471

Szczegóły
Tytuł 471
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

471 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 471 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

471 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

KOLONIA Autor - Philip K. Dick HTML : Artrus Major Lawrence Hall pochyli� si� nad mikroskopem i ustawi� ostro��. - Ciekawe - mrukn��. - Prawda? Jeste�my tu od trzech tygodni i do tej pory nie natrafili�my na szkodliwe formy �ycia. - Porucznik Friendly ostro�nie przysiad� na kraw�dzi sto�u. - Co to za miejsce? Ani zarazk�w chorobotw�rczych, ani wszy, much, szczur�w czy... - Whiskey ani burdeli. - Hall wyprostowa� si�. - Co za miejsce. By�em pewien, �e ta mieszanina poka�e co� zbli�onego do terra�skiej Eberthella typhi. Albo marsja�skiej ple�ni. - Co dziwniejsze, ca�a planeta nie stanowi �adnego zagro�enia. Wiesz, zastanawiam si�, czy to aby nie jest Raj, z kt�rego wypadli nasi przodkowie. - Z kt�rego zostali wypchni�ci. Hall podszed� do okna i wyjrza�. Musia� przyzna�, �e rozci�ga� si� za nim pi�kny widok. Lasy i wzg�rza, usiane kwiatami i pn�czami dzikiego wina, zbocza, wodospady, drzewa owocowe, rozleg�e pola kwiat�w, jeziora. Nie szcz�dzono wysi�k�w, aby nie zm�ci� naturalnej harmonii lotnej Planety - jakim to mianem p� roku wcze�niej okre�li�a j� pierwsza sonda badawcza. Hall westchn��. - Co za miejsce. Chcia�bym kiedy� tutaj wr�ci�. - W zestawieniu z ni� Terra wypada raczej blado. - Friendly wyci�gn�� papierosy, po czym zn�w je od�o�y�. - Wiesz, to miejsce wywiera na mnie dziwny wp�yw. Przesta�em pali�. Przypuszczam, �e wynika to z jego wygl�du. Jest takie... takie cholernie czyste. Nieskalane. Po prostu nie czuj� si� na si�ach, aby pali� lub �mieci�. Wola�bym unikn�� statusu wycieczkowicza. - I tacy niebawem tu zawitaj� - powiedzia� Hall. Wr�ci� do mikroskopu. - Przebadam jeszcze kilka hodowli bakteryjnych. Mo�e znajd� jaki� niebezpieczny czynnik. - Pr�buj dalej. - Porucznik Friendly zeskoczy� ze sto�u. - Przy najbli�szej okazji powiesz mi, czy ci si� poszcz�ci�o. W Sali nr 1 odbywa si� jaka� du�a konferencja. S� prawie gotowi, aby da� W.E. pozwolenie na przys�anie pierwszej tury kolonist�w. - Wycieczkowicze! Friendly u�miechn�� si� krzywo. - Obawiam si�, �e tak. Trzasn�y drzwi. Na korytarzu zabrzmia� odg�os cichn�cych krok�w porucznika. W laboratorium nie pozosta� nikt pr�cz Halla. Siedzia� przez chwil� pogr��ony w my�lach. Nast�pnie usun�� szkie�ko z podstawy mikroskopu, wybra� inne i podni�s� je do �wiat�a, aby odczyta� oznaczenie. W laboratorium by�o ciep�o i spokojnie. S�o�ce wpada�o przez okna, tworz�c na pod�odze rozleg�� jasn� plam�. Drzewa na zewn�trz ko�ysa�y si� lekko poruszane wiatrem. Odczu� senno��. - W�a�nie, wycieczkowicze - mrukn�� z pretensj�. W�o�y� pod mikroskop kolejne szkie�ko. - Tylko czyhaj� na to, aby dobra� si� do drzew i kwiat�w, naplu� do jezior i wypali� traw�. I to bez ryzyka zara�enia si� najpospolitszym wirusem grypy... Raptem s�owa uwi�z�y mu w gardle... Sta�o si� tak, gdy� dwa okulary mikroskopu znienacka zacisn�y si� na jego tchawicy i zacz�y go dusi�. Hall szarpn�� si�, lecz stalowe kolce wpi�y si� w jego szyj� niczym kleszcze. Skoczy� z miejsca, zrzucaj�c mikroskop na pod�og�. Urz�dzenie podpe�z�o w jego kierunku, usi�uj�c chwyci� go za nog�. Str�ci� je stop� i wyci�gn�� pistolet. Mikroskop wycofa� si� w pop�ochu, jad�c na swoich chropowatych pokr�t�ach. Hall nacisn�� spust. Urz�dzenie znikn�o w ob�oku metalowych cz�steczek. - Dobry Bo�e! - Rozdygotany Hall usiad�, ocieraj�c twarz. - Co za...?- Pomasowa� obola�e gard�o. - Co za cholera! Sala obrad by�a wype�niona po brzegi. Stawi� si� ka�dy oficer stacjonuj�cy na B��kitnej Planecie. Komandor Stella Morrison postuka�a w map� ko�cem cienkiego, plastikowego wska�nika. - Ten pod�u�ny, p�aski teren stanowi idealne miejsce do budowy miasta. Jest po�o�ony blisko wody, a warunki klimatyczne s� dostatecznie zr�nicowane, aby zapewni� osadnikom temat do rozmowy przez d�u�szy czas. Mamy tu bogate z�o�a mineralne. Koloni�ci mog� za�o�y� w�asne przedsi�biorstwa. Nie b�d� musieli niczego sprowadza�. W tym miejscu znajduje si� najwi�kszy na planecie las. Je�li starczy im rozs�dku, pozostawi� go w spokoju, lecz je�li zapragn� zrobi� z niego gazety, to ju� nie nasze zmartwienie. Potoczy�a wzrokiem po milcz�cych uczestnikach narady. - Sp�jrzmy na to z realistycznego punktu widzenia. Niekt�rzy z was utrzymuj�, �e nie powinni�my udzieli� zgody W�adzom Emigracyjnym, niech pozostawi planet� nam, jako azyl. Pragn� tego nie mniej ni� wy, ale narobiliby�my sobie przez to k�opot�w. To nie nasza planeta. Mamy tu tylko zadanie do spe�nienia. Kiedy to nast�pi, przenosimy si� gdzie indziej. A ten moment ju� prawie nadszed�, wi�c lepiej dajcie sobie spok�j. Pozosta�o nam jedynie wys�a� stosowny sygna� i zabra� si� do pakowania. - Czy z laboratorium dostarczono ju� raport dotycz�cy bakterii? - zapyta� zast�pca komandora Wood. - Do ich wykrycia przywi�zujemy, naturalnie, ogromn� wag�. Jednak�e ostatnio dosz�y mnie s�uchy, �e niczego nie znaleziono. My�l�, �e nie pozostaje nam nic innego, jak skontaktowa� si� z W.E. Niech przy�l� po nas statek i sprowadz� pierwsz� tur� osadnik�w. Nie ma powodu, aby... - Urwa�a. Przez sal� przetoczy�a si� fala szept�w. Wszystkie g�owy zwr�ci�y si� ku drzwiom. Komandor Morrison zmarszczy�a brwi. - Majorze Hall, pozwoli pan sobie przypomnie�, �e je�eli rada obraduje, nie wolno przeszkadza�! Hall sta� chwiejnie w drzwiach, przytrzymuj�c si� klamki. Potoczy� po obecnych b��dnym wzrokiem. Wreszcie spojrzenie jego zaszklonych oczu pad�o na siedz�cego w po�owie sali porucznika Friendly'ego. - Chod� tutaj - rozkaza� chrapliwie. - Ja? - Friendly wcisn�� si� g��biej w krzes�o. - Majorze, co to ma znaczy�? - wtr�ci� ze z�o�ci� Wood. -Jest pan pijany czy...? - Zauwa�y� pistolet w r�ku Halla. - Czy co� nie tak, majorze? Zaalarmowany porucznik Friendly wsta� i chwyci� Halla za rami�. - Co jest? Co si� sta�o? - Chod� do laboratorium. - Znalaz�e� co�? - Porucznik lustrowa� st�a�� twarz przyjaciela. - O co chodzi? - Chod�. - Hall ruszy� korytarzem z Friendlym depcz�cym mu po pi�tach. Pchn�� drzwi do laboratorium i powoli wszed� do �rodka. - O co chodzi? - powt�rzy� Friendly. - M�j mikroskop. - Tw�j mikroskop? Co z nim? - Friendly wymin�� Halla i zajrza� do laboratorium. - Nie widz� go. - Bo go nie ma. - Jak to nie ma? A gdzie si� podzia�? - Zniszczy�em go. - Zniszczy�e�? - Friendly rzuci� mu szybkie spojrzenie. - Nie rozumiem. Dlaczego to zrobi�e�? Hall otwiera� i zamyka� usta, nie mog�c wydusi� ani s�owa. - Dobrze si� czujesz? - zapyta� z trosk� Friendly. Nast�pnie schyli� si� i wyci�gn�� spod biurka czarne, plastikowe pude�ko. - Czy to jaki� kawa�? Z pude�ka wyj�� mikroskop Halla. - Jak to zniszczy�e� go? Przecie� le�y tu jak w�, na zwyk�ym miejscu. A teraz m�w, co jest grane. Zauwa�y�e� co�? Jaki� rodzaj bakterii? Zab�jczy? Truj�cy? Hall powoli zbli�y� si� do mikroskopu. Rzeczywi�cie, jak gdyby nigdy nic spoczywa� w swoim futerale. Nad jednym z pokr�te� widnia�a niewielka rysa. Zacisk by� nieznacznie wygi�ty. Ostro�nie dotkn�� go palcem. Pi�� minut temu ten mikroskop usi�owa� go zabi�. Wiedzia� te�, �e rozni�s� go na kawa�ki strza�em z pistoletu. - Jeste� pewien, �e nie przyda�by ci si� test psychiatryczny? - zapyta� z niepokojem Friendly. - Wed�ug mnie wygl�dasz posttraumatycznie, albo i gorzej. - By� mo�e masz racj� - mrukn�� Hall. Maszyna szumia�a jednostajnie, porz�dkuj�c dane. Wreszcie jej �wiate�ka zmieni�y kolor z czerwonego na zielony. - No i? - zapyta� Hall. Powa�ne zak��cenia. Poziom przekracza dziesi��. - Czy to niebezpieczna strefa? - Owszem. Ju� osiem zalicza si� do niebezpiecznej strefy. Dziesi�� to niezwyk�y wynik, szczeg�lnie dla osoby z pa�skim wska�nikiem. Pa�ska norma nie powinna przekroczy� czterech. Hall ze zm�czeniem pokiwa� g�ow�. - Wiem. - Gdyby poda� mi pan wi�cej danych... Hall zacisn�� z�by. - Nie mog� nic wi�cej powiedzie�. - Zatajanie informacji podczas testu jest nielegalne - odrzek�a z irytacj� maszyna. - Czyni�c to, celowo wypacza pan moj� diagnoz�. Hall wsta�. - Nic wi�cej nie powiem. Czy stwierdzasz wysoki stopie� rozchwiania emocjonalnego? - Stwierdzam wysoki stopie� psychicznej dezorganizacji. Jednak�e z czego to wynika b�d� co oznacza, nie potrafi� powiedzie�. - Dzi�ki. - Hall wy��czy� maszyn� i uda� si� do swojej kwatery. Szumia�o mu w g�owie. Czy�by traci� zmys�y? Przecie� strzela� do czego� z pistoletu. Powietrze w laboratorium by�o g�ste od dryfuj�cych metalowych cz�steczek, zw�aszcza w pobli�u miejsca eksplozji. Jednak sytuacja by�a dalece nieprawdopodobna. O�ywaj�cy mikroskop, kt�ry nastaje na jego �ycie! Niemniej jednak Friendly wyci�gn�� go z futera�u w nie naruszonym stanie. Ale jakim cudem urz�dzenie zdo�a�o wr�ci� na swoje miejsce? Zdj�� mundur i wszed� pod prysznic. Pu�ci� na siebie strumie� ciep�ej wody i pogr��y� si� w my�lach. Badanie wykaza�o, �e r�wnowaga jego umys�u zosta�a powa�nie naruszona, to jednak�e mog�o by� wynikiem, a nie przyczyn� ca�ego zdarzenia. Pr�bowa� opowiedzie� Friendly'emu, co si� sta�o, ale pr�dko da� temu spok�j. Kto uwierzy�by w podobn� histori�? Zakr�ci� wod� i si�gn�� po wisz�cy na haczyku r�cznik. R�cznik owin�� si� wok� nadgarstka m�czyzny i rzuci� nim o �cian�. Szorstka tkanina przywar�a do jego nosa i ust. Walczy� zaciekle, usi�uj�c si� wyzwoli�. Wreszcie r�cznik da� za wygran�. Po�lizgn�wszy si� na pod�odze, Hall upad� i uderzy� g�ow� o �cian�. Gwiazdy zata�czy�y mu przed oczami; nast�pnie poczu� dotkliwy b�l. Przysiad� na wype�nionym ciep�� wod� brodziku i spojrza� na wieszak. R�cznik tkwi� tam bez ruchu wraz z pozosta�ymi. Trzy identyczne wisia�y jeden obok drugiego w nienagannym porz�dku. Czy�by mu si� przy�ni�o? Wsta� chwiejnie i potar� g�ow�. Przezornie omijaj�c wieszak, wy�lizgn�� si� z �azienki i wszed� do pokoju. Wyci�gn�� z szafki nowy r�cznik. Wydawa� si� bez zarzutu. Hall wytar� si� i zacz�� zak�ada� ubranie. Ni st�d, ni zow�d pasek z ca�ej si�y zacisn�� mu si� wok� talii. Zabola�o - na ca�ej d�ugo�ci paska wstawiono metalowe wzmocnienia maj�ce podtrzyma� kabur� pistoletu. Hall run�� na pod�og�. Pasek wi� si� i atakowa� niczym metalowy w��. Hall zacisn�� palce na pistolecie. Napi�cie zel�a�o. Wystarczy�o jedno naci�ni�cie spustu i pasek znikn��. Ci�ko dysz�c, Hall opad� na fotel. Boczne oparcia wt�oczy�y go w g��b fotelu. Jednak pistolet by� w pogotowiu. Hall musia� wystrzeli� sze�� razy, aby os�ab� dusz�cy u�cisk. Skoczy� na r�wne nogi. Stan�� po�rodku pokoju niekompletnie ubrany, a jego pier� gwa�townie wznosi�a si� i opada�a. - To niemo�liwe - szepn��. - Chyba zwariowa�em. Wreszcie w�o�y� spodnie i buty. Wyszed� na opustosza�y korytarz. Dotar� do windy i pojecha� na najwy�sze pi�tro. Kiedy mija� system ochronny, rozleg� si� przeci�g�y sygna�. Komandor Morrison podnios�a g�ow� znad swojego biurka. - Jeste� uzbrojony -stwierdzi�a oskar�ycielsko. Hall zerkn�� na trzymany w d�oni pistolet. Od�o�y� go na biurko. - Przepraszam. - Czego chcesz? Co si� z tob� dzieje? Otrzyma�am raport maszyny testuj�cej. Twierdzi, �e twoje wyniki w przeci�gu doby drastycznie przekroczy�y dopuszczaln� norm�. - Patrzy�a na niego badawczo. - Znamy si� od tak dawna, Lawrence. Co ci jest? Hall wzi�� g��boki oddech. - Stello, dzi� rano m�j mikroskop pr�bowa� mnie udusi�. Wytrzeszczy�a niebieskie oczy. - Co takiego! - P�niej, kiedy wychodzi�em spod prysznica, zaatakowa� mnie r�cznik. Co wi�cej, m�j pasek... - Zamilk�. Komandor wsta�a. - Stra�! - krzykn�a. - Poczekaj, Stello. - Hall post�pi� w jej kierunku. - Wys�uchaj mnie. To powa�na sprawa. To nie ma nic wsp�lnego ze mn�. Trzykrotnie zosta�em zaatakowany przez przedmioty. Trzy Bogu ducha winne przedmioty nagle ujawni�y mordercze instynkty. Mo�e w�a�nie tego szukamy. Mo�e to w�a�nie jest... - Tw�j mikroskop usi�owa� ci� zabi�? - O�y�. I skoczy� mi do gard�a. Nast�pi�a d�uga chwila ciszy. - Czy widzia� to ktokolwiek opr�cz ciebie? - Nie. - I co zrobi�e�? - Zniszczy�em go. - Czy zosta�y jakie� szcz�tki? - Nie - przyzna� z oci�ganiem Hall. - W gruncie rzeczy, mikroskop wygl�da, jak gdyby nigdy nic. Zupe�nie tak jak przedtem. Le�y sobie w futerale. - Rozumiem. - Komandor skin�a na dw�ch stra�nik�w, kt�rzy przybyli na jej wezwanie. - Zaprowad�cie majora Halla do kapitana Taylora, niech odizoluje go do czasu powrotu na Terr�. Patrzy�a spokojnie, jak stra�nicy metalowymi chwytnikami ujmuj� Halfa pod rami�. - Przykro mi, majorze - powiedzia�a. - Dop�ki nie b�dzie pan w stanie przedstawi� stosownych dowod�w na poparcie swej opowie�ci, musimy przyj��, �e jest ona wynikiem halucynacji. A nie dysponujemy na tej planecie wystarczaj�c� liczb� jednostek policyjnych, aby szaleniec m�g� przebywa� na wolno�ci. M�g�by pan wywo�a� nie lada zamieszanie. Hall bez protest�w pozwoli� doprowadzi� si� do wyj�cia. Szum w jego g�owie nasili� si�. Mo�e mia�a racj�. Mo�e rzeczywi�cie zwariowa�. Dotarli do biura kapitana Taylora. Jeden ze stra�nik�w nacisn�� przycisk. - Kto tam? - zabrzmia� piskliwy g�os robota. - Komandor Morrison wyda�a rozkaz oddania tego cz�owieka pod opiek� kapitana. Nast�pi�a pe�na niezdecydowania chwila ciszy. - Kapitan jest zaj�ty - odrzek�a wreszcie maszyna. - To pilne. Robot waha� si� z podj�ciem decyzji. - Jeste�cie tu z polecenia samej komandor? - Tak. Otwieraj. - Mo�ecie wej�� - pozwoli� w ko�cu robot. Zwolni� blokuj�cy drzwi zamek. Stra�nik popchn�� drzwi. I jak wryty stan�� w progu. Na pod�odze le�a� z wyba�uszonymi oczami siny na twarzy kapitan Taylor. Wida� by�o tylko jego g�ow� i stopy. Wok� niego owini�ty by� czerwono-bia�y chodnik, z ka�d� chwil� wzmagaj�cy sw�j ucisk. Hall przypad� do le��cego i szarpn�� dusz�c� go tkanin�. - Szybciej! - krzykn��. - �apcie go! We tr�jk� zacz�li ci�gn��. Chodnik nie dawa� za wygran�. - Pom�cie! - zawo�a� s�abo Taylor. - Staramy si�! - Zaciekle pr�bowali go oswobodzi�. Wreszcie chodnik rozdar� si� na cz�ci. Jeden ze stra�nik�w rozwali� szcz�tki usi�uj�ce zbiec przez otwarte drzwi. Hall podbieg� do wideofonu i dr��c� r�k� wykr�ci� awaryjny numer dow�dcy. Jej twarz wkr�tce pojawi�a si� na monitorze. - Widzisz! - rzuci�. Ponad jego g�ow� spojrza�a na le��cego Taylora i pochylaj�cych si� nad nim uzbrojonych stra�nik�w. - Co... co si� sta�o? - Zosta� napadni�ty przez chodnik. - Hall u�miechn�� si� z rozbawieniem. - I kto tutaj postrada� zmys�y? - Wy�lemy na d� oddzia� stra�y. - Zamruga�a. - Natychmiast. Ale jakim cudem... - Powiedz im, �eby trzymali bro� w pogotowiu. I lepiej postaw wszystkich w stan gotowo�ci. Hall z�o�y� na biurku komandor Morrison cztery przedmioty: mikroskop, r�cznik, metalowy pasek i niedu�y czerwono-bia�y chodniczek. Cofn�a si� nerwowo. - Majorze, jeste�cie pewni...? - Teraz nic z ich strony nam nie grozi. To w�a�nie jest najdziwniejsze. Oto r�cznik. Kilka godzin temu usi�owa� mnie zabi�. Unikn��em �mierci, roznosz�c go na kawa�ki. A teraz le�y tu przed nami, najzupe�niej normalny, Nieszkodliwy, Kapitan Taylor ostro�nie pomaca� czerwono-bia�� tkanin�. - A to m�j chodnik. Przywioz�em go z Terry. To prezent od �ony. Ufa�em... ufa�em mu bezgranicznie. Wszyscy popatrzyli na siebie przeci�gle. - Chodnik r�wnie� zosta� zniszczony - zaznaczy� Hall. Zapad�a cisza. - Wobec tego, co w�a�ciwie mnie zaatakowa�o? - zapyta� kapitan Taylor. - Zak�adaj�c, �e nie by� to ten chodnik? - To wygl�da�o zupe�nie jak on - odpar� powoli Hall. - Natomiast to, co zaatakowa�o mnie, wygl�da�o jak ten r�cznik. Komandor Morrison podnios�a r�cznik do �wiat�a. - To po prostu zwyk�y r�cznik! Nie m�g� ci� zaatakowa�. - Oczywi�cie, �e nie - zgodzi� si� Hall. - Poddali�my te przedmioty wszystkim mo�liwym testom. Spe�niaj� funkcje zgodne ze swoim przeznaczeniem, wszystkie elementy pozosta�y nie zmienione. Doskonale sta�e obiekty nieorganiczne. Niemo�liwe jest, aby kt�rykolwiek z nich m�g� raptem o�y� i nas zaatakowa�. - Jednak co� tego dokona�o - powiedzia� Taylor. - Co� mnie zaatakowa�o. A je�li nie by� to ten chodnik, to wobec tego co? Porucznik Dodds szuka� swoich r�kawic. Spieszy� si�. Ca�y oddzia� otrzyma� nakaz awaryjnej zbi�rki. - Gdzie ja je...? - mrukn��. - Co za licho! Na ��ku le�a�y obok siebie dwie pary identycznych r�kawic. Marszcz�c brwi, Dodds podrapa� si� po g�owie. Jak to mo�liwe? Przecie� mia� tylko jedn� par�. Druga musia�a nale�e� do kogo� innego, Bob Wesley sp�dzi� tu ostatni� noc, graj�c w karty. Mo�e on je zostawi�. Ekran wideofonu rozb�ys� ponownie. - Wszystkie jednostki maj� si� bezzw�ocznie stawi�. Powtarzam, og�aszamy natychmiastow� zbi�rk� ca�ego personelu. - Dobra, dobra! - rzuci� Dodds, trac�c cierpliwo��. Chwyci� r�kawice i w�o�y� je na r�ce. Z chwil� kiedy znalaz�y si� na miejscu, poprowadzi�y d�onie do pasa. Zmusi�y go, aby zacisn�� palce na r�koje�ci pistoletu i wyci�gn�� go z kabury. - A niech mnie jasny szlag - zdumia� si� Dodds. R�kawice unios�y pistolet i wymierzy�y go w pier� m�czyzny. Nacisn�y spust. Rozleg� si� mro��cy krew w �y�ach krzyk. Po�owa klatki piersiowej Doddsa przesta�a istnie�. Pozosta�a cz�� run�a na pod�og�. Wida� by�o wci�� otwarte w zdumieniu usta. Natychmiast po us�yszeniu syreny alarmowej kapral Tenner pospieszy� do kwatery g��wnej. Przy wej�ciu przystan��, aby zdj�� podbite metalem trzewiki. Naraz zmarszczy� brwi. Zamiast jednej, obok wej�cia tkwi�y dwie maty bezpiecze�stwa. Wszystko jedno. Niczym nie r�ni�y si� od siebie. Stan�� na jednej z nich i czeka�. Wyemitowana przez powierzchni� maty fala o wysokiej cz�stotliwo�ci ogarn�a jego nogi, niszcz�c zarazki lub nasiona, kt�re m�g� przynie�� ze sob� z dworu. Wszed� do budynku. Po chwili do drzwi podbieg� porucznik Fulton. Zrzuci� traperki i stan�� na pierwszej z brzegu macie. Ta owin�a si� wok� jego st�p. - Hej! - wrzasn�� Fulton. - Puszczaj! Pr�bowa� oswobodzi� stopy, ale mata nie ust�powa�a. Fulton przestraszy� si� nie na �arty. Wyci�gn�� pistolet, ale nie u�miecha�o mu si� strzela� do w�asnych st�p. - Pomocy! - krzykn��. Nadbieg�o dw�ch �o�nierzy. - O co chodzi, poruczniku? - We�cie ode mnie to �wi�stwo! �o�nierze gruchn�li �miechem. - M�wi� powa�nie - powiedzia� Fulton. Jego twarz gwa�townie zbiela�a. - Mia�d�y mi stopy! Mia�d�y... Zacz�� krzycze�. �o�nierze przypadli do maty. Fulton z wrzaskiem upad� i zacz�� rozpaczliwie wi� si� po pod�odze. Wreszcie �o�nierze zdo�ali odci�gn�� od niego mat�. Po stopach Fultona nie pozosta�o ani �ladu. Poza kikutami na wp� rozpuszczonych ko�ci. - Wszystko jasne - powiedzia� z�owieszczo Hall. - To forma �ycia organicznego. Komandor Morisson zwr�ci�a si� w stron� Fultona. - Wchodz�c do budynku, zauwa�y�e� dwie maty? - Zgadza si�. Dwie. Stan��em na... na jednej z nich. A potem wszed�em do �rodka. - Mia�e� szcz�cie. Wybra�e� w�a�ciw�. - Musimy zachowa� ostro�no�� - powiedzia� Hall. - I uwa�a� na duplikaty. Najwyra�niej to, czymkolwiek naprawd� jest, przyjmuje posta�, przedmiot�w codziennego u�ytku. Jak kameleon. Stosuje kamufla�. - Dwa - mrukn�a Stena Morrison, patrz�c na stoj�ce po obu stronach biurka wazony z kwiatami. - Ci�ko b�dzie je odr�ni�. Dwa r�czniki, dwa wazony, dwa krzes�a. Istnieje tak wiele rzeczy nie stanowi�cych �adnego zagro�enia. A w�r�d tej masy pojawi si� jedna, kt�ra zaatakuje. - Na tym polega nasz problem. W laboratorium nic szczeg�lnego nie zwr�ci�o mojej uwagi. Drugi mikroskop wygl�da� najzupe�niej normalnie. Niczym si� nie wyr�nia�. Komandor odsun�a si� od identycznych wazon�w. - A co z tymi? Mo�e jeden z nich... - Wiele rzeczy ma swoje odpowiedniki, tworz�c z nimi naturalne pary. Buty. Cz�ci odzie�y. Meble. Nie zauwa�y�em w pokoju dodatkowego fotela. Sprz�t. Nie spos�b stwierdzi�. Czasami... B�ysn�� ekran wideofonu. Ujrzeli twarz wice komandora Wooda. - Stello, mamy kolejn� ofiar�. - Kto tym razem? - Jeden z oficer�w. Zosta�o po nim kilka guzik�w i pistolet. Porucznik Dodds. - Razem mamy trzech - podsumowa�a Morrison. - To substancja organiczna, musi istnie� spos�b, aby j� wyeliminowa� -mrukn�� Hall. - Zniszczyli�my ju� kilka, przypuszczalnie na dobre. Posiadaj� s�abe punkty! Jednak nie jeste�my w stanie okre�li�, ile ich jeszcze zosta�o. Zniszczyli�my pi�� czy sze�� przedmiot�w. Mo�e to substancja dziel�ca si� w niesko�czono��. Rodzaj protoplazmy. - Tymczasem jednak... - Tymczasem jednak jeste�my na jej �asce. Albo na ich �asce. Mamy wreszcie sw�j zab�jczy element. To t�umaczy fakt, dlaczego wszystko inne jest nieszkodliwe. Nic nie mog�oby zmierzy� si� z podobn� form� �ycia. Naturalnie, mamy bli�niacze wersje naszych ro�lin i owad�w. No i wenusja�ski gatunek �limaka. Lecz tutejsze zjawisko bije wszystko inne na g�ow�. - Jednak mo�na je u�mierci�. Sam to powiedzia�e�. To oznacza, �e nie jeste�my pozbawieni szansy. - Je�li zdo�amy je zlokalizowa�. -Hall rozejrza� si� po pokoju. Przy drzwiach wisia�y dwie peleryny. Czy przed chwil� r�wnie� by�y dwie? Znu�ony potar� czo�o. - Musimy znale�� jak�� trucizn� b�d� czynnik korozyjny; co�, co dokona masowej zag�ady. Nie mo�emy usi��� z za�o�onymi r�kami i czeka�, a� zn�w uderz�. Potrzeba nam �rodka w rozpylaczu. W ten spos�b pozbyli�my si� �limak�w. Zdr�twia�a komandor popatrzy�a ponad jego ramieniem. Pow�drowa� za jej spojrzeniem. - O co chodzi? - Nigdy przedtem nie zauwa�y�am w tamtym rogu dw�ch akt�wek. Sta�a tam tylko jedna - tak s�dz�. - Oszo�omion� potrz�sn�a g�ow�. -Jak zdo�amy je rozpozna�? Zaczynam mie� tego dosy�. - Trzeba ci mocnego drinka. Rozchmurzy�a si�. - Niez�y pomys�. Ale... - Ale co? - Nie chc� niczego dotyka�. Nie widz� sposobu na ich rozpoznanie. - Dotkn�a wisz�cego u pasa pistoletu. - Korci mnie, aby go u�y�. Wszystko rozwali�. - Typowa reakcja w obliczu paniki. Po kolei dopada ka�dego z nas. Kapitan Unger odebra� wezwanie przez s�uchawki. Natychmiast przerwa� wykonywane zaj�cie, chwyci� zebrane okazy i pospieszy� w stron� swojego pojazdu. Pojazd sta� bli�ej, ni� kapitan go zostawi�. M�czyzna przystan��, niezdecydowany. Zlustrowa� podejrzliwie ma�y, jaskrawy samoch�d w kszta�cie sto�ka, z bie�nikami wrytymi w rozmi�k�y grunt i otwartymi na o�cie� drzwiami. Podszed�, ostro�nie nios�c swoje zbiory. Otworzy� baga�nik i z�o�y� je na pod�odze. Nast�pnie wsiad� i usadowi� si� za tablic� kierownicz�. Przekr�ci� w��cznik. Silnik milcza�. Dziwne. Kiedy usi�owa� dociec przyczyn usterki, zauwa�y� co�, co nim wstrz�sn�o. Kilkaset st�p dalej mi�dzy drzewami sta� drugi pojazd, identyczny jak ten, w kt�rym siedzia�. Z tego, co pami�ta�, w�a�nie tam zaparkowa� sw�j samoch�d. Pojazd, w kt�rym siedzia�, musia� nale�e� do innego tropiciela okaz�w. Unger zrobi� krok w kierunku wyj�cia. Drzwi zatrzasn�y mu si� przed nosem. Siedzenie przykry�o jego g�ow�. Tablica rozdzielcza wydzieli�a sw�d palonego plastiku. Gwa�townie chwyci� powietrze - dusi� si�. Rozpaczliwie usi�owa� wysi���. Otoczy�a go wilgo�; pulsuj�ca, ruchoma wilgo�, ciep�a niczym �ywe cia�o. Rozleg�o si� chlupni�cie. Czu�, jak co� poch�ania jego g�ow� i cia�o. Pojazd zamienia� si� w ciecz. Unger bezskutecznie pr�bowa� oswobodzi� r�ce. W�wczas nast�pi� przyp�yw b�lu. Jego cia�o ulega�o rozpuszczeniu. Wtedy u�wiadomi� sobie pochodzenie p�ynu. Kwas. Kwas �o��dkowy. Zosta� po�kni�ty. - Nie patrz! - za��da�a Gail Thomas. - Niby czemu? - zapyta� z u�miechem kapral Hendricks, podp�ywaj�c w jej stron�. - Dlaczego nie wolno mi patrze�? - Bo wychodz�. S�o�ce grza�o jezioro swoim blaskiem. Promienie za�amywa�y si� i ta�czy�y na wodzie. Dooko�a wznosi�y si� pot�ne, omsza�e drzewa, wielkie nieme kolumny g�ruj�ce nad kwitn�cym bluszczem i krzewami. Strz�saj�c z siebie wod� i odgarniaj�c w�osy z oczu, Gail wspi�a si� na brzeg. Las spowija�a cisza. Poza szumem fal nie rozlega� si� �aden d�wi�k. Przebywali z dala od obozowiska. - Kiedy mog� spojrze�? - zapyta� Hendricks, p�ywaj�c wko�o z zaci�ni�tymi powiekami. - Za chwil�. - Gail wesz�a mi�dzy drzewa i dotar�a do miejsca, gdzie zostawi�a mundur. Czu�a, jak s�o�ce ogrzewa jej odkryte ramiona i plecy. Usiad�a na trawie i si�gn�a po bluz� i spodnie. Otrzepa�a bluz� z li�ci i kawa�k�w kory, po czym zacz�a wci�ga� j� przez g�ow�. Kapral Hendricks czeka� cierpliwie, wci�� zatacza� ko�a. Czas bieg�. Wok� panowa�a zupe�na cisza. Otworzy� oczy. Gail znajdowa�a si� poza zasi�giem jego wzroku. - Gail? - zawo�a�. Bez odpowiedzi. - Gail! Cisza. Kapral podp�yn�� szybko do brzegu. Wybieg� z wody. Jednym skokiem dopad� z�o�onego porz�dnie munduru. Chwyci� pistolet. - Gail! Las odpowiedzia� mu majestatycznym milczeniem. Nie rozlega� si� najmniejszy szmer. Stan�� ze zmarszczonymi brwiami i rozejrza� si� wok�. Pomimo s�o�ca przej�o go stopniowe uczucie ch�odu. - Gail! Gail! Wok� panowa�a niezmienna cisza. Komandor Morrison nie mog�a znale�� sobie miejsca. - Musimy zacz�� dzia�a� - o�wiadczy�a. - Nie wolno nam d�u�ej zwleka�. Bilans z trzydziestu star� wynosi dziesi�� ofiar. Jedna trzecia to zbyt du�y procent. Hall uni�s� g�ow�, odrywaj�c si� od pracy. - Przynajmniej teraz wiemy, z czym mamy do czynienia. Jest to forma protoplazmy, niesko�czenie r�norodna. - Uni�s� rozpylacz. -S�dz�, �e to pomo�e nam w dok�adnym ustaleniu liczebno�ci przeciwnika. - Co to jest? - Lotny zwi�zek arsenu i wodoru. Arsenowod�r. - I co masz zamiar z tym zrobi�? Hall na�o�y� kask. Jego g�os dobieg� do Morrison przez s�uchawki. - Mam zamiar rozpyli� go w laboratorium. Przypuszczam, i� wiele z nich, wi�cej ni� gdziekolwiek indziej, przebywa w�a�nie tutaj. - Dlaczego? - Tutaj pierwotnie sk�adowano wszystkie zebrane pr�bki i okazy, tutaj te� substancja ujawni�a si� po raz pierwszy. Musia�a trafi� do laboratorium wraz z pr�bkami, a p�niej roznios�a si� po ca�ym budynku. Komandor r�wnie� w�o�y�a kask. Czterej stra�nicy uczynili tak samo. - Arsenowod�r to dla ludzi �miertelna trucizna, prawda? Hall przytakn��. - Musimy zachowa� ostro�no��. Mo�emy wykorzysta� go do jednorazowego testu, nie ma innej rady. Ustawi� dop�yw tlenu do wn�trza he�mu. - Co dok�adnie ma wykaza� tw�j test? - zapyta�a. - Zak�adaj�c, �e cokolwiek wyka�e, pozwoli nam stwierdzi�, jak skutecznie substancja zdo�a�a przenikn�� do �rodka. W ten spos�b u�wiadomi nam aktualne ryzyko. Sytuacja mo�e wygl�da� gro�niej, ni� my�limy. - Co przez to rozumiesz? - zapyta�a, reguluj�c dop�yw tlenu. - Jednostka na B��kitnej Planecie liczy sto os�b. W najgorszym razie plazma poch�onie nas wszystkich, jednego po drugim. Ale to jeszcze nic. Co dzie� gin� setki �o�nierzy. Kaidy, kto stawia stop� na nowej planecie, musi si� z tym liczy�. W ostatecznym podsumowaniu jest to ma�o istotne. - W por�wnaniu z czym? - Je�eli substancja jest niesko�czenie podzielna, b�dziemy musieli dobrze rozwa�y� opuszczenie tego miejsca. Czy lepiej pozosta� tu i da� si� wybi� do nogi, czy podj�� ryzyko przeniesienia jej do naszego uk�adu. Popatrzy�a na niego. - Czy w�a�nie pr�bujesz wykaza�, �e jest niesko�czenie podzielna? - Pr�buj� okre�li� stopie� podejmowanego przez nas ryzyka. Mo�e jest ich zaledwie garstka, a mo�e s� wsz�dzie. - Ogarn�� gestem laboratorium. - Kto wie, mo�e po�owa rzeczy w tym pomieszczeniu nie jest tym, za co je bierzemy... Jest �le, kiedy nas atakuj�. B�dzie jednak gorzej, je�eli przestan� si� ujawnia�. - Gorzej? - zdumia�a si� komandor. - Ich zdolno�� na�ladownictwa jest zadziwiaj�ca. Mam oczywi�cie na my�li obiekty nieorganiczne. Jeden z nich trzyma�em w r�kach, Stello, gdy udawa� m�j mikroskop. Funkcjonowa� dok�adnie jak orygina�. Mamy do czynienia z imitacj�, kt�ra przekracza wszystko, z czym si� do tej pory zetkn�li�my. Si�ga g��boko pod powierzchni�, przybieraj�c cechy na�ladowanego przedmiotu. - To znaczy, �e jeden z nich m�g�by prze�lizgn�� si� razem z nami z powrotem na Terr�? W postaci fragmentu odzie�y b�d� wyposa�enia? - Wzdrygn�a si�. - Zak�adamy, �e stanowi� rodzaj protoplazmy, Podobna elastyczno�� sugeruje nieskomplikowan� form� pierwotn�, co z kolei poci�ga za sob� przypuszczenie o rozszczepieniu dwucz�onowym. W takim wypadku jakiekolwiek ograniczenie ich zdolno�ci reprodukcji nie wchodzi w rachub�, Natomiast w�a�ciwo�ci rozpuszczaj�ce nasun�y mi skojarzenie z pierwotniakiem, - Uwa�asz, �e to istoty my�l�ce? - Nie wiem. Mam nadziej�, �e nie. - Hall uni�s� rozpylacz. - Tak czy inaczej, to powinno pom�c okre�li� nam ich mo�liwo�ci. Oraz do pewnego stopnia potwierdzi� moje za�o�enie, �e s� na tyle proste, aby rozmna�a� si� przez podzia�. Z naszego punktu widzenia by�oby to najgorsze z mo�liwych rozwi�za�. - Zaczynamy - oznajmi� Hall. Przycisn�� do siebie rozpylacz i uruchomi� go, metodycznie rozprowadzaj�c gaz w ca�ym pomieszczeniu. Komandor i jej trzej stra�nicy w milczeniu stan�li za jego plecami. Nic si� nie poruszy�o. Zza okien niezmiennie dociera� blask s�o�ca, rzuca� �wietliste refleksy na naczynia i sprz�t. Po chwili Hall zwolni� spust. - Nic nie zauwa�y�am - stwierdzi�a komandor Morrison. - Jeste� pewny, �e nie pope�ni�e� �adnego b��du? - Arsenowod�r jest bezbarwny. Nie �ci�gaj kasku. Grozi�oby to �miertelnym zatruciem. I st�j w miejscu. Zamarli w oczekiwaniu. Przez pewien czas nic si� nie dzia�o. A potem... - Dobry Bo�e! - wykrzykn�a Morrison. W odleg�ym ko�cu laboratorium szatka ze szkie�kami mikroskopowymi zatrz�s�a si� raptownie. Nast�pnie wydzieli�a z siebie dziwn� ciecz i zmala�a. Ca�kowicie zatraci�a sw�j kszta�t - stanowi�a obecnie ci�ni�t� na blat sto�u galaretowat� mas�. Nagle sp�yn�a po stole na pod�og�. - Tam! Do widniej�cej na pod�odze strugi do��czy�a ciecz b�d�ca niegdy� palnikiem gazowym. Przedmioty wok� nich o�ywa�y. Wielka szklana prob�wka zgi�a si� wp� i przybra�a posta� kleistej ba�ki. Stojak z rurkami, wype�niona preparatami p�ka... - Uwaga! - wrzasn�� Hall, odskakuj�c w bok. Tu� przed jego nosem spad� ogromny s��j i z wilgotnym pla�ni�ciem run�� na pod�og�. Przygl�daj�c mu si�, stwierdzi�, �e by�a to pojedyncza du�a kom�rka. Niewyra�nie dostrzega� j�dro, �cian� kom�rkow� i zawieszone w cytoplazmie wakuole. Pipetki, szczypce, mo�dzierz, wszystko p�ywa�o. Po�owa sprz�tu laboratoryjnego znajdowa�a si� w ruchu. Na�ladowa�y niemal wszystko, Ka�dy mikroskop mia� dublera. Ka�da rurka, s��j, butelka, retorta... Jeden ze stra�nik�w podni�s� pistolet. Hall wytr�ci� mu go z r�ki. - Nie strzelaj! Arsenowod�r jest �atwopalny. Wyjd�my st�d. Wiemy ju� to, co nas interesowa�o. Szybko otworzyli drzwi i wymkn�li si� na korytarz. Hall zatrzasn�� drzwi i zasun�� rygiel. - Zatem jest �le? - zapyta�a komandor Morrison. - Nie mamy szans. Gaz naruszy� ich r�wnowag�; taka dawka mog�a je nawet trwale unieszkodliwi�. Jednak nie dysponujemy wystarczaj�c� ilo�ci� arsenowodoru. Poza tym, gdyby�my zasiedlili planet�, nie mogliby�my u�y� broni. - Odle�my wi�c. - Nie mo�emy ryzykowa� wprowadzenia ich do uk�adu. - Je�eli tu zostaniemy, poch�onie nas i rozpu�ci -zaoponowa�a Morrison. - Mogliby�my sprowadzi� wi�cej arsenowodoru. Albo innej trucizny, kt�ra by je zniszczy�a. Lecz to zarazem zrujnowa�oby po�ow� �ycia na planecie. Niewiele by zosta�o. - A wi�c b�dziemy musieli zniszczy� wszystkie formy �ycia! Je�eli nie ma innego wyj�cia, trzeba wypali� planet� do cna. Cho�by kosztem ca�kowitej zag�ady. Popatrzyli na siebie. - Skontaktuj� si� z Monitorem Uk�adu - zadecydowa�a komandor Morrison. - Wydostan� st�d ca�� jednostk� poza stref� zagro�enia, a przynajmniej tych, kt�rzy ocaleli. Ta biedna dziewczyna nad jeziorem... -Zadr�a�a. - W chwili kiedy wszyscy opuszcz� to miejsce, b�dziemy mogli przedsi�wzi�� kroki w celu oczyszczenia planety. - Czy mamy wi�c podj�� ryzyko zabrania ich na Terr�? - A czy one s� w stanie wcieli� si� w nas? Czy potrafi� imitowa� organizmy �ywe? Wy�sze formy �ycia? Hall zastanowi� si�. - Chyba nie. Zdaje si�, �e mog� jedynie na�ladowa� obiekty nieorganiczne. Komandor u�miechn�a si� ponuro. - Zatem b�dziemy musieli wyruszy� bez materii nieorganicznej. - A co z ubraniami! Przecie� one mog� si� podszy� pod pasy, r�kawice, obuwie... - Nie zabierzemy �adnych ubra�. P�jdziemy bez niczego. Dos�ownie. Hall wykrzywi� usta. - Rozumiem. - Zamy�li� si�. - A nu� si� uda. Czy zdo�asz przekona� reszt� do... do pozostawienia wszystkiego? Ca�ego dobytku? - Je�li stawk� jest ich �ycie, mam prawo kaza� im to zrobi�. - Wobec tego mamy pewn� szans�. Najbli�szy kr��ownik, na tyle du�y, aby pomie�ci� pozosta�ych przy �yciu cz�onk�w jednostki, oddalony by� od nich o dwie godziny drogi. Zmierza� w kierunku Terry. Komandor Morrison oderwa�a wzrok od ekranu wideofonu. - Chc� wiedzie�, co si� sta�o. - Ja z nimi porozmawiam. - Hall usiad� przed monitorem. Dojrza� twarde rysy i z�ote galony terra�skiego kapitana. - M�wi major Lawrence Hall z dywizji badawczej naszej jednostki. - Kapitan Daniel Davis. - Kapitan Davis zmierzy� go nieodgadnionym spojrzeniem. - Jakie� k�opoty, majorze? Hall zwil�y� j�zykiem wargi. - Je�li nie ma pan nic przeciwko temu, wola�bym nie wdawa� si� w dok�adniejsze wyja�nienia, dop�ki nie wejdziemy na pok�ad. - Dlaczego? - Kapitanie, pomy�li pan, �e popadli�my w ob��d. Om�wimy wszystko, jak tylko znajdziemy si� na pok�adzie. - Zawaha� si�. - Wejdziemy na pa�ski statek nadzy. Kapitan uni�s� brew. - Nadzy? - Zgadza si�. - Rozumiem. - Najwyra�niej nic nie rozumia�. - Kiedy pan tutaj dotrze? - Za jakie� dwie godziny. - Wed�ug naszego czasu w tej chwili jest trzynasta. A wi�c wyl�duje pan o pi�tnastej. - Mniej wi�cej - potwierdzi� kapitan. - B�dziemy na pana czeka�. I prosz� nie wypuszcza� swoich ludzi, Otw�rzcie nam jeden w�az. Nie zabieramy �adnego sprz�tu. Tylko my, nic poza tym. W chwili kiedy wejdziemy na pok�ad, startujcie bez wahania. Stena Morrison przechyli�a si� w stron� ekranu. - Kapitanie, czy by�oby mo�liwe.., aby pa�scy ludzie...? - Sprowadzi nas pilot automatyczny - zapewni� j� kapitan. - W pobli�u nie b�dzie �adnego z moich ludzi. Nikt was nie zobaczy. - Dzi�kuj� - powiedzia�a niewyra�nie. - Nie ma za co. - Kapitan Davis zasalutowa�. - A wi�c do zobaczenia za dwie godziny, komandorze. - Wyprowad�my wszystkich na lotnisko - rzek�a Morrison. - Ubrania chyba powinni zostawi� tutaj, tak aby �adne przedmioty nie mia�y bezpo�redniej styczno�ci ze statkiem. Hall popatrzy� na ni�. - Czy to wyg�rowana cena za nasze ocalenie? Porucznik Friendly zagryz� wargi. - Nie zrobi� tego. Zostaj�. - Musisz jecha�. - Ale, majorze... Hall zerkn�� na zegarek. - Jest czternasta pi��dziesi�t. Statek mo�e wyl�dowa� w chwili. Zdejmujcie ubrania i wychodzimy na lotnisko. - Czy naprawd� nic nie mog� zabra�? - Nic. Nawet pistoletu... Na statku dostaniemy now� odzie�. Szybciej! Od tego zale�y twoje �ycie. R�b tak jak wszyscy. Friendly z oci�ganiem dotkn�� guzik�w od koszuli. - Pewnie zachowuj� si� niem�drze. B�ysn�� ekran wideofonu. Us�yszeli piskliwy g�os robota. - Natychmiast opu�ci� budynek! Niezw�ocznie uda� si� na lotnisko! - Tak pr�dko? - Hall podbieg� do okna i podni�s� rolet�. - Nie s�ysza�em, jak l�dowa�. Na �rodku lotniska sta� bez ruchu pod�u�ny szary kr��ownik z kad�ubem gdzieniegdzie wgniecionym od uderze� meteoryt�w. Nic wok� niego nie zdradza�o jakichkolwiek �lad�w �ycia. Mru��c oczy w jaskrawym �wietle, gromada nagich ludzi ruszy�a niepewnie w jego stron�. - Wyl�dowa�! - Hall zdar� z siebie koszul�. - Idziemy! - Zaczekaj na mnie! - To si� pospiesz. - Hall sko�czy� rozbieranie. Obaj m�czy�ni wybiegli na korytarz. Min�li ich goli stra�nicy. D�ugim skrzyd�em pognali ku wyj�ciu. Po schodach zeszli na lotnisko. Na zewn�trz mocno grza�o s�o�ce. Ze wszystkich budynk�w wysypywa�y si� t�umy nagich kobiet i m�czyzn. - Co za widok! - powiedzia� jaki� oficer. - Nie zapomnimy go a� do �mierci. - Kt�ra dzi�ki temu mo�e nie nast�pi tak szybko - dorzuci� inny. - Lawrence! - Hall odrobin� si� obr�ci�. - Prosz�, nie rozgl�daj si�. Id� przed siebie. B�d� za tob�. - I jak, Stello? - zapyta� Hall. - Dziwnie. - Ale chyba warto, co? - Chyba tak. - My�lisz, �e ktokolwiek nam uwierzy? - W�tpi� - odrzek�a. - Sama ju� zaczynam si� zastanawia�. - Tak czy inaczej, prze�yjemy. - Na to wygl�da. Hall popatrzy� na opuszczan� ze statku ramp�. Kilkoro ludzi wspi�o si� na ni� i znikn�o w okr�g�ym w�azie. - Lawrence... W g�osie Morrison da�o si� s�ysze� dziwne dr�enie. - Lawrence, ja... - Co? - Boj� si�. - Boisz si�! - Przystan��. - Dlaczego? - Nie wiem - j�kn�a. Zewsz�d przepychali si� ludzie. - Daj spok�j. To pozosta�o�� jakiej� fobii z dzieci�stwa. - Postawi� nog� na rampie. - Idziemy. - Chc� wr�ci�! - Ogarn�a j� panika. - Chc�... Hall roze�mia� si�. - Za p�no, Stello. - Trzymaj�c si� balustrady, wszed� na ramp�. Unios�a ich fala napieraj�cych ludzi. Dotarli do w�azu. - Jeste�my na miejscu. Id�cy przed nim m�czyzna znikn��. Hall ruszy� za nim w czarn�, milcz�c� otch�a� statku. Komandor posz�a w jego �lady. Dok�adnie o godzinie pi�tnastej statek kapitana Daniela Davisa wyl�dowa� na �rodku lotniska. Z trzaskiem otwarto w�az. Davis w towarzystwie innych oficer�w sta� na mostku kapita�skim, tu� przed ogromn� desk� rozdzielcz�. - No i co - powiedzia� po chwili Davis. - Gdzie oni si� podziali? Oficerowie okazali zaniepokojenie. - Mo�e co� si� sta�o? - A mo�e to po prostu cholerny kawa�? Czekali d�ugo. Na pr�no.