda �e Campbell nic nie wie o sytuacji. Pewnie tylko patrzy". Czu�
si� paskudnie a jeszcze gorzej gdy jego nog� Collins mierzy� z nieukrywanym
zniesmaczeniem. Zachowywa� si� tak jakby nie on by� wykonawc� strza�u.
- Wytrzymam jeszcze z p� godziny... - wyj�cza� Carter, trzymaj�c si� za
nog�. - �e� te� mnie trafi�...
- Wi�c chcesz by� �wiadkiem mego upadku? A mo�e powinienem powiedzie�
triumfu? Odchodz� st�d, mam do tego prawo... - wsta� z miejsca.
- Zgadza si�, ale nie w miejscu publicznym, czemu nie strzeli�e� sobie w
g�ow� np. w domu? Oszcz�dzi�by� tym wszystkim ludziom czasu... - "o jedno s�owo
za du�o". "Dlaczego tak trudno mu u�wiadomi� �e robi to nie z w�asnego wyboru
lecz z konieczno�ci. Jest przekonany �e b�dzie mu trudno bez dziecka a do kobiet
czuje pewnie niech�� niepor�wnywaln� nawet do ignoranckiego podej�cia
homoseksualisty".
- Jakim innymi? - "jego iloraz inteligencji mo�e wyskakiwa� nawet poza
obr�by 140...".
- No wiesz, dziennikarze, policjanci na dole... - t�umaczy�, j�cz��
niemi�osiernie. Rana stawa�a si� nie do zniesienia.
- Dobrze, b�d� musia� ci� jako� znie��. - "nie chcia�bym u�y� broni ale
powoli zaczynam si� przekonywa� �e to najlepsze wyj�cie z sytuacji. Jest tylko
jeden problem - wyjd� na amatora".
- Jeszcze nikt nie wyrwa� mi si� z r�k. - odezwa� si� pewnie Carter.
- Przecie� mog� teraz skoczy�, i co zrobisz? - "nie skoczysz, chyba �e c�rka
nic dla ciebie nie znaczy. Uroi� sobie jej bosk�, nadnaturaln� natur� kt�ra
teraz, wedle moich podejrze�, przej�a nad nim kontrol�. Wszystko nachodzi mu do
g�owy zbyt szybko i zadziwiaj�co spontanicznie - m�zg tak nie funkcjonuje, to
nienormalne - jestem przekonany �e wydaje mu si� �e Shirley jest gdzie� w nim i
m�wi mu jak ma post�powa�. Je�li uwa�a �e odbieraj�c sobie �ycie, sprowadzi j�
spowrotem na �wiat. Mo�e my�li �e w ten spos�b Shirley dostanie drug� szans� -
je�li tak s�dzi to jego paranoja jest ju� wystarczaj�co g��boko zakorzeniona.
Nie poddam si�...".
Carter nic nie odpowiedzia�.
- Ju� od paru dni stara�em sobie wyobrazi� jak b�dzie wygl�da� moja rozmowa
z najskuteczniejszym negocjatorem w Los Angeles... Teraz wiem �e to nic innego
jak cyrk bez dobrej widowni. - przeszed� kawa�ek drogi w milczeniu. Po chwili,
odwr�ci� b�yskawicznie g�ow� w stron� negocjatora - Brakuje tu telewizji. Niech
przylec� tu helikopterem i transmituj� to na �ywca.
- Nie mog�... jeszcze nie - spojrza� na zegarek. - Wszystkich obowi�zuj�
pewne zasady. - "taaa...", pomy�la� o, jak podejrzewa�, pi�cioosobowej grupie
snajperskiej.
- Wysma�ymy tak� sensacj� jakiej jeszcze nikt nie widzia�. Ranny negocjator
z szale�cem pr�buj�cym pope�ni� samob�jstwo! - krzykn��, patrz�c na niego z
wyba�uszonymi oczami.
* * *
- Panie Campbell, to trwa zbyt d�ugo - rzuci� pewnie Garner, dopijaj�c kaw�.
- Dzieje si� dok�adnie tak, jak ma by�... - kapitan wyprostowa� nogi w
pozycji siedz�cej.
- Nie s�dz�... - burkn�� szepcz�co.
- A ja s�dz�... obieca�em Carterowi woln� r�k�, mam zamiar dotrzyma� s�owa,
Garner.
- Niech pan uwa�a co m�wi, w chwil� mog� wykona� telefon i przej�� akcj�,
zmieniaj�c jednocze�nie scenariusz ca�ej zabawy...
- To walka o �ycie, cz�owieku! - wsta�, patrz�c na nieco swym piwnymi
oczyma.
- To walka o tw�j sto�ek, co? - poprawi� kanty spodni.
- Mo�e... - spojrza� z u�miechem na poprawiaj�cego grzyw� Hawkinsa.
* * *
- Dalej, d�wo�... - powiedzia�, podchodz�c do niego.
- Nie mam �adnego �rodka komunikacji z do�em. P� godziny temu zniszczy�e�
jedyne �r�d�o porozumienia... - wskaza� palcem na na roztrzaskany aparat.
- Sze��dziesi�t milion�w ludzi przed telewizorami! To by�oby wydarzenie,
jezu chryste... - westchn��, oblizuj�c wargi i zapalaj�c papierosa. Wystawi�
jednego
w kierunku Cartera. Jason wzi�� i przytkn�� do zapalonej przez Collinsa
zapalniczki.
- Zostali�my wi�c ca�kowicie sami. Nikt nie wie, co si� z nami tutaj dzieje
- powiedzia� z nieskrywan� rado�ci�.
- Tak - odezwa� si�, zaci�gaj�c si� lightowym Malboro.
- Liczymy si� tylko my! Ja jestem re�yserem, aktorem, producentem i
scenarzyst� a ty moim widzem. - przeszed� si� kr�rki kawa�ek wzd�u� dachu i
krzycza�. "Musz� co� zrobi�, to zaczyna zachodzi� za daleko. Szkoda �e b�d�
musia� korzysta� z metod stosowanych w sytuacjach podbramkowych". Gdy tak
analizowa� obecn� sytuacj�, Collins sta�, wpatruj�c si� w b�yszcz�ce okna
s�siedniego wie�owca, jakby co� tam dojrza�. Potem wycelowa� w budynek z
pistoletu, krzycz�c jakie� wulgarne s�owa. W u�amek sekundy potem, us�ysza�
gromki krzyk negocjatora.
- Paaaadnij! - Carter rzuci� si� na niego, przewracaj�c go na plecy. Pocisk
z hukiem wbi� si� w �ciank� murku i wylecia� ze zwi�kszon� pr�dko�ci�; utkwi�
najprawdopodobniej po drugiej stronie dachu, gdzie� po�r�d zabudowa�.
B�yskawicznie przeczo�gali si� do wej�cia windy. Carter nie ukrywa� b�lu.
Jednak tam byli ju� bezpieczni.
- Jezu! Co to by�o?! - przez chwile czarno zrobi�o mu si� przed oczami, jak
gdyby chwilowo straci� kontakt z rzeczywisto�ci�. U�amek sekundy p�niej
powr�ci� do zdrowych zmys��w. Carter nie kry� przera�enia.
- Oszuka�e� mnie!!! - krzykn�� mu w twarz. Mia� smutny acz zdecydowany wyraz
twarz, przekrwione oczy i zapadni�te powieki.
- Nie, nieprawda - spieszy� z wyt�umaczeniem. - jestem przecie� twoim
widzem. Musz� dba� o sukces projektu. Ludzie przecie� decyduj� o sukcesie
kasowym
jakiegokolwiek filmu...
Collins usiad� przy ch�odnych drzwiach windy. To by� doskona�y moment by
zako�czy� ich spotkanie, zje�d�aj�c na wind� na d�, jednak Carter nie potrafi�
wyci�gn�� broni i tak bezpo�rednio zaskoczy� trz�s�cego si� Josepha. Wiedzia� �e
drugiej taka okazja mo�e si� nadarzy�. Wpad� jednak na co� o wiele ciekawszego,
przedstawiaj�cego jednocze�nie jego wrodzon� autorytatywno��.
- Nie ruszaj si� st�d, zaraz wracam. - zebra� si� by p�j�� jednak Collins
chwyci� go za kombinezon.
- Chcieli mnie sprz�tn��, to tak negocjujecie?!! - krzykn�� w jego stron�.
- W przypadku zbyt du�ej nadpobudliwo�ci chc�cego pope�ni� samob�jstwo,
stosuje si� wszelkie sposoby unieszkodliwienia danej osoby. Snajperzy my�l�
pewnie �e jeste� pod wp�ywem narkotyk�w i zacz��by� do nich strzela�. Maj�
specjalne karabiny obezw�adniaj�ce. Gdyby strzelali do ciebie z prawdziwych
snajperek to rozerwaliby ci� na strz�py... na szcz�cie...
- Jason, on strzeli�by mi w �eb, tam te� jest punkt w kt�rym mo�na mnie
obezw�adni�?! - zauwa�y� s�usznie. Carter nie wiedzia� o tym, przecie� nie mia�
jakiejkolwiek mo�liwo�ci.
- Sied� tu, je�li chcesz doko�czy� swoje - wsta� z trudem i ku�tykuj�c
wyszed� przed s�siedni wie�owiec, machaj�c r�koma w do�� specyficzny spos�b,
jakby chcia� aby czego� zaprzestali. "Chyba mato�ami a� tak wielkimi nie
jeste�cie... . Bo�e, niech b�dzie tam Campbell..."
* * *
W pokoju 147 panowa�a niezdrowo napi�ta atmosfera.
- Masz przesrane, Garner! Wiedzia�e� jak b�dzie to wygl�da�. Wiedzia�e� od
samego pocz�tku!!! - Campbell nie wytrzyma�.
- Liczy�em na wsp�prac�! - Garner ze w�ciek�o�ci uderzy� pi�ci� w st� -
Pan ten przecie� nie jest bez skazy... - Campbell pomy�la� o rozmowie sprzed
niespe�na godziny gdy agent CIA pyta� go o to�samo�� Collinsa.
Ostr� wymian� zda� przerwa� Hawkins.
- Kapitanie, co Carter pokazuje? - spyta� podaj�c mu lornetk�. Kapitan
ujrza� ledwo stoj�cego Jasona, machaj�cego zamaszy�cie r�koma.
- Ah, �e je�li uda mu si� zej�� z nim ca�o na d� to mnie zabije... ot, taka
jego spontaniczna dygresja. To jednak, do kurwy n�dzy, nie umiejsza panu,
Garner!!! - odwr�ci� twarz stron� w agenta, oddaj�c lorentk� do r�k agneta
Hawkinsa - Prosz� odwo�a� snajper�w, albo podejm� stosowne kroki... - zagrozi�
mu. Agnet CIA, Robert Garner wybuchn�� �miechem.
- A co pan mo�e, Campbell?! Hehe, nie mo�esz pan nawet podj�� krok�w by
stosownie wygl�da�, co dopiero o zawiadamianiu o �amaniu przepis�w przez CIA.
Jeste�my od was lepsi, a wie pan czemu?
- Umieram z ciekawo�ci. - w�o�y� r�ce do kieszeni. Z ty�u s�ycha� by�o jaki�
�miech, ale kapitan totalnie to zignorowa�.
- Bo jeste�my konkretni a wy si� cackacie jak w przedszkolu! Lepiej �e ten
tw�j Carter zacz�� przygotowywa� si� do wyj�cia.
- Bo co? Wysadzicie budynek?!! - rzek� sarkastycznie. Garner wsta� z krzes�a
i zapi�� guziki marynarki, g�adz�c j� otwart� d�oni�.
- Prosz� nie kusi� losu, zosta�o jeszcze jedena�cie minut, wiele mo�e si�
wydarzy� - wyszed� na korytasz.
- Co za palant, definitywnie taki sam skurwysyn jak inni - ch�opcy w pokoju
spojrzeli na kapitana dwuznacznie. Ze zdenerwowania, a� zapali� papierosa.
* * *
- Co robisz?! - wychyli� si� lekko Collins
- Opanowuj� sytuacj�, jak to co?! - macha� r�koma, tworz�c niezrozumia�e dla
Josepha znaki.
- Chod�, tylko powoli... przeskocz przez tamten murek, tam b�dziesz
niewidoczny. Zaraz tam przyjd�. - pokaza� palcem tamto miejsce.
- Teraz mamy cyrk z nerwow� widowni�, nawet strzelaj� gdy im si� nie podoba.
- rzuci� ci�kim �artem Collins i poszed� spokojnym krokiem w stron� wskazanego
przez negocjatora miejsca. Carter u�miechn�� si� w stron� wie�owca i poszed� tam
gdzie Joseph.
- Mam by� ci wdzi�czny? - spyta� po chwili namys�u Collins.
- Powiniene�, ale to nie ma teraz najmniejszego znaczenia.
Joseph od�o�y� czterdziestk� czw�rk� na ziemi�, przecieraj�c twarz spoconymi
r�koma. Zerwa� z szyi krawat i rzuci� gdzie�. Pot niemal pieni� si� na czole
Cartera, kt�ry, jak wcze�niej postanowi�, nie m�g� przepu�ci� tej, z pewno�ci�
ostatniej okazji.
- Nie mamy zbyt wiele czasu, jaki� agent CIA pewnie przestawi po�ow�
oddzia�u do innego pokoju.
- To prawda nie mamy wiele czasu - spojrza� na zegarek - nawet bardzo.
Nagle �wiczonym setki razy ruchem wyci�gn�� zza uniformu bro� i przystawi�
j� do skorni m�czyzny. Joseph Collins uchyli� g�ow�, zadziwiaj�c Cartera swoj�
reakcj� i odepchn�� bro� d�oni�. Chwyci� za czterdziestk� czw�rk� i wycelowa� w
niego. Carter podszed� bli�ej.
- Co chcesz teraz zrobi�? Mo�e masz w zanadrzu jeszcze jakie� niespodzianki,
h�?!! - krzykn��, kopi�c nogami w powietrzu. Carter zaryzykowa�. Rzuci� si� na
Josepha, atakuj�c go r�koje�ci� swojej broni. Joseph zkontrowa�, zadaj�c
negocjatorowi cios w szcz�k�. Uderzenie musia�o by� silne, bo sam Collins
skrzywi� si� z b�lu.
- Wyjdziemy st�d oboje...
- Wi�c jednak jeste� taki jak o tobie pisz�. Nieust�pliwy. Nigdy si� nie
poddajesz, nigdy, co?!! - wrzasn��, wyra�nie zm�czony.
- O czym ty pieprzysz?! Ratuje ci �ycie! - krzykn��, ponawiaj�c szarpanin�,
pomimo faktu i� Collins przez ca�y czas mierzy� do niego z broni. "Nie strzeli,
chyba �e przez przypadek...".
- My�la�em... �e mnie - wykr�ci� mu r�k�, wzi�� bro� i rzuci� w dal. Carter
szybko zdo�a� si� uwolni� i uskoczy� na bok - ...rozumiesz - odpechn�� go
ponownie. By� od niego zdecydowanie silniejszy, mimo i� dawa� oznaki
maksymalnego wyci�czenia.
- Rozumiem tw�j b�l... ehkm... uaghrrrr!! - krzykn��, czuj�c b�l nap�ywaj�cy
z nogi do r�k, brzucha i g�owy. - ...ale teraz podejmujesz decyzje pod wp�ywem
impulsu. Chcesz by ca�y tw�j nagormadzony w �rodku b�l znalaz� gdzie� uj�cie.
Ubzdura�e� �e jedynym wyj�ciem z sytuacji jest �mier�..!
- Mo�e masz racj�... - przem�wi�, padaj�c na ziemi�.
- Shirley by tego nie chcia�a, przecie� ka�de dziecko pragnie aby jego
rodzice �yli jak nad�u�ej... uwierz mi... - t�umaczy�, unosz�c do g�ry r�ce.
Stara� si� za�agodzi� spraw�.
- Mo�liwe. Jednak....
- Co?! - spojrza� zdziwiony, �e rozmowa wci�� nie daje rezultat�w. Traci�
powoli nadziej�. Spojrza� na zegarek. Poziom adrenaliny w m�zgu b�yskawicznie
wzr�s�.
- Zjedziesz t� wind� sam... - powiedzia� kr�tko, wstaj�c.
- Nie ka� mi �a�owa� tego, co przed chwil� dla ciebie zrobi�em. Ju� nic nam
nie grozi. Nacisn� przycisk i obaj zjedziemy na d�... wszystko b�dzie w
porz�dku.
- Przecie� gdybym chcia� �y� to dawno bym st�d odszed�. Sko�cz wreszcie
pomaga� mi na si��, Jason...
- Nie, to moja praca!!! - Collins odchodzi� coraz dalej, mierz�c do niego z
pistoletu.
- No w�a�nie, ty wykonujesz swoj� prac� a ja ko�cz� ze swoim �yciem.
Wszystko jest jasne!
Joseph Collins zerkn�� na zegarek.
- No... m�j przyjacielu, zosta�o pi�� minut do opadni�cia kurtyny. - rzek� z
nieskrywanym zadowoleniem. "Kurwa, to na nic... Przecie� nie b�d� do niego
strzela�. Je�li nie ja to...". Carter nie potrafi� skupi� wzroku w jednym
punkcie. Nagle wpad�a mu do g�owy szalona my�l. Ostatnia mo�liwo��, najbardziej
niebezpieczna, zastosowana tylko przez jednego cz�owieka, w Minnesocie, jednak
te� nie przynios�a efektu. Carter postanowi� spr�bowa�. Pobieg� po pistolet.
Collins, widz�c to, wycelowa� w jego stron�.
- Co robisz? - zada� mu proste pytanie.
- Zabij� si�. - odbezpieczy� gnata. Bro� niemal p�ywa�a mu w spoconej d�oni.
- Hehe... to ja jestem aktorem, ty tylko patrzysz.
- Zmiana plan�w. Podczas realizacji kolejnego uj�cia zabijam re�ysera i
przejmuj� jego stanowisko, zmieniaj�c przy tym scaneriusz. Obsad� naturalnie
te�... - tu u�miechn�� si� pewnie. Collins po�o�y� palec na spu�cie.
- Nie, nie zrozumia�e� zasad... - powiedzia� nieco zmieszany. By� tym
wyra�nie zm�czony, przez ca�y czas my�la� nad dalszym rozwojem sytuacji.
- To tylko gra... przyjacielu - rzek�, rozpinaj�c do po�owy kombinezon.
Zdj�� kamizelk� i rzuci� w jego stron�.
- Jeszcze trzy minuty. - spogl�da� kolejno na zegarek a potem na
negocjatora. - To masa czasu do namys�u... - Carter roz�o�y� r�ce w teatralnym
ge�cie.
- Po co to robisz? - spyta� ze zdziwieniem.
- Te� nie mam rodziny... wszystko mi jedno - odpar� Jason.
- Dobrze, wobec tego niech tak b�dzie - strzeli� raz w jego stron�.
Trafiony w lewy bark Carter odlecia� z impetem do ty�u, padaj�c na ci�ko na
kr�gos�up. Dopiero kilka sekund p�niej, gdy podni�s� g�ow�, Collinsa ju� nie
by�o. Podni�s� si� ci�ko i ostatkami si� pokona� niski murek. Z ramienia ciek�a
mu krew, kt�r� tamowa� pokryt� zakrzep�� krwi� praw� r�k�. Przedostaj�c si�
przez zabudowanie, upad� na ziemi� z przera�aj�cym b�lem.
- Collins! - Wydar� si� ostatkami si� na ca�e gard�o. Noga zdr�twia�a mu
ca�kowicie. Drug� z�apa� paskudnie smakuj�cy skurcz. - Przemy�l to! Nie r�b
tego!!! - zatrzyma� si�, us�yszawszy jego g�os.
- Jak sam powiedzia�e�: "To tylko gra, tylko gra, przyjacie...". - pocz��
biec w kierunku uj�cia dachu. Roz�o�y� r�ce, wypu�ci� z d�oni bro�. "On to
zrobi! Cholera! Nie!!!".
Carter dostrzeg� tylko k�tem oka czerwony b�ysk laserowego celownika.
Strza�. Potem rozprzestrzeniaj�cy si� huk. Od�amki m�zgu i czaszki polecia�y na
pi��
metr�w do ty�u, obryzuj pod�og� dachu. Carter dostrzeg� tylko le��ce w oddali,
przy kraw�dzi dachu cia�o martwego Collinsa.
"Jak to mo�liwe. Jezu, jak mog�o si� nie uda�! Jak?! Nie!!! O jezu... nie
uda�o si�! O bo�e! ...Ta koncepcja z pr�b� odegrania ch�ci samob�jczej to jednak
chybiona sprawa. Chyba �e w policji pracowa�by kto� o takiej chary�mie jak Mel
Gibson". U�miechn�� si�, pr�buj�c si� pocieszy�. Przypomnia� sobie znamienn�
scen� z "Zab�jczej Broni" i zdenerwowany wyraz twarzy aktora m�wi�cego jego
ulubiony frazes: "We're Gonna Rip this Motherfucker off, We're Gonna Tear this
Motherfucker Down".
�wiat�o windy zab�ys�o. Drzwi windy otworzy�y si� i na dach wjecha�o
czterech sanitariuszy z w�zkiem i dw�ch policjant�w. Szybko po�o�yli go na
noszach i
zawie�li wind� na d�. Carter ogl�da� to jak przez mg��.
- Straci� du�o krwi... - us�ysza� tylko niski g�os m�czyzny. Po chwili
zemdla�.
Karteka sun�a g�adko po mokrym asfalcie, bryzgaj�c na boki wod� z
nagromadzonych pod kraw�nikami ka�u�. "Szybciej, do cholery, nie mam zamiaru
przejmowa� za pana kierownicy, dodaj pan gazu...". �wiat�o w wn�trzu ko�ysanej
wyobisto�ciami karetki miga�o chaotycznie, o�lepiaj�c widz�cego mgli�cie
Cartera. Po chwili poczu� mocne szarpni�cie i ciep�o t�tni�ce z bia�ych �cian
szpitala. By� w domu... Kompletnie straci� przytomno��. "Przepraszam ci�