4746
Szczegóły |
Tytuł |
4746 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
4746 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 4746 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
4746 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Siergiej Bu�yga
Kwadrylion
Kwadrylion - to ja. Jestem dow�dc�, mam pod swoj� komend�
dwudziestu wojownik�w. Pi�� kwadrylii tworzy chor�giew, pi��
chor�gwi - kolumn�. Kiedy kolumna wkracza do miasta, ulice
pustoszej�. W mie�cie kurz, cisza. S�ycha� jedynie:
- R-raz!... R-raz!... - i r�wny tupot naszych n�g. A poza
tym szcz�k pancerzy, zgrzyt zderzaj�cych si� tarczy. Nasze
tarcze s� wysokie, szerokie i kolumna w zwartym szyku
wygl�da jak �mija pokryta �elazn� �usk�. W szyku jeste�my
odporni na wszystko, niewra�liwi na ciosy.
W pojedynk� do miasta nie chodzimy.
Tutaj przez okr�g�y rok panuje spiekota. Wiatr z pustyni
przywiewa piasek. Piasek pod nogami, piasek mi�dzy z�bami.
Gdy spojrzy si� na niebo, s�o�ca prawie nie wida� - ca�e
niebo przes�ania py�. Po co wybudowano tu miasto? Krzywe
ulice, domy prawie bez okien, stada g�odnych ps�w, na
skrzy�owaniach �ebracy - skaml�cy, powykrzywiani,
owrzodzeni. Kiedy wyprowadzam swoj� kwardyli� na patrol, to
za ka�dym razem, gdy widz� �ebrak�w, krzycz�:
- Bi� ich!
Bij� ich, ale �ebracy nie skar�� si�, tylko rozpe�zaj� na
boki. A je�eli wchodzimy do dom�w, to i tam nikt si� nam nie
sprzeciwia.
Nocami prawie nie �pi� - duszno mi. Pe�ni� s�u�b� w tym
przekl�tym mie�cie ju� sze�� lat i ani razu nie widzia�em
deszczu. Nie rosn� tu ani drzewa, ani trawa, tutaj wysycha i
kruszy si� nawet kamie�.
A ka�dego ranka na d�wi�k tr�by wybiegamy z koszar.
Polewka, ser, kubek wody - i w szyk. Do obiadu musztra. Na
obiad znowu polewka, ser, kubek wody i - w szyk. Dwa razy w
miesi�cu chodzimy na patrol. I tak od wiosny do wiosny.
Wiosn�, nazajutrz po... Tak! Wiosn� przybywa uzupe�nienie.
Wszystkich �o�nierzy wymieniaj� - my, kwadrylionowie,
przyjmujemy rekrut�w. Dzie� albo dwa poznajemy si� nawzajem,
a potem znowu - polewka, ser, kubek wody - i w szyk.
Chwilami wydaje mi si�, �e wszystko to - mira�. Mo�e od
dawna ju� nie �yj�? Zabito mnie jeszcze wtedy, w czasie
bitwy pod Kardami - moje cia�o spalono, dusza za� przenios�a
si� do Miasta Martwych. Tu nie ma �ywych ludzi, jedynie
cienie. A ja? Czy� ja jestem cz�owiekiem? Nie jestem w
stanie nic czu� - ani rado�ci, ani b�lu, ani dobroci, ani
strachu. Zdzicza�em, jestem zwierz�ciem. Sze�� lat nie
widzia�em deszczu i prawie ju� nie pami�tam, co to takiego
las, drzewo, trawa.
Ale prawd� m�wi�c, jednego razu...
Pewnego razu, w cieniu za koszarami ujrza�em male�kie
�dziebe�ko. By�o w�t�e, szare, zakurzone. Ale ja by�em
niewypowiedzianie szcz�liwy - wreszcie zobaczy�em �ycie!
Ukl�k�em i ostro�nie star�em kurz z trawki. Spulchni�em
wok� niej ziemi� no�em. Podlewa�em trawk� dwa razy
dziennie. Wod�, oczywi�cie, nam przywo�� i wydaj� �ci�le
wed�ug normy, ale nie �a�owa�em, cho� trawka wypija�a po�ow�
mojej porcji. Pi�tego dnia zazieleni�a si�, �smego...
usch�a.
Tak oto umar�em po raz drugi. Od tej pory wiedzia�em ju�
dok�adnie, �e nie ma ani miasta, ani mieszka�c�w, garnizonu
i mnie - s� tylko cienie martwych. Zdawa� by si� mog�o, �e
�ycie sko�czone i mo�na si� uspokoi�. Ostatecznie, najwy�szy
ju� czas si� z tym oswoi�. Przecie� na moim ramieniu
widnieje sze�� naszywek - sze�� razy spotyka�em tu wiosn�...
O, niech�e b�dzie na wieki przekl�ta!
Kiedy� s�u�y�em na p�nocy. Deszcz zamarza tam w bia��,
k�uj�c� kasz�. Na p�nocy wszyscy oczekuj� wiosny - i
przyroda, i ludzie. A tu, w czasie przedwio�nia...
Wstajemy przed �witem. Polewka, ser, kubek wina - i w
szyk. I musztra do obiadu. A wieczorem kubek wina - i na
patrol. W nocy znowu musztra.
A na trzy dni przed wiosenn� r�wnonoc� kolumna wkracza do
miasta i maszeruje ulicami. Drzwi i okiennice zamkni�te,
naoko�o cisza. Tylko kurz i okrzyk: "r-raz!... r-raz!" i
r�wny tupot naszych n�g.
I na dwa dni przed r�wnonoc�...
I dzie�...
Maszerujemy od �witu do zmierzchu. W milczeniu. Ju� nie
my�limy o niczym, jeste�my ot�piali od �aru i marszu.
Chwiej� si� na nogach... Nie! Przysi�ga�em! I id� dalej. Do
mnie r�wnaj� krok.
Gdy patrzy si� na domy z szyku, odnosi si� wra�enie, �e
miasto pe�ne jest mieszka�c�w i wszyscy oni przylgn�li teraz
do dziur i szpar, patrz� na nas i boj� si�. Nieszcz�ni! S�
przecie� tacy sami jak ja, przywieziono ich tutaj i
osiedlono...
To mnie jednak nie obchodzi. Spe�niam sw�j obowi�zek.
Przep�dzam duchy przesz�o�ci. Jestem martwy. Nic nie czuj�.
Mimo to...
W noc przed zr�wnaniem dnia i nocy o�ywam!
Przeci�gle ryczy tr�ba, wybiegamy z koszar, stajemy w
szyku. Kr�tkie komendy, odliczanie - i okryta tarczami
kolumna wychodzi z obozu.
- R-raz - s�ycha� okrzyki. - R-raz!
Powtarzam je:
- R-raz!
I czuj�: kipi we mnie nienawi��! �yj�! D�u�szy krok,
d�u�szy krok! Zes�ano mnie do odleg�ego garnizonu i �ykam tu
kurz, pij� �mierdz�c� wod� - za co?! Kto za to odpowie?! Sam
odpowiem.
Wkraczam do miasta. Miasto jest puste. I tylko gdzie� tam
przed nami, nad placem, niebo czerwienieje od ognia. To oni.
C�, dla nas to nic nowego! Zwi�kszamy tempo, idziemy.
Szcz�kaj� pancerze, zgrzytaj� tarcze. Zwarte szeregi. R-raz!
R-raz! Zakr�t, i jeszcze jeden zakr�t...
A oto i plac. Na placu - oni. T�um. Ka�dy trzyma w r�ku
p�on�c� pochodni�. �piewaj�, ale g�os�w nie s�ycha�.
Kiedy� sta�a tu �wi�tynia s�o�ca, ale po wiadomych
wydarzeniach rozebrano j�, plac zr�wnano, a z pozosta�ych
kamieni wybudowano koszary. Dla nas. Za miastem.
T�um stoi dok�adnie w tym miejscu, gdzie dawniej by�a
�wi�tynia. P�on� pochodnie, wida� otwarte usta. Powiadaj�,
�e gdy tylko pojawi si� s�o�ce, hymn natychmiast stanie si�
s�yszalny. Ale dzi�ki nie�miertelnym bogom do �witu jeszcze
daleko. Zmieniamy szyk tworz�c lini�, obna�amy miecze i
zaczynamy uderza� nimi o tarcze. T�um ani drgnie. �piewaj�.
I wtedy...
Z setek naszych garde� rozlega si� krzyk:
- Barra! - g��boki wdech i znowu: - Barra! Barra!
I maszerujemy na nich. �ciana tarcz, las uniesionych
mieczy...
Nie, to nie miecze, raczej �elazne dr�gi. Prawdziwy,
bojowy miecz powinien by� kr�tki, nieco d�u�szy ni� �okie� i
wyostrzony, ten za� jest d�ugi i t�py. My nie walczymy z
t�umem, ale go rozp�dzamy. Gdy podchodzimy do niego blisko,
znowu wznosimy okrzyk i zaczynamy bi� zebranych po g�owach.
T�um cofa si� gwa�townie, ale nie rozprasza. Niekt�rzy z
nich �piewaj�, inni unosz� pochodnie, krzycz� co� - krzyku
r�wnie� nie s�ycha�. My za� rami� przy ramieniu spychamy ich
coraz dalej i dalej, i os�aniaj�c si� tarczami przed
pochodniami, bijemy, znowu spychamy... A� nagle lec� na nas
kamienie. Kamienie grzechocz� po tarczach, krzyczymy i
spychamy, bijemy d�ugimi, ci�kimi mieczami. Z roku na rok
rozp�dza� t�um jest coraz trudniej. Ju� kto�, kto
niezgrabnie zas�oni� si� tarcz� przed lec�cym kamieniem,
upad�. Mnie samemu rozbito policzek.
- Barra! Barra! - na�ladujemy ryk rozw�cieczonego s�onia.
T�um wprawdzie powoli, ale cofa si�. Rami� przy ramieniu
- miecz do g�ry, miecz w d�, miecz do g�ry...
I grad kamieni! Co za celne i silne uderzenia! Krzyki,
kl�twy, kto� potkn�� si�, upad�... Znowu grad kamieni! Ledwo
zdo�a�em si� zas�oni�. Znowu kto� upad�. Zwarli�my szeregi i
os�onili�my tarczami. Wyjrza�em ostro�nie...
Ach, wi�c to tak! To procarze. Wybiegaj� jednocze�nie z
t�umu, oddaj� do nas nader celn� salw� i znowu si� chowaj�.
Czego� takiego dot�d nie by�o.
Ale my te� co� dla nich przygotowali�my! Nasz szyk nagle
si� rozst�pi� i...
Gdzie� z daleka dobiega t�tent i r�enie. Coraz bli�ej. I
bli�ej. Bli�ej. I...
P�dz� rydwany! Czw�rki wykarmionych koni, wo�nice
w pancerzach, w osiach tkwi� ostre, krzywe no�e. Rydwany w
pe�nym biegu wbijaj� si� w t�um i mia�d��, tratuj�, tn�!
Wo�nice smagaj� konie, krzycz�... i odje�d�aj�. �oskot i
zgrzyt cichn� w nocy...
T�um stoi. Rozbity, z�amany.
- Barra! Barra!
Zwieramy szeregi i znowu ruszamy na nich. Miecz do g�ry,
miecz w d� - miecz do g�ry, miecz w d�. Ciskaj� w nas
kamieniami, my za� mia�d�ymy, spychamy, krzyczymy. Krzyk nas
upaja, krzyk pomaga nam nie zwraca� uwagi na uderzenia, nie
potyka� si� o cia�a zabitych i nawet...
Zakr�ci� proc� i pu�ci� kamie�. Zakry�em si� tarcz�.
Skoczy� na mnie - spotka�em go mieczem. Upad�. Pochyli�em
si�, uderzy�em - drgn�� i zamar� bez ruchu. Spojrza�em mu w
twarz - i ogarn�o mnie przera�enie! Ukl�k�em przed nim...
Nie, nie! Poderwa�em si�, krzykn��em g�o�no:
- Barra!
Ryk rozw�cieczonego s�onia jest silniejszy od pami�ci.
Znowu unios�em miecz i ruszy�em dalej. Miecz unosi� si� i
opada�, unosi� si� i opada�. Szyk dawno ju� si� rozpad�,
ka�dy walczy� w pojedynk�. �pieszyli�my si�. Do �witu
wszystko powinno zosta� zako�czone. Przecie� je�eli cho�
jeden z nich zostanie przy �yciu i za�piewa widz�c s�o�ce to,
powiadaj�, stanie si� co� strasznego. Podnosz� i opuszczam
miecz, podnosz� i opuszczam - a t�um staje si� coraz
rzadszy, padaj� ostatni. Nikt z nich nie ucieka, podobnie
jak poprzednimi razy maj� nadziej�, �e chocia� jeden zobaczy
s�o�ce, a wtedy...
Na pr�no. Stoimy na placu. Jestem dow�dc� i pod moj�
komend� znajduje si� osiemnastu wojownik�w - kwardylia. Pi��
kwardylii tworzy chor�giew, pi�� chor�gwi - kolumn�. Ten,
kt�ry puszcza� we mnie kamie�, le�y z otwartymi, zastyg�ymi
oczyma. Le�� wszyscy. Zwyci�yli�my.
- Barra! Barra!
Kr�tka komenda, w lewo zwrot i w zwartym szyku, os�oni�ci
tarczami, opuszczamy plac.
W mie�cie ani �wiate�ka. Przestraszeni mieszka�cy nie
�pi�, wszyscy co do jednego obserwuj� nas przez szczeliny
okiennic. Nieszcz�ni! Po co ich tu sp�dzono? Komu by�o
potrzebne to skwarne, zakurzone miasto? Gdyby nie by�o tu
nikogo, dawno poch�on��by je piasek. I niechaj wtedy duchy
martwych zbiera�yby si�, �piewa�y, budowa�y now� �wi�tyni� i
znowu �piewa�y.
Opuszczamy miasto.
- R-raz!... R-raz!... R-raz!...
Czeka na nas gor�ca polewka z mas�em i podw�jna porcja
wina.
A na wschodzie niebo staje si� r�owe.
,..Wszystko to zdarzy�o si� wczoraj. Dzisiaj moi wojownicy
odeszli. Przyprowadzono rekrut�w. Rozmawia�em z nimi,
�artowa�em. Dw�ch albo trzech spo�r�d nich zabij� w noc
przed zr�wnaniem dnia z noc�, a kt�ry� zwariuje. Ci, kt�rzy
dzisiaj odeszli, mieli twarze bia�e jak p��tno. To nie �arty
- walczy� z duchami!
Tak, wojownik�w zmieniaj�, kwadrylionowie zostaj�.
Zupe�nie jakby�my nie byli lud�mi. C� to, czy uwa�aj�, �e
niczego nie rozumiem? Przecie� od razu go pozna�em! Ubieg�ej
wiosny szed� obok mnie, krzycza�. A wczoraj...
T�um nigdy by nie wpad� na taki pomys�. Staliby jak
barany. A tu nagle - wyszkoleni procarze! Szyk. Dyscyplina.
Nawyki. I co najwa�niejsze, ta twarz ze szram� na prawym
policzku. Kiedy� nawet go pyta�em... A wczorajszej nocy
chcia� mnie zabi�, tylko ja by�em szybszy, potem za�
nachyli�em si� i pozna�em... Pomyli�em si�? C�, mo�na
wr�ci� na plac...
I nic nie zobaczy�. Plac b�dzie pusty - nie b�dzie na nim
le��cych cia�, ani krwi, ani nawet �lad�w. Gdy wstaje
s�o�ce, cia�a znikaj� - tych z t�umu, i naszych wojownik�w.
A dok�adnie po roku wychodz� na plac ju� razem. I ci dwaj z
mojej kwardylii, kt�rych wczoraj zabito, w nast�pnym roku
b�d� stali w t�umie. Dw�ch z s�siedniej r�wnie�. Dziesi�ciu
z chor�gwi, prawie p� setki z kolumny. To ju� nie t�um,
lecz odwa�ni, wyszkoleni wojownicy. I je�eli ich towarzysze
tym razem sformowali oddzia� doborowych procarzy, to za
rok...
Wcale si� nie boj�, nie. Ale przecie� to szale�stwo! Ja
nie mog� walczy� ze swoimi! Wkr�tce wstan� i wezm� sw�j
miecz - kr�tki, bojowy - i wyjd� na plac przed koszarami.
Noc, wszyscy �pi�. Ja tymczasem ukl�kn�, przy�o�� miecz do
brzucha i rzuc� si� do przodu. W ten spos�b umr� po raz
trzeci. Ale przed �mierci� g�o�no krzykn�:
- Barra!