4795

Szczegóły
Tytuł 4795
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

4795 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 4795 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

4795 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Janusz Cyran �piochy w Urlo Niebo, nie�miertelny Namiot, zbudowali synowie Losa; I ka�dy Obszar, kt�ry Cz�owiek widzi naoko�o domu, Kiedy stoi na swoim dachu albo w sadzie na g�rce P�tora s��ni wysokiej, taki Obszar jest jego Wszech�wiatem: Na jego kra�cach S�o�ce wschodzi i zachodzi, Ob�oki Chyl� si� na spotkanie p�askiej Ziemi i Morza. I w tej nadobnej przestrzeni Gwia�dziste Niebiosa Nie si�gaj� dalej, gn� si�, zamykaj� tutaj Ze wszystkich stron i dwa Bieguny kr�c� si� na swoich z�ocistych zaworach. A je�eli przeniesie swoj� siedzib�, jego Niebo te� si� przeniesie, Gdziekolwiek p�jdzie, i op�akiwa� go b�dzie s�siedztwo. Takie s� przestrzenie zwane Ziemi�, takie s� ich rozmiary. A co do mylnych pozor�w, kt�re sobie wystawia rezoner Kuli obracaj�cej si� w Pustce, jest to u�uda Urlo. Mikroskop nie zna jej ani Teleskop, zmieniaj� jedynie Proporcje w Organach Widza, nie tykaj� przedmiot�w. Bo ka�da Przestrze� wi�ksza ni� bry�ka we krwi Cz�owieka Jest wizj�, a stworzona jest m�otem Losa. I ka�da Przestrze� mniejsza ni� bry�ka we krwi Cz�owieka Otwarta jest na Wieczno��, kt�rej ta ro�linna Ziemia jest Cieniem. William Blake, "Milton", Ksi�ga pierwsza (t�um. Czes�aw Mi�osz) Nad ��kiem Alaina Garetta sta�a siostra Genevieve Martin i m�ody lekarz, Phillipe Madjar. Garett ju� nie oddycha�. Po�ciel zalana by�a krwi� z ostatniego krwotoku. Dwie godziny wcze�niej Garett poczu� si� lepiej, wsta� i o w�asnych si�ach poszed� do ubikacji. Kiedy wr�ci�, ukl�k� przy ��ku i tak zasta�a go siostra Martin. - Modli� si� przed �mierci� - powiedzia�a siostra Martin do Madjara. Madjar przej�� si� �mierci� pacjenta. By� to dopiero drugi nieboszczyk w jego karierze. - To narkotyki - powiedzia� nerwowo. Podszed� do p�askiego ekranu zawieszonego w nogach ��ka i w��czy� go. Sprawdza� jeszcze raz dane Garetta. - Nie mia� �adnej rodziny - powiedzia�a siostra. Oczy Madjara zaokr�gli�y si� ze zdziwienia. - Do diab�a, przecie� on jest zakwalifikowany do drugiej kategorii!! Niech siostra spojrzy! Siostra Martin podesz�a szybko. - To przecie� niemo�liwe. W ostatniej chwili zmienili mu kategori�? - Dla nas nie ma znaczenia, kiedy to si� sta�o. Mo�emy mie� k�opoty. W�zek, stan gotowo�ci dla zespo�u operacyjnego - powiedzia� szybko Madjar - Musimy zd��y�! Pierre Jorrick wr�ci� do swojego domu w dwudziestej sz�stej dzielnicy o trzeciej po po�udniu. Zrobi� sobie obiad - od kiedy nie musia� ju� po�wi�ca� wi�kszo�ci swego czasu na zarabianie, nie jada� ju� na mie�cie i gotowa� obiady w domu - a potem uci�� sobie drzemk�. Kiedy obudzi� si� za oknem by�o ju� ciemno. Pomy�la� ze z�o�ci� o czekaj�cym go grudniowym wieczorze. Usiad� przy terminalu i przejrza� poczt�. Nie robi� ju� tego od tygodnia, wi�c zebra�o si� troch� r�nych �mieci. Przegl�da� nag��wki plik�w, kt�re nadesz�y. By�o tam zawiadomienie o zaleg�o�ciach w op�atach za ogrzewanie i energi� elektryczn�, kolejny numer miesi�cznika okulistycznego, reklama wczas�w w Po�udniowej Afryce po specjalnych cenach promocyjnych, siedem kolejnych numer�w "Paryskiego Przewodnika Kulturalnego", list bez okre�lenia nadawcy o nag��wku "Do kolekcjonera osobliwo�ci", naj�wie�szy numer "Amatora broni kr�tkiej" i potwierdzenie z banku o wp�acie na konto Jorricka dziesi�ciu tysi�cy frank�w. Jorrick zastanawia� si� przez chwil� nad nag��wkiem "Do kolekcjonera osobliwo�ci". Nie potrafi� wpa�� na to, kto m�g�by by� nadawc� tego listu. W ka�dym razie nag��wek nape�nia� go niepokojem. Jorrick otworzy� list i przeczyta� go. Szanowny Panie Jorrick! Potrzebuj� Pa�skiej pomocy. Uda�o mi si� zdoby� pewne informacje o Pa�skich dokonaniach w niedalekiej przesz�o�ci. S�dz�, �e mogliby�my przyda� si� sobie nawzajem. Prosz� skontaktowa� si� z Robertem Hochfeldem. Zapewniam ca�kowit� dyskrecj�. Oczywi�cie pieni�dze nie maj� �adnego znaczenia. Du�o my�l� o Pa�skiej kolekcji. To na razie tyle. Achilles Serce Jorricka zacz�o bi� szybciej. Wsta� od terminala i zacz�� kr��y� po pokoju. Zacisn�� pi�ci a� do b�lu. "Du�o my�l� o Pa�skiej kolekcji. Uda�o mi si� zdoby� pewne informacje o Pa�skich dokonaniach w niedalekiej przesz�o�ci." Jorrick warkn��. Chodzi� teraz jeszcze szybciej, zwieraj�c i rozwieraj� palce d�oni. Juliette, jego siostra o jasnoniebieskich, niewinnych oczach. B�dzie musia� skontaktowa� si� z Hochfeldem. To jedyny cz�owiek, do kt�rego mo�e mie� zaufanie. Jorrick poczu� si� bardzo �le. By� opuszczon�, samotn�, bezbronn� istot� w �wiecie zamieszka�ym przez dzikie bestie. Wyszczerzy� z�by i warkn�� jeszcze raz. Achilles. Nie kojarzy� niczego z tym imieniem. Podszed� zn�w do terminala i jeszcze dwukrotnie przeczyta� kr�tki list. Potem zszed� do piwnicy, otworzy� kluczem, kt�ry zawsze nosi� ze sob�, masywne metalowe drzwi i wszed� do niskiego pomieszczenia, na kt�rego �rodku sta� obrotowy fotel. Zamkn�� za sob� starannie drzwi i usiad� na fotelu. Czu� ogromne napi�cie i niepok�j. Byli tu i patrzyli na niego. Wszyscy �yczyli mu �mierci. Jorrick poblad�. W��czy� muzyk�. By�y to "Cztery pory roku" Vivaldiego. Przymkn�� oczy i s�ucha�. Po kilku minutach nadesz�o uczucie odpr�enia, jakiej� zuchwa�ej, szalonej i lekkomy�lnej rado�ci. Obraca� si� powoli w swoim fotelu i patrzy� im wszystkim prosto w oczy, wszystkim swoim przekl�tym wrogom, w zm�tnia�e oczy, kt�re spogl�da�y na niego zza szklanych �cian. - Jeste� cholern� indywidualistyczn� mend� - powiedzia� Antoine Candelas do Michela Himmla. - Wszystkich starasz si� zdenerwowa�. Widzisz, do cholery, ja sobie pij� spokojnie piwo, a ty musisz zamawia� te cholerne martini. I ci�gle �azisz do tych przekl�tych bur�uazyjnych knajp. - Nie lubi� piwiarni. Nie lubi� tego smrodu i wrzasku - Himmlowi nie podoba�o si� to, co m�wi Candelas. - I co z tob� zrobimy, kiedy wypatroszymy wreszcie tego durnia, tego pajacowatego prezydenta zgni�ej, bur�uazyjnej republiki? Co mamy zrobi� z takimi dupkami jak ty, kt�rzy nie wiedz� dok�adnie, czego chc�? Gdyby wszyscy byli tacy jak ty, to ju� dawno wszystkie ko�cio�y w republice by�yby zburzone, a nad pa�acem prezydenckim powiewa�aby flaga Mahometa. To my za�atwili�my tych parszywych Arab�w, kt�rzy przyle�li tu z Afryki, a tacy jak ty ci�gle kr�c� nosami. Czego ty w�a�ciwie chcesz? �eby rz�dzi�y tob� czarnuchy i Arabowie? - Nie mog� znie�� tych przem�drza�ych klon�w. Ich identycznych g�b i ich blond w�os�w. Wszyscy s� tacy sami i mno�� si� jak kr�liki. Nied�ugo b�dzie ich wi�cej ni� normalnych ludzi. Nadludzie! Oni s� g�upsi i gorsi ni� Arabowie. Te g�upie babole, kt�re daj� si� sztucznie zap�odni� po to, by urodzi� wzorcowego rasowego blond- Europejczyka z niebieskimi �lepkami, budz� we mnie obrzydzenie. Candelas wzruszy� ramionami. Zmru�y� chytrze oczy. - Kto wie, co mo�e si� sta�? Na razie byli nam potrzebni. Jako rasowa przeciwwaga. Ale teraz, kiedy te arabskie �cierwa ju� si� tu nie kr�c�, to kto wie... My�lisz, �e blondaski dra�ni� tylko ciebie? Pos�uchaj, oni przecie� maj� te� kilka zalet. Nie pyskuj� za du�o, s� pos�uszni... Maj� wszystkie te zalety, kt�rych ty w og�le nie posiadasz. S� uwa�ani przez niekt�rych przyw�dc�w partii za niezb�dny element naszego ruchu, chocia� inni s� do nich nastawieni wrogo. Ale ja my�l�, �e to tylko pretekst. Ty nie jeste� ca�� dusz� z nami. Nie lubisz maszerowa� w jednym, zwartym szeregu. Candelas zamy�li� si�. Patrzy� przez chwil� t�po na kobiet� siedz�c� przy s�siednim stoliku. - By� mo�e tacy jak ty te� s� potrzebni. Kto� odwali za was brudn� robot�, a wy powleczecie si� i tak za nami. - Brudn� robot� odwal� klony - powiedzia� Himmel. - Zrobi� wszystko, co ka�e im Fablon. Czasem mam wra�enie, �e wszczepiaj� im do m�zgownic umi�owanie naszego wodza. - No jasne, �e wszczepiaj�, a co ty sobie wyobra�asz? Przecie� oni s� w�a�nie po to, �eby kocha� wodza i wykonywa� jego rozkazy! Czy nie dobrze poradzili sobie z Arabami i czarnuchami? - Fakt. Ale teraz kto� powinien zaj�� si� nimi. W��cz� si� po mie�cie, nie maj� zaj�cia i zaczynaj� by� niebezpieczni. Lubi� porz�dek i spok�j, to dlatego wst�pi�em do Ruchu Odrodzenia, nie chc�, �eby w moim kraju kto� m�wi� mi, co mam my�le� i co robi�. Ale klony? Mam by� traktowany tak jak klony? A mo�e nawet gorzej ni� oni? Nigdy w �yciu! - Cholera, kto powiedzia�, �e masz by� od nich gorzej traktowany? Jeste� stuprocentowym Europejczykiem, no nie? S�uchaj, jestem twoim przyjacielem i nie chc�, �eby� wyl�dowa� na �mietniku, przecie� znamy si� od tylu lat i dlatego mo�emy ze sob� rozmawia� szczerze, no nie? Jeszcze raz m�wi� ci, �e nie tylko ty krzywisz si� na klony. Mo�e rzeczywi�cie trzeba b�dzie ich troch� przetrzebi�? Staj� teraz przed nami nowe zadania. Ta afera ze zdechlakami i ze �piochami. Czuj�, �e ju� nied�ugo co� z tym b�d� pr�bowali zrobi�. Pami�taj, Michel, nie musisz chodzi� co dzie� na musztr� i paradowa� co niedziel� przed trybun�, na kt�rej stoi Fablon, ale i ty mo�e b�dziesz musia� udowodni�, �e naprawd� jeste� z nami. Rozumiesz? Candelas m�wi� coraz bardziej niewyra�nie. Najwidoczniej wypi� ju� za du�o. - Jasne, jasne, byle nie z klonami. Wszystko, tylko nie klony, Antoine. Himmel po�egna� si�, zostawi� na stoliku banknot dwudziestofrankowy i wyszed� z knajpy. By�a pierwsza w nocy. Himmel poszed� szybko w stron� stacji metra. Przypomnia� sobie o duszyczce w�druj�cej w ciemnym tunelu ku miejscu tymczasowego spoczynku i jeszcze przyspieszy� kroku. Na peronie sta�o kilkana�cie os�b. Po dw�ch minutach nadjecha�a kolejka. Himmel usiad� w �rodku wagonu. Na przedzie pojawi� si� wysoki, chudy narkoman. - Jestem bezdomny, nie mam co je��, przeszed�em w�a�nie detoksykacj�. Prosz�, w imi� boga, w kt�rego wierzycie albo i nie, wspom�cie mnie. Narkoman by� bardzo blady, porusza� si� z lunatyczn� powolno�ci�. Starszy jegomo�� z lask� wrzuci� monet� do jego czapki. - Dzi�kuj�, dzi�kuj�. Narkoman dzi�kowa� wszystkim. Podszed� do Himmla. Gdybym nosi� mundur, tak jak ta ca�a zgraja ruchowc�w, nie odwa�y�by si� podchodzi� do mnie, pomy�la� ponuro Himmel. Narkoman by� wysoki i wzbudza� w Himmlu poczucie zagro�enia i w�ciek�o��. Himmel wsta� z siedzenia i uderzy� go z ca�ej si�y w twarz, potem w �o��dek, a kiedy tamten ukl�k� trzymaj�c si� za ciekn�cy krwi� nos, pchn�� go butem na pod�og�. - Takie �mieci jak ty p�jd� do pieca - sykn�� Himmel. - Bandyta! - krzykn�� starszy pan. Wszyscy patrzyli teraz na niego. Dupki. Dobrze wiem, �e chcieliby�cie si� pozby� takich �mieci jak ten, ale jeste�cie dupkowatymi hipokrytami. Himmel wyskoczy� z wagonu. Mieszka� niedaleko. Min�� ci�gle nieczynny sklepik na rogu, z oknami zabitymi dykt�. Nale�a� przedtem do Algierczyka. Himmel otworzy� drzwi wej�ciowe magnetycznym kluczem i znalaz� si� w w�skim korytarzu. Wbieg� po schodach na pi�tro i stan�� przed drzwiami swojego mieszkania. Jego mieszkanie sk�ada�o si� z dw�ch w�skich pokoi, z kt�rych jeden spe�nia� zarazem funkcje kuchni oraz z �azienki. Himmel wszed� do pokoju, kt�rego okno wychodzi�o na ulic�, zamkn�� wewn�trzne okiennice, a potem szybko zrzuci� z siebie szmaty i ca�kiem nagi wskoczy� do ko�yski. Mi�kka, lekko wilgotna sk�ra zamkn�a si� na nim zewsz�d. Przez chwil� panowa�a ciemno��. Po kilku sekundach zacz�� zn�w widzie�. Poruszy� r�koma i podgi�� nogi, zamacha� niezdarnie wielkimi skrzyd�ami, kt�re rzuca�y strz�piasty cie� na �ciany tunelu. Z�apa� rytm i wolno, mi�kko pchaj�c powietrze, wynurzy� si� z tunelu. Pod nim rozci�ga� si� pulsuj�cy kolorowymi �wiat�ami dwuwymiarowy labirynt. Poruszy� g�ow� i po wskazaniach wy�wietlanych w okularze zorientowa� si� w kierunkach �wiata. Poszybowa� na p�noc, tam, gdzie widzia� ostatnio duszyczk� swojego zdechlaka. W szpitalu, kiedy tamten dusi� si� swoj� krwi�, Himmel zmieni� mu kategori� z pi�tej na drug�. Teraz, gdy m�zg zdechlaka tkwi� ju� w swojej szklanej trumience w katakumbach, jego symboliczna reprezentacja w�drowa�a w labiryncie Hadesu na wyznaczone mu miejsce. Himmel ju� dawno spenetrowa� kwarta�, gdzie przebywali dw�jkowcy. Nie by�o tam nic specjalnie ciekawego, ich przestrze� symboliczna by�a do�� uboga, jeden pok�j roboczy bez mo�liwo�ci samodzielnych kontakt�w z otoczeniem. Klitka urz�dnika, po godzinach pracy wy��czano im wizj�. Himmel by� zainteresowany kwarta�em dla kategorii zerowej. Nie wiedzia� nawet, gdzie go szuka�. Zobaczy� w dole swojego zdechlaka. Naga, skulona posta� w p�prze�roczystej, r�owej ba�ce. Ba�ka sun�a wolno przepychaj�c si� przez elastyczny korytarz o mniejszej od niej �rednicy. - Mamy ci�, zdechlaczku - mrukn�� do siebie Himmel. - Teraz nadamy ci najwy�szy priorytet i zobaczymy, gdzie sobie pow�drujesz, duszyczko. Prezydent VIII Republiki, Adalbert Gautier, podjecha� z u�miechem na swoim elektrycznym w�zku do wchodz�cego do gabinetu ministra spraw wewn�trznych, Manfreda Audouze'a. Audouze odpowiedzia� wymuszonym u�miechem na u�miech prezydenta. - Nie jest pan w dobrym nastroju, jak widz�. Co pana trapi? - Do diab�a, nie jestem w dobrym nastroju ju� od dw�ch lat, panie prezydencie. Minister usiad� na sofie. Spojrza� na twarz Gautiera. Jaki on jest ju� stary. - I c� s�ycha� u naszych sojusznik�w z Ruchu Odrodzenia? Rozmawia� pan z Fablonem? - Tak. Mimo wszystko ten cz�owiek ci�gle mnie zaskakuje. G�ruje inteligencj� nad wszystkimi swoimi wsp�pracownikami, chocia� kiedy s�yszy si� to, co gada w mass mediach, to ma si� wra�enie, �e to kompletny idiota. - Ludziom bardzo podoba si� to, co on m�wi. Jest m�ody, energiczny, dynamiczny. Tak, dynamiczny. Czy ma pan ze sob� ostatnie raporty o aktywno�ci boj�wek Ruchu Odrodzenia? - Tak, to one - Audouze wr�czy� prezydentowi plik kartek w plastykowej ok�adce. - Zacz�li �ci�ga� z prowincji bro� - wbrew zawartemu porozumieniu. Fablon chce wyg�osi� przem�wienie do narodu w przysz�ym tygodniu. Chce wyst�pi� przeciwko marnotrawieniu �rodk�w na podtrzymywanie �ycia psychicznego zmar�ych ludzi z elit. Elity, kt�re s� ju� za �ycia strupiesza�e, jeszcze po �mierci wywieraj� sw�j zgni�y wp�yw na sprawy Republiki - co� w tym sensie. Ruszmy do katakumb i zr�bmy z tym porz�dek, tak jak przedtem zrobili�my porz�dek z Arabami. Co pan o tym my�li? Prezydent u�miechn�� si�. - Pozornie jest to wymierzone przeciwko urz�dowi prezydenta Republiki. Przecie� powszechnie wiadomo, �e na dzia�anie prezydenta ma du�y wp�yw Rada Prezydencka, a wi�kszo�� Rady stanowi� najwy�si urz�dnicy pa�stwowi, kt�rzy, niestety, odeszli ju� od nas cia�em. To bardzo nie spodoba si� naszemu kochanemu Lambertowi. W�a�nie dzisiaj mam z nim si� spotka�. Oczywi�cie, on b�dzie wiedzia� ju� o wszystkim, ale b�d� musia� z nim o tym porozmawia�. - Zastanawiam si�, w jaki spos�b powinni�my zareagowa� na to, �e ruchowcy sprowadzaj� bro� do Pary�a? - Je�li policja natknie si� na jaki� transport broni, to powinna oczywi�cie skonfiskowa� go, zgodnie z prawem. - No tak - Audouze zastanawia� si� przez chwil� nad tym, co powiedzia� prezydent. - Doniesiono mi o spotkaniu genera�a Vavina z Fablonem. Niestety, nie wiadomo, o czym rozmawiali. Genera� Vavin stara� si� utrzyma� to spotkanie w tajemnicy. - W�a�nie mia�em rozmawia� z panem o tej sprawie. Wyda�em ju� polecenie odwo�ania genera�a Vavina z funkcji dow�dcy okr�gu paryskiego. Zast�pi go genera� Robertson. Genera� Vavin b�dzie musia� wyjecha� z kraju. - My�l�, �e to dobra decyzja. Bardzo niepokoi mnie szum wok� m�zgowc�w. Fablon zbija na tym kapita�. Dla bezpiecze�stwa Republiki ma to ogromne znaczenie. Mniejsza ju� o tych m�zgowc�w �wiadomych, kt�rych m�zgi s� jeszcze ca�kowicie sprawne. Zapewnienie im komfortu psychicznego poch�ania, co prawda, rzeczywi�cie ogromne kwoty, a oni s� i tak ci�gle niezadowoleni. Ten Lambert... - Tak, tak, s�ysza�em to ju� wiele razy, Audouze. Ale niech pan pami�ta i o tym, �e i ja, i pan znajdziemy si� najpewniej w ich po�o�eniu, i wtedy zaczniemy widzie� wiele spraw zupe�nie inaczej - powiedzia� spokojnie Gautier. Audouze milcza� przez chwil�. Zda� sobie spraw� z nieprzyjemnego faktu, �e przecie� prezydent jest ju� w pewnym sensie bli�ej m�zgowc�w ni� jego. - Tak, to prawda. Chcia�em tylko powiedzie�, �e nasze prace nad zastosowaniem m�zg�w w stanie �pi�czki wegetatywnej s� ju� bardzo zaawansowane. Nasze oprogramowanie pocisk�w inteligentnych pozostaje ci�gle w tyle za oprogramowaniem Amerykan�w. Zastosowanie m�zg�w w stanie �pi�czki do sterowania pociskami mo�e zniwelowa� nasze op�nienie. Prezydent skrzywi� si�. - Jest pan pewien, �e ci fachowcy od �pi�czki nie robi� z nas idiot�w? - Absolutnie nie. Mamy ju� niepodwa�alne dowody na to, �e potencja� m�zg�w w stanie �pi�czki jest ogromny. Niepodwa�alne. Chodzi ju� tylko o udoskonalenie kontroli nad stanami tych nie�wiadomych umys��w. Tymczasem Fablon chce to wszystko rozwali�. Zdechlak�w i �pioch�w, jak to on nazywa. - Co za j�zyk! Czy podczas rozmowy z panem u�ywa takiego samego j�zyka jak ci jego boj�wkarze? - Potrafi doskonale porozumie� si� ze swoimi lud�mi, ale ze mn� rozmawia� zupe�nie inaczej. M�g�bym nawet powiedzie�, �e oczarowa� mnie - Audouze roze�mia� si�. - Nadszed� ju� czas, �ebym spotka� si� z nim osobi�cie. Wie pan, powinni�my chyba pozwoli� mu na wyg�oszenie tego przem�wienia telewizyjnego. Gautier pomy�la� o tym, jak zareaguje na to Lambert. Mia� z nim przecie� rozmawia� po po�udniu. To nie b�dzie przyjemna rozmowa. Hochfeld przyby� do Pary�a samolotem z Berlina o pi�tnastej dwadzie�cia. Widok Pary�a przypomnia� mu czasy sprzed czterech lat, kiedy jedna z radykalnych frakcji Ruchu potrzebowa�a us�ug ludzi takich jak on i Jorrick. Do dwudziestej trzeciej dzielnicy podjecha� metrem. Zapad� ju� zmierzch. Z Jorrickiem mia� spotka� si� na Placu Europy. Wyszed� ze stacji metra i ruszy� ponuro wygl�daj�c� ulic� na po�udnie. Wi�kszo�� lamp na Placu Europy by�a zniszczona. Dalej na po�udnie dwudziesta trzecia dzielnica by�a ci�gle morzem ruin. Hochfeld stan�� przy nieczynnej fontannie. Plac by� zupe�nie pusty. Jorrick chyba do reszty zwariowa�, pomy�la� Hochfeld. To miejsce bardzo mu si� nie podoba�o. Spodoba�o mu si� jeszcze mniej, kiedy zobaczy� zbli�aj�c� si� grup� pi�ciu klon�w. Trzej najstarsi mieli na sobie mundury boj�wki Ruchu. Mundury by�y jednak zniszczone i brudne, a oni nie wygl�dali na zdyscyplinowanych ch�opaczk�w. - Cha cha cha, cha cha - powiedzia� najm�odszy z klon�w. Wygl�da� na niedorozwini�tego i Hochfeld zd��y� zdziwi� si�, �e jego kumple jeszcze go nie zabili. - O, patrzcie, cz�owiek! - powiedzia� rado�nie jeden z trzech klon�w ubranych w mundury. Stali mo�e cztery metry od niego. - Cha cha cha! - powiedzia� najm�odszy klon. Hochfeld odwr�ci� si� do nich wolno lewym bokiem. Mia� przy sobie tylko n�. - Co, nie chcesz z nami rozmawia�? - powiedzia� inny z umundurowanych klon�w i wyci�gn�� pistolet. To koniec. Strza� by� zadziwiaj�co cichy. Klon z pistoletem w d�oni run�� na ziemi�. Hochfeld spojrza� w kierunku, sk�d pad� strza�. By�o do�� ciemno, ale Jorrick mia� doskona�y, koci wzrok i by� �wietnym strzelcem. Strzeli� pi�� razy, a potem podszed� wolno do le��cych cia�. Jeden z le��cych podni�s� si� z ziemi i zn�w zacz�� ucieka�. Jorrick strzeli� mu w plecy i wymieni� szybko magazynek. - Masz tu w�z? - Tak, zaraz za rogiem. Ten spokojny, cichy g�os Jorricka. - Sp�ywajmy st�d. To parszywe miejsce. - Dlaczego? - Jorrick spojrza� na niego ze zdziwieniem. Hochfeld zakl�� pod nosem. - Dobrze, chod�my do samochodu. Podeszli do samochodu Jorricka. Jorrick wyci�gn�� z baga�nika ma�� sk�rzan� walizk�. - Poczekaj jeszcze chwil� na mnie. Zabra� walizk� ze sob�. Hochfeld czeka�. Po trzech minutach us�ysza� przera�liwy krzyk. Wzdrygn�� si�. Najwidoczniej jeden z klon�w jeszcze �y�. - Gdzie ci� podrzuci�? - zapyta� Jorrick, kiedy jechali ju� do centrum miasta. - Gdzie si� chcesz zatrzyma�? Hochfeld wzruszy� ramionami. - Jest tak jak zawsze, Pierre. Wystarczy, �e wiem, pod jakim numerem telefonu ci� z�apa�, prawda? - Jasne, jasne! - Jorrick roze�mia� si�. - My�l�, �e dopadniemy tego drania, co? Nie da nam rady, co? Ch�opiec, kt�ry cieszy si� na my�l o czekaj�cej go przygodzie. Hochfeld nie m�g� przesta� my�le� o zawarto�ci walizki, kt�ra spoczywa�a w baga�niku samochodu Jorricka. By�y prezydent Republiki, Gustave Lambert, by� pogr��ony w ponurych my�lach. Wino, kt�re pi� wraz ze swoimi dwoma go��mi, mia�o pod�y smak. Za oknem rozci�ga� si� widok na pla�� z kilkoma palmami i morze. Wszystko to by�o utopione w jasnomiodowym s�onecznym blasku, kt�ry nape�nia� Lamberta obrzydzeniem. Siedzieli w pokoju, kt�ry mia� rozmiary pi�� metr�w na pi��, i Lambert z niech�ci� przypomnia� sobie po raz tysi�czny o tym, jaki jest koszt utrzymania tej tandetnej iluzji. - Fablon ma wyg�osi� w przysz�ym tygodniu przem�wienie telewizyjne, w kt�rym chce na nowo okre�li� rol� Ruchu Odrodzenia - cicho powiedzia� Lambert. - Pragmatyzm, zdecydowanie, zdrowy, m�ody nacjonalizm, zgni�e elity, zagro�enie ameryka�skie. Wnioski - wyt�uc m�zgowc�w - powiedzia� Ernest Chalier. Jego ma�e sprytne oczy wpija�y si� w twarz Lamberta. - Tak. Chyba rzeczywi�cie chce nas wyko�czy�. Ale i bez niego musimy przecie� dzia�a� jak najszybciej. Inaczej sko�czymy ju� nied�ugo jako �piochy w g�owicach pocisk�w j�drowych. Ten dure� Audouze naprawd� wierzy, �e ich zachowanie b�dzie mo�na kontrolowa�. - A my wierzymy, �e b�dziemy mogli kontrolowa� zachowanie Audouze'a. I �e b�dziemy potrafili wykorzysta� potencja� m�zg�w �pioch�w - powiedzia� Lucien Masson. - Czy to nie to samo? - Nie - powiedzia� Lambert. - Nie, poniewa� my wiemy, jak to wygl�da. I nie mamy nic do stracenia. Zreszt�, je�li uda nam si� zrealizowa� nasz plan, b�dziemy mogli nied�ugo sprawdzi� osobi�cie, o czym my�l� nasze �pioszki. Lambert wzdrygn�� si�. Pociemnia�o mu przed oczyma. Zobaczy� wiruj�ce ciemne plamy. - Widzicie to samo? - spyta� cicho. - Co? Milcza�. Tak, musi si� spieszy�. Przekona� si� ju�, �e tam nie ma nic opr�cz ciemno�ci. Naprawd� nie mia� nic do stracenia. By�o to co� najstraszliwszego - ciemno��, w kt�rej mia� si� roztopi�. Wiedzia� dok�adnie, �e zrobi wszystko, by op�ni� cho� troch� nadej�cie tej chwili. - Mia�em k�opoty z widzeniem. Wy te�? Masson i Chalier skin�li potakuj�co. - Pomy�le�, �e jako�� naszego widzenia zale�y od dok�adno�ci jakiego� technika! - parskn�� Lambert. Drzwi do pokoju otworzy�y si� i stan�� w nich nieznajomy m�czyzna. Trzyma� si� oboma r�kami za gard�o i patrzy� na nich nierozumiej�cymi, wyba�uszonymi oczyma. - Kim pan jest? - zapyta� Lambert. By� w�ciek�y. - Kim jestem? Bo�e, ja �yj�! - Co to za idiota? - Masson by� raczej rozbawiony. - Kim pan jest? - powt�rzy� Lambert i wsta�. - Przeszkadza nam pan. Prosz� wyj��. - Nazywam si� Alain Garett. Ja... och, wydawa�o mi si�, �e umar�em! M�czyzna zn�w z�apa� si� za gard�o i zacz�� szlocha�. - Jeszcze tego brakowa�o! Zaczynaj� nam tu przysy�a� jakich� kretyn�w! Wiadomo, �e musia�e� zdechn��, �eby tu si� znale��! Nie wiesz, gdzie jeste�? Alain Garett spojrza� na m�czyzn�, kt�ry podni�s� si� z fotela. Dwaj pozostali zacz�li stopniowo znika�, a obok stoj�cego m�czyzny, na kt�rego twarzy malowa�a si� z�o�� i okrucie�stwo, ukaza� si� ogromny czarny pies. Pies dysza� szybko i patrzy� na Garetta b�yszcz�cymi jak guziki oczyma. - Wyno� si�! - sykn�� m�czyzna. - B�agam, prosz� mi powiedzie�, co si� ze mn� sta�o? - Garett m�wi� przestraszonym g�osem. - Co mam zrobi�, co si� sta�o? M�czyzna szepn�� do psa. Pies skoczy� i rozerwa� gard�o Garetta, kt�ry pad� do ty�u. Wtedy pok�j, m�czyzna i pies znikli, i Garett, krzycz�c ze strachu, podni�s� si� na kolana. Gard�o mia� ca�e. Zewsz�d otacza�a go ciemno��. Trwa�a jednak tylko chwil�, potem zobaczy� nienaturalnie p�askie przedmioty - ��ko, stolik z krzes�em, monitor terminala. Patrzy� z przera�eniem, jak na p�askie powierzchnie przedmiot�w wpe�zaj� tr�jwymiarowe tekstury, k�ad�c cienie, p�tony i delikatne zr�nicowania kolor�w. Michel Himmel by� spocony z podniecenia. Od trzech dni �ledzi� powoln� w�dr�wk� duszyczki zdechlaka po labiryncie Hadesu i teraz wiedzia� ju�, �e s� blisko celu. Co kilka minut przep�ywa�y teraz nad nimi, niczym wielkie, czerwone ryby, obiekty kontrolne. Himmel dokonywa� wtedy rzutowania swej reprezentacji na reprezentacj� zdechlaka. Czu�, jak macki obiekt�w kontrolnych badaj� kszta�t duszyczki, a kiedy procedury sprawdzaj�ce stawa�y si� zbyt szczeg�owe, wycofywa� si� bezpiecznie z Hadesu, zostawiaj�c za sob� znacznik adresu. Wreszcie byli na miejscu. Zdechlak niespodziewanie odzyska� �wiadomo��, w�a�nie wtedy, kiedy Himmel zrzutowa� si� na niego. Wszystko wok� wybuchn�o �wiat�em i Himmel zobaczy�, oczami zdechlaka, pok�j, w kt�rym siedzia�o trzech m�czyzn. Cholera, pomy�la� Himmel. Ja ich znam! To przecie� Lambert, Masson - kim on by�? Tak, chyba prefektem policji, i Chalier, minister gospodarki, obrony i czego� tam jeszcze. - Kim pan jest? - zapyta� Lambert. - Kim jestem? Bo�e, ja �yj�! - Himmel poczu�, jak z jego ust wydobywaj� si� s�owa zdechlaka. Zmieni� reprezentacj�. B�yskawicznie pompowa� terabajty informacji o otoczeniu. Ju� zawsze b�dzie m�g� tu trafi�, bez �adnego k�opotu. Zobaczy� naraz chyba z dziesi�� obiekt�w kontrolnych, kt�re nadlatywa�y zewsz�d, z g�ry, z do�u, z ka�dej strony. Musia�y co� wyw�szy�. Himmel wycofa� si�. Le�a� przez chwil� w ko�ysce bez ruchu. Czu� si� wspaniale. Dotar� do najbardziej strze�onego miejsca Hadesu. Cholera, musz� tam jeszcze zerkn��, jeden raz. Zmieni� nieco odst�p i wskoczy� w pobli�e miejsca, gdzie by� poprzednim razem. Szybowa� teraz nad r�wnomiernie o�wietlon� p�aszczyzn�. P�aszczyzna wys�ana by�a tysi�cami ciemnych, pod�u�nych kszta�t�w. Zafrapowany, obni�y� wysoko�� lotu. W tysi�cach prostok�tnych otwor�w, niczym w gigantycznej bombonierce, le�a�y ludzkie szkielety. Himmel zastanawia� si�, dlaczego projektant Hadesu wybra� tak� w�a�nie reprezentacj�, kiedy us�ysza� ciche, szeleszcz�ce szepty. - Szszsz�styyyy... - ����mieeeech. Chc� �mieeeechu.... Ca�kiem wyra�ny, bliski, cho� cichy g�os. - Dzie� dobry, dzie� dobry, dobry wiecz�r, dobranoc, dobranoc... - Witamy ci�. Czekali�my, czekali�my na ciebie, na wszystkich. Dobranoc. Himmel ju� wiedzia�, gdzie jest. Szybowa� w�a�nie nad kwarta�em �pioch�w. Zdziwi� si�, poniewa� nie s�dzi�, �e �piochy potrafi� formu�owa� jakiekolwiek znacz�ce zdania. Ich m�zgi by�y ju� przecie� pozbawione �wiadomo�ci. - Czego chcesz? - g�os by� natarczywy i ca�kiem wyra�ny. - Czego tutaj chcesz?! Himmel zobaczy�, �e szkielety spoczywaj�ce w dole zmieniaj� reprezentacj�. Przybra�y kszta�ty ryb z du�ymi, z�batymi szcz�kami. Ryby rzuci�y si� ku niemu i zanim zd��y� wycofa� si� z Hadesu, kilka z nich zatopi�o w jego ciele swoje ostre z�bki. Himmel rozrzuci� gwa�townie na boki sk�r� ko�yski i wyskoczy� z niej jak oparzony. Upad� na pod�og� i pociera� d�o�mi bol�ce miejsca. Nie mia� ju� ochoty, by wraca� tam i s�ucha� cichych szept�w �pioch�w. Obawia� si� jednak, �e kiedy za�nie, powr�ci tam wbrew swojej woli. Marcel Fourier, in�ynier elektroniki medycznej pracuj�cy w Narodowym Centrum Kardiologii, wr�ci� w�a�nie z pracy i zabiera� si� do lektury popo�udniowych wiadomo�ci, kiedy us�ysza� brz�czyk karty komunikacyjnej. Wyci�gn�� j� z kieszeni koszuli i spojrza� na okienko wizyjne. Zobaczy�, jak Kaczor Donald wywija kozio�ki, potem zatrzymuje si�, spogl�da na niego i �mieje si� klekoc�c dziobem. - Cze��, Fourier! Fourier nie lubi� takich �art�w. Nie m�g� rozpozna� g�osu, poniewa� g�os tak�e by� g�osem Kaczora Donalda. Wy��czy� wizj�, nie chcia�, �eby �artowni� widzia� jego twarz. - Nie roz��czaj si�, Fourier, mam dla ciebie cholernie wa�n� informacj� - powiedzia� bardzo powa�nie Kaczor Donald i za�mia� si� zn�w klekoc�c dziobem. - Pami�taj, powiniene� zachowa� spok�j, je�li chcesz, �eby to wszystko sko�czy�o si� dobrze. Zaraz do twoich drzwi zadzwoni listonosz i przyniesie ci paczk�. Nie otwieraj jej, dop�ki nie powiem ci tego, co mam ci do powiedzenia. Fourier us�ysza� dzwonek do drzwi. - Mam dla pana paczk� - powiedzia� listonosz. - Prosz� tu potwierdzi� odbi�r. Paczka by�a niewielka. Fourier potrz�sn�� ni�. Co� zatrzepota�o w �rodku. - Jak widzisz, wszystko si� zgadza - m�wi� dalej Kaczor Donald. - Jeste� bardzo ciekaw, co tam jest, prawda? Powstrzymaj si� przez chwil�. Mam do ciebie pewn� pro�b�. My�l�, �e po zastanowieniu spe�nisz j�. Gdyby sta�o si� inaczej, to w nast�pnej paczce znajdziesz nie d�o�, a g�ow� swojej c�rki. Kaczor Donald zaklekota� dziobem i zamilk�. Fourier upu�ci� paczk� na pod�og�. Zawiesi� po��czenie i wybra� numer mieszkania c�rki. Nikt nie odpowiada�. Patrzy� przez chwil� na le��c� na pod�odze paczk�. By�a owini�ta w cienki papier w kolorowe motylki i przewi�zana zielon� wst��k�. Podni�s� ostro�nie paczk� z pod�ogi i wzi�� no�yczki. Przeci�� wst��k� i zacz�� rozpakowywa� paczk�. Fablon siedzia� naprzeciw dziennikarza z d�o�mi splecionymi na brzuchu. Mia� szerok�, szczer� i ruchliw� twarz zawodowego bufona i megalomana. - Wielu naszych czo�owych polityk�w uwa�a, �e stanowi pan zagro�enie dla �adu konstytucyjnego Republiki i �e pa�ska dzia�alno�� powinna zosta� zakazana, poniewa� zmierza pan do ograniczenia praw obywatelskich i ustanowienia dyktatury - powiedzia� dziennikarz. - Oto jest logika tak zwanych demokrat�w - Fablon u�miechn�� si� szeroko i roz�o�y� r�ce w ge�cie bezradno�ci. - Co ja na to mam powiedzie�? Jak mo�na broni� wolno�ci obywatelskich i jednocze�nie wzywa� do zakazania dzia�alno�ci najpr�niejszej, naj�ywotniejszej i najbardziej demokratycznej si�y w Republice? To raz. A dwa - czy to w�a�nie nie my, Ruch Odrodzenia, udowodnili�my czynem nasze przywi�zanie do demokracji, czy to nie my obronili�my wolno�ci naszych obywateli? Fablon przesta� si� s�odko u�miecha�. Spojrza� na dziennikarza surowo. - Gdzie by teraz byli ci wszyscy zawszeni demokraci, gdyby nie zdecydowana akcja Ruchu Odrodzenia?! G�os Fablona podni�s� si� do wrzasku. - Te g�upie dupki lata�yby teraz do meczet�w i wychwala�y zalety i przewagi islamu nad chrze�cija�stwem! Oto gdzie by�my wszyscy byli! Dziennikarz, przestraszony w�ciek�o�ci� Fablona, cofn�� si� w g��b fotela. - Nikt nie kwestionuje zas�ug Ruchu Odrodzenia w rozwi�zaniu kwestii arabskiej. Jednak wielu niepokoi pa�ska postawa wobec pewnych osobisto�ci, bardzo nieraz zas�u�onych dla Republiki. - Nie b�d� owija� w bawe�n�. Oczywi�cie, chodzi nam o osoby zmar�e, kt�rych m�zgi utrzymuje si� sztucznie, i to nak�adem gigantycznych koszt�w, w stanie �wiadomo�ci. Jak wielkie to s� koszty, wszyscy doskonale wiemy. I koszty te ponosimy w momencie, kiedy nasza sytuacja ekonomiczna jest wi�cej ni� z�a. Co wi�cej, m�zgowcy, kt�rych wi�kszo�� pochodzi z wy�szych klas, wywieraj� decyduj�cy wp�yw na �ycie Republiki. Stanowi� co� na kszta�t rady nieboszczyk�w. Oto jak absurdalna jest sytuacja Republiki. Powinni ni� rz�dzi� ludzie m�odzi, silni, zdrowi, kt�rzy b�d� w stanie sprosta� wymaganiom nowych, niebezpiecznych i trudnych czas�w, a tymczasem rz�dzi nami oligarchia zdechlak�w. Nie poszanowali�my najbardziej elementarnych praw natury, nie uszanowali�my majestatu �mierci. Tak naprawd� to ja przecie� wsp�czuj� tym biednym ludziom skazanym na n�dzn� wegetacj� w tym okropnym �wiecie z�udze�. Powinni ju� dawno spoczywa� w spokoju. Nie darmo pisano kiedy� na nagrobkach - niech spoczywa w spokoju. Ja powt�rz� to samo - niech oni wszyscy spoczywaj� w spokoju i niech dadz� szans� m�odym! - Czy jest pan za eksterminacj� m�zgowc�w? - dziennikarz wydawa� si� o�mielony tym, �e Fablon �ciszy� g�os. - �mier� od pocz�tku rodzaju ludzkiego zr�wnywa�a wszystkich. Istnienie m�zgowc�w niszczy t� elementarn� sprawiedliwo�� - powiedzia� dostojnie Fablon. - Ani s�owa o klonach - powiedzia� do siebie w zamy�leniu Gautier. - Ani jednego s�owa. Wy��czy� telewizor i wezwa� piel�gniarza, kt�ry pom�g� mu u�o�y� si� w ko�ysce. Bardzo nie lubi� odwiedza� Hadesu, a jednak musia� skontaktowa� si� z Lambertem. Komisarz Andre Saint-Clair po�egna� si� z �on� i poszed� otworzy� drzwi gara�u. Ten dzie� rozpocz�� si� dla niego �le. Obudzi� si� kilkana�cie minut wcze�niej ni� zwykle. Mia� koszmarny sen. Widzia� twarz swojej �ony zalan� krwi�, z wy�upionymi oczyma. Jednak teraz zapomnia� ju� o swoim �nie. Jak co dzie� od tej chwili zaczyna� ju� my�le� o pracy. By�a godzina si�dma czterdzie�ci pi��. Saint-Clair podnosz�c drzwi gara�u przypomnia� sobie bia�� d�o� m�odej kobiety znalezion� w lod�wce Marcela Fouriera. Policj� zawiadomi�a by�a �ona Fouriera, zaniepokojona znikni�ciem c�rki, z kt�r� utrzymywa�a regularny kontakt. Okaza�o si�, �e Fourier od czterech dni nie by� ju� w pracy. Tak�e jego s�siedzi stwierdzili, �e od kilku dni nie widzieli go. Policja po wej�ciu do mieszknia Fouriera dokona�a tego dziwnego odkrycia. Saint-Clair podszed� do bramy i otworzy� j� na o�cie�, nast�pnie wszed� do gara�u, wyjecha� przed dom, zamkn�� drzwi gara�u i bram� i pojecha� do komisariatu. Przejrza� pobie�nie poczt�, kt�ra nadesz�a do jego skrzynki w ci�gu nocy. Nie znalaz� tam niczego interesuj�cego. Zabrz�cza� s�u�bowy wideotelefon. To by� Francois Chavot z dzia�u identyfikacji. - Dzie� dobry, komisarzu. Mamy ju� w�a�cicielk� naszej r�czki. To rzeczywi�cie c�rka Fouriera, Nicolette. Prosz� sobie wyobrazi�, �e znale�li�my j� w naszej kartotece. Mamy jej odciski palc�w. By�a zamieszana dwa lata temu w afer� z narkotykami. To jej d�o�. - Dzi�kuj� panu, Chavot. Zastanawiam si�, czy ona �y�a, kiedy obcinano jej d�o�? - W Instytucie Medycyny S�dowej powiedziano mi, �e najprawdopodobniej tak. Chyba �e sta�o si� to zaraz po zgonie. Saint-Clair poszed� do swoich inspektor�w. - Cze��. S�yszeli�cie ju� o Nicolette Fourier? Co wy na to? Pascal Rounier, pochylony nad ekranem swego terminala, spojrza� na Saint-Claira. - Nadesz�y w�a�nie wyniki bada� mieszkania Fouriera. �lady krwi na stole w kuchni. To by�a krew Nicolette Fourier. Tak�e krew w tekturowym pude�ku by�a krwi� Nicolette Fourier. Wygl�da to tak - na dwa dni przed swoim znikni�ciem Fourier dostaje paczk�, w kt�rej znajduje d�o� swojej c�rki. Jeszcze nast�pnego dnia idzie do pracy, potem znika. Jego znikni�cie niew�tpliwie zwi�zane jest z makabryczn� przesy�k�. Pytanie brzmi: dlaczego nast�pnego dnia po otrzymaniu paczki Fourier poszed� jeszcze do pracy? Saint-Clair przypomnia� sobie sw�j dzisiejszy sen i nagle zrozumia�, co go wywo�a�o. Dziesi�� dni temu w dwudziestej trzeciej dzielnicy znaleziono zw�oki pi�ciu klon�w. Wszyscy mieli wy�upione oczy. By� mo�e by� to nast�pny przyp�yw. Cztery lata temu znaleziono jedena�cie cia� z wy�upionymi oczyma. W�r�d nich wy�si funkcjonariusze Ruchu Odrodzenia, nawet jeden z zast�pc�w przewodnicz�cego. Potem to urwa�o si�. - Wysy�amy zdj�cia Fouriera i jego c�rki do prasy i telewizji. Ja jad� teraz z Rounierem do Centrum Kardiologii. Juin, skontaktuj si� z nimi i powiedz, o co nam chodzi. Niech przygotuj� wszystkie informacje o Fourierze, w szczeg�lno�ci o tym, co robi� w ostatnim dniu pracy. Saint-Clair wyszed� z Rounierem na dziedziniec komisariatu. By� pochmurny dzie�, zaczyna� pada� drobny deszcz. - Pami�tasz, Rounier, tych go�ci z wyd�ubanymi oczami sprzed czterech lat? I teraz tych pi�ciu. - Cholera, jasne, �e pami�tam. Mam cholernie dobr� pami�� - Rounier za�mia� si� chrapliwie. - Dzisiaj �ni�a mi si� taka twarz. Saint-Clair z niejasnych powod�w nie chcia� powiedzie�, czyja to by�a twarz. Tego dnia Lambert by� w �wietnym humorze. By� w�a�nie w sali gimnastycznej i cieszy� si� doskona�� sprawno�ci� swojego wirtualnego cia�a, sprawno�ci�, o kt�rej nie m�g� nawet marzy� wtedy, gdy jeszcze �y�. Ubrany w jaskrawopomara�czowy dres do �wicze� z przewiewnego fittexu, bieg� g�rsk� �cie�k�. Ca�e otoczenie sk�ada�o si� z do�� topornych modeli. Naturalistyczne wymodelowanie tak olbrzymiej przestrzeni by�oby potwornie kosztowne, a przy szybko�ci, z jak� porusza� si� Lambert, by�o wr�cz niemo�liwe. Ca�kiem dobrze wygl�da�o niebo, ale to nie by�o bardzo trudne. Tym razem kanciasto�� otoczenia nie dra�ni�a Lamberta. Nie denerwowa�o go nawet to, �e kiedy przyspiesza�, m�g� przez mgnienia oka widzie� to, co zakrywa�y sob� kontury ska�, co nadawa�o wszystkiemu pewnej dziwnej rozci�gliwo�ci. Za to powietrze, �wie�e, pe�ne nieprawdopodobnego aromatu, na kt�ry sk�ada� si� zapach rozgrzanej kosodrzewiny, trawy, mchu i ska�, by�o doskona�ej jako�ci. I najwa�niejsze, �e tak doskonale odczuwa� istnienie swojego w�asnego organizmu. Bieg�, oddycha�, czu�, jak bije jego serce, czu� zapach swojego potu, kt�ry smakowa� mu tak wspaniale, kiedy miesza� si� z zapachem �wie�ego powietrza. Tak, naprawd� czu�, �e �yje. Zreszt� taki by� przecie� cel tych �wicze�. Lambert wbieg� na prze��cz. W dole, przed nim, le�a�a dolina z dwoma g�rskimi jeziorami. Dalej, za nimi, wznosi�a si� nast�pna �ciana g�rska. Wtedy zjawi� si� obok niego Moers. By� ci�gle oszo�omiony. Jego garnitur i krawat nie pasowa�y zupe�nie do sali gimnastycznej. Lambert u�miechn�� si�. - Dzie� dobry panu, panie Moers. Bardzo si� ciesz�, �e pana spotykam. Lambert zmieni� dekoracje na prostsze. Musia� teraz bardziej skoncentrowa� si� na rozmowie ze swoim go�ciem. Znale�li si� na olbrzymich geometrycznych schodach w kolorze zielonym. Zacz�li wbiega� truchtem na g�r�. - Ja wcale nie chc� biec - powiedzia� Moers i zacz�� dysze�. By�o widoczne, �e jeszcze nie �wiczy�. - Panie Moers, jest pan jednym z konstruktor�w Hadesu, prawda? Jak to wspaniale si� u�o�y�o. Oto mo�e pan trwa� po �mierci dzi�ki swemu geniuszowi i dzi�ki pracy ca�ego swojego �ycia. Czy to nie jest pi�kne? - Co� tu �le dzia�a, ja wcale nie chc� biec! - wysapa� Moers i wskoczy� trzy stopnie wy�ej. - Nie, wcale nie. Wszystko tu dzia�a znakomicie, panie Moers. Naprawd� jestem bardzo zadowolony. Tyle tylko, �e to pan musi robi� to, czego ja sobie �ycz�. Lambert przyspieszy�. Moers by� ju� ca�y zlany potem. - Widzi pan, panie Moers, �wiat z tego miejsca wygl�da zupe�nie inaczej. Pewne rzeczy trac� znaczenie, inne zyskuj�. Ale obaj ju� wiemy, jak to wygl�da, po tej stronie, prawda? Jeste�my po tej samej stronie i powinni�my sobie nawzajem pomaga�. Biegli teraz w d�ugim, kr�tym tunelu, na kt�rego �ciany sk�ada�y si� pod�u�ne pasy zieleni, czerwieni i ��ci. Tunel wznosi� si� ostro w g�r�. Bardzo prosta symulacja, pomy�la� Lambert. - Musz� panu wyzna�, �e poczyni�em tu pewne zmiany, kt�re nie s� zgodne z pierwotnymi zamiarami konstruktor�w. Zak�adali oni zbyt wielk� autonomi� i niezale�no�� poszczeg�lnych lokator�w, uniemo�liwiali tym samym wytworzenie si� jakiej� wi�zi spo�ecznej pomi�dzy nami, mieszka�cami Hadesu. Byli�my izolowani i bezbronni. Teraz stanowimy ju� pewn� grup�, z kt�r� musz� liczy� si� ci, kt�rzy podejmuj� decyzje tam, na g�rze. Wij�cy si� tunel zacz�� p�ka� na pier�cienie, kt�rych wzajemna odleg�o�� ros�a. Moers krzykn��, kiedy musia� skoczy� w rozwieraj�c� si� pomi�dzy dwoma pier�cieniami fioletow� otch�a�. - Musz� te� przyzna�, �e ciesz� si� tutaj pewnym autorytetem - m�wi� dalej Lambert. Wydawa�o si�, �e wysi�ek nie wywiera na niego �adnego wp�ywu. - Na pewno zna pan wiele z problem�w, kt�re nas tu trapi�. Rz�d coraz bardziej ogranicza �rodki przeznaczone na rozw�j technik obs�uguj�cych Hades, jakby nie oznacza�o to, �e automatycznie ogranicza to nasz� przestrze� �yciow�. To przecie� tak, jakby kto� wynalaz� aparat, kt�ry umo�liwia widzenie niewidomemu, a potem demontowa� cz�� po cz�ci tego aparatu, nie bacz�c na to, �e �w niewidomy na powr�t traci stopniowo wzrok. Kr�tko m�wi�c, bardzo liczymy tu na pana, panie Moers. Chcemy rozwi�za� kilka naszych spraw. Na przyk�ad �piochy. Wiele m�wi si� o wielkim potencjale, kt�ry tkwi w tych na wp� martwych m�zgach. Przypuszczamy, �e mogliby�my mie� z nich sporo po�ytku. A jednak nie mamy �adnych mo�liwo�ci kontaktu ze �piochami. Motywuje si� to tym, �e nie znamy ich wp�ywu na umys�y m�zgowc�w. My�l�, �e to tylko pretekst. Rz�d chce najpierw zbada� wszelkie mo�liwo�ci wykorzystania ich w celach militarnych. Czy nie s�dzi pan, �e to absurd? Jak mo�na wpa�� na podobnie szalony i odra�aj�cy pomys�? - Nic o tym nie s�ysza�em - wykrztusi� Moers. - Czy mo�emy troch� zwolni�? - Wierz� panu, mo�liwe, �e chciano to przed panem ukry�, jest pan przecie� zbyt rozs�dny, by popiera� podobne zamierzenia. Mam jednak nadziej�, �e poprze pan nasze starania tutaj? Moers zamacha� r�kami i upad� ci�ko na kolejny uciekaj�cy pier�cie�. Podni�s� si� na kolana i stan�� ci�ko dysz�c. - Nie, nie, nie podoba mi si� to wszystko, co pan m�wi. Mam wra�enie, �e dosta�em si� do domu wariat�w. S�dz�, �e powinni�my da� spok�j tamtym zmar�ym. Nasze pocz�tkowe zamys�y by�y zupe�nie inne, Hades mia� by� tylko czasowym miejscem pobytu dla ludzi, kt�rzy mieli szans� powr�ci� do normalnego �ycia. - �ycie zawsze przerasta nasze oczekiwania - powiedzia� Lambert. - Ale prosz� pami�ta�, �e teraz jest pan naprawd� po naszej stronie. Znalaz� si� pan tu, tak czy inaczej. Ju� pan wie, jak to wygl�da. Zapewniam pana, �e m�g� pan znacznie gorzej trafi�. Mimo wszystko mam nadziej�, �e dojdziemy do porozumienia. Mamy du�o czasu. Otoczenie nagle zmieni�o si�. Znale�li si� w wielkiej hali, w kt�rej mie�ci�o si� muzeum rze�by. Zacz�li wolno i�� w�r�d bia�ych marmurowych pos�g�w. Moers z�apa� powoli oddech. U�miechn�� si�. - Przepraszam pana - powiedzia�. - Sam pan chyba rozumie, ta sytuacja jest dla mnie zupe�nie nowa. Jestem oszo�omiony i niezbyt dok�adnie rozumiem, co si� wok� mnie dzieje. By� mo�e, niew�a�ciwie pana zrozumia�em - Moers roze�mia� si�. - Nawet mnie pan w pewnej chwili przestraszy�! - Naprawd�? - spyta� z niedowierzaniem Lambert. - Tak, naprawd�! Te okropne biegi, my�la�em, �e umr� z braku tchu! Obaj wybuchn�li �miechem. Przystan�li przed wielkim pos�giem z czarnego marmuru. Przedstawia� pi�kn� nag� kobiet�. Kobieta dotyka�a swoich piersi i wygl�da�a tak, jakby przegl�da�a si� w lustrze. - Jeste� pi�kna - powiedzia� cichym g�osem Lambert. - Widzi pan, jaka ona jest pi�kna? Ten �wiat tutaj tak�e ma swoje powaby. Lambert podszed� do pos�gu i dotkn�� jego uda. Kobieta oderwa�a swoje spojrzenie od lustra i popatrzy�a na Lamberta. Potem z senn� i wdzi�czn� powolno�ci� zesz�a z postumentu, obj�a zd�bia�ego i �miesznego w tej chwili Moersa i z�ama�a mu kr�gos�up. Saint-Clair i Rounier siedzieli w gabinecie kierownika pracowni programowej Narodowego Instytutu Kardiologii, profesora Guilliaume'a Frosta. - Pami�ta pan zachowanie Fouriera w ostatnim dniu jego pracy? - zapyta� Rounier. Profesor Frost skrzywi� si�. - Marcel zawsze by� ponurakiem. Z nikim nie rozmawia�. Od czasu, kiedy si� rozwi�d�, zamkn�� si� w sobie. Czasem m�wi� tylko o swojej c�rce. Tak, tego ostatniego dnia zachowywa� si� jak zwykle. Mo�e by� troch� roztargniony. To roztargnienie przyp�aci� prawdopodobnie �yciem jeden z naszych pacjent�w. - O czym pan m�wi? - Saint-Clair a� nachyli� si� do przodu. - Badamy w�a�nie program, kt�ry kontrolowa� prac� rozrusznika serca Emila Moersa. Ten cz�owiek zmar� przedwczoraj w wyniku dziwnego zachowania si� programu kontrolnego. Fourier w ostatnim dniu pracy przes�a� now� wersj� programu Moersowi, chocia� nie przewidywa� tego plan konserwacji programu. - Fourier zajmowa� si� modyfikacj� program�w tego typu? - Och nie, pracowa� przy kontroli dystrybucji nowych wersji program�w. Musicie panowie wiedzie�, �e ju� od do�� dawna ka�dy z naszych podopiecznych posiada zindywidualizowany program, dostosowany do jego cech psychofizycznych i trybu �ycia, jaki prowadzi. Fourier uruchamia� gotowe procedury modyfikacyjne i zmienione programy przesy�a� odbiorcom. - Przes�a� niew�a�ciwy program? - Nie, to jest niemo�liwe. Nowa wersja programu, kt�ra jest dostarczana odbiorcy, zostanie odrzucona przez obiekty kontrolne starej wersji, je�li nie spe�nia �ci�le okre�lonych warunk�w. Warunki te jednoznacznie identyfikuj� program danego odbiorcy. Nast�puje wtedy odrzut. Zast�pienie programu odbiorcy innym programem, nie przeznaczonym dla niego, jest ca�kowicie wykluczone. Tylko w wypadku pomy�lnej identyfikacji stara wersja zast�powana jest nowsz�, kt�ra jednak zawsze musi by� potomkiem starej wersji. - A jednak, �e tak powiem, pacjent zmar�? - To prawda. Jest to tym bardziej dziwne, �e, wed�ug naszej dotychczasowej wiedzy, nowsza wersja programu nie r�ni�a si� niczym od wersji starej. Ale ci�gle badamy program, kt�ry spowodowa� �mier� pana Moersa. - Nie b�dzie mia� pan nic przeciwko temu, by przyjrza� mu si� tak�e nasz specjalista z wydzia�u ochrony system�w? - Oczywi�cie, nie. B�dzie musia� pan tylko przedstawi� mi nakaz prokuratora. Takie s� przepisy. - Dostanie pan nakaz. Kiedy Saint-Clair i Rounier wychodzili z budynku Narodowego Instytutu Kardiologii, deszcz ju� nie pada�. - Wracamy do komisariatu, Rounier. Saint-Clair wyj�� z kieszeni swoj� kart� komunikacyjn� i poprosi� o po��czenie z Jacquesem Bruhatem z wydzia�u ochrony system�w. - Cze��, Jacques, b�d� mia� dla ciebie program obs�uguj�cy rozrusznik serca. My�l�, �e kto� doczepi� do niego jakie� �wi�stwo. Cz�owiek, kt�ry dosta� ten program, zmar�. Faceci z Narodowego Instytutu Kardiologii nic jeszcze nie znale�li. - Mo�e jest tam jaki� b��d? - spyta� Bruhat i u�miechn�� si� z�o�liwie. - �artujesz. In�ynier, kt�ry wys�a� program, znikn�� dzie� p�niej. - Dobra. Kiedy dostan� to cudo? - Musz� jeszcze za�atwi� zgod� prokuratora na zbadanie tego programu. Za godzin�, w porz�dku? - OK. Saint-Clair pomy�la� z niech�ci�, �e b�dzie musia� porozmawia� z Emilem Moersem. Bardzo nie lubi� rozmawia� ze zmar�ymi. Hochfeld spojrza� w g��b, gdzie przy stole siedzieli in�ynier Eiffel z Edisonem, a potem odwr�ci� si� i podszed� do balustrady. Wia� ch�odny wiatr, by�o wczesne przedpo�udnie. Jorrick patrzy� na Sacre Coeur, przes�oni�te lekk� mgie�k�, widmowe. - Z�apa�em Achillesa - powiedzia� Hochfeld. - Namierzy�em go. - To �wietnie! - Jorrick u�miechn�� si� szeroko. - Wiedzia�em, �e ci si� uda. A wi�c mo�emy si� teraz do niego dobra�? - To zdechlak. Otrzymywa�e� listy z Hadesu. Nazywa si� Gustave Lambert. M�wi ci co� to nazwisko? - Cholera - powiedzia� Jorrick. - Dlaczego zale�a�o mu na Moersie? Hochfeld wzruszy� ramionami. - Dlaczego zdechlakowi mo�e zale�e� na czymkolwiek? Co prawda, Lambert nie jest byle jakim m�zgowcem. Ma wp�ywy i fors�. I jest bardzo dobrze strze�ony. Nic mu nie mo�emy zrobi�. Przynajmniej na razie nic nie przychodzi mi do g�owy. Mo�emy tylko czeka� na jaki� sprzyjaj�cy zbieg okoliczno�ci. - Je�li nie jeste�my mu ju� potrzebni, to zlikwiduje nas - Jorrick za�mia� si� nerwowo. - Jasne - powiedzia� Hochfeld. - Ciekawe, jak b�dzie chcia� to zrobi�? Wynajmie p�atnych morderc�w? Jorrick parskn�� �miechem. Para starszych ludzi, wygl�daj�cych na ameryka�skie ma��e�stwo w podr�y po Europie, spojrza�a na niego ze zdziwieniem. Jorrick poczu� dreszcze. By�o zimno. Himmel wraca� ze swojego cotygodniowego spotkania z Candelasem na piechot�. By� bardziej pijany ni� zwykle; jego har�wka w banku coraz bardziej dawa�a mu si� we znaki i powa�nie my�la� o kolejnej zmianie pracy. Odby� ju� nawet kilka rozm�w z r�nymi bubkami do spraw pracowniczych w kilku firmach. Ale tego dnia upi� si� nie tylko z powodu swojej pracy. - No widzisz? Nie tylko ty mia�e� dosy� klon�w! - Candelas by� jak zwykle w �wietnym humorze. - Fablon nie jest taki g�upi! Ju� od d�u�szego czasu wiedzia�, �e klony to �lepy zau�ek. Pluskwy. Ten sojusz z rz�dem jest przecie� chwilowy. Wsp�lnie musimy pozby� si� klon�w. Potem si� zobaczy. Himmel mija� si� co chwila z patrolami wojskowymi. Co prawda, na ulicach nie spotyka�o si� ju� klon�w, bowiem wszyscy zostali wyaresztowani po wsp�lnym o�wiadczeniu Fablona i prezydenta republiki, jednak ci�gle od jedenastej do sz�stej rano obowi�zywa�a godzina policyjna. By�o wp� do jedenastej i ulice zaczyna�y powoli pustosze�. Nie by�o ju� Arab�w ani czarnuch�w. Nie by�o ju� klon�w; tych, kt�rych nie zabito podczas ob�awy, wywieziono do oboz�w odosobnienia. Miasto robi�o si� coraz bardziej puste, a jednak Himmel nie czu� si� przez to pewniej i bezpieczniej. Pomy�la�, �e w�a�ciwie b�dzie to trwa�o ju� zawsze. Pustka i zimno. Poczu� si� zdradzony i oszukany. Ale dlaczego? Czy ca�y �wiat by� oszustwem wymierzonym przeciwko niemu? Nie. On, Michel Himmel, nikogo przeci