4794
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 4794 |
Rozszerzenie: |
4794 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 4794 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 4794 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
4794 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
JANUSZ CYRAN
R�a Antarktydy
Cz�owiek podejmuje decyzj� na u�amek sekundy, zanim zda sobie spraw�, wi�c
Albert Raskin zdziwi� si�, kiedy otwart� d�oni� trzasn�� Joann� w
policzek. Te� by�a tak zaskoczona, �e polecia�a w ty� machaj�c r�kami, z
min� tak �mieszn� i g�upi�, i� nie m�g� powstrzyma� si� od nerwowego
chichotu. Joanna opar�a si� o �cian�, a potem usiad�a niezgrabnie na
pod�odze i zas�oni�a twarz. Albert odwr�ci� si� i zerwa� marynark� z
krzes�a. Joanna sapa�a z w�ciek�o�ci za jego plecami.
- Ty... dupku! - rzuci�a przez zaci�ni�te z�by.
Wyci�gn�� z szuflady biurka sw�j w�ski stalowoszary kom-pan i ruszy� ku
drzwiom. Pragn�� jak najszybciej znale�� si� na zewn�trz. Czu� ogromn�
ulg�. Sta�o si�. Po kilku latach d�awi�cego, cichego zwarcia eksplodowa�.
Dlaczego nie zrobi� tego wcze�niej? Nie m�g� teraz poj��. Czemu tak d�ugo
znosi� lodowat� nienawi�� Joanny? Otwieraj�c drzwi pokoju, us�ysza� szybki
tupot jej bosych st�p. Schodzi� szerokimi schodami do salonu, a ona
stan�a na g�rze z pistoletem trzymanym w obu d�oniach i zacz�a strzela�.
Pierwszy pocisk roztrzaska� mu lewe rami�. Drugi przebi� prawe p�uco.
Zdziwi� si�, kiedy nogi ugi�y si� pod nim i zacz�� spada�. Spada�, a ona
ci�gle strzela�a; kiedy le�a� ju� u podn�a schod�w nas�czaj�c dywan
obficie krwi�, wystrzeli�a ostatnie dwa naboje, odwr�ci�a si� z furkotem
sp�dnicy i zatrzasn�a za sob� drzwi. Nie s�ysza� ju� tego.
Dy�urny lekarz w rejonie zakl�� i po chwili przerwa� zajmuj�c� gr� z
wyhodowanym przez siebie emulatem Sandry Oome, modnej w ostatnim tygodniu
aktorki. Piel�gniarz zajrza� do dy�urki z pytaj�cym wyrazem twarzy.
- Dobra, jedziemy ju�, jedziemy. To nic takiego, ale lepiej, �eby nikt si�
nie czepia� - powiedzia� i zamrozi� emulat.
Po kwadransie lekarz z piel�gniarzem weszli do salonu, Albert nadal le�a�
bez ruchu z twarz� wtulon� w dywan. Resuscytaty Alberta wykona�y ju�
najwa�niejsz� prac�, zatamowa�y krwotoki, przywr�ci�y akcj� serca i
oddychanie, zaj�y si� te� odtwarzaniem zniszczonych cz�ci tkanek. Lekarz
pochyli� si� nad Albertem, wyci�gn�� z torby r�czny skaner medyczny i
kilkoma niedba�ymi ruchami zdj�� map� jego stanu. Szybko odczyta� g��wne
wska�niki.
- Za godzin� b�dzie m�g� biega�, je�li zechce - rzek� i rozejrza� si� po
salonie z zaciekawieniem.
- Przenie�my go na sof� - powiedzia� piel�gniarz.
- Zabrudzisz j� i potr�c� ci z pensji - skrzywi� si� lekarz.
Piel�gniarz roz�o�y� na sofie foli� higieniczn�.
- No, niech�e mi pan pomo�e.
Za�o�yli na siebie jednorazowe prze�roczyste ochraniacze, podnie�li
bezw�adne cia�o i rzucili je na sof�. Drzwi u g�ry schod�w otwar�y si� i
wyjrza�a zza nich Joanna, zwabiona ha�asem. W prawym r�ku trzyma�a
pistolet.
- Zabierajcie go st�d - powiedzia�a ostro.
- Tylko niech pani nie robi �adnych g�upstw - powiedzia� niepewnie lekarz.
Nie mia� zamiaru traci� dzisiejszego wieczoru. - Mamy tu ju� dosy�
zamieszania, nie chcemy si� wtr�ca� i zaraz wychodzimy.
- Chcecie go tak zostawi�? - Joanna wskaza�a luf� pistoletu le��ce na
sofie cia�o. - Zabrudzi sof�.
Lekarz zacz�� ostro�nie zdejmowa� poplamiony krwi� ochraniacz.
- Nie zabrudzi, roz�o�yli�my foli�.
- Zabierajcie go. Nie mog� na niego patrze�.
- Nie musi pani - wtr�ci� piel�gniarz. - Troch� pole�y, a kiedy dojdzie do
siebie, pewnie nie b�dzie chcia� tu zosta�.
- Je�li za p� godziny nie zniknie, wezw� policj� - rzek�a Joanna
zatrzaskuj�c za sob� drzwi.
Albert odzyska� przytomno�� po dwudziestu minutach. W tym czasie
przedstawiciele prawni jego i Joanny przeprowadzili dwie sprawy s�dowe.
Adwokat Joanny wyst�pi� o rozw�d motywuj�c to d�ugotrwa�� i jawnie
okazywan� niech�ci� Alberta wobec �ony, co zako�czy�o si� fizycznym
atakiem zagra�aj�cym jej �yciu. Przedstawiciel Alberta pr�bowa� dowie��,
i� Joanna jest winna usi�owania morderstwa.
Joanna by�a reprezentowana przez Marsja�sk� Sp�k� Sztucznych Inteligencji
DiLaw, natomiast Albert przez Pi�ty Zesp� Prawniczych Maszyn Cyfrowych
Lizbony. Kiedy swego czasu Joanna przed�u�a�a swoj� umow� z DiLaw, Albert
by� temu przeciwny, poniewa� cena ich us�ug by�a dwa i p� razy wi�ksza
ni� cena us�ug oferowanych przez Zesp� Prawniczych Maszyn Cyfrowych
Lizbony. ��cznie obydwie rozprawy trwa�y trzydzie�ci osiem milisekund.
Wszystkie niezb�dne dane zapisane w otulinie ich mieszkania zosta�y
odtajnione, zdekodowane i udost�pnione obydwu stronom na potrzeby
procesowe, tak �e osi�gni�cie rozwi�zania prawnego nie zaanga�owa�o
zbytnio obu dedykowanych SI. Albert przegra� obydwie sprawy. Nie zosta�,
co prawda, skazany na jak�kolwiek form� ograniczenia wolno�ci, jednak z
wszystkiego, co posiada�, pozosta�o mu czterysta osiemdziesi�t siedem
nowych dolar�w. Reszta maj�tku przypad�a �onie.
Kiedy usiad� niepewnie na szeleszcz�cej folii i klej�cej si� jeszcze od
krwi, jego kom-pan doszed� do wniosku, �e mo�e ju� poinformowa� Alberta o
ostatnich wydarzeniach. Na koniec �ciszonym g�osem oznajmi�, �e zosta�
zwolniono go z pracy.
Albert przyj�� informacj� z satysfakcj�. Nienawidzi� swojej pracy. By�
instruktorem �e�skich maszyn konwersacyjnych. Zawsze kiedy wchodzi� do
hali, wype�nionej nimi, czu� narastaj�c� gwa�townie irytacj�. Wszystkie
maszyny mia�y wy��czon� funkcj� mowy i patrzy�y na niego du�ymi,
prze�licznymi ocz�tami, w kt�rych malowa�a si� niewypowiedziana m�ka
niezaspokojonego pragnienia konwersacji. Zastanawia� si�, po co robili je
takie �liczniutkie. Czy�by klientki, kt�re je kupowa�y, znajdowa�y
przyjemno�� w posiadaniu na w�asno�� istot niepor�wnanie bardziej
poci�gaj�cych ni� one same, ale za to zupe�nie bezbronnych i podleg�ych
ca�kowicie ich kaprysom.
Niekiedy w trakcie treningu wdawa� si� z konwersantkami w dziwne
pogaw�dki.
- Jeste� tak pi�kna.
- Och, zaczynasz mnie podrywa�? Ty wcale mi si� nie podobasz i zastanawiam
si�, czy zas�ugujesz na to, �eby w og�le zwraca� na ciebie uwag�.
Albert u�miecha� si� z�o�liwie.
- By� mo�e nie zas�uguj�. A je�li dojdziesz do wniosku, �e nie zas�uguj�,
to co?
- Co, to co? - du�e oczy konwersantki robi�y si� jeszcze bardziej okr�g�e.
- Co zrobisz, je�li dojdziesz do wniosku, �e nie zas�uguj� na to, �eby�
zwraca�a na mnie uwag�?
- Przestan� z tob� rozmawia�.
Albert krztusi� si� ze �miechu.
- A wiesz, co ja wtedy ci zrobi�?
- Co?
- Najpierw zdejm� tw�j kaftanik. Potem twoj� bluzk�. Rozbior� ci� do naga.
A potem...
- Och! - wydawa�o mu si�, �e sztuczna, per�owor�owa sk�ra konwersantki
przybiera odcie� nieco bledszy. - Nie mo�esz tego zrobi�!
W rzeczywisto�ci regulamin instruktora konwersantek zabrania� wszystkiego,
co w zwyk�ych okoliczno�ciach by�o zabronione w stosunkach pomi�dzy
ludzkimi pracownikami firmy, a tak�e tego, co by�o uwa�ane powszechnie za
niemoralne lub nieprzyzwoite. Jednak�e regulamin nie m�wi� wprost, i� na
przyk�ad instruktor nie mo�e rozebra� konwersantki. Albert spogl�da� na
korpus konwersantki ko�cz�cy si� troch� poni�ej p�pka p�yt� z bia�ego
sztucznego marmuru i zastanawia� si�, co sta�oby si�, gdyby spe�ni�
gro�b�. Zapewniano, i� sesje szkoleniowe nie s� monitorowane, w�a�nie po
to, aby nie zak��ca� nastroju intymno�ci i szczero�ci niezb�dnego, do
wykszta�cenia w konwersantkach po��danych cech. Albert ani przez chwil�
nie wierzy�, �e to prawda. Mimo to cz�sto posuwa� si� daleko poza granice,
do�� nieostrego regulaminu. Szkolone przez niego konwersantki sprzedawa�y
si� wy�mienicie i Albert zarabia� nie�le. Mimo to nienawidzi� swojej pracy
tak�e dlatego, �e nie zdoby� si� nigdy na to, byzaspokoi� swoje pragnienia
z kt�rym� z tych paplaj�cych damskich kad�ub�w.
Wi�kszo�� instruktor�w pracuj�cych z konwersantkami stanowi�y kobiety i
Albert wiedzia�, i� praca jego i jego koleg�w jest tylko czym� w rodzaju
dosypywania przypraw do g��wnego dania. G��wnym daniem za� by�y
wielogodzinne sesje instruktorek, kt�re pracowa�y z takim zapa�em i
oddaniem, �e wszed�szy do hali produkcyjnej �atwo mo�na by�o pomyli�
konwersantk� z jej ludzk� instruktork�.
Dlatego kiedy Albert wraca� z pracy do domu pos�pnia� i zaciska� nerwowo
pi�ci. Wita�a go bowiem Joanna z g�ow� pe�n� olbrzymiej liczby zda�,
kt�re podobne t�ustym, j�drnym, bezm�zgim, k��bi�cym si� robakom domaga�y
si� uj�cia.
Z tych wszystkich naraz oczywistych, a tak�e i innych niejasnych powod�w
Albert id�c ulicami miasta czu� nadzwyczajn� lekko�� i osza�amiaj�c�
pustk�. By�o ju� p�no i w przymglonym �wietle jesiennych lamp plamy krwi
na jego ubraniu nie rzuca�y si� w oczy. Robi�o si� zimno i przechodnie
spieszyli, by schowa� si� przed przenikliwym wiatrem. Albert nagle zda�
sobie spraw�, �e intensywnie my�li, jak najszybciej wyda� te czterysta
osiemdziesi�t siedem dolar�w, kt�re mu pozosta�y. W tej w�a�nie chwili
zobaczy� reklam� "Wieczno�ci za bezcen". Przystan�� i wpatrywa� si� w
tr�jwymiarowy obraz przedstawiaj�cy par� trzymaj�c� si� za r�ce i krocz�c�
wolno przez kwiecist� ��k� ku niebieskosinemu horyzontowi.
Reklam� musia� widzie� ju� wiele razy, ale nigdy nie przyjrza� jej si�
dok�adnie. Przez g��boki szmaragd sze�ciennego akwarium reklamy
przep�ywa�y senne litery: "Romantyczna wieczno�� za bezcen. Biuro Sieci
Us�ugowej Subfinalnej SI R�a Antarktydy. 150 metr�w. Czy wiesz, jak
stania�a w tym tygodniu nie�miertelno��?"
Reklama, za ka�dym razem inna, kiedy szed� do przystanku metra w drodze do
pracy i kiedy wraca�, wydawa�a mu si� zawsze nadto absurdalna. Tym razem
w niewyt�umaczalny spos�b zahipnotyzowa�a go. Szed� teraz rozgl�daj�c si�
uwa�nie za biurem R�y Antarktydy. Spostrzeg� je zaraz za ma�ym sklepem,
zamkni�tym o tej porze, z wystaw� zastawion� prezentacjami miniautomat�w
wartowniczych. Min�� �ypi�cy gro�nie t�um kar�owatych blaszanych
samuraj�w, myl�cych niewinnym wygl�dem pluszowych tygrysk�w, hitlerowskich
�o�nierzy w reprezentacyjnych mundurach i ukrytych w p�mroku maszkar, by
wreszcie stan�� przed p�przejrzyst� szyb� Biura Sieci Us�ugowej R�y
Antarktydy. W niewiarygodnie grubym mro�onym szkle szyby wtopiona by�a
dorodna, herbaciana r�a.
Albert pchn�� drzwi. W �rodku rozbrzmia�a delikatna melodia jak ze
staro�wieckiej pozytywki. Pomieszczenie by�o s�abo o�wietlone. Kurt
Slatinek, pracownik biura, �ysiej�cy m�czyzna o odstaj�cych uszach zerwa�
si� znad kontuaru, na kt�rym le�a�a gazeta. Zdj�� okulary i u�miechn�� si�
z roztargnieniem do Alberta.
- Witam pana.
Albert podszed� bli�ej. Muzyka dolatywa�a od strony w�skich i stromych
drewnianych schod�w w g��bi pokoju.
Na �cianie po lewej stronie naklejony by� ekran. Pulsowa�y na nim kolorowe
niewyra�ne kszta�ty, co kilka cykli ko�cz�ce si� wersj� sceny z par�
krocz�c� po�r�d ju� to pastelowych, ju� to sepiowych krajobraz�w. W tle
raz ciemnia�, to zn�w ja�nia� znikaj�c w bladob��kitnym niebie ogromny
kszta�t niepokoj�cego kwiatu.
- R�a Antarktydy powiada, �e w ko�cu ka�dy trafia do naszej firmy -
powiedzia� Slatinek i przesta� si� u�miecha�. Wygl�da� teraz na
zm�czonego. I jakby przybrudzonego. - Musi tak by�, poniewa� jedyne dwie
rzeczy, kt�re ludzi naprawd� interesuj�, to nie�miertelno�� i szcz�cie.
Obydwie rzeczy mo�emy panu zaoferowa� za niewielk� cen�.
- Nie�miertelno��? - Albert przesta� wpatrywa� si� w reklam�. - S�ysza�em,
�e jeste�cie podejrzan� przechowalni�, czym� w rodzaju kliniki
kriogenicznej, o nie�miertelno�ci nic mi nie m�wiono.
Slatinek spojrza� na niego z pob�a�liw� wyrozumia�o�ci�.
- Dzia�amy ca�kowicie legalnie i z zachowaniem wszystkich zasad handlowej
uczciwo�ci. Oczywi�cie, r�wnie� nie zamra�amy naszych klient�w. Przez ca�y
czas zachowuj� oni pe�n� �wiadomo��. Zasady s� proste. Wykupuje pan czas.
Ile chce pan przeznaczy� na ten cel?
- Wszystko, co mam. Czterysta osiemdziesi�t siedem dolar�w.
Sprzedawca rzuci� okiem na kom-pan.
- W cenach z dnia dzisiejszego b�dzie to sto pi��dziesi�t trzy lata,
jedena�cie miesi�cy i pi�� dni. Mo�e to wydawa� si� niewiele, wiadomo,
czas szybko leci, ale mamy kilka dodatkowych interesuj�cych opcji. Panu
poleci�bym podzielenie kwoty na dwie r�wne cz�ci. Za pierwsz� op�aci pan
czas pobytu u nas, drug� przeznaczy pan na wsparcie rozwoju naszego
projektu. Zakupi pan po prostu cz�� akcji firmy, kt�rej g��wnym
w�a�cicielem jest R�a Antarktydy. Je�li projekt b�dzie si� rozwija�
pomy�lnie, po tychmniej wi�cej siedemdziesi�ciu dw�ch latach pozycja firmy
zmieni si� tak bardzo, �e zysk b�dzie m�g� pan przeznaczy� na przed�u�enie
czasu pobytu w naszym �wiecie. Poniewa� z pewno�ci� cena czasu
dramatycznie spadnie, praktycznie zagwarantuje to panu niesko�czony czas
istnienia, je�li oczywi�cie b�dzie to panu odpowiada�o. R�a Antarktydy
szacuje szans� niepowodzenia projektu na 1 do 300 miliard�w. Przyzna pan,
�e to niewiele.
- Za kilka lat wasza SI mo�e by� ju� zdemontowana.
- To w�tpliwe - powiedzia� Slatinek. - Rezyduje na jednej ze sztucznych
wysp u wybrze�y Antarktydy. Wyspa zosta�a kupiona przez R��, tym samym
nie podlega jurysdykcji �adnego z pa�stw ani regulaminowi �adnego z
koncern�w. Co wi�cej, nasza firma w najbli�szym czasie planuje stworzenie
kopii zapasowych R�y w kilku r�nych bezpiecznych pod wzgl�dem fizycznym
i prawnym lokalizacjach, tak by zminimalizowa� ryzyko przerwania
dzia�alno�ci. Je�li nie nast�pi� �adne op�nienia, pierwsza z kopii
zostanie uruchomiona w przysz�ym miesi�cu na Ksi�ycu. Je�li zechce pan
sprawdzi� dotychczasowe wyniki finansowe naszej firmy, to przekona si�
pan, �e s� wybitnie zach�caj�ce.
- Dobrze - Albert podj�� nagle decyzj�. - Zgadzam si� na t� opcj�.
- Doskonale - sprzedawca zn�w skonsultowa� si� ze swoim kom-panem. -
B�dzie musia� pan wyrazi� zgod� na przekazanie wszystkich swoich danych
osobowych do naszej bazy. Wgl�d do niej ma wy��cznie R�a Antarktydy. Jest
to konieczne, aby R�a mog�a stworzy� najbardziej odpowiadaj�ce panu
warunki. Prosz� pod��czy� tu kom-pan i poda� kod.
Wprowadzaj�c kod Albert mia� uczucie, �e rozbiera si� na �rodku ruchliwego
placu. Odczuwa� je wyra�nie, a jednak by�o mu to teraz do�� oboj�tne.
Pomy�la� pocieszaj�c si�, �e w najgorszym razie mo�e straci� reszt�
pieni�dzy.
- Prosz� usi��� - powiedzia� sprzedawca. - R�a odszuka osob�, kt�ra
b�dzie panu towarzyszy�. Niech pan si� nie obawia - nawet je�li pana
zwi�zki w przesz�o�ci nie by�y udane, kobieta, z kt�r� b�dzie pan dzieli�
zakupiony czas, nie zawiedzie pana. Pan r�wnie� nie sprawi zawodu swojej
nowej partnerce. Wi���c si� z inn� osob� t�sknimy za dope�nieniem, za
czym�, co nas przewy�sza i uzupe�nia, co nas zbli�a do czego�, co
przeczuwamy, �e powinno istnie�. Zawsze spotyka nas zaw�d, poniewa� inna
osoba jest tak� sam� sko�czon� istot� jak my sami. Jednak z wami b�dzie
R�a Antarktydy, w ka�dej chwili wzrastaj�ca w niesko�czono��, dziel�ca
si� z wami niesko�czonym przyp�ywem nowych mo�liwo�ci, zrozumie�, spe�nie�
i rodz�cych si� marze�. B�dziecie i�� razem z ni� i razem z ni� rosn��.
- Du�o pan tu zarabia? - zapyta� Albert. - Je�li wierzy pan w to, co gada,
powinien pan sam skorzysta� z oferty swojej firmy. Je�li nie, to jest pan
oszustem.
Slatinek u�miechn�� si�.
- Pracownicy naszej firmy podlegaj� starannej selekcji. Wszyscy mamy
poczucie misji. Pragniemy, by wszyscy ludzie w miar� mo�liwo�ci mogli
wej�� na drog�, kt�r� buduje dla nich R�a. Taka jest oficjalna wersja,
zalecana w rozmowach z klientami. Jednak ka�dy z pracownik�w naszego biura
mo�e ujawni� klientowi swoj� prawdziw� motywacj�, je�li r�ni si� ona od
tej oficjalnej. Szczero�� jest bardzo zalecana przez naszych szef�w.
Sprzedawca spogl�da� na Alberta z dziwnym rodzajem spokojnego wsp�czucia.
- Rozumiem, �e pan kieruje si� w�a�nie czym innym?
- Tak. Pracuj� tu, bo lubi� patrze� na ludzi, kt�rzy do nas przychodz�.
Zwykle s� to ludzie, kt�rym si� nie powiod�o. Tacy, kt�rzy si� ju�
poddali. Wypalili. Sko�czyli. Jeste�my dla nich ostatni� desk� ratunku,
wyj�ciem awaryjnym.
- A pan?
- Nie jestem sko�czony. Zwyczajnie �yj�. Ogl�dam tutaj takich jak pan. To
jest krzepi�ce zaj�cie. Zarabiam par� groszy. Poza tym robi� to, na co mam
ochot�. Tak my�l�, �e tam jest troch� tak jak w narkotycznym transie. Nie
�yje si� w�asnym �yciem, tylko tym, co daje ci R�a. Czy mo�na to w og�le
nazwa� �yciem? Nie chcia�bym tego, nawet gdybym jutro mia� umrze�. Mam
nadziej�, �e zamiary R�y nie powiod� si�, bo w takim wypadku nie zostawi
mnie w spokoju nawet po �mierci.
- Robi pan kiepsk� reklam� swojej firmie - stwierdzi� Albert.
- Nie wiem. Mo�e jest odwrotnie. M�j szef powiedzia�, �e mam prawo do
swoich pogl�d�w i �e p�ki jestem szczery i robi�, co do mnie nale�y, mog�
m�wi� to, co chc�. Mo�e wysz�o im, �e ta kategoria klient�w reaguje
w�a�nie dobrze na takich pracownik�w jak ja? Szef powiedzia� jeszcze, �e
nie mam racji. �e nasi klienci maj� wi�ksz� mo�liwo�� wyboru i dzia�ania
ni� na przyk�ad ja, bo R�a rozwija i rozbudowuje z czasem w
niesko�czono�� i ich �wiat, i ich samych, i siebie. Kiedy� stan� si�
czym�, czego tacy jak ja nie b�d� w stanie zrozumie�. Czym� takim jak
R�a, ale jeszcze bardziej skomplikowanym. A tymczasem sama R�a, jak
m�wi, "rozkwitnie". Nasz �wiat, powiada szef, ograniczony jest prawami
fizyki. �wiat R�y tylko kondycj� finansow� naszej firmy.
Albert zamy�li� si�.
- Chce pan zrezygnowa�? R�a znalaz�a ju� t� kobiet�. B�dzie tu za pi��
minut - sprzedawca patrzy� na niego zn�w z nieznacznym wsp�czuj�cym
u�miechem. - Mo�emy zwr�ci� pieni�dze. Pobrane dane zostan� skasowane.
Albert potrz�sn�� g�ow� przecz�co.
- Nie. Nie, cho� tak czy owak wygl�dacie na band� oszust�w. Jest mi
wszystko jedno. Po prostu chc� si� dzisiaj wieczorem rozerwa�.
Slatinek wybuchn�� �miechem.
- Przepraszam. Rozerwa�? Spotka pan kobiet�, kt�rej szuka� pan
bezskutecznie ca�e �ycie, a potem uzyska pan nie�miertelno�� i poczucie
niesko�czonego spe�nienia! Prosz�, niech pan usi�dzie i poczeka te pi��
minut.
Albert usiad� w ma�ym plastykowym fotelu, a sprzedawca za�o�y� na powr�t
okulary i zacz�� zn�w czyta� gazet�. Za p�przejrzyst� szyb� biura
zapala�y si� i gas�y wieczorne �wiat�a. Siedzia� w tym nadzwyczaj
podejrzanym miejscu i my�la� o wszystkich swoich niespe�nionych wersjach.
Jaka� jego wersja w kt�rym� z wszech�wiat�w �y�a szcz�liwie z Joann�.
Inna dokona�a doskona�ej zbrodni i pozby�a si� Joanny raz na zawsze.
Jeszcze inna nigdy nie spotka�a si� z t� fataln� kobiet� i by�a doskonale
nie�wiadoma jej istnienia. Fale melancholii, t�sknoty, zniech�cenia i
oboj�tno�ci ogarnia�y go jedna za drug�. Potrzebowa� wiele czasu, kt�ry by
to wszystko u�adzi�. Dlatego tutaj przyszed� i dlatego go kupi�.
Drzwi otworzy�y si�.
- Dobry wiecz�r - powiedzia�a m�oda kobieta w szarym kapelusiku z ��tym
kwiatkiem. Za ni� wesz�a chuda starsza pani podpieraj�ca si� wielkim
parasolem ze stalowym d�ugim szpicem.
- Dobry wiecz�r - sprzedawca u�miechn�� si� do wchodz�cych. -
Przedstawiam paniom pana Alberta Raskina. Pani Aleksandra Pelosi i jej
matka, pani Nina Pelosi. Panie zawar�y ju� umow� z naszym biurem.
Rozumiem, �e s� panie gotowe?
Obie kobiety skin�y g�owami i spojrza�y na Alberta wyczekuj�co. Poczu�
si� zak�opotany.
- Chyba kiedy� pani� spotka�em - powiedzia� niepewnie do m�odszej. - Ju�
do�� dawno temu.
- Tak - odpowiedzia�a. Jej policzki lekko zar�owi�y si�. - Te� mam takie
wra�enie.
By� oszo�omiony. Kiedy i gdzie m�g� j� spotka�? Wydawa�o mu si�, �e
porusza si� we �nie.
- Prosz� wej�� na g�r� - us�ysza� jakby z oddali g�os Slatinka. Kobiety
posz�y przed nim w stron� schod�w.
Weszli na pi�tro. Przywita� ich tam i przedstawi� si� Mauro Patino, m�ody
wysoki cz�owiek w ciemnym garniturze. Wygl�da� na oboj�tnego i pewnego
siebie. Poszli za nim korytarzem. Przez lekko zakurzone szyby po prawej
Albert widzia� w dole zat�oczon� ulic�. Po lewej mijali zamkni�te drzwi z
numerami. Patino szed� na przedzie, za nim kroczy�a pani Nina Pelosi
podpieraj�c si� parasolem, potem jej c�rka. Albert id�cy zaraz za ni�
widzia� szybkie, nerwowe ruchy jej st�p odzianych w czarne buty.
- To tutaj - Patino zatrzyma� si� i otworzy� kluczem drzwi z numerem 143.
Ruchem r�ki zaprosi� ich do �rodka.
Panowa�o tu wilgotne, lepkie ciep�o, jak w piwnicy wype�nionej akwariami.
Pok�j mia� kszta�t d�ugiej na kilkana�cie metr�w kiszki. Przy jednej ze
�cian ci�gn�� si� metalowy st�, na kt�rym umieszczone by�y oszklone i
o�wietlone s�abo gabloty. Wida� by�o w nich niedu�e, jakby porcelanowe
figurki u�o�one na czym�, co przypomina�o ciemnoniebieski zamsz. Wszystkie
gabloty tu� przy wej�ciu by�y zaj�te. Przeszli dalej i zatrzymali si� przy
pierwszej wolnej. Patino podszed� do gabloty i manipulowa� przez chwil�
przy pulpicie pod kraw�dzi� sto�u.
- Czy jeste�cie pa�stwo gotowi? - zapyta�.
Aleksandra Pelosi zdj�a kapelusz i poprawi�a odruchowo w�osy. Pani Nina
Pelosi odsun�a si� ku przeciwleg�ej �cianie i odwr�ci�a do nich plecami.
- Nie bardzo rozumiem... - powiedzia� Albert.
- Prosz� si� nie niepokoi�. R�a Antarktydy zatroszczy si� o wszystko.
W�a�ciwie ju� to zrobi�a. Prosz� jej zaufa�.
Patino wyszed�.
Albert spojrza� na Aleksandr�. Ta, widz�c na sobie jego badawczy, troch�
nieufny wzrok, wzdrygn�a si� i zarumieni�a, ale po sekundzie zn�w
patrzy�a mu w oczy z lekko zdumionym u�miechem na twarzy.
Przypomnia� sobie i wstrzyma� oddech ze zdziwienia. Aleksandra by�a
przecie� t� dziewczynk�, kt�r� pokocha� od pierwszego spojrzenia, kiedy
poszed� do szko�y. Mia�a wtedy takie niezwyk�e du�e oczy i �mieszne
warkoczyki. Przestrze� w jej obecno�ci zmienia�a swoje w�a�ciwo�ci. W
jakikolwiek spos�b by si� porusza� i w jakimkolwiek miejscu by�, zawsze
okazywa�o si�, �e tak naprawd� jest na kt�rym� z dalszych kr�g�w ko�a, w
kt�rego �rodku by�a tamta dziewczynka. Bardzo szybko zosta�a przeniesiona
z jakich� powod�w do innej szko�y, ale Albert pami�ta� o niej i zawsze
kiedy spotyka� j� na ulicy - ci�gle mieszka�a w tym samym mie�cie - by�o
tak, jakby przechodzi� obok o�lepiaj�cego s�upa ognia. Opuszcza� wtedy
wzrok, a kiedy oddala�a si�, robi�o si� ciemniej i odczuwa� straszny
smutek. A potem min�o wiele lat i zapomnia� o niej.
Teraz sta�a o krok od niego. A mo�e si� myli�? Przecie� nie widzia� jej
tak dawno. Nie potrafi� ju� przypomnie� sobie nawet imienia i nazwiska
tamtej dziewczynki. Czy to mog�a by� Aleksandra Pelosi? Musia�a przecie�
bardzo si� zmieni�. Tak samo jak zmieni� si� on sam.
Oboje spogl�dali na siebie z niedowierzaniem i skrywan� rado�ci�.
Wszystko wok� sp�aszczy�o si�, a potem zacz�o si� rozpuszcza�. To takie
dziwne, �e jeste�my od siebie ci�gle oddaleni, pomy�la� Albert. Obj��
Aleksandr� i przytuli� j� do siebie. Co� lekkiego, puszystego i ch�odnego
zacz�o sypa� si� z g�ry, opalizuj�ce w niewyra�nym �wietle drobiny.
Zbli�ali si� do siebie. Odwr�ci� jeszcze g�ow�, by zobaczy�, jak ze
�ciany wyrasta wypuk�y cie�, czarna p�askorze�ba z pochylonymi w�skimi
plecami.
W tej w�a�nie chwili us�ysza� po raz pierwszy my�li Aleksandry i powoli,
ze zdziwieniem i oszo�omieniem, a tak�e jakim� niezrozumia�ym wysi�kiem,
jakby jego g�owa nie nale�a�a tylko do niego, powr�ci� w g��b jej oczu.
Jej �renice powi�ksza�y si�, a� ogarn�y wszystko, co by�o w zasi�gu jego
postrzegania. Zrozumia� te�, �e nie s�yszy jej my�li, a doznaje ich, jest
obejmowany i oplatany ich cichym, intymnym szmerem, cichszym ni� szum
przep�ywaj�cej krwi. W tym ich szepcie dos�ysza� echo swoich w�asnych
my�li.
Jeste�, jeste�, jeste� - oboje dziwili si� sobie i u�miechali si� nie
widz�c ju� niczego.
- Dzie� dobry pa�stwu - powiedzia�a R�a Antarktydy. - Tak bardzo si�
ciesz�, �e mi zaufali�cie. Nie zawiod� was. Chod�my, przed nami jest
d�uga, niesko�czenie d�uga droga....
Czas obr�ci� si� z hukiem na drug� stron�. Ryby dotykaj�ce pyszczkami
cienkiej b�ony powierzchni stawu l�ni�cej s�onecznymi koliskami, rdzawe
li�cie migocz�ce w podmuchach pachn�cego wiatru, ptaki podrywaj�ce si� do
lotu w przestrzeni o niesko�czenie wielowymiarowym b��kicie, wszystko to
obraca�o si� coraz szybciej, to w krzyk i szloch, to w spok�j niepoj�tej
kraw�dzi, za kt�r� nie by�o ju� nic i nie mogli ju� odr�ni�...
Mauro Patino po p�godzinie wr�ci� do pokoju numer 143. Na ko�cu sto�u
przyby�a nowa gablota. Pochyli� si� nad ni� mru��c oczy. Na dnie gabloty
zobaczy� dwie drobne, sp�aszczone figurki, kobiety i m�czyzny. Figurki
by�y z��czone ze sob� w pasie, tak jak postaci na kartach, z g�owami
odwr�conymi w przeciwne strony. Kiedy pochyli� si� jeszcze bardziej,
zobaczy�, �e maj� wp�przymkni�te oczy i u�miechni�te smutno twarze, a ich
klatki piersiowe porusza rytm spokojnego, nienaturalnie wolnego oddechu.
Zszed� na parter i zobaczy�, �e Slatinek zdj�� ju� z wieszaka p�aszcz i
szykuje si� do wyj�cia.
- Jak nasi nowi klienci? - zapyta� Slatinek.
- W porz�dku. Wszystkie parametry w normie.
- Chyba pada - Slatinek uchyli� drzwi. - Okropna pogoda. Nie chce si�
wy�ciubia� nosa na zewn�trz. Mo�e lepiej kupi� sobie troch� czasu i
przeczekam to wszystko?
Patino skrzywi� si�.
- Za p� godziny b�dziesz w domu, wyci�gniesz z barku butelk� i b�dziesz
najszcz�liwszym cz�owiekiem na �wiecie.
- Racja - Slatinek roze�mia� si� i wyszed� prosto w obj�cia podmuchu
zimnego wiatru zacinaj�cego deszczem. Otworzy� sw�j du�y czarny parasol i
poszed� szybko w g�r� ulicy. Tamci byli ju� w innym czasie. Ale co to
oznacza�o? Prowadzi�a ich teraz R�a Antarktydy. By� mo�e w
niesko�czono��, gdzie czas m�g� mie� inny smak i inne zupe�nie znaczenie.
Gdzie to, co by�o kiedy�, przestawa�o by� realne i myli�o si� z tym, co
b�dzie. Nie, nigdy na to si� nie zdecyduje. I tak wszystko by�o
dostatecznie ruchome, niepewne, wymagaj�ce ustalaj�cego wysi�ku, tak jakby
sam znajdowa� si� ju� w owej pieczarze z cieniami ta�cz�cymi na �cianach.
Dlatego tak bardzo nie lubi� jakichkolwiek zmian, nawet tego, �e sklep z
automatami wartowniczymi, kt�ry dzia�a� ca�e sze�� lat, nagle przed p�
rokiem zosta� zamkni�ty, a jego miejsce zaj�o biuro podr�y. Nie chcia�
rozpu�ci� si� w niesko�czono�ci jakiego� sztucznego boga. A mo�e ju� to
si� sta�o? Czy m�g� mie� pewno��, �e projekt R�y Antarktydy ju� dawno
temu nie powi�d� si� i nie zosta� doprowadzony przez ni� do logicznego
ko�ca, w kt�rym wszystko by�o pomieszczone?
Zimny wiatr przenikn�� go do szpiku ko�ci, a� zaszcz�ka� z�bami. Pomy�la�
jeszcze, �e przecie� w �nie o ciep�ym z�udnym przytulisku, jakie mog�o
by�o ju� ich otacza�, kto� pewnie znalaz�by pociech�. Podni�s� ko�nierz
p�aszcza i przyspieszy� kroku.
Janusz Cyran