4795
Szczegóły |
Tytuł |
4795 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
4795 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 4795 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
4795 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Janusz Cyran
�piochy w Urlo
Niebo, nie�miertelny Namiot, zbudowali synowie Losa;
I ka�dy Obszar, kt�ry Cz�owiek widzi naoko�o domu,
Kiedy stoi na swoim dachu albo w sadzie na g�rce
P�tora s��ni wysokiej, taki Obszar jest jego Wszech�wiatem:
Na jego kra�cach S�o�ce wschodzi i zachodzi, Ob�oki
Chyl� si� na spotkanie p�askiej Ziemi i Morza.
I w tej nadobnej przestrzeni Gwia�dziste Niebiosa
Nie si�gaj� dalej, gn� si�, zamykaj� tutaj
Ze wszystkich stron i dwa Bieguny kr�c� si� na swoich
z�ocistych zaworach.
A je�eli przeniesie swoj� siedzib�, jego Niebo te� si�
przeniesie,
Gdziekolwiek p�jdzie, i op�akiwa� go b�dzie s�siedztwo.
Takie s� przestrzenie zwane Ziemi�, takie s� ich rozmiary.
A co do mylnych pozor�w, kt�re sobie wystawia rezoner
Kuli obracaj�cej si� w Pustce, jest to u�uda Urlo.
Mikroskop nie zna jej ani Teleskop, zmieniaj� jedynie
Proporcje w Organach Widza, nie tykaj� przedmiot�w.
Bo ka�da Przestrze� wi�ksza ni� bry�ka we krwi Cz�owieka
Jest wizj�, a stworzona jest m�otem Losa.
I ka�da Przestrze� mniejsza ni� bry�ka we krwi Cz�owieka
Otwarta jest na Wieczno��, kt�rej ta ro�linna Ziemia jest Cieniem.
William Blake, "Milton", Ksi�ga pierwsza
(t�um. Czes�aw Mi�osz)
Nad ��kiem Alaina Garetta sta�a siostra Genevieve Martin
i m�ody lekarz, Phillipe Madjar. Garett ju� nie oddycha�.
Po�ciel zalana by�a krwi� z ostatniego krwotoku. Dwie
godziny wcze�niej Garett poczu� si� lepiej, wsta� i o
w�asnych si�ach poszed� do ubikacji. Kiedy wr�ci�, ukl�k�
przy ��ku i tak zasta�a go siostra Martin.
- Modli� si� przed �mierci� - powiedzia�a siostra Martin
do Madjara.
Madjar przej�� si� �mierci� pacjenta. By� to dopiero
drugi nieboszczyk w jego karierze.
- To narkotyki - powiedzia� nerwowo. Podszed� do
p�askiego ekranu zawieszonego w nogach ��ka i w��czy� go.
Sprawdza� jeszcze raz dane Garetta.
- Nie mia� �adnej rodziny - powiedzia�a siostra.
Oczy Madjara zaokr�gli�y si� ze zdziwienia.
- Do diab�a, przecie� on jest zakwalifikowany do drugiej
kategorii!! Niech siostra spojrzy!
Siostra Martin podesz�a szybko.
- To przecie� niemo�liwe. W ostatniej chwili zmienili mu
kategori�?
- Dla nas nie ma znaczenia, kiedy to si� sta�o. Mo�emy
mie� k�opoty. W�zek, stan gotowo�ci dla zespo�u operacyjnego
- powiedzia� szybko Madjar - Musimy zd��y�!
Pierre Jorrick wr�ci� do swojego domu w dwudziestej
sz�stej dzielnicy o trzeciej po po�udniu. Zrobi� sobie obiad
- od kiedy nie musia� ju� po�wi�ca� wi�kszo�ci swego czasu
na zarabianie, nie jada� ju� na mie�cie i gotowa� obiady w
domu - a potem uci�� sobie drzemk�. Kiedy obudzi� si� za
oknem by�o ju� ciemno. Pomy�la� ze z�o�ci� o czekaj�cym go
grudniowym wieczorze. Usiad� przy terminalu i przejrza�
poczt�. Nie robi� ju� tego od tygodnia, wi�c zebra�o si�
troch� r�nych �mieci. Przegl�da� nag��wki plik�w, kt�re
nadesz�y. By�o tam zawiadomienie o zaleg�o�ciach w op�atach
za ogrzewanie i energi� elektryczn�, kolejny numer
miesi�cznika okulistycznego, reklama wczas�w w Po�udniowej
Afryce po specjalnych cenach promocyjnych, siedem kolejnych
numer�w "Paryskiego Przewodnika Kulturalnego", list bez
okre�lenia nadawcy o nag��wku "Do kolekcjonera osobliwo�ci",
naj�wie�szy numer "Amatora broni kr�tkiej" i potwierdzenie z
banku o wp�acie na konto Jorricka dziesi�ciu tysi�cy
frank�w.
Jorrick zastanawia� si� przez chwil� nad nag��wkiem "Do
kolekcjonera osobliwo�ci". Nie potrafi� wpa�� na to, kto
m�g�by by� nadawc� tego listu. W ka�dym razie nag��wek
nape�nia� go niepokojem.
Jorrick otworzy� list i przeczyta� go.
Szanowny Panie Jorrick!
Potrzebuj� Pa�skiej pomocy. Uda�o mi si� zdoby� pewne
informacje o Pa�skich dokonaniach w niedalekiej przesz�o�ci.
S�dz�, �e mogliby�my przyda� si� sobie nawzajem. Prosz�
skontaktowa� si� z Robertem Hochfeldem. Zapewniam ca�kowit�
dyskrecj�. Oczywi�cie pieni�dze nie maj� �adnego znaczenia.
Du�o my�l� o Pa�skiej kolekcji. To na razie tyle.
Achilles
Serce Jorricka zacz�o bi� szybciej. Wsta� od terminala i
zacz�� kr��y� po pokoju. Zacisn�� pi�ci a� do b�lu. "Du�o
my�l� o Pa�skiej kolekcji. Uda�o mi si� zdoby� pewne
informacje o Pa�skich dokonaniach w niedalekiej
przesz�o�ci."
Jorrick warkn��. Chodzi� teraz jeszcze szybciej,
zwieraj�c i rozwieraj� palce d�oni.
Juliette, jego siostra o jasnoniebieskich, niewinnych
oczach.
B�dzie musia� skontaktowa� si� z Hochfeldem. To jedyny
cz�owiek, do kt�rego mo�e mie� zaufanie. Jorrick poczu� si�
bardzo �le. By� opuszczon�, samotn�, bezbronn� istot� w
�wiecie zamieszka�ym przez dzikie bestie. Wyszczerzy� z�by i
warkn�� jeszcze raz. Achilles. Nie kojarzy� niczego z tym
imieniem.
Podszed� zn�w do terminala i jeszcze dwukrotnie
przeczyta� kr�tki list. Potem zszed� do piwnicy, otworzy�
kluczem, kt�ry zawsze nosi� ze sob�, masywne metalowe drzwi
i wszed� do niskiego pomieszczenia, na kt�rego �rodku sta�
obrotowy fotel. Zamkn�� za sob� starannie drzwi i usiad� na
fotelu. Czu� ogromne napi�cie i niepok�j. Byli tu i
patrzyli na niego. Wszyscy �yczyli mu �mierci. Jorrick
poblad�. W��czy� muzyk�. By�y to "Cztery pory roku"
Vivaldiego. Przymkn�� oczy i s�ucha�. Po kilku minutach
nadesz�o uczucie odpr�enia, jakiej� zuchwa�ej, szalonej i
lekkomy�lnej rado�ci. Obraca� si� powoli w swoim fotelu i
patrzy� im wszystkim prosto w oczy, wszystkim swoim
przekl�tym wrogom, w zm�tnia�e oczy, kt�re spogl�da�y na
niego zza szklanych �cian.
- Jeste� cholern� indywidualistyczn� mend� - powiedzia�
Antoine Candelas do Michela Himmla. - Wszystkich starasz si�
zdenerwowa�. Widzisz, do cholery, ja sobie pij� spokojnie
piwo, a ty musisz zamawia� te cholerne martini. I ci�gle
�azisz do tych przekl�tych bur�uazyjnych knajp.
- Nie lubi� piwiarni. Nie lubi� tego smrodu i wrzasku -
Himmlowi nie podoba�o si� to, co m�wi Candelas.
- I co z tob� zrobimy, kiedy wypatroszymy wreszcie tego
durnia, tego pajacowatego prezydenta zgni�ej, bur�uazyjnej
republiki? Co mamy zrobi� z takimi dupkami jak ty, kt�rzy
nie wiedz� dok�adnie, czego chc�? Gdyby wszyscy byli tacy
jak ty, to ju� dawno wszystkie ko�cio�y w republice by�yby
zburzone, a nad pa�acem prezydenckim powiewa�aby flaga
Mahometa. To my za�atwili�my tych parszywych Arab�w, kt�rzy
przyle�li tu z Afryki, a tacy jak ty ci�gle kr�c� nosami.
Czego ty w�a�ciwie chcesz? �eby rz�dzi�y tob� czarnuchy i
Arabowie?
- Nie mog� znie�� tych przem�drza�ych klon�w. Ich
identycznych g�b i ich blond w�os�w. Wszyscy s� tacy sami i
mno�� si� jak kr�liki. Nied�ugo b�dzie ich wi�cej ni�
normalnych ludzi. Nadludzie! Oni s� g�upsi i gorsi ni�
Arabowie. Te g�upie babole, kt�re daj� si� sztucznie
zap�odni� po to, by urodzi� wzorcowego rasowego blond-
Europejczyka z niebieskimi �lepkami, budz� we mnie
obrzydzenie.
Candelas wzruszy� ramionami. Zmru�y� chytrze oczy.
- Kto wie, co mo�e si� sta�? Na razie byli nam potrzebni.
Jako rasowa przeciwwaga. Ale teraz, kiedy te arabskie
�cierwa ju� si� tu nie kr�c�, to kto wie... My�lisz, �e
blondaski dra�ni� tylko ciebie? Pos�uchaj, oni przecie� maj�
te� kilka zalet. Nie pyskuj� za du�o, s� pos�uszni... Maj�
wszystkie te zalety, kt�rych ty w og�le nie posiadasz. S�
uwa�ani przez niekt�rych przyw�dc�w partii za niezb�dny
element naszego ruchu, chocia� inni s� do nich nastawieni
wrogo. Ale ja my�l�, �e to tylko pretekst. Ty nie jeste�
ca�� dusz� z nami. Nie lubisz maszerowa� w jednym, zwartym
szeregu.
Candelas zamy�li� si�. Patrzy� przez chwil� t�po na
kobiet� siedz�c� przy s�siednim stoliku.
- By� mo�e tacy jak ty te� s� potrzebni. Kto� odwali za
was brudn� robot�, a wy powleczecie si� i tak za nami.
- Brudn� robot� odwal� klony - powiedzia� Himmel. -
Zrobi� wszystko, co ka�e im Fablon. Czasem mam wra�enie, �e
wszczepiaj� im do m�zgownic umi�owanie naszego wodza.
- No jasne, �e wszczepiaj�, a co ty sobie wyobra�asz?
Przecie� oni s� w�a�nie po to, �eby kocha� wodza i wykonywa�
jego rozkazy! Czy nie dobrze poradzili sobie z Arabami i
czarnuchami?
- Fakt. Ale teraz kto� powinien zaj�� si� nimi. W��cz�
si� po mie�cie, nie maj� zaj�cia i zaczynaj� by�
niebezpieczni. Lubi� porz�dek i spok�j, to dlatego
wst�pi�em do Ruchu Odrodzenia, nie chc�, �eby w moim kraju
kto� m�wi� mi, co mam my�le� i co robi�. Ale klony? Mam by�
traktowany tak jak klony? A mo�e nawet gorzej ni� oni? Nigdy
w �yciu!
- Cholera, kto powiedzia�, �e masz by� od nich gorzej
traktowany? Jeste� stuprocentowym Europejczykiem, no nie?
S�uchaj, jestem twoim przyjacielem i nie chc�, �eby�
wyl�dowa� na �mietniku, przecie� znamy si� od tylu lat i
dlatego mo�emy ze sob� rozmawia� szczerze, no nie? Jeszcze
raz m�wi� ci, �e nie tylko ty krzywisz si� na klony. Mo�e
rzeczywi�cie trzeba b�dzie ich troch� przetrzebi�? Staj�
teraz przed nami nowe zadania. Ta afera ze zdechlakami i ze
�piochami. Czuj�, �e ju� nied�ugo co� z tym b�d� pr�bowali
zrobi�. Pami�taj, Michel, nie musisz chodzi� co dzie� na
musztr� i paradowa� co niedziel� przed trybun�, na kt�rej
stoi Fablon, ale i ty mo�e b�dziesz musia� udowodni�, �e
naprawd� jeste� z nami. Rozumiesz?
Candelas m�wi� coraz bardziej niewyra�nie. Najwidoczniej
wypi� ju� za du�o.
- Jasne, jasne, byle nie z klonami. Wszystko, tylko nie
klony, Antoine.
Himmel po�egna� si�, zostawi� na stoliku banknot
dwudziestofrankowy i wyszed� z knajpy. By�a pierwsza w nocy.
Himmel poszed� szybko w stron� stacji metra. Przypomnia�
sobie o duszyczce w�druj�cej w ciemnym tunelu ku miejscu
tymczasowego spoczynku i jeszcze przyspieszy� kroku. Na
peronie sta�o kilkana�cie os�b. Po dw�ch minutach nadjecha�a
kolejka. Himmel usiad� w �rodku wagonu. Na przedzie pojawi�
si� wysoki, chudy narkoman.
- Jestem bezdomny, nie mam co je��, przeszed�em w�a�nie
detoksykacj�. Prosz�, w imi� boga, w kt�rego wierzycie albo
i nie, wspom�cie mnie.
Narkoman by� bardzo blady, porusza� si� z lunatyczn�
powolno�ci�. Starszy jegomo�� z lask� wrzuci� monet� do jego
czapki.
- Dzi�kuj�, dzi�kuj�.
Narkoman dzi�kowa� wszystkim.
Podszed� do Himmla.
Gdybym nosi� mundur, tak jak ta ca�a zgraja ruchowc�w,
nie odwa�y�by si� podchodzi� do mnie, pomy�la� ponuro
Himmel. Narkoman by� wysoki i wzbudza� w Himmlu poczucie
zagro�enia i w�ciek�o��. Himmel wsta� z siedzenia i uderzy�
go z ca�ej si�y w twarz, potem w �o��dek, a kiedy tamten
ukl�k� trzymaj�c si� za ciekn�cy krwi� nos, pchn�� go butem
na pod�og�.
- Takie �mieci jak ty p�jd� do pieca - sykn�� Himmel.
- Bandyta! - krzykn�� starszy pan.
Wszyscy patrzyli teraz na niego.
Dupki. Dobrze wiem, �e chcieliby�cie si� pozby� takich
�mieci jak ten, ale jeste�cie dupkowatymi hipokrytami.
Himmel wyskoczy� z wagonu. Mieszka� niedaleko. Min��
ci�gle nieczynny sklepik na rogu, z oknami zabitymi dykt�.
Nale�a� przedtem do Algierczyka. Himmel otworzy� drzwi
wej�ciowe magnetycznym kluczem i znalaz� si� w w�skim
korytarzu. Wbieg� po schodach na pi�tro i stan�� przed
drzwiami swojego mieszkania. Jego mieszkanie sk�ada�o si� z
dw�ch w�skich pokoi, z kt�rych jeden spe�nia� zarazem
funkcje kuchni oraz z �azienki.
Himmel wszed� do pokoju, kt�rego okno wychodzi�o na
ulic�, zamkn�� wewn�trzne okiennice, a potem szybko zrzuci�
z siebie szmaty i ca�kiem nagi wskoczy� do ko�yski.
Mi�kka, lekko wilgotna sk�ra zamkn�a si� na nim zewsz�d.
Przez chwil� panowa�a ciemno��. Po kilku sekundach zacz��
zn�w widzie�. Poruszy� r�koma i podgi�� nogi, zamacha�
niezdarnie wielkimi skrzyd�ami, kt�re rzuca�y strz�piasty
cie� na �ciany tunelu. Z�apa� rytm i wolno, mi�kko pchaj�c
powietrze, wynurzy� si� z tunelu. Pod nim rozci�ga� si�
pulsuj�cy kolorowymi �wiat�ami dwuwymiarowy labirynt.
Poruszy� g�ow� i po wskazaniach wy�wietlanych w okularze
zorientowa� si� w kierunkach �wiata. Poszybowa� na p�noc,
tam, gdzie widzia� ostatnio duszyczk� swojego zdechlaka. W
szpitalu, kiedy tamten dusi� si� swoj� krwi�, Himmel zmieni�
mu kategori� z pi�tej na drug�. Teraz, gdy m�zg zdechlaka
tkwi� ju� w swojej szklanej trumience w katakumbach, jego
symboliczna reprezentacja w�drowa�a w labiryncie Hadesu na
wyznaczone mu miejsce. Himmel ju� dawno spenetrowa� kwarta�,
gdzie przebywali dw�jkowcy. Nie by�o tam nic specjalnie
ciekawego, ich przestrze� symboliczna by�a do�� uboga, jeden
pok�j roboczy bez mo�liwo�ci samodzielnych kontakt�w z
otoczeniem. Klitka urz�dnika, po godzinach pracy wy��czano
im wizj�.
Himmel by� zainteresowany kwarta�em dla kategorii
zerowej. Nie wiedzia� nawet, gdzie go szuka�.
Zobaczy� w dole swojego zdechlaka. Naga, skulona posta� w
p�prze�roczystej, r�owej ba�ce. Ba�ka sun�a wolno
przepychaj�c si� przez elastyczny korytarz o mniejszej od
niej �rednicy.
- Mamy ci�, zdechlaczku - mrukn�� do siebie Himmel. -
Teraz nadamy ci najwy�szy priorytet i zobaczymy, gdzie sobie
pow�drujesz, duszyczko.
Prezydent VIII Republiki, Adalbert Gautier, podjecha� z
u�miechem na swoim elektrycznym w�zku do wchodz�cego do
gabinetu ministra spraw wewn�trznych, Manfreda Audouze'a.
Audouze odpowiedzia� wymuszonym u�miechem na u�miech
prezydenta.
- Nie jest pan w dobrym nastroju, jak widz�. Co pana trapi?
- Do diab�a, nie jestem w dobrym nastroju ju� od dw�ch
lat, panie prezydencie.
Minister usiad� na sofie. Spojrza� na twarz Gautiera.
Jaki on jest ju� stary.
- I c� s�ycha� u naszych sojusznik�w z Ruchu Odrodzenia?
Rozmawia� pan z Fablonem?
- Tak. Mimo wszystko ten cz�owiek ci�gle mnie zaskakuje.
G�ruje inteligencj� nad wszystkimi swoimi wsp�pracownikami,
chocia� kiedy s�yszy si� to, co gada w mass mediach, to ma
si� wra�enie, �e to kompletny idiota.
- Ludziom bardzo podoba si� to, co on m�wi. Jest m�ody,
energiczny, dynamiczny. Tak, dynamiczny. Czy ma pan ze sob�
ostatnie raporty o aktywno�ci boj�wek Ruchu Odrodzenia?
- Tak, to one - Audouze wr�czy� prezydentowi plik kartek
w plastykowej ok�adce. - Zacz�li �ci�ga� z prowincji bro� -
wbrew zawartemu porozumieniu. Fablon chce wyg�osi�
przem�wienie do narodu w przysz�ym tygodniu. Chce wyst�pi�
przeciwko marnotrawieniu �rodk�w na podtrzymywanie �ycia
psychicznego zmar�ych ludzi z elit. Elity, kt�re s� ju� za
�ycia strupiesza�e, jeszcze po �mierci wywieraj� sw�j zgni�y
wp�yw na sprawy Republiki - co� w tym sensie. Ruszmy do
katakumb i zr�bmy z tym porz�dek, tak jak przedtem
zrobili�my porz�dek z Arabami. Co pan o tym my�li?
Prezydent u�miechn�� si�.
- Pozornie jest to wymierzone przeciwko urz�dowi
prezydenta Republiki. Przecie� powszechnie wiadomo, �e na
dzia�anie prezydenta ma du�y wp�yw Rada Prezydencka, a
wi�kszo�� Rady stanowi� najwy�si urz�dnicy pa�stwowi,
kt�rzy, niestety, odeszli ju� od nas cia�em. To bardzo nie
spodoba si� naszemu kochanemu Lambertowi. W�a�nie dzisiaj
mam z nim si� spotka�. Oczywi�cie, on b�dzie wiedzia� ju� o
wszystkim, ale b�d� musia� z nim o tym porozmawia�.
- Zastanawiam si�, w jaki spos�b powinni�my zareagowa� na
to, �e ruchowcy sprowadzaj� bro� do Pary�a?
- Je�li policja natknie si� na jaki� transport broni, to
powinna oczywi�cie skonfiskowa� go, zgodnie z prawem.
- No tak - Audouze zastanawia� si� przez chwil� nad tym,
co powiedzia� prezydent. - Doniesiono mi o spotkaniu
genera�a Vavina z Fablonem. Niestety, nie wiadomo, o czym
rozmawiali. Genera� Vavin stara� si� utrzyma� to spotkanie
w tajemnicy.
- W�a�nie mia�em rozmawia� z panem o tej sprawie. Wyda�em
ju� polecenie odwo�ania genera�a Vavina z funkcji dow�dcy
okr�gu paryskiego. Zast�pi go genera� Robertson. Genera�
Vavin b�dzie musia� wyjecha� z kraju.
- My�l�, �e to dobra decyzja. Bardzo niepokoi mnie szum
wok� m�zgowc�w. Fablon zbija na tym kapita�. Dla
bezpiecze�stwa Republiki ma to ogromne znaczenie. Mniejsza
ju� o tych m�zgowc�w �wiadomych, kt�rych m�zgi s� jeszcze
ca�kowicie sprawne. Zapewnienie im komfortu psychicznego
poch�ania, co prawda, rzeczywi�cie ogromne kwoty, a oni s� i
tak ci�gle niezadowoleni. Ten Lambert...
- Tak, tak, s�ysza�em to ju� wiele razy, Audouze. Ale
niech pan pami�ta i o tym, �e i ja, i pan znajdziemy si�
najpewniej w ich po�o�eniu, i wtedy zaczniemy widzie� wiele
spraw zupe�nie inaczej - powiedzia� spokojnie Gautier.
Audouze milcza� przez chwil�. Zda� sobie spraw� z
nieprzyjemnego faktu, �e przecie� prezydent jest ju� w
pewnym sensie bli�ej m�zgowc�w ni� jego.
- Tak, to prawda. Chcia�em tylko powiedzie�, �e nasze
prace nad zastosowaniem m�zg�w w stanie �pi�czki
wegetatywnej s� ju� bardzo zaawansowane. Nasze
oprogramowanie pocisk�w inteligentnych pozostaje ci�gle w
tyle za oprogramowaniem Amerykan�w. Zastosowanie m�zg�w w
stanie �pi�czki do sterowania pociskami mo�e zniwelowa�
nasze op�nienie.
Prezydent skrzywi� si�.
- Jest pan pewien, �e ci fachowcy od �pi�czki nie robi� z
nas idiot�w?
- Absolutnie nie. Mamy ju� niepodwa�alne dowody na to, �e
potencja� m�zg�w w stanie �pi�czki jest ogromny.
Niepodwa�alne. Chodzi ju� tylko o udoskonalenie kontroli nad
stanami tych nie�wiadomych umys��w. Tymczasem Fablon chce to
wszystko rozwali�. Zdechlak�w i �pioch�w, jak to on nazywa.
- Co za j�zyk! Czy podczas rozmowy z panem u�ywa takiego
samego j�zyka jak ci jego boj�wkarze?
- Potrafi doskonale porozumie� si� ze swoimi lud�mi, ale
ze mn� rozmawia� zupe�nie inaczej. M�g�bym nawet powiedzie�,
�e oczarowa� mnie - Audouze roze�mia� si�.
- Nadszed� ju� czas, �ebym spotka� si� z nim osobi�cie.
Wie pan, powinni�my chyba pozwoli� mu na wyg�oszenie tego
przem�wienia telewizyjnego.
Gautier pomy�la� o tym, jak zareaguje na to Lambert. Mia�
z nim przecie� rozmawia� po po�udniu. To nie b�dzie
przyjemna rozmowa.
Hochfeld przyby� do Pary�a samolotem z Berlina o
pi�tnastej dwadzie�cia. Widok Pary�a przypomnia� mu czasy
sprzed czterech lat, kiedy jedna z radykalnych frakcji Ruchu
potrzebowa�a us�ug ludzi takich jak on i Jorrick.
Do dwudziestej trzeciej dzielnicy podjecha� metrem.
Zapad� ju� zmierzch. Z Jorrickiem mia� spotka� si� na Placu
Europy. Wyszed� ze stacji metra i ruszy� ponuro wygl�daj�c�
ulic� na po�udnie. Wi�kszo�� lamp na Placu Europy by�a
zniszczona. Dalej na po�udnie dwudziesta trzecia dzielnica
by�a ci�gle morzem ruin. Hochfeld stan�� przy nieczynnej
fontannie. Plac by� zupe�nie pusty. Jorrick chyba do reszty
zwariowa�, pomy�la� Hochfeld. To miejsce bardzo mu si� nie
podoba�o.
Spodoba�o mu si� jeszcze mniej, kiedy zobaczy� zbli�aj�c�
si� grup� pi�ciu klon�w. Trzej najstarsi mieli na sobie
mundury boj�wki Ruchu. Mundury by�y jednak zniszczone i
brudne, a oni nie wygl�dali na zdyscyplinowanych
ch�opaczk�w.
- Cha cha cha, cha cha - powiedzia� najm�odszy z klon�w.
Wygl�da� na niedorozwini�tego i Hochfeld zd��y� zdziwi� si�,
�e jego kumple jeszcze go nie zabili.
- O, patrzcie, cz�owiek! - powiedzia� rado�nie jeden z
trzech klon�w ubranych w mundury. Stali mo�e cztery metry od
niego.
- Cha cha cha! - powiedzia� najm�odszy klon.
Hochfeld odwr�ci� si� do nich wolno lewym bokiem. Mia�
przy sobie tylko n�.
- Co, nie chcesz z nami rozmawia�? - powiedzia� inny z
umundurowanych klon�w i wyci�gn�� pistolet.
To koniec.
Strza� by� zadziwiaj�co cichy. Klon z pistoletem w d�oni
run�� na ziemi�. Hochfeld spojrza� w kierunku, sk�d pad�
strza�.
By�o do�� ciemno, ale Jorrick mia� doskona�y, koci wzrok
i by� �wietnym strzelcem. Strzeli� pi�� razy, a potem
podszed� wolno do le��cych cia�. Jeden z le��cych podni�s�
si� z ziemi i zn�w zacz�� ucieka�. Jorrick strzeli� mu w
plecy i wymieni� szybko magazynek.
- Masz tu w�z?
- Tak, zaraz za rogiem.
Ten spokojny, cichy g�os Jorricka.
- Sp�ywajmy st�d. To parszywe miejsce.
- Dlaczego? - Jorrick spojrza� na niego ze zdziwieniem.
Hochfeld zakl�� pod nosem.
- Dobrze, chod�my do samochodu.
Podeszli do samochodu Jorricka. Jorrick wyci�gn�� z
baga�nika ma�� sk�rzan� walizk�.
- Poczekaj jeszcze chwil� na mnie.
Zabra� walizk� ze sob�. Hochfeld czeka�. Po trzech
minutach us�ysza� przera�liwy krzyk. Wzdrygn�� si�.
Najwidoczniej jeden z klon�w jeszcze �y�.
- Gdzie ci� podrzuci�? - zapyta� Jorrick, kiedy jechali
ju� do centrum miasta. - Gdzie si� chcesz zatrzyma�?
Hochfeld wzruszy� ramionami.
- Jest tak jak zawsze, Pierre. Wystarczy, �e wiem, pod
jakim numerem telefonu ci� z�apa�, prawda?
- Jasne, jasne! - Jorrick roze�mia� si�. - My�l�, �e
dopadniemy tego drania, co? Nie da nam rady, co?
Ch�opiec, kt�ry cieszy si� na my�l o czekaj�cej go
przygodzie.
Hochfeld nie m�g� przesta� my�le� o zawarto�ci walizki,
kt�ra spoczywa�a w baga�niku samochodu Jorricka.
By�y prezydent Republiki, Gustave Lambert, by� pogr��ony
w ponurych my�lach. Wino, kt�re pi� wraz ze swoimi dwoma
go��mi, mia�o pod�y smak. Za oknem rozci�ga� si� widok na
pla�� z kilkoma palmami i morze. Wszystko to by�o utopione w
jasnomiodowym s�onecznym blasku, kt�ry nape�nia� Lamberta
obrzydzeniem.
Siedzieli w pokoju, kt�ry mia� rozmiary pi�� metr�w na
pi��, i Lambert z niech�ci� przypomnia� sobie po raz
tysi�czny o tym, jaki jest koszt utrzymania tej tandetnej
iluzji.
- Fablon ma wyg�osi� w przysz�ym tygodniu przem�wienie
telewizyjne, w kt�rym chce na nowo okre�li� rol� Ruchu
Odrodzenia - cicho powiedzia� Lambert.
- Pragmatyzm, zdecydowanie, zdrowy, m�ody nacjonalizm,
zgni�e elity, zagro�enie ameryka�skie. Wnioski - wyt�uc
m�zgowc�w - powiedzia� Ernest Chalier. Jego ma�e sprytne
oczy wpija�y si� w twarz Lamberta.
- Tak. Chyba rzeczywi�cie chce nas wyko�czy�. Ale i bez
niego musimy przecie� dzia�a� jak najszybciej. Inaczej
sko�czymy ju� nied�ugo jako �piochy w g�owicach pocisk�w
j�drowych. Ten dure� Audouze naprawd� wierzy, �e ich
zachowanie b�dzie mo�na kontrolowa�.
- A my wierzymy, �e b�dziemy mogli kontrolowa� zachowanie
Audouze'a. I �e b�dziemy potrafili wykorzysta� potencja�
m�zg�w �pioch�w - powiedzia� Lucien Masson. - Czy to nie to
samo?
- Nie - powiedzia� Lambert. - Nie, poniewa� my wiemy, jak
to wygl�da. I nie mamy nic do stracenia. Zreszt�, je�li uda
nam si� zrealizowa� nasz plan, b�dziemy mogli nied�ugo
sprawdzi� osobi�cie, o czym my�l� nasze �pioszki.
Lambert wzdrygn�� si�. Pociemnia�o mu przed oczyma.
Zobaczy� wiruj�ce ciemne plamy.
- Widzicie to samo? - spyta� cicho.
- Co?
Milcza�. Tak, musi si� spieszy�. Przekona� si� ju�, �e
tam nie ma nic opr�cz ciemno�ci. Naprawd� nie mia� nic do
stracenia. By�o to co� najstraszliwszego - ciemno��, w
kt�rej mia� si� roztopi�. Wiedzia� dok�adnie, �e zrobi
wszystko, by op�ni� cho� troch� nadej�cie tej chwili.
- Mia�em k�opoty z widzeniem. Wy te�?
Masson i Chalier skin�li potakuj�co.
- Pomy�le�, �e jako�� naszego widzenia zale�y od
dok�adno�ci jakiego� technika! - parskn�� Lambert.
Drzwi do pokoju otworzy�y si� i stan�� w nich nieznajomy
m�czyzna. Trzyma� si� oboma r�kami za gard�o i patrzy� na
nich nierozumiej�cymi, wyba�uszonymi oczyma.
- Kim pan jest? - zapyta� Lambert. By� w�ciek�y.
- Kim jestem? Bo�e, ja �yj�!
- Co to za idiota? - Masson by� raczej rozbawiony.
- Kim pan jest? - powt�rzy� Lambert i wsta�. -
Przeszkadza nam pan. Prosz� wyj��.
- Nazywam si� Alain Garett. Ja... och, wydawa�o mi si�,
�e umar�em!
M�czyzna zn�w z�apa� si� za gard�o i zacz�� szlocha�.
- Jeszcze tego brakowa�o! Zaczynaj� nam tu przysy�a�
jakich� kretyn�w! Wiadomo, �e musia�e� zdechn��, �eby tu si�
znale��! Nie wiesz, gdzie jeste�?
Alain Garett spojrza� na m�czyzn�, kt�ry podni�s� si� z
fotela. Dwaj pozostali zacz�li stopniowo znika�, a obok
stoj�cego m�czyzny, na kt�rego twarzy malowa�a si� z�o�� i
okrucie�stwo, ukaza� si� ogromny czarny pies. Pies dysza�
szybko i patrzy� na Garetta b�yszcz�cymi jak guziki oczyma.
- Wyno� si�! - sykn�� m�czyzna.
- B�agam, prosz� mi powiedzie�, co si� ze mn� sta�o? -
Garett m�wi� przestraszonym g�osem. - Co mam zrobi�, co si�
sta�o?
M�czyzna szepn�� do psa. Pies skoczy� i rozerwa� gard�o
Garetta, kt�ry pad� do ty�u. Wtedy pok�j, m�czyzna i pies
znikli, i Garett, krzycz�c ze strachu, podni�s� si� na
kolana. Gard�o mia� ca�e. Zewsz�d otacza�a go ciemno��.
Trwa�a jednak tylko chwil�, potem zobaczy� nienaturalnie
p�askie przedmioty - ��ko, stolik z krzes�em, monitor
terminala. Patrzy� z przera�eniem, jak na p�askie
powierzchnie przedmiot�w wpe�zaj� tr�jwymiarowe tekstury,
k�ad�c cienie, p�tony i delikatne zr�nicowania kolor�w.
Michel Himmel by� spocony z podniecenia. Od trzech dni
�ledzi� powoln� w�dr�wk� duszyczki zdechlaka po labiryncie
Hadesu i teraz wiedzia� ju�, �e s� blisko celu.
Co kilka minut przep�ywa�y teraz nad nimi, niczym
wielkie, czerwone ryby, obiekty kontrolne. Himmel dokonywa�
wtedy rzutowania swej reprezentacji na reprezentacj�
zdechlaka. Czu�, jak macki obiekt�w kontrolnych badaj�
kszta�t duszyczki, a kiedy procedury sprawdzaj�ce stawa�y
si� zbyt szczeg�owe, wycofywa� si� bezpiecznie z Hadesu,
zostawiaj�c za sob� znacznik adresu.
Wreszcie byli na miejscu. Zdechlak niespodziewanie
odzyska� �wiadomo��, w�a�nie wtedy, kiedy Himmel zrzutowa�
si� na niego. Wszystko wok� wybuchn�o �wiat�em i Himmel
zobaczy�, oczami zdechlaka, pok�j, w kt�rym siedzia�o trzech
m�czyzn.
Cholera, pomy�la� Himmel. Ja ich znam! To przecie�
Lambert, Masson - kim on by�? Tak, chyba prefektem policji,
i Chalier, minister gospodarki, obrony i czego� tam jeszcze.
- Kim pan jest? - zapyta� Lambert.
- Kim jestem? Bo�e, ja �yj�! - Himmel poczu�, jak z jego
ust wydobywaj� si� s�owa zdechlaka.
Zmieni� reprezentacj�. B�yskawicznie pompowa� terabajty
informacji o otoczeniu. Ju� zawsze b�dzie m�g� tu trafi�,
bez �adnego k�opotu. Zobaczy� naraz chyba z dziesi��
obiekt�w kontrolnych, kt�re nadlatywa�y zewsz�d, z g�ry, z
do�u, z ka�dej strony. Musia�y co� wyw�szy�. Himmel wycofa�
si�. Le�a� przez chwil� w ko�ysce bez ruchu. Czu� si�
wspaniale. Dotar� do najbardziej strze�onego miejsca Hadesu.
Cholera, musz� tam jeszcze zerkn��, jeden raz.
Zmieni� nieco odst�p i wskoczy� w pobli�e miejsca, gdzie
by� poprzednim razem.
Szybowa� teraz nad r�wnomiernie o�wietlon� p�aszczyzn�.
P�aszczyzna wys�ana by�a tysi�cami ciemnych, pod�u�nych
kszta�t�w. Zafrapowany, obni�y� wysoko�� lotu. W tysi�cach
prostok�tnych otwor�w, niczym w gigantycznej bombonierce,
le�a�y ludzkie szkielety. Himmel zastanawia� si�, dlaczego
projektant Hadesu wybra� tak� w�a�nie reprezentacj�, kiedy
us�ysza� ciche, szeleszcz�ce szepty.
- Szszsz�styyyy...
- ����mieeeech. Chc� �mieeeechu....
Ca�kiem wyra�ny, bliski, cho� cichy g�os.
- Dzie� dobry, dzie� dobry, dobry wiecz�r, dobranoc,
dobranoc...
- Witamy ci�. Czekali�my, czekali�my na ciebie, na
wszystkich. Dobranoc.
Himmel ju� wiedzia�, gdzie jest. Szybowa� w�a�nie nad
kwarta�em �pioch�w. Zdziwi� si�, poniewa� nie s�dzi�, �e
�piochy potrafi� formu�owa� jakiekolwiek znacz�ce zdania.
Ich m�zgi by�y ju� przecie� pozbawione �wiadomo�ci.
- Czego chcesz? - g�os by� natarczywy i ca�kiem wyra�ny.
- Czego tutaj chcesz?!
Himmel zobaczy�, �e szkielety spoczywaj�ce w dole
zmieniaj� reprezentacj�. Przybra�y kszta�ty ryb z du�ymi,
z�batymi szcz�kami. Ryby rzuci�y si� ku niemu i zanim zd��y�
wycofa� si� z Hadesu, kilka z nich zatopi�o w jego ciele
swoje ostre z�bki. Himmel rozrzuci� gwa�townie na boki sk�r�
ko�yski i wyskoczy� z niej jak oparzony. Upad� na pod�og� i
pociera� d�o�mi bol�ce miejsca. Nie mia� ju� ochoty, by
wraca� tam i s�ucha� cichych szept�w �pioch�w. Obawia� si�
jednak, �e kiedy za�nie, powr�ci tam wbrew swojej woli.
Marcel Fourier, in�ynier elektroniki medycznej pracuj�cy
w Narodowym Centrum Kardiologii, wr�ci� w�a�nie z pracy i
zabiera� si� do lektury popo�udniowych wiadomo�ci, kiedy
us�ysza� brz�czyk karty komunikacyjnej. Wyci�gn�� j� z
kieszeni koszuli i spojrza� na okienko wizyjne. Zobaczy�,
jak Kaczor Donald wywija kozio�ki, potem zatrzymuje si�,
spogl�da na niego i �mieje si� klekoc�c dziobem.
- Cze��, Fourier!
Fourier nie lubi� takich �art�w. Nie m�g� rozpozna�
g�osu, poniewa� g�os tak�e by� g�osem Kaczora Donalda.
Wy��czy� wizj�, nie chcia�, �eby �artowni� widzia� jego
twarz.
- Nie roz��czaj si�, Fourier, mam dla ciebie cholernie
wa�n� informacj� - powiedzia� bardzo powa�nie Kaczor Donald
i za�mia� si� zn�w klekoc�c dziobem. - Pami�taj, powiniene�
zachowa� spok�j, je�li chcesz, �eby to wszystko sko�czy�o
si� dobrze. Zaraz do twoich drzwi zadzwoni listonosz i
przyniesie ci paczk�. Nie otwieraj jej, dop�ki nie powiem ci
tego, co mam ci do powiedzenia.
Fourier us�ysza� dzwonek do drzwi.
- Mam dla pana paczk� - powiedzia� listonosz. - Prosz� tu
potwierdzi� odbi�r.
Paczka by�a niewielka. Fourier potrz�sn�� ni�. Co�
zatrzepota�o w �rodku.
- Jak widzisz, wszystko si� zgadza - m�wi� dalej Kaczor
Donald. - Jeste� bardzo ciekaw, co tam jest, prawda?
Powstrzymaj si� przez chwil�. Mam do ciebie pewn� pro�b�.
My�l�, �e po zastanowieniu spe�nisz j�. Gdyby sta�o si�
inaczej, to w nast�pnej paczce znajdziesz nie d�o�, a g�ow�
swojej c�rki.
Kaczor Donald zaklekota� dziobem i zamilk�.
Fourier upu�ci� paczk� na pod�og�. Zawiesi� po��czenie i
wybra� numer mieszkania c�rki. Nikt nie odpowiada�. Patrzy�
przez chwil� na le��c� na pod�odze paczk�. By�a owini�ta w
cienki papier w kolorowe motylki i przewi�zana zielon�
wst��k�.
Podni�s� ostro�nie paczk� z pod�ogi i wzi�� no�yczki.
Przeci�� wst��k� i zacz�� rozpakowywa� paczk�.
Fablon siedzia� naprzeciw dziennikarza z d�o�mi
splecionymi na brzuchu. Mia� szerok�, szczer� i ruchliw�
twarz zawodowego bufona i megalomana.
- Wielu naszych czo�owych polityk�w uwa�a, �e stanowi pan
zagro�enie dla �adu konstytucyjnego Republiki i �e pa�ska
dzia�alno�� powinna zosta� zakazana, poniewa� zmierza pan do
ograniczenia praw obywatelskich i ustanowienia dyktatury -
powiedzia� dziennikarz.
- Oto jest logika tak zwanych demokrat�w - Fablon
u�miechn�� si� szeroko i roz�o�y� r�ce w ge�cie bezradno�ci.
- Co ja na to mam powiedzie�? Jak mo�na broni� wolno�ci
obywatelskich i jednocze�nie wzywa� do zakazania
dzia�alno�ci najpr�niejszej, naj�ywotniejszej i najbardziej
demokratycznej si�y w Republice? To raz. A dwa - czy to
w�a�nie nie my, Ruch Odrodzenia, udowodnili�my czynem nasze
przywi�zanie do demokracji, czy to nie my obronili�my
wolno�ci naszych obywateli?
Fablon przesta� si� s�odko u�miecha�. Spojrza� na
dziennikarza surowo.
- Gdzie by teraz byli ci wszyscy zawszeni demokraci,
gdyby nie zdecydowana akcja Ruchu Odrodzenia?!
G�os Fablona podni�s� si� do wrzasku.
- Te g�upie dupki lata�yby teraz do meczet�w i wychwala�y
zalety i przewagi islamu nad chrze�cija�stwem! Oto gdzie
by�my wszyscy byli!
Dziennikarz, przestraszony w�ciek�o�ci� Fablona, cofn��
si� w g��b fotela.
- Nikt nie kwestionuje zas�ug Ruchu Odrodzenia w
rozwi�zaniu kwestii arabskiej. Jednak wielu niepokoi pa�ska
postawa wobec pewnych osobisto�ci, bardzo nieraz zas�u�onych
dla Republiki.
- Nie b�d� owija� w bawe�n�. Oczywi�cie, chodzi nam o
osoby zmar�e, kt�rych m�zgi utrzymuje si� sztucznie, i to
nak�adem gigantycznych koszt�w, w stanie �wiadomo�ci. Jak
wielkie to s� koszty, wszyscy doskonale wiemy. I koszty te
ponosimy w momencie, kiedy nasza sytuacja ekonomiczna jest
wi�cej ni� z�a. Co wi�cej, m�zgowcy, kt�rych wi�kszo��
pochodzi z wy�szych klas, wywieraj� decyduj�cy wp�yw na
�ycie Republiki. Stanowi� co� na kszta�t rady nieboszczyk�w.
Oto jak absurdalna jest sytuacja Republiki. Powinni ni�
rz�dzi� ludzie m�odzi, silni, zdrowi, kt�rzy b�d� w stanie
sprosta� wymaganiom nowych, niebezpiecznych i trudnych
czas�w, a tymczasem rz�dzi nami oligarchia zdechlak�w.
Nie poszanowali�my najbardziej elementarnych praw natury,
nie uszanowali�my majestatu �mierci. Tak naprawd� to ja
przecie� wsp�czuj� tym biednym ludziom skazanym na n�dzn�
wegetacj� w tym okropnym �wiecie z�udze�. Powinni ju� dawno
spoczywa� w spokoju. Nie darmo pisano kiedy� na nagrobkach -
niech spoczywa w spokoju. Ja powt�rz� to samo - niech oni
wszyscy spoczywaj� w spokoju i niech dadz� szans� m�odym!
- Czy jest pan za eksterminacj� m�zgowc�w? - dziennikarz
wydawa� si� o�mielony tym, �e Fablon �ciszy� g�os.
- �mier� od pocz�tku rodzaju ludzkiego zr�wnywa�a
wszystkich. Istnienie m�zgowc�w niszczy t� elementarn�
sprawiedliwo�� - powiedzia� dostojnie Fablon.
- Ani s�owa o klonach - powiedzia� do siebie w zamy�leniu
Gautier. - Ani jednego s�owa.
Wy��czy� telewizor i wezwa� piel�gniarza, kt�ry pom�g� mu
u�o�y� si� w ko�ysce. Bardzo nie lubi� odwiedza� Hadesu, a
jednak musia� skontaktowa� si� z Lambertem.
Komisarz Andre Saint-Clair po�egna� si� z �on� i poszed�
otworzy� drzwi gara�u. Ten dzie� rozpocz�� si� dla niego
�le. Obudzi� si� kilkana�cie minut wcze�niej ni� zwykle.
Mia� koszmarny sen. Widzia� twarz swojej �ony zalan� krwi�,
z wy�upionymi oczyma. Jednak teraz zapomnia� ju� o swoim
�nie. Jak co dzie� od tej chwili zaczyna� ju� my�le� o
pracy. By�a godzina si�dma czterdzie�ci pi��. Saint-Clair
podnosz�c drzwi gara�u przypomnia� sobie bia�� d�o� m�odej
kobiety znalezion� w lod�wce Marcela Fouriera. Policj�
zawiadomi�a by�a �ona Fouriera, zaniepokojona znikni�ciem
c�rki, z kt�r� utrzymywa�a regularny kontakt. Okaza�o si�,
�e Fourier od czterech dni nie by� ju� w pracy. Tak�e jego
s�siedzi stwierdzili, �e od kilku dni nie widzieli go.
Policja po wej�ciu do mieszknia Fouriera dokona�a tego
dziwnego odkrycia. Saint-Clair podszed� do bramy i otworzy�
j� na o�cie�, nast�pnie wszed� do gara�u, wyjecha� przed
dom, zamkn�� drzwi gara�u i bram� i pojecha� do komisariatu.
Przejrza� pobie�nie poczt�, kt�ra nadesz�a do jego skrzynki
w ci�gu nocy. Nie znalaz� tam niczego interesuj�cego.
Zabrz�cza� s�u�bowy wideotelefon. To by� Francois Chavot z
dzia�u identyfikacji.
- Dzie� dobry, komisarzu. Mamy ju� w�a�cicielk� naszej
r�czki. To rzeczywi�cie c�rka Fouriera, Nicolette. Prosz�
sobie wyobrazi�, �e znale�li�my j� w naszej kartotece. Mamy
jej odciski palc�w. By�a zamieszana dwa lata temu w afer� z
narkotykami. To jej d�o�.
- Dzi�kuj� panu, Chavot. Zastanawiam si�, czy ona �y�a,
kiedy obcinano jej d�o�?
- W Instytucie Medycyny S�dowej powiedziano mi, �e
najprawdopodobniej tak. Chyba �e sta�o si� to zaraz po
zgonie.
Saint-Clair poszed� do swoich inspektor�w.
- Cze��. S�yszeli�cie ju� o Nicolette Fourier? Co wy na to?
Pascal Rounier, pochylony nad ekranem swego terminala,
spojrza� na Saint-Claira.
- Nadesz�y w�a�nie wyniki bada� mieszkania Fouriera.
�lady krwi na stole w kuchni. To by�a krew Nicolette
Fourier. Tak�e krew w tekturowym pude�ku by�a krwi�
Nicolette Fourier. Wygl�da to tak - na dwa dni przed swoim
znikni�ciem Fourier dostaje paczk�, w kt�rej znajduje d�o�
swojej c�rki. Jeszcze nast�pnego dnia idzie do pracy, potem
znika. Jego znikni�cie niew�tpliwie zwi�zane jest z
makabryczn� przesy�k�. Pytanie brzmi: dlaczego nast�pnego
dnia po otrzymaniu paczki Fourier poszed� jeszcze do pracy?
Saint-Clair przypomnia� sobie sw�j dzisiejszy sen i nagle
zrozumia�, co go wywo�a�o. Dziesi�� dni temu w dwudziestej
trzeciej dzielnicy znaleziono zw�oki pi�ciu klon�w. Wszyscy
mieli wy�upione oczy. By� mo�e by� to nast�pny przyp�yw.
Cztery lata temu znaleziono jedena�cie cia� z wy�upionymi
oczyma. W�r�d nich wy�si funkcjonariusze Ruchu Odrodzenia,
nawet jeden z zast�pc�w przewodnicz�cego. Potem to urwa�o
si�.
- Wysy�amy zdj�cia Fouriera i jego c�rki do prasy i
telewizji. Ja jad� teraz z Rounierem do Centrum Kardiologii.
Juin, skontaktuj si� z nimi i powiedz, o co nam chodzi.
Niech przygotuj� wszystkie informacje o Fourierze, w
szczeg�lno�ci o tym, co robi� w ostatnim dniu pracy.
Saint-Clair wyszed� z Rounierem na dziedziniec
komisariatu. By� pochmurny dzie�, zaczyna� pada� drobny
deszcz.
- Pami�tasz, Rounier, tych go�ci z wyd�ubanymi oczami
sprzed czterech lat? I teraz tych pi�ciu.
- Cholera, jasne, �e pami�tam. Mam cholernie dobr� pami��
- Rounier za�mia� si� chrapliwie.
- Dzisiaj �ni�a mi si� taka twarz.
Saint-Clair z niejasnych powod�w nie chcia� powiedzie�,
czyja to by�a twarz.
Tego dnia Lambert by� w �wietnym humorze. By� w�a�nie w
sali gimnastycznej i cieszy� si� doskona�� sprawno�ci�
swojego wirtualnego cia�a, sprawno�ci�, o kt�rej nie m�g�
nawet marzy� wtedy, gdy jeszcze �y�. Ubrany w
jaskrawopomara�czowy dres do �wicze� z przewiewnego fittexu,
bieg� g�rsk� �cie�k�. Ca�e otoczenie sk�ada�o si� z do��
topornych modeli. Naturalistyczne wymodelowanie tak
olbrzymiej przestrzeni by�oby potwornie kosztowne, a przy
szybko�ci, z jak� porusza� si� Lambert, by�o wr�cz
niemo�liwe. Ca�kiem dobrze wygl�da�o niebo, ale to nie by�o
bardzo trudne. Tym razem kanciasto�� otoczenia nie dra�ni�a
Lamberta. Nie denerwowa�o go nawet to, �e kiedy
przyspiesza�, m�g� przez mgnienia oka widzie� to, co
zakrywa�y sob� kontury ska�, co nadawa�o wszystkiemu pewnej
dziwnej rozci�gliwo�ci. Za to powietrze, �wie�e, pe�ne
nieprawdopodobnego aromatu, na kt�ry sk�ada� si� zapach
rozgrzanej kosodrzewiny, trawy, mchu i ska�, by�o doskona�ej
jako�ci. I najwa�niejsze, �e tak doskonale odczuwa�
istnienie swojego w�asnego organizmu. Bieg�, oddycha�, czu�,
jak bije jego serce, czu� zapach swojego potu, kt�ry
smakowa� mu tak wspaniale, kiedy miesza� si� z zapachem
�wie�ego powietrza. Tak, naprawd� czu�, �e �yje. Zreszt�
taki by� przecie� cel tych �wicze�. Lambert wbieg� na
prze��cz. W dole, przed nim, le�a�a dolina z dwoma g�rskimi
jeziorami. Dalej, za nimi, wznosi�a si� nast�pna �ciana
g�rska.
Wtedy zjawi� si� obok niego Moers. By� ci�gle
oszo�omiony. Jego garnitur i krawat nie pasowa�y zupe�nie
do sali gimnastycznej.
Lambert u�miechn�� si�.
- Dzie� dobry panu, panie Moers. Bardzo si� ciesz�, �e
pana spotykam.
Lambert zmieni� dekoracje na prostsze. Musia� teraz
bardziej skoncentrowa� si� na rozmowie ze swoim go�ciem.
Znale�li si� na olbrzymich geometrycznych schodach w kolorze
zielonym. Zacz�li wbiega� truchtem na g�r�.
- Ja wcale nie chc� biec - powiedzia� Moers i zacz��
dysze�. By�o widoczne, �e jeszcze nie �wiczy�.
- Panie Moers, jest pan jednym z konstruktor�w Hadesu,
prawda? Jak to wspaniale si� u�o�y�o. Oto mo�e pan trwa� po
�mierci dzi�ki swemu geniuszowi i dzi�ki pracy ca�ego
swojego �ycia. Czy to nie jest pi�kne?
- Co� tu �le dzia�a, ja wcale nie chc� biec! - wysapa�
Moers i wskoczy� trzy stopnie wy�ej.
- Nie, wcale nie. Wszystko tu dzia�a znakomicie, panie
Moers. Naprawd� jestem bardzo zadowolony. Tyle tylko, �e to
pan musi robi� to, czego ja sobie �ycz�.
Lambert przyspieszy�. Moers by� ju� ca�y zlany potem.
- Widzi pan, panie Moers, �wiat z tego miejsca wygl�da
zupe�nie inaczej. Pewne rzeczy trac� znaczenie, inne
zyskuj�. Ale obaj ju� wiemy, jak to wygl�da, po tej stronie,
prawda? Jeste�my po tej samej stronie i powinni�my sobie
nawzajem pomaga�.
Biegli teraz w d�ugim, kr�tym tunelu, na kt�rego �ciany
sk�ada�y si� pod�u�ne pasy zieleni, czerwieni i ��ci. Tunel
wznosi� si� ostro w g�r�. Bardzo prosta symulacja, pomy�la�
Lambert.
- Musz� panu wyzna�, �e poczyni�em tu pewne zmiany, kt�re
nie s� zgodne z pierwotnymi zamiarami konstruktor�w.
Zak�adali oni zbyt wielk� autonomi� i niezale�no��
poszczeg�lnych lokator�w, uniemo�liwiali tym samym
wytworzenie si� jakiej� wi�zi spo�ecznej pomi�dzy nami,
mieszka�cami Hadesu. Byli�my izolowani i bezbronni. Teraz
stanowimy ju� pewn� grup�, z kt�r� musz� liczy� si� ci,
kt�rzy podejmuj� decyzje tam, na g�rze.
Wij�cy si� tunel zacz�� p�ka� na pier�cienie, kt�rych
wzajemna odleg�o�� ros�a. Moers krzykn��, kiedy musia�
skoczy� w rozwieraj�c� si� pomi�dzy dwoma pier�cieniami
fioletow� otch�a�.
- Musz� te� przyzna�, �e ciesz� si� tutaj pewnym
autorytetem - m�wi� dalej Lambert. Wydawa�o si�, �e wysi�ek
nie wywiera na niego �adnego wp�ywu. - Na pewno zna pan
wiele z problem�w, kt�re nas tu trapi�. Rz�d coraz bardziej
ogranicza �rodki przeznaczone na rozw�j technik
obs�uguj�cych Hades, jakby nie oznacza�o to, �e
automatycznie ogranicza to nasz� przestrze� �yciow�. To
przecie� tak, jakby kto� wynalaz� aparat, kt�ry umo�liwia
widzenie niewidomemu, a potem demontowa� cz�� po cz�ci
tego aparatu, nie bacz�c na to, �e �w niewidomy na powr�t
traci stopniowo wzrok. Kr�tko m�wi�c, bardzo liczymy tu na
pana, panie Moers. Chcemy rozwi�za� kilka naszych spraw. Na
przyk�ad �piochy. Wiele m�wi si� o wielkim potencjale, kt�ry
tkwi w tych na wp� martwych m�zgach. Przypuszczamy, �e
mogliby�my mie� z nich sporo po�ytku. A jednak nie mamy
�adnych mo�liwo�ci kontaktu ze �piochami. Motywuje si� to
tym, �e nie znamy ich wp�ywu na umys�y m�zgowc�w. My�l�, �e
to tylko pretekst. Rz�d chce najpierw zbada� wszelkie
mo�liwo�ci wykorzystania ich w celach militarnych. Czy nie
s�dzi pan, �e to absurd? Jak mo�na wpa�� na podobnie szalony
i odra�aj�cy pomys�?
- Nic o tym nie s�ysza�em - wykrztusi� Moers. - Czy
mo�emy troch� zwolni�?
- Wierz� panu, mo�liwe, �e chciano to przed panem ukry�,
jest pan przecie� zbyt rozs�dny, by popiera� podobne
zamierzenia. Mam jednak nadziej�, �e poprze pan nasze
starania tutaj?
Moers zamacha� r�kami i upad� ci�ko na kolejny
uciekaj�cy pier�cie�. Podni�s� si� na kolana i stan�� ci�ko
dysz�c.
- Nie, nie, nie podoba mi si� to wszystko, co pan m�wi.
Mam wra�enie, �e dosta�em si� do domu wariat�w. S�dz�, �e
powinni�my da� spok�j tamtym zmar�ym. Nasze pocz�tkowe
zamys�y by�y zupe�nie inne, Hades mia� by� tylko czasowym
miejscem pobytu dla ludzi, kt�rzy mieli szans� powr�ci� do
normalnego �ycia.
- �ycie zawsze przerasta nasze oczekiwania - powiedzia�
Lambert. - Ale prosz� pami�ta�, �e teraz jest pan naprawd�
po naszej stronie. Znalaz� si� pan tu, tak czy inaczej. Ju�
pan wie, jak to wygl�da. Zapewniam pana, �e m�g� pan
znacznie gorzej trafi�. Mimo wszystko mam nadziej�, �e
dojdziemy do porozumienia. Mamy du�o czasu.
Otoczenie nagle zmieni�o si�. Znale�li si� w wielkiej
hali, w kt�rej mie�ci�o si� muzeum rze�by. Zacz�li wolno i��
w�r�d bia�ych marmurowych pos�g�w.
Moers z�apa� powoli oddech. U�miechn�� si�.
- Przepraszam pana - powiedzia�. - Sam pan chyba rozumie,
ta sytuacja jest dla mnie zupe�nie nowa. Jestem oszo�omiony
i niezbyt dok�adnie rozumiem, co si� wok� mnie dzieje. By�
mo�e, niew�a�ciwie pana zrozumia�em - Moers roze�mia� si�. -
Nawet mnie pan w pewnej chwili przestraszy�!
- Naprawd�? - spyta� z niedowierzaniem Lambert.
- Tak, naprawd�! Te okropne biegi, my�la�em, �e umr� z
braku tchu!
Obaj wybuchn�li �miechem.
Przystan�li przed wielkim pos�giem z czarnego marmuru.
Przedstawia� pi�kn� nag� kobiet�. Kobieta dotyka�a swoich
piersi i wygl�da�a tak, jakby przegl�da�a si� w lustrze.
- Jeste� pi�kna - powiedzia� cichym g�osem Lambert. -
Widzi pan, jaka ona jest pi�kna? Ten �wiat tutaj tak�e ma
swoje powaby.
Lambert podszed� do pos�gu i dotkn�� jego uda. Kobieta
oderwa�a swoje spojrzenie od lustra i popatrzy�a na
Lamberta. Potem z senn� i wdzi�czn� powolno�ci� zesz�a z
postumentu, obj�a zd�bia�ego i �miesznego w tej chwili
Moersa i z�ama�a mu kr�gos�up.
Saint-Clair i Rounier siedzieli w gabinecie kierownika
pracowni programowej Narodowego Instytutu Kardiologii,
profesora Guilliaume'a Frosta.
- Pami�ta pan zachowanie Fouriera w ostatnim dniu jego
pracy? - zapyta� Rounier.
Profesor Frost skrzywi� si�.
- Marcel zawsze by� ponurakiem. Z nikim nie rozmawia�. Od
czasu, kiedy si� rozwi�d�, zamkn�� si� w sobie. Czasem m�wi�
tylko o swojej c�rce. Tak, tego ostatniego dnia zachowywa�
si� jak zwykle. Mo�e by� troch� roztargniony. To
roztargnienie przyp�aci� prawdopodobnie �yciem jeden z
naszych pacjent�w.
- O czym pan m�wi? - Saint-Clair a� nachyli� si� do przodu.
- Badamy w�a�nie program, kt�ry kontrolowa� prac�
rozrusznika serca Emila Moersa. Ten cz�owiek zmar�
przedwczoraj w wyniku dziwnego zachowania si� programu
kontrolnego. Fourier w ostatnim dniu pracy przes�a� now�
wersj� programu Moersowi, chocia� nie przewidywa� tego plan
konserwacji programu.
- Fourier zajmowa� si� modyfikacj� program�w tego typu?
- Och nie, pracowa� przy kontroli dystrybucji nowych
wersji program�w. Musicie panowie wiedzie�, �e ju� od do��
dawna ka�dy z naszych podopiecznych posiada
zindywidualizowany program, dostosowany do jego cech
psychofizycznych i trybu �ycia, jaki prowadzi. Fourier
uruchamia� gotowe procedury modyfikacyjne i zmienione
programy przesy�a� odbiorcom.
- Przes�a� niew�a�ciwy program?
- Nie, to jest niemo�liwe. Nowa wersja programu, kt�ra
jest dostarczana odbiorcy, zostanie odrzucona przez obiekty
kontrolne starej wersji, je�li nie spe�nia �ci�le
okre�lonych warunk�w. Warunki te jednoznacznie identyfikuj�
program danego odbiorcy. Nast�puje wtedy odrzut. Zast�pienie
programu odbiorcy innym programem, nie przeznaczonym dla
niego, jest ca�kowicie wykluczone. Tylko w wypadku pomy�lnej
identyfikacji stara wersja zast�powana jest nowsz�, kt�ra
jednak zawsze musi by� potomkiem starej wersji.
- A jednak, �e tak powiem, pacjent zmar�?
- To prawda. Jest to tym bardziej dziwne, �e, wed�ug
naszej dotychczasowej wiedzy, nowsza wersja programu nie
r�ni�a si� niczym od wersji starej. Ale ci�gle badamy
program, kt�ry spowodowa� �mier� pana Moersa.
- Nie b�dzie mia� pan nic przeciwko temu, by przyjrza� mu
si� tak�e nasz specjalista z wydzia�u ochrony system�w?
- Oczywi�cie, nie. B�dzie musia� pan tylko przedstawi� mi
nakaz prokuratora. Takie s� przepisy.
- Dostanie pan nakaz.
Kiedy Saint-Clair i Rounier wychodzili z budynku
Narodowego Instytutu Kardiologii, deszcz ju� nie pada�.
- Wracamy do komisariatu, Rounier.
Saint-Clair wyj�� z kieszeni swoj� kart� komunikacyjn� i
poprosi� o po��czenie z Jacquesem Bruhatem z wydzia�u
ochrony system�w.
- Cze��, Jacques, b�d� mia� dla ciebie program
obs�uguj�cy rozrusznik serca. My�l�, �e kto� doczepi� do
niego jakie� �wi�stwo. Cz�owiek, kt�ry dosta� ten program,
zmar�. Faceci z Narodowego Instytutu Kardiologii nic
jeszcze nie znale�li.
- Mo�e jest tam jaki� b��d? - spyta� Bruhat i u�miechn��
si� z�o�liwie.
- �artujesz. In�ynier, kt�ry wys�a� program, znikn��
dzie� p�niej.
- Dobra. Kiedy dostan� to cudo?
- Musz� jeszcze za�atwi� zgod� prokuratora na zbadanie
tego programu. Za godzin�, w porz�dku?
- OK.
Saint-Clair pomy�la� z niech�ci�, �e b�dzie musia�
porozmawia� z Emilem Moersem. Bardzo nie lubi� rozmawia� ze
zmar�ymi.
Hochfeld spojrza� w g��b, gdzie przy stole siedzieli
in�ynier Eiffel z Edisonem, a potem odwr�ci� si� i podszed�
do balustrady. Wia� ch�odny wiatr, by�o wczesne
przedpo�udnie. Jorrick patrzy� na Sacre Coeur, przes�oni�te
lekk� mgie�k�, widmowe.
- Z�apa�em Achillesa - powiedzia� Hochfeld. - Namierzy�em
go.
- To �wietnie! - Jorrick u�miechn�� si� szeroko. -
Wiedzia�em, �e ci si� uda. A wi�c mo�emy si� teraz do niego
dobra�?
- To zdechlak. Otrzymywa�e� listy z Hadesu. Nazywa si�
Gustave Lambert. M�wi ci co� to nazwisko?
- Cholera - powiedzia� Jorrick. - Dlaczego zale�a�o mu na
Moersie?
Hochfeld wzruszy� ramionami.
- Dlaczego zdechlakowi mo�e zale�e� na czymkolwiek? Co
prawda, Lambert nie jest byle jakim m�zgowcem. Ma wp�ywy i
fors�. I jest bardzo dobrze strze�ony. Nic mu nie mo�emy
zrobi�. Przynajmniej na razie nic nie przychodzi mi do
g�owy. Mo�emy tylko czeka� na jaki� sprzyjaj�cy zbieg
okoliczno�ci.
- Je�li nie jeste�my mu ju� potrzebni, to zlikwiduje nas
- Jorrick za�mia� si� nerwowo.
- Jasne - powiedzia� Hochfeld. - Ciekawe, jak b�dzie
chcia� to zrobi�? Wynajmie p�atnych morderc�w?
Jorrick parskn�� �miechem. Para starszych ludzi,
wygl�daj�cych na ameryka�skie ma��e�stwo w podr�y po
Europie, spojrza�a na niego ze zdziwieniem. Jorrick poczu�
dreszcze. By�o zimno.
Himmel wraca� ze swojego cotygodniowego spotkania z
Candelasem na piechot�. By� bardziej pijany ni� zwykle; jego
har�wka w banku coraz bardziej dawa�a mu si� we znaki i
powa�nie my�la� o kolejnej zmianie pracy. Odby� ju� nawet
kilka rozm�w z r�nymi bubkami do spraw pracowniczych w
kilku firmach. Ale tego dnia upi� si� nie tylko z powodu
swojej pracy.
- No widzisz? Nie tylko ty mia�e� dosy� klon�w! -
Candelas by� jak zwykle w �wietnym humorze. - Fablon nie
jest taki g�upi! Ju� od d�u�szego czasu wiedzia�, �e klony
to �lepy zau�ek. Pluskwy. Ten sojusz z rz�dem jest przecie�
chwilowy. Wsp�lnie musimy pozby� si� klon�w. Potem si�
zobaczy.
Himmel mija� si� co chwila z patrolami wojskowymi. Co
prawda, na ulicach nie spotyka�o si� ju� klon�w, bowiem
wszyscy zostali wyaresztowani po wsp�lnym o�wiadczeniu
Fablona i prezydenta republiki, jednak ci�gle od jedenastej
do sz�stej rano obowi�zywa�a godzina policyjna. By�o wp� do
jedenastej i ulice zaczyna�y powoli pustosze�.
Nie by�o ju� Arab�w ani czarnuch�w. Nie by�o ju� klon�w;
tych, kt�rych nie zabito podczas ob�awy, wywieziono do
oboz�w odosobnienia.
Miasto robi�o si� coraz bardziej puste, a jednak Himmel
nie czu� si� przez to pewniej i bezpieczniej. Pomy�la�, �e
w�a�ciwie b�dzie to trwa�o ju� zawsze. Pustka i zimno.
Poczu� si� zdradzony i oszukany. Ale dlaczego? Czy ca�y
�wiat by� oszustwem wymierzonym przeciwko niemu? Nie. On,
Michel Himmel, nikogo przeci