4808
Szczegóły |
Tytuł |
4808 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
4808 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 4808 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
4808 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
TONY DANIEL
Mystery Box
Carni curle
M�czyzna w d�ugim p�aszczu szed� ko�cianymi ulicami. Ksi�yc o�wietla� fasady
bia�ych jak ko�� budynk�w i powierzchni� bia�ych jak ko�� ulic. Cie� id�cego
m�czyzny by� ciemny i po�yskliwy - du�o bardziej n�c�cy ni� sam m�czyzna. Ten
nie wyr�nia� si� niczym, poza oczami, kt�re by�y zielone jak morska to� i
wydawa�y si� roz�wietlone od wewn�trz. Przez chwil� m�czyzna czu� si�
obserwowany i nie podoba�o mu si� to. Spojrza� na ksi�yc. Mieszka�o tam wi�cej
ludzi ni� w Nowym Jorku. Wi�cej ni� na Ziemi. Blask ksi�yca by� jak ich
mroczna, pod�wiadoma ja��, zwr�cona ku Ziemi. Zwr�cona ku niemu.
Ale to tylko moja wyobra�nia, pomy�la� C. Ma�o kto w kosmosie w og�le interesuje
si� Ziemi�, szczeg�lnie w nocy.
Pod pach� C ni�s� paczk� owini�t� br�zowym papierem i obwi�zan� sznurkiem. Na
paczce nie by�o adresu, ale nie mia�o to znaczenia, bowiem C nie dostarcza� jej
nigdzie. By�y to tylko pozory dostawy. Znalaz� skrzy�owanie, kt�rego szuka�, r�g
Church i Canal w starej cz�ci Tribeca, i ruszy� na po�udnie w d� Church. Tutaj
nacisk zmutowanego ziarna zamieni� w ko�� tylko kamienn� fasad� budynk�w, a nie
metalow� konstrukcj�. Co� jednak zaatakowa�o konstrukcj�, bowiem drabinki
ewakuacyjne i �elazne ozdoby mia�y b��kitny po�ysk i by�y bardzo kruche.
Miejscami drabinki pop�ka�y wzd�u� r�wnych linii, czego zwyk�a rdza nigdy by nie
spowodowa�a. Bardziej przypomina�o to sp�kany l�d.
Ale powietrze nie by�o zimne tej nocy. By�o ciep�o jak na pa�dziernik i C
cieszy� si�, �e mia� na sobie p�aszcz bez podpinki, nawet je�li ten trzepota�
odrobin� za bardzo na wietrze. Zastanawia� si�, gdzie zostawi� podpink�, ale nie
m�g� sobie przypomnie�. Pewnie gdzie� w kosmosie albo na Merkurym. Podobnie by�o
z wieloma innymi rzeczami.
C znalaz� interesuj�cy go adres, "Percepied Export". Przy drzwiach, odsuni�ta na
bok, sta�a z�amana metalowa krata. Okna zas�ania�y metalowe �aluzje, kt�re
wygl�da�y, jakby nigdy ich nie zwijano. By� ciekaw, co m�g�by znale�� w
przestrzeni pomi�dzy �aluzjami i szybami okien. Zapewne co� zgubionego w zesz�ym
tysi�cleciu. Przez chwil� wyobra�a� sobie wetkni�ty tam trzystuletni szkielet
ma�ej dziewczynki, ale szybko porzuci� t� my�l.
Nie by�a to my�l niedorzeczna, w �wietle tego, co wiedzia� o Nowym Jorku. Przez
trzy stulecia dzieci stanowi�y tu fetysz. Martwe dzieci. �ywe, uwi�zione dzieci.
Nad ��kami starych kobiet mo�na by�o znale�� portrety Ma�ego Ko�cianego
Ch�opca, z kt�rego wielkich oczu, z jakiego� powodu nadal �ywo br�zowych, ciek�y
grube, kredowe �zy. Wi�kszo�� dom�w mia�a swoje dzieci opiekun�w, zabranych z
zamienionych w ko�� cz�ci miasta; pe�nili rol� wiecznych str��w chroni�cych
przed przemian� w ko��, nadci�gaj�c� ponownie po m�odych.
I powsta�y te� mroczniejsze, seksualne perwersje. C wiedzia� o nich wszystko.
By� na miejscu, kiedy to si� zacz�o.
Otworzy� drzwi i wszed� do �rodka. Znalaz� si� w obszernym kwadratowym
pomieszczeniu, wysokim na siedem metr�w i d�ugim na trzydzie�ci. Pod �cianami
pi�trzy�y si� pakunki ca�kiem podobne do tego, kt�ry C trzyma� pod pach�.
Po�rodku pomieszczenia sta�o kilka biurek. Trzech m�czyzn i dwie kobiety
siedzia�o na podniszczonych krzes�ach. Czterem z pi�ciu krzese� brakowa�o opar�,
ale poniewa� wszyscy obecni pochylali si� nad biurkami, przegl�daj�c bazy
danych, oparcia nie by�y potrzebne. M�czy�ni i kobiety przesuwali palcami po
blatach biurek, dotykaj�c powierzchni to tu, to tam, to tu, to tam, jakby
wr�yli albo przesuwali niewidzialne �etony do gry.
C podszed� bli�ej. Po chwili kobieta przy najwi�kszym biurku podnios�a wzrok.
- Mam co� dla pana Percepieda - powiedzia� C.
Kobieta dotkn�a miejsca na blacie, prawdopodobnie unieruchamiaj�c niewidoczny
przep�yw danych. M�g� wys�a� swoj� membran�, by sprawdzi�a, na co patrzy, ale
by�aby to dla niego bezu�yteczna wiedza. Po co powi�ksza� entropi�? R�b tylko
to, co konieczne.
- To jest dzia� wysy�ek - poinformowa�a kobieta. - Pan szuka przyj��.
- Nie - zaprzeczy� C. - Nie s�dz�.
- Pan Percepied w�a�ciwie nie przychodzi do magazynu - nie ust�powa�a kobieta. -
Ja zarz�dzam wszystkim.
- Powiedziano mi, �e pan Percepied przychodzi we wtorki, �eby robi� zakupy do
swojej osobistej kolekcji.
- Aha! - Kobieta wydawa�a si� zaskoczona, lecz szybko si� opanowa�a. - Rozumiem.
Oczekiwali�my pana. Nazywam si� Hecate Minim. Pan musi by�...
- Cornell.
Wsta�a i przeci�gn�a si�. By�a wysoka i kiedy� musia�a by� bardzo pi�kna. Teraz
jej sk�ra mia�a czerwony odcie� powsta�y po operacji odm�adzaj�cej, a oczy
wygl�da�y staro - nie zmarszczki wok� nich, kt�rych nie by�o, lecz same oczy.
Mia�y ten sam zaskakuj�cy zielony kolor, co jego w�asne.
Tyle tylko, �e ja jestem jeszcze starszy ni� moje oczy.
Z powodu, kt�rego sam nie potrafi� okre�li�, skojarzy� kobiet� z kolorem
br�zowym. Jak �m�. I pomy�la� o swoim starym przyjacielu, Jacku Cureoaku, �mie
b��kaj�cej si� po nocy Uk�adu S�onecznego. W ko�cu kobieta stoj�ca przed nim
by�a jego c�rk�.
- Pan Percepied powiedzia�, �e cokolwiek ma pan w tej paczce, mo�e pan przekaza�
j� mnie. - Hecate Minim wyci�gn�a r�k�.
C u�miechn�� si� smutno.
- Wola�bym raczej odda� j� do r�k w�asnych.
- To mo�e okaza� si� niemo�liwe.
- To prawda. - C skin�� g�ow�.
- Czy ma pan j� ze sob�?
- Czy nie powinni�my przej�� gdzie indziej? - C wskaza� czworo pozosta�ych
urz�dnik�w przy biurkach.
- Nie us�ysz� nas. Pilnuj� dzisiaj interesu i zamkn�am ich w wirtualu, gdy
tylko pan wszed�.
- Mog�oby pani� zaskoczy�, co potrafi si� cz�owiekowi przy�ni�.
- W porz�dku. Skorzystam tylko z �azienki i wezm� sw�j p�aszcz. - Kobieta
ruszy�a w stron� szafy stoj�cej z ty�u.
C dotkn�� jednego z m�czyzn pochylonych nad biurkiem. Ten nie poruszy� si� ani
nawet nie drgn��. Przesuwa� d�onie niczym insekty po politurowanym blacie.
Po chwili Hecate Minim wr�ci�a ubrana w wyp�owia�y p�aszcz z czerwonej we�ny.
Wyszli na zewn�trz. Kobieta opar�a si� o p�kni�t� �elazn� krat� przy drzwiach,
wyci�gn�a papierosa i potrz�sa�a nim, a� si� zapali�, po czym dwa razy szybko
si� zaci�gn�a. C, jak zawsze, zauwa�y� mark� papieros�w. Mandala 90s. Wdycha�a
mieszank� marihuany i oszala�ej wschodniej logiki z plantacji na radialu Gai,
niedaleko Wenus. Kiedy jednak wypu�ci�a dym, pachnia� gor�cym piaskiem. To
pewnie jakie� nowe dodatki, pomy�la� C. Co� bardzo mocnego, �eby uzyska� taki
zapach.
- Czy jest tu jakie� miejsce, gdzie mogliby�my napi� si� kawy? - zapyta� C.
- Kawy? Czy nie ma pan na my�li whisky?
- Wola�bym napi� si� kawy. - Na Ziemi picie kawy mia�o czasem zabawne konotacje,
ale C nie widzia� powodu, by wyja�nia� jej, �e nie pije alkoholu. Widzia�, co
alkohol zrobi� z Jackiem Cureoakiem. To wystarczy�o, by rzuci� picie na trzy
stulecia.
- Jest jedno miejsce na Walker. Ale oni maj� dzieci.
- Po prostu lubi� kaw�. To wszystko.
Min�li trzy przecznice, nie odzywaj�c si� w og�le, po czym skr�cili w ciemn�
uliczk�. Po chwili stan�li przed czarnymi drzwiami, na kt�rych znajdowa�y si�
czarne metalowe litery. C nie zdo�a�by nic odczyta�, gdyby nie blask ksi�yca.
Napis g�osi�: NOCNE PRZEDSZKOLE.
Wn�trze o�wietla�y punktowe biolampki, kt�re migota�y jak gwiazdy. Za kontuarem
znajdowa� si� pojemnik wype�niony konserwantem. W �rodku p�ywa�y nagie martwe
dzieci, jedne obr�cone prawym bokiem do patrz�cego, inne unosi�y si� do g�ry
nogami, a w�osy faluj�ce w galaretowatym p�ynie przypomina�y promienie s�o�ca.
Pojemnik by� d�ugi, lecz w�ski, i cia�a ledwie si� w nim mie�ci�y. Wszystko
o�wietla�a b��kitno-zielona lampa.
Gdzie� z g��bi, spoza grubych czarnych zas�on, dobiega�y j�ki �ywych dzieci.
Cho� w gruncie rzeczy powinni to by� doro�li, tak zmodyfikowani, by wygl�dali
jak dzieci. Ciekawe, czy to miejsce nad��a za wymogami czasu, pomy�la� C. Ziarno
mog�o jednak przekszta�ca� cia�o z poziomu DNA, tak �e trudno by�o powiedzie�,
co naprawd� si� tam znajduje. Klienci mogli sobie wyobra�a�, �e macaj�
autentyczne dzieci. Przy dwudziestu li�ciach za ka�dy ukradziony dotyk dzieciaki
robi�y wszystko, �eby podtrzyma� to z�udzenie.
C pami�ta�, jak dwie�cie lat wcze�niej kaw� po raz pierwszy zacz�to kojarzy� z
pedofili�. Teraz by�a to jedna ze s�ynnych zakazanych atrakcji starego Nowego
Jorku.
Zam�wili dwie ma�e. Hecate Minim pi�a czarn� i s�odk�. C, oczywi�cie, pi�
normaln�, tak jak normalnie robi� wszystko inne. Niezostawianie �lad�w by�o
sposobem na prze�ycie.
Usiedli przy stoliku niedaleko wej�cia, gdzie j�ki dzieci nie by�y tak dono�ne.
- Czy rozwa�y�e� mo�liwo��, �e to ja mog� by� panem Percepiedem? - zapyta�a
Hecate Minim.
- Oczywi�cie, �e tak. Ale pewne fluktuacje kwantowe, na kt�re jestem wyczulony,
m�wi� mi, �e jest inaczej. - Rzecz jasna, by�a to nieprawda, przynajmniej z
tego, co wiedzia�, ale Hecate Minim raczej si� tego nie domy�la�a. Pod wieloma
wzgl�dami Ziemianie byli najbardziej prowincjonalnymi mieszka�cami Uk�adu
S�onecznego.
- Rozumiem. - Upi�a �yk kawy i �lad br�zowej szminki pozosta� na brzegu
fili�anki.
Ziarno w szmince szybko zorientowa�o si�, �e nie jest ju� cz�ci� wi�kszego
algorytmu i zacz�o migrowa� z powrotem do p�cienia cia�a Hecate Minim. �lad
szminki znikn��. C wyobrazi� sobie wszystkie utracone fragmenty ludzko�ci,
ci�gn�ce za ka�dym ludzkim cia�em, nieustannie pr�buj�ce po��czy� si� ponownie.
Ale cia�o wci�� si� porusza. A� do momentu, gdy przestaje. Kiedy umieramy, to,
co z nas zosta�o, wreszcie nas dogania, pomy�la� C.
Wypi� �yk kawy. By�a letnia, zmieszana ze zbyt du�� ilo�ci� mleka, a fili�anki
nie samonagrzewa�y si�. Odstawi� naczynie.
- Mam troch� wspomnie� dla pana Percepieda. - Postawi� paczk� na pod�odze obok
krzes�a.
- Tutaj? - Hecate Minim popatrzy�a ze zdziwieniem. - Tak po prostu nosisz je ze
sob�?
- To wszystko, co mo�na zrobi� ze wspomnieniami, nieprawda�? Ale nie ma ich w
paczce. W paczce jest co� innego.
Wyprostowa�a si� i opanowa�a. W�osy mia�a czarne, lecz brwi jasnobr�zowe. Jej
sk�ra by�a bia�a, opalona - ale to tylko ziarno. C w�tpi�, by Hecate Minim zbyt
cz�sto wychodzi�a na s�o�ce.
- On b�dzie chcia� wiedzie�, co masz.
- Co� wyj�tkowego. Co� z dwudziestego �smego stulecia. R�kopis. Jedyny
egzemplarz niepublikowanego poematu. Z odbitkami pami�ciowymi.
- Co to jest?
- Strona z brudnopisu poety. To naprawd� co� zdumiewaj�cego. Facet mia�
fantastyczny zmys� obserwacji, a� po poziom kwantowy. To mog� by� najstarsze
odbitki pami�ciowe, jakie kiedykolwiek odnaleziono.
- Ogl�da�e� wszystko?
- Tylko skr�t.
- Kto to jest?
- Powinna� raczej zapyta�, co to jest.
- C�... - Hecate Minim westchn�a. - Co?
- Morderstwo. Wspomnienie zabijania kobiety za pomoc� no�a.
- Zab�jstwo no�em. To nie takie niezwyk�e. Na Canal Street mo�na kupowa� takie
rzeczy na p�czki.
- Nie. To jest co� innego.
- Jak to? Kto jest autorem?
- Jack Cureoak.
Hecate wyprostowa�a si�, bezwiednie oblizuj�c wargi. By�a bardzo dobra; niczym
si� nie zdradzi�a.
- No, no... - Zagra�a na nucie podziwu dla C.- Naprawd�? Cureoak? Facet, kt�ry
pisa� poematy o kosmosie?
- "Samotny w�drowiec" to jego najs�ynniejsze dzie�o.
- Z pewno�ci� jeste�my zainteresowani, ale...
- Jest jeszcze co�.
- To, co masz, ju� jest ca�kiem niez�e.
- Nie ma potwierdzenia.
- Co to znaczy?
- To znaczy, �e powszechnie wiadomo, i� Cureoak nigdy nikogo nie zabi�. By�
pacyfist�. Wcielono go do floty, ale wylecia� po niepokojach w pasie asteroid�w.
Nie potrafi� nawet obroni� si� w trakcie b�jki. Lecz istnieje zapis dotycz�cy
m�czyzny nazwiskiem Clare Runic. Clare Runic zad�ga� no�em kobiet� nazwiskiem
Mamery St. Cloud w roku 2744.
- Nie rozumiem...
- Clare Runic by� najlepszym przyjacielem Cureoaka w owym czasie.
- Nie rozumiem.
- To Cureoak zabi�. Clare Runic wzi�� ca�e odium na siebie.
- To by�o trzysta lat temu. Kogo to obchodzi?
- Pana Percepieda b�dzie obchodzi�o.
- Dlaczego pan tak s�dzi?
- Poniewa� wiem, kim jest pan Percepied.
- Z pewno�ci� nie wiem, o czym pan m�wi.
- To nie ma znaczenia. - C dopi� resztk� kawy, nie przejmuj�c si�, �e jest
prawie zimna. - Prosz� mu powiedzie�, �e mam r�kopis i jedyn� kopi� odbitek.
Prosz� mu powiedzie�, �e jest tylko jedna zap�ata, jak� w zamian przyjm�.
- Ile pan chce? "Percepied Export" zarabia troch�, sprzedaj�c pami�tki z Ziemi,
ale zapewniam pana, �e pan Percepied nie jest cz�owiekiem bogatym w �adnym
znaczeniu tego s�owa.
- Prosz� si� tym nie przejmowa�. Nawet gdyby by� bogaty, nie mia�by do��
pieni�dzy. Nigdy nie m�g�by mie� do�� - doda� C. - Jest tylko jedna rzecz, jak�
pragn� otrzyma� od pana Percepieda. Prosz� mu powiedzie�, �e chc� dosta�
Cassady-13.
- Teraz m�wi pan g�upstwa.
Po raz pierwszy od wielu tygodni C za�mia� si� na g�os.
- Tak. W�a�nie. Ma pani racj�.
- Musz� wraca� do pracy. - Hecate Minim pr�bowa�a udawa� oburzon�, ale sprawia�a
wra�enie zdenerwowanej. - Jak mo�emy si� z panem skontaktowa�?
- Mam znacznik w hotelu "Egypte" na Pi��dziesi�tej Dziewi�tej.
- To ko�ciana dzielnica.
- Zaiste. Jestem zarejestrowany pod nazwiskiem Cornell. Joseph Cornell.
- Wymawia pan swoje nazwisko, jakby nie by�o pa�skie.
- To naprawd� mo�e by� moje nazwisko, moja droga. - C ponownie si� za�mia�. - W
ka�dym razie takie wystarczy.
- W porz�dku. Powiem panu Percepiedowi. Ale by� mo�e to ze mn� b�dzie pan musia�
przeprowadzi� transakcj�.
- To kwestia zupe�nie oboj�tna. Jedyne, czego chc�, to Cassady-13.
Hecate Minim chwyci�a sw�j p�aszcz i wysz�a. Po chwili C wyci�gn�� r�k� i
dotkn�� brzegu fili�anki, z kt�rej w�a�nie pi�a. Zamkn�� oczy i poczu� resztki
ziarna rozpaczliwie szukaj�cego swojej pani. Ale ona znikn�a. C przy�o�y�
ziarno programu do ust.
Hecate w swoim budynku. Mieszka�cy Nowego Jorku mogli w tych czasach mie� dla
siebie ca�e budynki. Niekt�rzy mieli ca�e kwarta�y.
Gdzie� w Chelsea. Ze swojego okna Hecate mog�a widzie� brzeg Jersey po drugiej
stronie Hudson. Jersey ponownie oddane we w�adz� bagien i komar�w. Gdzie� tam w
mule pochowano wie�owiec Chryslera, gdy oszala� i trzeba by�o zestrzeli� go za
pomoc� rakiety.
Hecate odstawiaj�ca torb� z zakupami. Szelest w g��bi jej zaple�nia�ego du�ego
pokoju.
S�abe �wiat�o na bladej twarzy. Dym papierosowy unosz�cy si� po�r�d py�k�w
roz�wietlonego powietrza.
- Kupi�a� jajka?
- Nie, tato, zapomnia�am...
Obraz rozwia� si� i by�o co� jeszcze w resztce ziarna, co� znajomego,
wspomnienie wspomnienia...
Ale potem r�wnie� to uczucie rozwia�o si� i to by�o wszystko, co C zdo�a�
odczyta� z ziarna. Wystarczaj�co du�o. Podszed� do kontuaru i wzi�� dolewk�. W
g��bi krzykn�o dziecko.
- No ju�, no ju� - powiedzia� sztucznie weso�y m�ski g�os. - No ju�, no ju�.
C sp�uka� kaw� resztki Hecate Minim.
Ruran lecic
C przez nast�pne p�tora dnia w��czy� si� bez celu po mie�cie. Nie m�g� spa�. W
gruncie rzeczy nie spa� od stuleci. Zdolno�� snu by�a czym�, co utraci�, gdy
przechodzi� przez kolejne duplikacje samego siebie. W ko�cu podwy�szona, ostra
jak brzytwa wra�liwo�� bezsenno�ci sta�a si� jego stanem naturalnym. Teraz nie
pami�ta� nawet uczucia, jakie towarzyszy�o rozlu�nianiu si� a� po moment
nie�wiadomo�ci.
Prawdziwe kostnienie miasta zacz�o si� na g�rnym Manhattanie i na p�noc od
tego miejsca miasto by�o zupe�nie bia�e. Epicentrum znajdowa�o si� na Broadwayu
i Sto Szesnastej, przy starej siedzibie Uniwersytetu Columbia, lecz kostna
przemiana zaw�drowa�a daleko w g��b Queens, zabra�a ca�y Bronx. A Brooklyn?
Brooklyn by� miejscem niebezpiecznym. Znalaz� si� tam tylko par� razy i nie mia�
ochoty wraca�. Zmutowane ziarno szala�o po ulicach i tylko ono zna�o Brooklyn.
S�o�ce pali�o bezlito�nie w ko�cistych kanionach miasta. Ziarno czyszcz�ce ulice
nadal dzia�a�o w wi�kszo�ci dzielnic. Przybiera�o posta� niewielkich chmur
deszczowych przesuwaj�cych si� zygzakami par� centymetr�w nad powierzchni�
ulicy. Z g�ry chmury te dok�adnie przypomina�y miniaturow� wersj� frontu
burzowego poruszaj�cego si� nad ziemskim kontynentem. Kiedy natrafia�y na
przeszkod�, zatrzymywa�y si�, by sprawdzi�, czy jest ona �ywa. Je�li przeszkoda
by�a nieorganiczna albo martwa - i ma�a - program niszczy� j�. Je�li by�a du�a i
martwa, zamiatarki oczyszcza�y j� i zostawia�y tam, gdzie by�a. Co� jednak
popsu�o si� w algorytmie i teraz zamiatarki nie rozpoznawa�y mniej wi�cej jednej
trzeciej ulic. Na tych ulicach ko�ciany py�, przez lata osypuj�cy si� z fasad
budynk�w, zbiera� si� w �achy albo przyjmuj�c br�zow� barw� miesza� z innymi
odpadami miasta. Niekt�re z �ach stwardnia�y pod wp�ywem dziesi�cioleci deszczu,
lecz przewa�nie ko�� mia�a posta� sypkiego mia�u. Wiatr podnosi� dusz�ce tumany
wiruj�cych cz�steczek, wysysaj�c je z bocznych ulic i ukrytych zau�k�w. Jesieni�
praktycznie nie by�o dnia, �eby spacer ulicami Nowego Jorku na p�noc od
Czterdziestej Drugiej Ulicy nie zako�czy� si� oblepieniem ubrania przez ko�ciany
py�.
W kt�rej� chwili na ca�kowicie przypadkowej ulicy, kt�r� pomin�y zamiatarki, C
nachyli� si� i palcem zebra� pr�bk� ko�ci z �achy. C (tak jak wszystkich w owym
czasie) otacza�a jego w�asna warstewka nanotechnologicznego "ziarna", rodzaj
niewidzialnego pancerza informacji i oblicze� uciele�nionych w mikromaszynach.
By�a ona nim w tym samym stopniu, co jego krew i cia�o. Mo�e nawet w wi�kszym,
jako �e cz�sto miewa� inne cia�a - kt�re hodowa� i odrzuca� jak �upiny kukurydzy
- lecz warstewka ziarna nadal zawiera�a to samo oprogramowanie. Mo�e jego
sekretna to�samo�� by�a ukryta w ziarnie po wszystkich tych latach. Mo�e tak
naprawd� sta� si� tylko pozbawion� cielesno�ci my�l�.
Nie. Jestem cz�owiekiem.
Zacz�� analizowa� pr�bk� ko�ci.
By�a dok�adnie w tym samym stanie, w jakim zostawi� j� trzysta lat wcze�niej, i
wci�� przechowywa�a to, co przechowywa�a, w swoich wapiennych szczelinach, w
g�bczastych komorach.
Tym, co przechowywa�a - co mia�a przechowywa� z za�o�enia - by� kod Harmonii.
Za� do kodu do��czona i spleciona z nim by�a m�odzie�cza kopia m�czyzny, kt�ry
obecnie w�ada� wewn�trznym Uk�adem S�onecznym.
Wypu�� mnie!
C j�kn��, zatrzyma� si� i chwyci� s�upa latarni, �eby z�apa� oddech. Po
wszystkich tych latach duch Amesa by� nadal tak pot�ny! M�czyzna uwi�ziony w
zmagazynowanym kodzie chcia� by� wolny. Nie, wi�cej. Chcia� rz�dzi�. Panowa�.
Nad wszystkim.
Wypu�� mnie, a wszystko stanie si� dla ciebie �atwe!
- Nie martw si� - rzek� C, chocia� zmagazynowany kod nie m�g� go s�ysze�. - Nie
da�e� mi �adnego wyboru.
Wypu�� mnie! Pozw�l mi powstrzyma� chaos! Potrzebujesz mnie. Ka�dy potrzebuje,
�ebym powiedzia� mu, co ma robi�. Wypu�� mnie, zanim b�dzie za p�no!
Dr��c, C upu�ci� fragment ko�ci.
Pr�bowa�em go powstrzyma�, pomy�la�, ale tylko pogorszy�em sytuacj�.
Analiza da�a mu jednak to, czego chcia�. Schemat otwierania ko�cianego zamka
stan�� mu przed oczami, gorej�c purpur�. Zmagazynowa� go. Samo zrozumienie
dzia�ania zamka nie by�o trudne. Teraz musia� zdoby� klucz; szkieletowy klucz,
kt�ry ukry� tak dawno temu, po tym jak przekr�ci� go w zamku.
Ul rani cerc
Uniwersytet Columbia, rok 2744. Laboratorium imienia Wilsona, sala imienia
Dodge'a. Columbia, niegdy� wielka uczelnia narodowa, sta�a si� akademi� dla
szpieg�w. Wywiad Sieci naby� j�, kiedy zbankrutowa�a po pierwszej migracji z
Ziemi. Teraz prowadzono tu dla niepoznaki college. Wi�kszo�� sal, w kt�rych
niegdy� zasiadali studenci, sta�a si� cieniem samych siebie, wyl�garni� kod�w i
szyfr�w. Lecz Clare Runic by� z tego zadowolony. Z rado�ci� zamieni� studia
magisterskie na wydziale filozofii na prac� doktoranta od kryptologii.
Jego najlepsi przyjaciele z czas�w studi�w nadal mieszkali w s�siedztwie. Jack
Cureoak nigdy oczywi�cie nie zamierza� pracowa� dla wywiadu, lecz inercja
zatrzyma�a go w tym samym mieszkaniu, kt�re on i Clare zajmowali jako studenci.
Chcia� zaj�� si� pisaniem, lecz to dzia�o si�, zanim odkry� swoje prawdziwe
powo�anie: nieustanne podr�e po Uk�adzie S�onecznym. Czeka� na bodziec, kt�ry
pchnie go w drog�.
Mieszka�a z nimi r�wnie� Mamery St. Cloud - przyjaci�ka Cureoaka i kochanka
Clare'a. Pracowa�a w Columbii nad projektem o dziwnej nazwie "Harmonia". Jej
szefem i zarazem szefem ca�ego zespo�u by� cz�owiek imieniem Ames. Wszyscy
m�wili, �e jest mistrzem zarz�dzania. Sprawy sz�y g�adko, kiedy Ames sta� na
czele. Wszyscy m�wili r�wnie�, �e kiedy kto� mu si� sprzeciwi� albo podpad�,
Ames stawa� si� kawa�em sukinsyna.
Mamery St.Cloud sprzeciwi�a si� Amesowi i podpad�a mu.
Uwa�a�a, �e nanotechnologii nie nale�y wykorzystywa� do cel�w wojskowych.
Zdoby�a pe�n� kopi� kodu, nad kt�rym pracowa� zesp�, i odwr�ci�a �a�cuch
�agodz�cy. Laboratorium Wilsona w pe�ni ekranowano. Jedynym sposobem
przeszmuglowania antywirusa na zewn�trz by�o uczynienie go cz�ci� w�asnego
genomu.
S�dzi�a, �e usz�o jej to na sucho.
- Mo�e nie jestem tak sprytna jak Jack i tak bystra jak ty, Clare, ale znam
r�nic� mi�dzy dobrem i z�em - powiedzia�a mu kt�rej� nocy.
Kochali si� niewiele wcze�niej i teraz oboje palili papierosy. Jej ulubionym
gatunkiem by�y wtedy Petra Ultralites, jego Mandala 75s.
- Co� jest nie tak z tym kodem - stwierdzi�a.
- Moralno�ci nie da si� zapisa� w postaci algorytmu - zaoponowa� Clare. - Kod to
tylko kod.
Usiad�a na nim i tak zosta�a, wci�� pal�c papierosa. By�a tak szczup�a i lekka,
�e ledwie czu� jej ci�ar.
- C�, by� mo�e w twoim przypadku. - U�miechn�a si� drwi�co.
Si�gn�a za siebie, by go chwyci�. Clare poczu�, jak twardnieje w jej d�oni.
�ycie by�o wtedy tak �atwe, kiedy nie musia� jeszcze my�le� o wszystkim naraz.
- Ale jaki� kod jest nie w porz�dku - wr�ci�a do pocz�tku rozmowy.
Nachyli� si� i poliza� jej sutek.
- Tw�j kod jest dobry - rzek�. - Rok dwudziesty, je�li si� nie myl�. To
doskona�y rocznik.
Zgasili papierosy w popielniczce i kochali si� ponownie w duszn� noc.
W laboratorium znajdowa�y si� ukryte czujniki. �ciany mia�y oczy. Ames
dowiedzia� si�, �e Mamery ukrad�a antywirusa o nazwie "Harmonia".
Uda�o jej si� wr�ci� z antywirusem do mieszkania. Zeskroba�a pasemko swojej
sk�ry i umie�ci�a je w sekwencerze (ludzie mieli wtedy sekwencery genetyczne,
kt�re sta�y na stole i by�y wielkie jak pi��).
W momencie gdy sekwencer ko�czy� swoj� robot� i �adowa� materia� do pami�ci
domowego komputera, "Paranoja 4.1a", program militarny wys�any przez Amesa na
poszukiwanie Mamery znalaz� j�. W tej samej chwili, w kt�rej kopia wirusa
wp�ywa�a do wirtualnej pami�ci Clare'a, "Paranoja" opanowa�a m�zg dziewczyny i
Mamery St. Cloud tak naprawd� nie sta�a si� ju� nigdy sob�.
"Paranoja" by�a bardzo subtelnym ziarnem zabezpieczaj�cym, wykorzystywanym do
walki z rebeliantami. Min�y tygodnie, zanim Clare i Cureoak zdali sobie spraw�,
�e z Mamery co� jest nie tak.
Dwa dni zaj�o Clare'owi znalezienie antywirusa, kt�rego za�adowa�a do jego
komputera. Ale znalaz� go i niemal natychmiast u�wiadomi� sobie, co ma w r�kach.
Tylko �e nie do ko�ca zdawa� sobie spraw� z jego si�y. Jak�e wspania�� robot�
wykona�a jego kochanka. Wykorzysta�a cz�� swojego DNA odpowiedzialnego za
budow� ko�ci do stworzenia kodu zamykaj�cego "Harmoni�".
I kiedy Ames kt�rego� ranka o �wicie wpu�ci� "Harmoni�" do miejskiego programu
Nowego Jorku, Clare by� got�w z antidotum. W ci�gu kilku godzin proces przemiany
kostnej Mamery po��czy� si� z kodem "Harmonii". W tym czasie wi�kszo�� doros�ych
zd��y�a uciec z zaka�onych obszar�w. Nie by�o jednak czasu na og�ln� ewakuacj�.
Kt�ry� z urz�dnik�w zapomnia� powiadomi� innego urz�dnika z w�adz szkolnych.
Przypadek i up�r. Szko�y powiadomiono, gdy by�o ju� za p�no.
Wszystko wyt�umaczono jako wielk� pomy�k�, kt�r� w ko�cu naprawi nauka. Nawet
wtedy politycy bali si� zadziera� ze szpiegami z Columbii.
Nikogo nie z�apano, my�la� Clare, kiedy siedzia� w wi�zieniu na Ganimedzie i
dochodzi� do wniosku, �e zbrodnia, za kt�r� go skazano, by�a by� mo�e jedyn�,
jakiej nigdy nie pope�ni�. Kiedy wysila� umys�, pr�buj�c z�ama� szyfry czasu i
ironie skutku i przyczyny w kwantowym wszech�wiecie.
Kiedy przyszed� mu do g�owy pomys� pude�ka.
Lirne curca
Raportuj!
S�owo rozb�ysn�o w umy�le C niczym s�o�ce. Chryste, jak g�o�no! Tym razem
osun�� si� na kolana na ulicy. Z�apa� si� za g�ow� i j�kn��. Wszystkiemu by�
winien kwantowy komunikator, kt�ry Ames wszczepi� do jego ziarna, zanim wyjecha�
z Merkurego. Ames dok�adnie wiedzia�, kiedy C uzyska� dost�p do kodu "Harmonii".
To musia�o by� co� w rodzaju bod�ca. A teraz rycza� niczym megafon w werbalnych
o�rodkach umys�u C.
Przypomina�o to zachowanie Mamery, kiedy dosta�a dawk� "Paranoi" i zwariowa�a.
Ca�y czas si� czepia�a. Nie mo�na by�o jej zignorowa� i nie mo�na by�o przed ni�
uciec. Jej kod zepsu� si�.
I nie mo�na by�o jej zabi�, bez wzgl�du na to, jak bardzo si� tego chcia�o,
poniewa� kiedy� si� j� kocha�o.
Rycz�cy g�os Amesa sprawi�, �e C poczu� si� stary i nic nie wart, jak wtedy,
kiedy zda� sobie spraw�, �e Mamery w ko�cu go zabije i �e nie mo�e temu w �aden
spos�b zapobiec.
- Nie mam klucza - j�kn�� C. - Czy m�g�by pan odrobin� zmieni� nat�enie g�osu?
G�owa mi p�ka.
Wstawaj i id�. Brzydz� si� tob�. To wszystko twoja wina. Zastan�w si� nad tym.
Wsta�. Musia� wykonywa� polecenia Amesa. By�o to warunkiem przetrwania.
Bo�e, Ames zachowywa� si� jak Mamery, kiedy chorowa�a. Absolutnie pewna siebie.
Absolutnie przekonana, �e musisz postrzega� jej pogl�d jako s�uszny i jedyny
mo�liwy, chocia� dla wszystkich by�o jasne, �e to kompletne szale�stwo.
C zrobi� to, czego chcia� od niego Ames. Szed� dalej po pustych ulicach. My�la�
o tym, o czym kaza� mu my�le� Ames, lecz i tak by to robi�. By�o to
nieuniknione, tutaj w ko�cianych w�wozach �r�dmie�cia pod po�udniowym s�o�cem.
Nowy Jork, pusta czaszka miasta. Wszystkie nasze m�zgi eksplodowa�y w kosmos. Ja
to zapocz�tkowa�em. Zapocz�tkowa�em to, kiedy zmieni�em dzieci. Musia�em
powstrzyma� Amesa; musia�em powstrzyma� kod "Harmonii" przed po��czeniem
wszystkich Wielkich Inteligencji, Rozleg�ych Uk�ad�w Osobowo�ci - pod przewodem
Amesa. S�dzi�em, �e musz� go powstrzyma� bez wzgl�du na konsekwencje. Ale kto
chcia�by pozosta� po kostnej przemianie w takim skamienia�ym mie�cie jak Nowy
Jork? Tylko zepsuci i pozbawieni nadziei. Szlam, ple�� i py�.
Sprawia mi wielk� przyjemno��, �e to w�a�nie ciebie wyznaczy�em do uruchomienia
kodu "Harmonii". G�os Amesa by� odrobin� mniej natarczywy. M�wi� do C z Nowego
Centrum Hierarchii, z wielkich przepastnych sal na Merkurym, ale jego g�os
brzmia�, jakby sta� tu� obok niego. Zbyt blisko, by czu� si� komfortowo. Dlatego
nie wyma�� z istnienia twojego brudnego �ycia, panie C, teraz kiedy ju� jestem
twoim szefem. Odczuwam wielk� przyjemno��, �e ci� pos�a�em, poniewa� dzi�ki
twojej osobie rozwi�zanie jest tak zr�wnowa�one, tak pi�kne.
- Tak jest, sir. Nawi�za�em kontakt z obiektem i zbli�am si� do niego w celu,
kt�ry ustalili�my.
Mo�esz m�wi� otwarcie, panie C. Transmisja kwantowa jest ca�kowicie bezpieczna.
Mo�e jeszcze nie, pomy�la� C. Zawodowy instynkt podpowiada� mu, �e nie istnieje
forma komunikacji, kt�rej nie da�oby si� przechwyci� w ten czy inny spos�b.
- Cureoak nie uleg� szanta�owi. Dlatego jutro porw� jego c�rk� i wymieni� j� na
klucz Cassady-13.
By�o to oczywi�cie k�amstwo. Ale ostateczny wynik stanie si� prawd� w ci�gu
kilku godzin. Tego C by� pewien. Czas poka�e. W jego g�osie musia�a brzmie�
pewno�� siebie, bo Ames zachichota�. �miech zad�wi�cza� w umy�le C niczym odg�os
dzwonu. Ponownie opad� na jedno kolano, a potem wyprostowa� si� z trudem.
Jeste� bezlitosnym �mieciem, panie C. Musz� to przyzna�. Ani krztyny honoru
po�r�d szpieg�w, co?
- Chyba �e honor staje si� niepotrzebny.
C dotkn�� swoich skroni. By�y wilgotne i gor�ce. S�o�ce wisia�o dok�adnie nad
nim i czu�, jakby by�o jednocze�nie na zewn�trz i wewn�trz jego g�owy. Jakby
sta� po�r�d surowego, bezlitosnego krajobrazu swojej w�asnej wyobra�ni.
- Sprawia mi pan b�l t� transmisj�. Zabra� mi pan filtry pasma, pami�ta pan?
Chcia�em przypomnie� ci, co mo�e si� sta�. Co b�dziesz czu�, je�li zawiedziesz.
- Rozumiem.
Na pewno?
- Rozumiem, czym jestem.
Czym mianowicie?
- �rodkiem prowadz�cym do celu.
Mojego celu.
- Tak jest, sir.
Istnieje tu pewna symetria, pomy�la� C. Musia� to przyzna� Amesowi. By� on
cz�owiekiem o niezaprzeczalnym geniuszu. Uda�o mu si� zdoby� kontrol� nad
wszystkimi wzajemnie powi�zanymi dyrektoriatami i zarz�dami Sieci wewn�trznego
uk�adu i teraz wykorzystywa� swoj� w�adz�. Ten wielki projekt pod wieloma
wzgl�dami by� bardzo cenny. W ci�gu ostatnich stu lat Sie� - wielka paj�czyna
mi�dzyplanetarnych kabli rozci�gni�tych pomi�dzy wewn�trznymi planetami - uleg�a
przeci��eniu i popad�a w samozadowolenie. Uk�ad zewn�trzny nieustannie odbiera�
centrum w�adz� i przejmowa� jego interesy, niczym �awica piranii szarpi�cych
kawa�ek po kawa�ku �ywe �cierwo. Ames pod��czy� si� do gniewu tego starego,
tarzaj�cego si� w z�ocie potwora. Zamierza� poprowadzi� go na wojn� z koloniami
uk�adu zewn�trznego.
Lecz kod "Harmonii" by� czym� jeszcze innym. By� to ten jeden krok, jakiego nie
zdo�a� uczyni�, aby uzyska� ca�kowit� w�adz�. Jego brak stanowi� przez lata
cier� w �apie lwa. Sie� zosta�a zaszczepiona przeciwko "Harmonii". Gdziekolwiek
uruchomiono kod, natychmiast post�powa�a kostna przemiana Mamery. W tej chwili
Ames by� Napoleonem albo Cezarem. Maj�c dzia�aj�cy kod "Harmonii" sta�by si�...
Jestem tym, czym pianista dla fortepianu, panie C. Ty jeste� centralnym
klawiszem, kt�ry w�a�nie uderzam. Jeste� pierwszym d�wi�kiem w wielkiej
symfonii, kt�r� zagram z pomoc� Sieci. Jeste� cz�ci� nowej i pot�nej pie�ni.
Powiniene� czu� si� szcz�liwy.
- Ale� czuj� si� - odrzek� C. By�o to kolejnym k�amstwem, ale zarazem, w pewnym
sensie, szczer� prawd�.
C wyprawi� si� na Ziemi� na ��danie cz�owieka, kt�ry sta� si� jego szefem po
wygrzebaniu go z ma�ej kom�rki wywiadu Sieci, kt�r� C sam za�o�y� i jednoosobowo
prowadzi�: wydzia�u kryptohorologii. Min�y lata, od kiedy pracowa� w terenie.
Przez ostatni� dekad� uprawia� swoje ma�o widoczne poletko horologicznego
szyfrowania - bezpieczny, jak s�dzi�, od gro�by bycia zauwa�onym przez g�r�.
Lecz Ames znalaz� go i wykonywanie rozkaz�w Amesa stanowi�o obecnie cz�� jego
pracy. Zanim Ames przej�� w�adz�, zadaniem C by�o przeciwstawianie mu si�. Teraz
jednak Ames szefowa� i C znalaz� si� z powrotem na Ziemi, jako narz�dzie d��enia
Amesa do w�adzy.
Powinienem czu� si� szcz�liwy, pomy�la�. Szcz�liwy, �e �yj�. Proszenie o
wolno�� by�oby w tych okoliczno�ciach przesad�.
Dalej. Poka� mi, co widzisz.
Nadajnik Amesa dostroi� si� do o�rodk�w wzrokowych C i teraz, je�li chcia�, m�g�
patrzy� na �wiat oczami Amesa.
Id� dalej. Dalej. Tutaj. Tak, TUTAJ!
C chwyci� si� za g�ow� i upad�, �lizgaj�c si� �okciami i kolanami na ko�ci.
Ty to zrobi�e�.
Plac zabaw. Dzieci wybiegaj�ce na zewn�trz, teraz znieruchomia�e. Ich twarze
zdumione, przera�one, wyra�aj�ce ch�� natychmiastowej ucieczki w obliczu czego�
naprawd� strasznego. Strasznego i potwornie bia�ego. Ale nie mog�y uciec. Pal�ce
s�o�ce na ich bia�ych, zamro�onych twarzach. Go��bie �ajno na ich ramionach i
g�owach.
Ty to zrobi�e�. Teraz to cofnij! I powiedz mi w dobrej wierze, �e nie
zas�ugujesz na bycie niewolnikiem.
One mnie nie widz�, powtarza� sobie C raz po raz. A nawet gdyby widzia�y, nie
wiedzia�yby, co zrobi�em.
Poczu� nag�y dreszcz na plecach i burzowy front ziarna sprz�taj�cego przesun��
si� obok niego. Program pozna�, �e C jest �ywy i rozdzieli� si�, omijaj�c go,
jakby by� wielk� g�r� blokuj�c� przej�cie.
Ziarno wzi�o si� jednak za czyszczenie dzieci. Ma�e deszczowe chmurki zawis�y
nad ich nieruchomymi postaciami. Go��bie �ajno zosta�o usuni�te, a zag��bienia,
tam gdzie by�y oczy i usta, przetarte. Ziarno oczy�ci�o ko�ciane dzieci.
Potem, r�wnie nagle jak si� pojawi�o, ruszy�o dalej, zostawiaj�c za sob�
gromadk� l�ni�cych, nieruchomych dzieci, wilgotnych, lecz ju� schn�cych.
Wydawa�y si� spogl�da� na C ze �zami w oczach. Ale to by�o tylko z�udzenie
wywo�ane dzia�aniem programu czyszcz�cego.
Nie widz� mnie, pomy�la� C. Nie widz� mnie i nie p�acz�. Nie s� w stanie p�aka�.
Dzieci nie widz� mnie, poniewa� zosta�y zamienione w ko��.
Cne urca lir
Stan psychiczny Mamery nieustannie si� pogarsza�. Przesta�a chodzi� do pracy.
Clare i Cureoak karmili j� i pr�bowali nad ni� czuwa�. Ale im wi�cej dla niej
robili, tym bardziej by�a przekonana, �e pr�buj� j� zrani� i zmanipulowa�.
Oczywi�cie, Mamery i Clare nie mogli ju� by� kochankami. I po jakim� czasie
Clare odkry�, �e nie kocha ju� osoby, kt�r� sta�a si� Mamery. Lecz w miar� jak
jego uczucie s�ab�o, Mamery nabiera�a obsesji na punkcie Clare'a. Je�li ju� nie
mog�a go mie�, postanowi�a dopilnowa�, �eby nikt inny nigdy go nie mia�.
Nie wpuszcza� jej do pokoju i Mamery nabra�a zwyczaju wspinania si� po schodach
przeciwpo�arowych i w�lizgiwania przez okno w nocy. Godzinami sta�a nad jego
�pi�c� postaci�. Kt�rego� razu obudzi� si� i zobaczy� j� stoj�c� nad nim z
no�yczkami nad jego sercem.
Potem, trzynastego sierpnia 2744 roku, Clare obudzi� si� na kr�tko przed �witem
i ujrza� ciemn� posta� stoj�c� przy ��ku z zakrwawionym no�em w r�ce. Najpierw
pomy�la�, �e to Mamery i �e to ju� koniec. Nie chcia� umiera�, ale nie by� w
stanie nic zrobi�.
Ale to nie by�a Mamery; sta� nad nim Jack Cureoak.
- C�, zabi�em j� - rzek�. - Przez dwa dni pr�bowa�em zdoby� pistolet, ale nikt
nie chcia� mi go sprzeda�. - Usiad� w nogach ��ka, gdzie o�wietli� go blask
ksi�yca wlewaj�cy si� przez okno. Po�o�y� zakrwawion� d�o� na g�owie. - Nie,
nie, nie. Nikt nie chcia� mi sprzeda� pistoletu, wi�c musia�em zrobi� to no�em.
- Gdzie? - By�o to pierwsze pytanie, jakie przysz�o Clare'owi do g�owy.
- W parku. Nad rzek�. Potem wrzuci�em j� do wody. Pom� mi, Clare, pr�bowa�em
obci��y� j� kamieniami, ale nic z tego nie wysz�o. Nic nie wysz�o i ona
wyp�yn�a na powierzchni�. - Cureoak z trudem chwyta� oddech, ale wydawa�o si�,
�e nie jest w stanie p�aka�. - Patrzy�em, jak odp�ywa. Nigdy nie zabi�em w ca�ym
moim �yciu. Nikogo. Patrzy�em, jak odp�ywa martwa, niesiona nurtem tej rzeki.
Pierwsz� reakcj� Clare'a by�o poczucie niewypowiedzianej ulgi. Przez ostatnie
tygodnie nabra� przekonania, �e Mamery zamierza go zabi�. Czeka� tylko, by
przekona� si�, w jaki spos�b si� to stanie. Wszystko dot�d by�o m�tne i ciemne,
ale teraz nagle sta�o si� jasne. Od razu wiedzia�, co musi zrobi�. Nie by�o
w�tpliwo�ci, �e Cureoak p�jdzie do wi�zienia. Clare wiedzia�, �e Jack Cureoak
umrze w wi�zieniu, niczym �ma bij�ca o szyb� w pogoni za �wiat�em dnia. By�o
jasne, �e pierwsz� rzecz�, jak� musi uczyni�, jest zatroszczenie si� o
przyjaciela.
- Daj mi n� - poprosi� Cureoaka.
Gdy tylko poczu� dotyk r�koje�ci no�a, w jego umy�le zago�ci�a przera�liwa
jasno��, jak nocna wizja wywo�ana bezsenno�ci�.
- Nigdy wi�cej nie mog� zabi�. Wyczerpa�em ca�� swoj� zdolno�� zabijania. Nie
wiem, czy sam b�d� m�g� �y�. Jak�e mam �y� dalej? - Cureoak za�ka�. Po chwili
opanowa� si�, pomasowa� sobie twarz i brzuch. Potar� d�o�mi o siebie i popatrzy�
na nie. - Chyba co� sobie z�ama�em - doda�.
- W d�oni? - zapyta� Clare. Ale wiedzia�, �e Cureoak m�wi o czym innym.
- Nie. Co�, co nigdy si� nie zro�nie.
- Uratowa�e� mi �ycie. - Clare wyprostowa� si� w ��ku. - Pomog� ci, Jack.
- Nie s�dz�, by to by�o mo�liwe.
- Spr�buj�.
- Kula. Potrzebuj� kuli. - By�y to ostatnie s�owa, jakie wypowiedzia� tej nocy.
Nie m�g� ju� opanowa� p�aczu.
Clare przyrz�dzi� dla nich obu kaw� i zacz�� planowa�, co zrobi� rankiem, kiedy
zostanie odnalezione cia�o.
Pomo�e Cureoakowi. To najpierw.
A potem, kt�rego� dnia, zem�ci si� na m�czy�nie imieniem Ames. Skrzywdzi Amesa
tak bardzo, jak on skrzywdzi� Mamery. Podepcze jego dusz� z takim samym
okrucie�stwem, z jakim on zbruka� czyst� i �agodn� dusz� Jacka Cureoaka. Zem�ci
si�. Nawet je�liby to mia�o zaj�� tysi�c lat. Nawet gdyby musia� w tym celu
pokona� czas.
Wtedy b�dzie m�g� spa�.
Ruina clerc
C by� samotnym pasa�erem w wagonie kolejki linii R, kiedy nadesz�a wreszcie
wiadomo�� od pana Percepieda. Wyszed� na powierzchni� niedaleko wie�owca
Flatiron na rogu Dwudziestej Trzeciej. Wszystkie okna w drapaczu chmur by�y
zwapnia�e, poza jednym na samej g�rze, kt�re w jaki� spos�b unikn�o dzia�ania
programu kostnej przemiany.
Zacz�o pada�. C uda� si� do jedynej zrobotyzowanej jadalni, jaka wci�� dzia�a�a
w tej opuszczonej okolicy, post�puj�c zgodnie z instrukcjami uzyskanymi od
Hecate Minim. Przyszed� pierwszy i znalaz� stolik w k�cie z ty�u. Znad kuchni
unosi� si� ozonowo-brzoskwiniowy zapach wadliwie dzia�aj�cego ziarna, wi�c da�
sobie spok�j z jedzeniem. Zadowoli� si� kolejn� fili�ank� kawy, tym razem bez
mleka. Mia�a odleg�y posmak befsztyka.
Deszcz przybra� na sile i Hecate Minim wesz�a do �rodka trzymaj�c nad g�ow�
swoj� i pana Percepieda papierow� torb�. Kiedy j� od�o�y�a, C nie mia�
w�tpliwo�ci, kogo ma przed sob�.
Percepied by� Jackiem Cureoakiem.
Starszym, pomarszczonym, wspartym na lasce. Nie by�o ziarna, kt�re potrafi�oby
odm�odzi� faceta maj�cego na karku trzy setki.
Czy mnie rozpozna po wszystkich tych latach? zastanawia� si� C. To raczej
niemo�liwe, skoro nawet on sam z trudem rozpoznaje siebie.
Hecate Minim usiad�a przy stoliku naprzeciw C i Cureoak, ca�y ociekaj�cy wod�,
zaj�� miejsce na skrzypi�cym krze�le obok niej.
- Cze��, Clare - przywita� si�. - My�la�em, �e nie �yjesz.
- Nie wiem, o czym pan m�wi - odpowiedzia� C. - Ale mam dla pana pewn�
propozycj�.
- Tak, tak, tak. To ju� nie ma znaczenia. Polecia�em na Plutona i z powrotem i
opisa�em to wszystko w moich ksi��kach. Ju� nie boj� si� wielkiego domu tak jak
wtedy. Na mi�o�� bosk�, Clare, by�em a� na Charonie! W og�le si� nie staraj, w
og�le si� nie staraj.
- Nie mo�e pan by� Cureoakiem. Cureoak zapi� si� na �mier� w roku 2767.
Wnikliwie bada�em te sprawy.
- Tak, tak. - Stary m�czyzna pokiwa� g�ow�. - A ty nie mo�esz by� Clare'em
Runikiem. To by�oby niedorzeczne. - Na jego twarzy pojawi� si� u�miech niczym
szczelina na niebie. - Tak, c�. W pewnym sensie jestem dzie�em rz�du. Duplikat
pierwszej generacji. Pierwsza generacja duplikat�w. Kt�ry z nas napisa� kt�re
ksi��ki, jak s�dzisz? Jakie� to mo�e mie� znaczenie?
- Cureoak zapi� si� na �mier�.
- Ja jestem tym Cureoakiem, kt�ry nie zapi� si� na �mier�, kt�ry napisa� inne
ksi��ki po "Samotnym w�drowcu", a potem ukry� si�. Napisa�em to, co mia�em
napisa�, a potem zaj��em si� czym innym. - Spojrza� czule na Hecate. - Zawsze
chcia�em mie� rodzin� i nie mog�em ze wzgl�du na moj� sztuk�. Wtedy pojawi�a si�
Hecate. Czy pami�tasz Daphne Minim, dziewczyn�, z kt�r� spotyka�em si�, kiedy
byli�my na pierwszym roku? Kto by pomy�la�, �e to mi da zadowolenie na staro��?
Nigdy nie wiesz tego, co wydaje ci si� oczywiste, Clare. Nigdy.
- Nie mam zamiaru pana szanta�owa� - powiedzia� spokojnie C, chocia� oczywi�cie
dok�adnie taki, w pewnym sensie, by� jego zamiar. Musia� stworzy� pozory
szanta�u, tak by Cureoak w �adnym wypadku nie da� mu kodu Cassady-13 tego dnia.
Nie m�g� jednak zniech�ci� go na tyle, by nie da� mu go nazajutrz. Planowanie
by�o podstaw� ca�ej operacji.
- Zupe�nie nie wiem, czym jest to Cassady-13, kt�rego ��dasz.
C niemal mu uwierzy�. Lecz Cureoak zawsze by� tak cholernie dobry w wymy�laniu
historii. W k�amaniu. Obaj mieli�my talent w tej materii, pomy�la� C. Mo�e to
dlatego si� zaprzyja�nili�my.
- W porz�dku. Oto, co mam. - C wyci�gn�� kopert� z kieszeni p�aszcza i po�o�y�
j� na stole.
Cureoak przez chwil� patrzy� mu prosto w oczy, a potem si�gn�� i wzi�� kopert�.
Oddar� jeden koniec i rozchyli� kopert� dmuchni�ciem. Postuka� ni� o st� i ze
�rodka wypad� wiersz. Rozprostowa� z�o�on� kartk� i spojrza� na s�owa. Stare,
stare s�owa.
CLARE
Nigdy nie s�yszeli o nim
w biurze
chocia� jest dobrze znany
w swojej dziedzinie i
jak s�dz�, kim� w rodzaju geniusza
Czai si� w ciasnych przestrzeniach
Miesza ciemn� zup� za pomoc� m�otka
Nie powierzaj mu prawd
kt�rych ujawnienia by� nie chcia�
O �wicie jest rosa
paj�czyna
- To tylko wiersz, kt�ry kiedy� napisa�em - rzek�. - Dla starego przyjaciela, by
zabra� go ze sob� do smutnego miejsca, w kt�re musia� si� uda�.
Upu�ci� kartk� na st�. Hecate z�apa�a j� szybko, by nie upad�a na �lad, jaki
zostawi�a na blacie fili�anka C. Lecz C, obserwuj�c wyraz zdumienia na jej
twarzy, przechyli� swoj� fili�ank� i wyla� troch� kawy prosto na wiersz, a� na
papierze utworzy�a si� ma�a ka�u�a.
- Co pan robi? Odbitki pami�ci...
- Nigdy nie by�o �adnych odzyskanych wspomnie�. Ten papier jest na to o wiele za
stary. A poza tym... - C poruszy� kartk� tak, �e kawa rozla�a si� po ca�ej jej
powierzchni. - Domy�la�em si�, �e ta cholerna kawa ma kwa�ny odczyn. Patrzcie,
jak szybko dzia�a.
Na powierzchni kartki zacz�y stopniowo pojawia� si� s�owa. Pisane du�ymi
drukowanymi literami.
- Czytajcie pomi�dzy wierszami - zach�ci� C.
JA, JACK CUREOAK, ZABI�EM MAMERY ST. CLOUD. JEST MI JEJ �AL, ALE NIE �A�UJ�, �E
TO ZROBI�EM. ZAMIERZA�A ZABI� MOJEGO PRZYJACIELA, CLARE'A RUNICA, I NIKT NIE
POTRAFI� JEJ OD TEGO ODWIE��. CLARE NIE BY� W STANIE JEJ ZABI�, JAKO �E BY�A
KIEDY� JEGO KOCHANK�. PISZ� TE S�OWA DLA CLARE'A RUNICA, NA WYPADEK GDYBY
CHCIELI GO POWIESI�, CO, JAK S�YSZ�, ZDARZA SI� JESZCZE CZASEM NA GANIMEDZIE.
CLARE IDZIE ZA MNIE DO WI�ZIENIA. JEST DLA MNIE JAK BRAT.
JACK CUREOAK, 30 PA�DZIERNIKA 2744
- Atrament sympatyczny. - Hecate Minim patrzy�a ze zdziwieniem. - Jakie� to
staro�wieckie.
- Je�li naprawd� jeste� Clare'em, to wiesz, dlaczego nie mog� da� ci tego kodu.
- Cureoak ponownie spojrza� na kartk�. - Poza tym, czy po trzystu latach nie
dzia�a przepis o przedawnieniu?
- To nie trzystuletni Cureoak zostanie ukarany.
- Jak to? O czym ty m�wisz?
- By�o jeszcze jedno �adowanie. W roku 2765.
- Och! - Cureoak westchn��. - O m�j Bo�e. Nie wiedzia�em o tym. Po co mia�bym to
robi�?
- By� pijany. Po co robi� te wszystkie rzeczy po pijanemu?
- Nie mam poj�cia. Przesta�em pi�, �eby m�c pisa�.
- Nikt nie wie, dlaczego sporz�dzi� duplikat.
- O czym on m�wi, tato? - zapyta�a Hecate.
- W starej bazie danych znajdowa�o si� archiwum - rzek� C. - Znalaz�em je.
Znalaz�em wszystko. A kiedy Ames przej�� w zesz�ym roku w�adz� nad rz�dem Sieci,
znalaz� mnie.
- Kim ty jeste�? - Hecate Minim wyra�nie nic nie rozumia�a. - Dlaczego musia�e�
si� tu zjawi�?
- Tw�j ojciec i ja chodzili�my razem do szko�y - wyja�ni� C. - Jeden z nas
zosta� pisarzem. Drugi zosta� szpiegiem. W szkole obaj znali�my dziewczyn�
imieniem Mamery St. Cloud, kt�ra studiowa�a nanotechnologi�.
- Co takiego?
- Wczesn� wersj� ziarna. Mia�a wypadek z tym prymitywnym ziarnem. W efekcie
postrada�a zmys�y. Ale w bardzo bystry spos�b. Skoro nie mog�a mie� Clare'a, to
postanowi�a go zabi�. Sama mu to powiedzia�a, ale nikt mu nie wierzy�, kiedy
pr�bowa� za�atwi� dla niej pomoc. Nikt poza Jackiem Cureoakiem.
- Interesuj�ca wersja prawdy - wtr�ci� si� Cureoak. - Co niczego nie zmienia.
Nic z tego niczego nie zmienia. Wci�� nie mog� da� ci klucza. Mo�e nawet o nim
zapomnia�em.
- Nie mog�e� o nim zapomnie�. Sam u�o�y�e� has�o przypominaj�ce.
- Zapomnia�em wiele z tego, co napisa�em - Cureoak skrzywi� si�. - To ryzyko
zawodowe po trzystu latach.
- Nie rozumiesz, Jack. Ten nowy w�adca, on nie jest... �agodny.
- Ten sukinsyn Ames?
- Tak, on. B�dzie ci� torturowa�. W banku danych na Merkurym znajduje si� twoja
kopia. Masz by� zap�tlony za kar� za swoje zbrodnie. Czy rozumiesz, co to
oznacza, zosta� zap�tlonym? Czy pami�tasz, �e twoja pierwsza ja��, ta, kt�ra
wyda�a ciebie, zapi�a si� na �mier�? Przez siedem lat pi�e� i pi�e�, a� p�k�o ci
jelito i wykrwawi�e� si� na �mier� przez w�asny ty�ek. - C pochyli� si� i
dotkn�� starej, papierowej d�oni Cureoaka. - Ames wrzuci ci� do przyspieszonego
wirtualu i da ci whisky, i sprawi, �e b�dziesz umiera� raz za razem. Tak jak
wtedy, krwawi�c z p�kni�tego jelita i z�amanego serca.
Cranic urle
Metro by�o od dawna zautomatyzowane i teraz ma�o kto nim je�dzi�. Poci�gi
porusza�y si� zgodnie z pod�wiadomymi kaprysami mrocznych inteligencji
kontroluj�cych system steruj�cy. Ale by� mo�e zawsze tak by�o. Kiedy C wy�oni�
si� nazajutrz z podziemnego �wiata, znalaz� si� na placu Waszyngtona. By� �wit i
trawa w parku l�ni�a od rosy.
Usiad� na �awce i przypomina� sobie, ile m�g�.
Tyle rozproszenia. Rozci�gni�ty przez setki cia�, tysi�ce inkarnacji. Wirtual,
cia�o i krew, ziarno. Czym, u diab�a, by�? Jak si� nazywa�? Nie mog�o to mie�
znaczenia, gdy� w przeciwnym razie by pami�ta�. Czy nie?
Kawa�ek �y�ki wy�aniaj�cy si� z gard�a i wpe�zaj�cy do nast�pnego, gdzie
zostanie po�kni�ty.
By�em kiedy� cz�owiekiem. Moje prawdziwe imi� brzmi Clare Runic.
Prawdziwe.
Imi�.
Do diab�a, by�em te� kiedy� kobiet�. Wieloma m�czyznami. Wieloma kobietami.
Wieloma innymi rzeczami z�o�onymi z informacji i ziarna. Rzeczami o
nieokre�lonej p�ci i sierpach zamiast m�zgu. Ma�e przestrzenie. Szpiedzy musz�
porusza� si� swobodnie. Nie ma miejsca na przesz�o��. Szpiedzy nie maj�
prawdziwych imion.
Prawda jest taka, pomy�la� C, �e wcale nie wiem, czy naprawd� by�em kiedy�
Clare'em Runikiem, czy te� tylko potrzebuj� tak my�le�, �eby wype�ni� zadanie.
Dzieje si� co�, czego nie jestem do ko�ca �wiadom.
Z drugiej strony placu, w bladym �wietle poranka, zbli�a� si� ku niemu
m�czyzna. Mia� na sobie p�aszcz bardzo podobny do jego w�asnego. Lecz kiedy
m�czyzna zbli�y� si�, C ujrza�, �e w rzeczywisto�ci jest to tylko podpinka
p�aszcza takiego jak jego w�asny. A potem m�czyzna usiad� obok niego na �awce.
Tym m�czyzn� by� C. Spotka� siebie samego.
- Przyszed�e� po p�aszcz? - zapyta� sam siebie.
Drugi C u�miechn�� si� i potrz�sn�� g�ow�.
- Ames skontaktowa� si� z tob� - powiedzia�. - Pods�uchiwa�em.
- My�la�em, �e nie mo�na pods�uchiwa� wiadomo�ci przesy�anych kwantowo.
- Naprawd� tak s�dzi�e�?
- Nie - odpar� C. - Chyba nie.
- Do tej transmisji potrzebowa� bardzo wiele energii. Pewnie spowodowa�
zaciemnienie na Merkurym. Przez ca�y dzie� nie b�dzie m�g� nawi�za� z tob�
bezpiecznego kontaktu bezpo�rednio poprzez umys�. Spotka�e� Cureoaka?
- Tak.
- Da� ci informacj�?
- Nie.
- To dobrze. Wszystko, czego potrzebujemy, to p� ziemskiego dnia. Kod
"Harmonii" b�dzie mo�na uwolni� dzisiaj w po�udnie.
- To dobrze, bo je�li nie dostarcz� go dzisiaj do p�nocy - C postuka� si�
palcem w skro� - Ames zem�ci si� na mnie, na sw�j drobny spos�b.
- To nie b�dzie problemem.
- �wietnie.
Wstaj�ce s�o�ce o�wietli�o szczyt najbli�szego budynku. Obaj C przygl�dali si�
temu. Po chwili obaj jednocze�nie westchn�li i wr�cili do rozmowy.
- Dlaczego potrzebujesz p� dnia? - zapyta� C.
- �eby uciec - odpar� drugi C.
- Czy to wa�na ucieczka?
- Nawet je�li kod "Harmonii" opanuje wszystkie pozosta�e Sztuczne Inteligencje i
Rozleg�e Uk�ady Osobowo�ci, Ames nie zdo�a zaj�� zewn�trznego uk�adu, gdy ta
osoba ucieknie.
- Kto ma uciec?
Drugi C u�miechn�� si�.
- M�g�bym ci powiedzie�, ale wtedy musia�bym ci� zastrzeli�. Powiem wi�c tylko,
�e jest to Rozleg�y Uk�ad Osobowo�ci, kt�ry Ames musi kontrolowa�, je�li chce
w�ada� wszystkim, co widzi.
- On chce w�ada� wszystkim, co widzi. - C skrzywi� si�, przypominaj�c sobie b�l
g�osu Amesa we wn�trzu w�asnej czaszki. - Mog� to potwierdzi�.
- Wiemy o tym. Nie ma w�tpliwo�ci.
C zerkn�� z ukosa na drugiego C.
- Czy powiesz mi, co jest w paczce?
- Paczka to zupe�nie inna sprawa. Cz�� wi�kszej operacji, z tego, co wiem. Ale
nie mam poj�cia, co jest w �rodku. - Drugi C wyci�gn�� pistolet z wewn�trznej
kieszeni podpinki. Czy podpinka mia�a wcze�niej kieszenie? Nie pami�ta�.
Pistolet by� staromodnym rewolwerem. - Kiedy zdob�dziesz informacje Cassady-13 i
wykorzystasz je, strzel do skrzynki.
- Mam strzeli� do skrzynki?
- Zgadza si�.
- I mam nie wiedzie�, co to spowoduje?
Drugi C potrz�sn�� g�ow�.
- Jeden strza� wystarczy, chocia� w�o�y�em trzy naboje do magazynka.
- Lubimy nadmiar, prawda?
Drugi C pozwoli�, by na jego twarzy pojawi� si� blady cie� u�miechu; zielone jak
morska to� oczy wydawa�y si� przydymione, jakby chmura przesun�a si� nad
oceanami w ich wn�trzu.
- Nie ca�kiem. - Wsta�, zdj�� podpink� i po�o�y� j� na �awce obok C. - Jestem
got�w.
- Dlaczego o tym wszystkim nie wiedzia�em? - zapyta� C sam siebie.
- Poniewa� Ames dowiedzia�by si�, gdyby� opu�ci� Merkurego z t� wiedz�. Ca�kiem
dok�adnie ci� przefiltrowa�, �eby upewni� si�, �e nie planujesz jednej ze swoich
szpiegowskich sztuczek. Wiesz, �e ich nie znosi.
- Ale jak�e na nich polega. - C spojrza� na pistolet. - Czy to naprawd�
konieczne?
- W zupe�no�ci - odrzek� drugi C i odszed� kilka krok�w.
C wycelowa� i poci�gn�� za spust. Jak zwykle trafi� prosto w g�ow�. Drugi C
upad� na ziemi� w ka�u�y krwi i resztek m�zgu. Nie stworzono jeszcze ziarna,
kt�re mog�oby posk�ada� go z powrotem. Jednak dla pewno�ci C pos�a� swoje
ziarno, by zniszczy�o resztki jego poprzedniej ja�ni. Wkr�tce pozosta�o�ci
drugiego C by�y tylko kopczykiem w trawie.
C zdj�� p�aszcz, przypi�� podpink� i ponownie si� ubra�. Wcze�niej dawa� sobie
rad� bez podpinki, ale zrobi�o si� odrobin� zimniej.
Cel cur rani
P�niej tego ranka C zadzwoni� do drzwi mieszkania Cureoaka w Chelsea. Hecate
Minim wychyli�a si� z okna. C policzy�, �e znajduje si� na sz�stym pi�trze.
- Czego chcesz?! - zawo�a�a. - I jak nas znalaz�e�?!
- Dzi�ki ziarnu! - odkrzykn��. - Wpu�� mnie!
- Dlaczego mia�abym to zrobi�?!
C przez chwil� nie potrafi� wymy�li� �adnej odpowiedzi.
- Przez wzgl�d na stare czasy! - krzykn�� wreszcie.
Hecate Minim znikn