4647
Szczegóły |
Tytuł |
4647 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
4647 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 4647 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
4647 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Arkadij i Borys Strugaccy
O Przyja�ni prawdziwej. Pr�ba ucieczki
O Przyja�ni prawdziwej
Dok�adnie o 19.00 trzydziestego pierwszego grudnia ubieg�ego roku Andrzej T. le�a� w ��ku i z melancholijn� rezygnacj� rozmy�la� o przesz�o�ci, tera�niejszo�ci i przysz�o�ci. Jak �atwo obliczy�, do nadej�cia Nowego Roku pozosta�o jedynie pi�� godzin, ale Andrzejowi T. owa okoliczno�� �adnych rado�ci nie zapowiada�a, albowiem nie le�a� tak sobie (�miech pomy�le�, �e nagle m�g�by zapragn�� sp�dzi� ostatnie godziny roku pod ko�dr�), ale zosta� zap�dzony do ��ka na polecenie lekarza: gard�o mia� obola�e, a szyj� opatulon� szalikiem.
Andrzej T. le�a� wi�c w ��ku, utwierdzaj�c si� po raz kolejny w przekonaniu, i� musia� si� urodzi� pod wyj�tkowo pechow� gwiazd�. Ogrom do�wiadcze� nabytych przez czterna�cie lat �ycia �wiadczy� o tym z bolesn� (dos�ownie) niewzruszono�ci�.
Wystarczy�o na przyk�ad, �eby cz�owiek z jakiego� (cho�by i niewa�nego, nie w tym rzecz) powodu nie nauczy� si� geografii, a od razu wzywano go do odpowiedzi - ze wszelkimi mo�liwymi konsekwencjami. Wystarczy�o, �eby cz�owiek zajrza� do biurka brata-studenta (zupe�nie przypadkowo, niczego z�ego nie maj�c na my�li), a znajdowa� budz�cy zachwyt japo�ski kalkulator, kt�ry z miejsca wy�lizgiwa� si� z r�k i z trzaskiem spada� na pod�og�. Znowu ze wszelkimi mo�liwymi konsekwencjami. Wystarczy�o, �eby cz�owiek wyda� zdobyty z trudem rubel na porcj� lod�w (kulki: �mietankowa, czekoladowa i owocowa, w odpowiednim syropie), a dos�ownie dwa kroki od kawiarni napotyka� kolportera, rozprzedaj�cego ostatnie egzemplarze �Zagranicznej Powie�ci Kryminalnej�.
Tak, szcz�cia nie by�o! Szcz�cie sko�czy�o si� trzy lata temu, kiedy to na urodziny podarowano cz�owiekowi los na loteri� i cz�owiek wygra� na ten los budzik. Ale przecie� nawet pech powinien mie� jakie� granice! Zachorowa� na angin� na kilka godzin przed Nowym Rokiem to ju� nie jest zwyk�y pech. To ironia losu. Przeznaczenie.
Prawo butersznyta1 - stwierdzi� tata. Pewnie mia� racj�. Tata nierzadko m�wi ca�kiem sensowne rzeczy. O prawie butersznyta powiedzia� po raz pierwszy trzy lata temu. Andrzej T. pomy�la� wtedy, �e butersznyt musi by� nazwiskiem wielkiego niemieckiego uczonego, wpisa� nawet Butersznyta zamiast Heisenberga do krzy��wki, wywo�uj�c u brata atak nieopisanej i obel�ywej weso�o�ci. Wiele wody up�yn�o od tego czasu i wiele butersznyt�w wypad�o z r�k na pod�og�, chodnik i, zwyczajnie, na czarn� ziemi�, zanim Wielkie Prawo utrwali�o si� w �wiadomo�ci Andrzeja w ca�ej swej ostro�ci: butersznyt zawsze pada mas�em (w�dlin�, serem, konfitur�) na d� i nie ma na to rady.
Nie ma na to rady!
Je�eli cz�owiek pozwoli �ci�gn�� na klas�wce Milce Ponomariowej, cz�owiekowi stawiaj� pa�� za to, �e �ci�ga� od Milki.
Je�eli cz�owiek spokojnie i nie wadz�c nikomu, siada przed telewizorem, �eby rozkoszowa� si� jednym z siedemnastu mgnie� wiosny, to ka�� mu wsta�, naci�gaj� od�wi�tne ubranie (wypisz-wymaluj kaftan bezpiecze�stwa) i prowadzana imieniny do babci Warii, kt�ra oczywi�cie telewizora nie posiada.
A je�eli cz�owiek, udr�czony przez literatur� i geografi�, wypie�ci w g��bi duszy czyst� i niewinn� nadziej� na sp�dzenie Nowego Roku i zas�u�onych ferii w Gribanowskiej Czatowni - wszystko przepada: cz�owieka pora�a nag�a angina mieszkowa, i niech jeszcze dzi�kuje, �e to nie d�uma, nie tr�d i nie liszaj strzyg�cy...
O 19.05, w celu sprawdzenia, czy sytuacja nie uleg�a zmianie, Andrzej T. eksperymentalnie prze�kn�� �lin�. Sytuacja zmianie nie uleg�a: gard�o bola�o. Na pr�no, okazuje si�, �yka� wstr�tne, gorzkie proszki, p�uka� um�czone struny g�osowe odra�aj�cymi roztworami, tolerowa� na szyi k�uj�cy we�niany szalik. By� mo�e mama powinna by�a pos�ucha� rad babci Warii i ob�o�y� szyj� siekanym �ledziem. Jednak w g��bi duszy Andrzej zdawa� sobie spraw�, �e nawet i ten �rodek, barbarzy�ski i ostateczny, niczego by nie zmieni�. Przepad�a �wi�teczna noc, przepad�y ferie, przepad�o wszystko, z my�l� o czym m�g� �y� i pracowa� przez ostatni miesi�c drugiego kwarta�u. Trudno by�o wytrzyma� ze �wiadomo�ci� tego faktu i Andrzej T. pozwoli� sobie na wydanie nieg�o�nego j�ku. By� to j�k m�nego cz�owieka zamkni�tego w pu�apce bez wyj�cia. J�k astronauty spadaj�cego w rozbitej rakiecie w czarn� otch�a� kosmosu, sk�d nie ma powrotu. S�owem, by� to j�k rozdzieraj�cy dusz�.
A tata i mama byli ju� zapewne na miejscu, w okolicach Gribanowskiej Czatowni, gdzie tak dziwnie l�ni� w po�wiacie ogniska puchate zaspy, gdzie uginaj�ce si� pod �niegiem ga��zie sosen i �wierk�w rzucaj� tajemnicze cienie. Gdzie mo�na dr��y� w �niegu tunele, wydaj�c okrzyki wojenne ugania� si� po lesie, a potem wdrapa� si� na piec i d�ugo w noc s�ucha� �miechu i przekomarza� doros�ych oraz pie�ni starszego brata-studenta �piewanych przy wt�rze gitary...
Gwoli sprawiedliwo�ci nale�y nadmieni�, �e nag�a angina Andrzeja T. ma�o nie spowodowa�a odst�pienia od zwyczaju corocznej rodzinnej wyprawy. Najpierw mama oznajmi�a stanowczo, �e skoro tak, to ona, mama, zostanie ze swoim Andriusze�k� i do �adnej Gribanowskiej Czatowni nie pojedzie. Zaraz te�, nie chc�c jej ust�powa� w wielkoduszno�ci, w podobnym sensie wypowiedzia� si� i tata. Nawet brat-student ca�kowicie sk�din�d pozbawiony uczu� rodzinnych, zw�aszcza je�li rzecz dotyczy�a ma�okalibrowego karabinka, dwunastokrotnej lupy czy wspomnianego uprzednio japo�skiego kalkulatora - r�wnie� podj�� si� sp�dzi� �wi�teczn� noc �przy �o�u bole�ci�, maj�c zapewne na my�li ��ko Andrzeja T. Wyj�cie z k�opotliwej sytuacji znalaz� dziadek. Dowiedziawszy si� w ostatniej chwili, jak si� rzeczy maj�, przyszed� i wygoni� wszystkich z domu, po czym pu�ci� oko do Andrzeja i nuc�c pod nosem: Oj, tam na g�rze, tam �e�ce zna, oraz szeleszcz�c gazetami, rozlokowa� si� w s�siednim pokoju. Dziadek to cz�owiek z autorytetem, pu�kownik rezerwy i deputowany, ale wielu rzeczy niestety nie rozumie.
O 19.08 Andrzej T. ponowi� eksperyment z �ykaniem �liny. Sytuacja nie uleg�a zmianie. A wi�c Andrzej T. spu�ci� nogi z ��ka, namaca� kapcie i powl�k� si� do �azienki p�uka� zdradzieckie gard�o ciep�ym naparem z nagietka. Zadar� g�ow� i patrz�c w sufit, bulgoc�c i chlupi�c, rozmy�la� dalej. W�a�ciwie co to takiego - m�stwo?
M�stwo - to je�li cz�owiek si� nie poddaje. Walczy�, poszukiwa�, znale�� i nie ugi�� si�. Kiedy cz�owiek ma angin�, nie mo�e walczy� ani poszukiwa�, pozostaje jedno: nie poddawa� si�. Mo�na na przyk�ad pos�ucha� radia. Mo�na powoli i ze smakiem przegl�da� klaser ze znaczkami. Jest nowa antologia fantastyki. Jest stary tomik Trzech muszkieter�w. W ostateczno�ci - jest kot Murzi�a, kt�rego ju� dawno pora wytrenowa� na bramkarza. Nie, m�ny cz�owiek, nawet chory do utraty samodzielno�ci, zawsze si� do czego� przyda.
Nawiasem m�wi�c, dziadek do tej pory nie zosta� wprowadzony w arkana gry w �durnia�.
�wiat nieco poja�nia�. Andrzej T. odstawi� pust� szklank� na p�k� i wyszed� do przedpokoju. A w przedpokoju zobaczy� na stoliku pod lustrem telefon. A zobaczywszy telefon stan�� jak ra�ony gromem. Wprost niemo�liwe, �eby taka prosta rzecz nie przysz�a mu do g�owy wcze�niej. Stary, wierny druh Gienka - oto kto jest mu potrzebny! Pom�c oczywi�cie te� nie pomo�e, ale z nim b�dzie mo�na porozmawia� jak r�wny z r�wnym, po m�sku, pow�ci�gliwie poskar�y� si� na los i us�ysze� w odpowiedzi m�skie, pow�ci�gliwe s�owa pociechy i wsp�czucia. Andrzej T. podni�s� s�uchawk� i wykr�ci� numer.
Telefon odebra� sam Gienka Arbuz, ha�a�liwie wyrazi� sw� rado�� i zapyta�, co s�ycha� w Gribanowskiej Czatowni.
Andrzej T. odpowiedzia�, �e jest nie w �adnej Gribanowskiej Czatowni, a w domu, i po m�sku, pow�ci�gliwie poinformowa� przyjaciela o swojej anginie i swoim opuszczeniu. Po czym Gienka Arbuz pomilcza� trzydzie�ci sekund, rozmy�laj�c i nagle oznajmi�:
- Nie tra� odwagi, staruszku. Nie zginiemy. R�wno o dziewi�tej b�d� u ciebie. Pogramy w autodrom i w og�le.
Andrzejowi a� dech zapar�o.
- Co? - zapyta� zmieszany.
- Czekaj na mnie r�wno o dziewi�tej - po m�sku, pow�ci�gliwie rzek� wierny druh Gienka, zwany Arbuzem. - Cze��.
I w s�uchawce zapiszcza� kr�tki sygna�.
�wiat nie tylko poja�nia�. �wiat rozb�ysn��. Andrzej T. wyobrazi� sobie, jak Gienka - ogromny, pyzaty, z autodromem pod pach�, pachn�cy noworocznymi mandarynkami i mrozem - pakuje si� w te oto drzwi i jak �ci�gaj�c kurtk�, b�bni: �Za nic mnie pu�ci� nie chcieli, wi�c m�wi�, a niech was licho, m�wi�, porwie, tam Andriucha le�y i ledwie dyszy, a wy mnie w domu trzymacie...� Tak. Gienka. Wierny przyjaciel. Arbuz. Andrzej T. ostro�nie odetchn��, po�o�y� s�uchawk� i zamruga�, bo co� go podejrzanie zaszczypa�o w oczy. Przyjaciel. Tak.
Wr�ci� do ��ka i wlaz� pod ko�dr�. W�a�ciwie to szczeg�lnie dziwi� si� czy rozczula� nie ma powodu. Prawdziwa m�ska przyja�� nie ma sobie r�wnych. Sam Andrzej T. nie waha�by si� ani minuty, a dla Gienki nawet minuta to za d�ugo. Jest wszak Gienka Arbuz cz�owiekiem czynu, rusza przyjacielowi na pomoc bez ogl�dania si� za siebie. Jako� wiosn�, pod wiecz�r, kompania niedobitych basmaczy z s�siedniej szko�y osaczy�a Andrzeja na ciemnych peryferiach parku Zwyci�stwa i po kr�tkich wyja�nieniach kto jest kim, zacz�a niezbyt bole�nie, ale upokarzaj�co t�uc go torbami z tenis�wkami i innym sportowym barach�em. Na to zjawi� si� Gienka Arbuz. Wtargn�� w kr�g napastnik�w i wal�c na prawo i lewo pot�nymi �apskami, pomiesza� szyki nieprzyjaciela. Co prawda sprano ich wtedy dotkliwie, ale cho� ust�pili z pola walki w bez�adzie, to jednak z honorem. Tego si� nie zapomina.
I Andrzej T. zawo�a� rado�nie:
- Dziadku! Chod� do mnie, nudno mi samemu!
By�a 19.21.
O 20.47, kiedy Andrzej T., obracaj�c w palcach wzi�t� do niewoli wie��, rozmy�la� nad kolejnym posuni�ciem, dziadek zmi�k� w fotelu, pochyli� siw� g�ow� i nieg�o�no zachrapa�. Andrzej T. spojrza� na�, opad� na poduszki i zacz�� czeka�. Gienka Arbuz powinien by� zjawi� si� lada chwila.
O 21.34 Andrzej T. wsta� i na palcach pow�drowa� do �azienki.
Przyjaciela Gienki wci�� jeszcze nie by�o. Uporawszy si� ponownie z nagietkowym naparem Andrzej T. w zadumie popatrzy� na telefon, ale powstrzyma� si� i znowu wr�ci� do ��ka. Ma�o to rzeczy... przemkn�a mu przez g�ow� niejasna my�l.
O 21.53 Andrzej T. cisn�� antologi� fantastyki i usiad�, obejmuj�c r�koma kolana. Dziadek spa� w fotelu naprzeciwko z odrzucon� do ty�u g�ow� i ca�kiem otwarcie pochrapywa�. Kot Murzi�a w pozie Bagheery - Czarnej Pantery - oddawa� si� drzemce na wy��czonym telewizorze. Na taborecie obok ��ka milcza� ulubieniec i m�czennik Andrzeja, radioodbiornik klasy drugiej �Spidola�, on�e Spicha, on�e Spirydion, on�e szelma Spidlec, w zale�no�ci od poziomu zak��ce� i nastroju. Gienka zwany Arbuzem nie przyszed�.
Andrzej T. nachmurzy� si�. By�o mu niewygodnie, nieprzyjemnie, strasznie. W gardle piek�o. �wiat�o w pokoju to przygasa�o, to rozb�yskiwa�o o�lepiaj�co. �eby oderwa� si� od z�ych my�li, Andrzej wzi�� Spich� i przekr�ci� ga�k�. Zatrzeszcza�o, przebi�a si� jaka� niewyra�na muzyka i nagle rozleg� si� znajomy g�os. Wyra�ny, cho� jakby lekko przyduszony g�os Gienki Arbuza przem�wi�:
- Andriucha... Andriucha... S�yszysz mnie?... Andriucha... Stary, gin�... Ratuj...
Andrzej T. podskoczy� w miejscu (wyprostowa�o go jak stalow� spr�yn�). Rozejrza� si� sp�oszony. Potrz�sn�� g�ow�. Prze�kn�� �lin� i nie poczu� b�lu. W eterze szumia�o i Spidlec g�osem Gienki Arbuza monotonnie raz po raz powtarza�:
- S�yszysz mnie?... Andriucha... Stary, gin�... Ratuj... Andriucha... S�yszysz mnie?...
Nie ma co ukrywa�: Andrzej T. straci� g�ow�. Kto by zreszt� na jego miejscu nie straci�? Jakim to sposobem Gienk� Arbuza zanios�o w ziemski eter? Co si� z nim sta�o? Gdzie jest? Nie odrywaj�c wzroku od skali d�ugo�ci fal, Andrzej zapyta� nie�mia�o:
- Gdzie jeste�, Gienka?
Spirydion g�osem Gienki dalej wzywa� pomocy, ale w pewnej chwili co� sta�o si� z jego skal�. Rozjarzy�a si� zielonkawym, migotliwym �wiat�em i zamieni�a w ekran, taki jak w japo�skim kalkulatorze brata. Po ekranie od prawej strony do lewej przemkn�y s�owa.
Andrzej T., lodowaciej�c, czyta�:
JE�ELI CHCESZ URATOWA� MUSISZ ZD��Y� PRZED PӣNOC� WEJ�CIE W KUCHNI OBOK LOD�WKI JE�ELI CHCESZ URATOWA� MUSISZ ZD��Y� PRZED PӣNOC� WEJ�CIE W KUCHNI OBOK LOD�WKI JE�ELI CHCESZ URATOWA�...
Dry�! Wszystko znik�o, skala znowu by�a tylko skal�, a monotonny g�os Gienki Arbuza zamilk� w p� s�owa.
- Tak! - powiedzia� g�o�no Andrzej T. - Wi�c to tak!
W�a�ciwie rozumia�, jak i przedtem, niewiele. Jasne by�o tylko, �e druh Gienka znalaz� si� w jakich� straszliwych opa�ach, �e pomoc musi nadej�� przed p�noc�!... Co to tam by�o o jakim� wej�ciu w kuchni obok lod�wki? Andrzej T. wiedzia� doskonale, �e �adnego wej�cia obok lod�wki nie ma, s� za to dwie bia�e szafki kuchenne.
A je�li nawet wej�cie jest, to w najlepszym wypadku prowadzi� mo�e prosto w mro�ne wieczorne powietrze na wysoko�ci czwartego pi�tra. Tak, by�o o czym pomy�le� i nad czym si� zastanawia�, i Andrzej T. zacz�� namy�la� si� i zastanawia�, a� nagle odezwa� si� Spicha: cichutko, ale nadzwyczaj wyra�nie zanuci� pocz�tkowe takty dobrej, starej piosenki:
Druhowi na ratunek! Wyzwoli� przyjaciela z wi�zienia i niewoli!...
I momentalnie w Andrzeju T. zawrza�a krew, Gienka Arbuz nie namy�la� si�, nie zastanawia� wtedy wiosn�, w ciemnych alejkach parku Zwyci�stwa. Nie namy�la� si� i nie zastanawia� dwie godziny temu, kiedy us�ysza� o anginie i samotno�ci...
Andrzej T. spojrza� na fosforyzuj�c� tarcz� zegara nad sob�.
Czarne wskaz�wki pokazywa�y 22.11. Andrzej T. rozejrza� si� po pokoju. Dziadek spokojnie pochrapywa� w swoim fotelu. Kot Murzi�a na telewizorze powoli, nie unosz�c g�owy, otworzy� po�yskuj�ce zieleni� oczy. Andrzej T. energicznie spu�ci� nogi z ��ka.
Staraj�c si� porusza� mo�liwie cicho, ubra� si� w dres wisz�cy szcz�liwie w zasi�gu r�ki, na oparciu fotela, i przekrad� si� do przedpokoju. Bez w�tpienia zapowiada�a si� powa�na wyprawa i nale�a�o przygotowa� si� do niej starannie. Andrzej T. za�o�y� we�niane skarpety i zimowe buty. Narzuci� kurtk� narciarsk�, zaci�gn�� zamek b�yskawiczny a� po we�niany szalik i z�apa� w charakterze broni sk�adany, metalowy statyw aparatu fotograficznego, ci�ki i uk�adaj�cy si� w d�oni jak maczuga legendarnego witezia. Przymierzaj�c bojowy statyw do prawej r�ki, nie bez zdumienia zauwa�y� w lewej ukochan� �Spidol�. Dziwne: sk�d wzi�o si� radio w r�ce, kt�r� dopiero co zapina� kurtk�? A poza tym sk�d wzi�� si� statyw? To przecie� nie nasz statyw, my nie mamy statywu i w og�le nigdy �adnego statywu nie mieli�my.
Ale nie by�o czasu na rozmy�lania i zastanawianie si�, nadesz�a godzina czynu. Godzina 22.21.
Wej�cie obok lod�wki Andrzej T. zauwa�y� od razu, z progu kuchni. Okaza�o si�, �e prawa szafka nie przylega �ci�le do lod�wki, a odstaje od niej na jakie� czterdzie�ci centymetr�w i pomi�dzy nimi zieje w �cianie ciemny prostok�tny otw�r, w sam raz dla niskiego cz�owieka.
Dziura mia�a wygl�d tak odpychaj�cy, �e Andrzej T. zawaha� si�. Oczami duszy ujrza� �liskie, nadkruszone stopnie schodz�ce do cuchn�cych podziemi, zardzewia�e haki w �cianach, szukaj�ce tylko okazji, �eby wybi� oko, i jakie� jeszcze szare, kosmate, k��bi�ce si� stworzenia z p�on�cymi czerwono �lepiami...
Andrzej T. nigdy nie by� tch�rzem. Po prostu czasami bywa� zwolennikiem rozs�dnej ostro�no�ci. Tak te� i teraz - zrozumia� wyra�nie, �e godzina czynu chwilowo ust�pi�a miejsca minucie zdrowego rozs�dku. Przed nami jakie� podziemia? Pi�knie. Czy w takim wypadku nie nale�y sporz�dzi� najpierw smolnej pochodni? Czy nie nale�y zmieni� zimowych but�w na, powiedzmy, buty gumowe?
I czy w og�le nie pora wprowadzi� do akcji dziadka, frontowego oficera, maj�cego, nawiasem m�wi�c, do�wiadczenie w �ciganiu wroga w tunelach berli�skiego metra? Albo jeszcze lepiej - zatelefonowa� do wspania�ego cz�owieka, wychowawcy klasowego Konstantina Paw�owicza, by�ego czo�gisty i kawalera Orderu S�awy?
Wiadomo, �e istnieje jedyna metoda, �eby co� zrobi� - mianowicie, zrobi� to, a wykr�ca� si� mo�na na tysi�c sposob�w, trudno wi�c orzec, jak sprawy mog�yby si� potoczy� dalej, lecz Spicha, szelma Spidlec znowu zanuci� pierwsze takty s�ynnej muszkieterskiej piosenki i krew w Andrzeju T. zn�w zawrza�a. Przyzna� otwarcie sam przed sob�, �e i buty gumowe, i smolne �uczywa, i wszelkie inne mog�ce mu przyj�� do g�owy rekwizyty - to nic innego jak niepowa�ne g�upstwa i wykr�ty. Jak mo�e zdrowy (a cho�by nawet i troch� chory) ch�opak kry� si� za plecami weterana Wielkiej Wojny! A pl�ta� si� mi�dzy lod�wk� a szafk� kuchenn� - podczas gdy Gienka ginie i czeka na pomoc - po prostu wstyd. Andrzej T. ruszy� do przodu i zanurzy� si� w czelu�� otworu.
Przyjemnie si� rozczarowa�. Nie zobaczy� ani o�lizg�ych stopni, ani przerdzewia�ych hak�w, ani snuj�cych si� szczur�w. Zobaczy� d�ugi, biurowy korytarz, sk�po o�wietlony przez zakurzone �ar�wki w metalowych kloszach z poobijan� emali�. Pachnia�o kancelari�, na tynkowanych �cianach powiewa�y poruszane przeci�giem kartki z wyblak�ymi, pisanymi na maszynie tekstami. Rzuca�o si� w oczy dziwaczne wezwanie: Tow. EMERYCI! UPRASZA SI� NIE PALI�, NIE �MIECI� i NIE HA�ASOWA�. Wzd�u� korytarza, po prawej i po lewej stronie ci�gn�y si� szeregi odrapanych drzwi z ciemnymi plamami wok� klamek i ka�de z drzwi ozdabia� napis, z regu�y gro�ny i w trybie rozkazuj�cym: NIE PUKA�!, NIE GAPI� SI� NA BOKI! a nawet MIN�� SZYBKO i NIE OGL�DA� SI�!
Andrzej T. szed� powoli, machinalnie odczytywa� napisy, zastanawiaj�c si�, za kt�rymi drzwiami ma szuka� Gienki, i nagle uderzy�a go my�l, �e zupe�nie nie wiadomo, dok�d korytarz prowadzi wed�ug pobie�nego rachunku powinien by� pocz�tkowo przebi� �cian� domu, przej�� nad ulic� i zag��bi� si� w balkony kina Kosmos.
Zaskoczony stan�� i wtedy odkry�, �e korytarz si� sko�czy�. Przed nim by�a �lepa �ciana, a po bokach dwoje ostatnich drzwi. Napis na lewych g�osi� wyzywaj�co: DLA �MIA�YCH. Napis na prawych szczerzy� si� protekcjonalnie: DLA NIEZBYT.
Andrzej T. �ci�gn�� brwi i pogr��y� si� w autoanalizie.
Skromno�� wymaga�a przyznania, �e z odwag� nie by�o za dobrze. Co prawda w pierwszym kwartale uda�o mu si� wspi�� po schodach przeciwpo�arowych na wysoko�� czwartego pi�tra, ale po powrocie na twardy grunt tak dygota�y mu r�ce i nogi, �e zauwa�yli to wymagaj�cy sekundanci i przysz�o si� t�umaczy� nag�ym atakiem zastarza�ej choroby Parkinsona (z powody nadmiaru zaj�� nie zdo�a� sprawdzi�, czy taka choroba w og�le istnieje i, o ile istnieje, czy choruj� na ni� ludzie). Jednym s�owem skromno�� radzi�a wybra� prawe drzwi i Andrzej T. us�ucha� jej. Z determinacj� otworzy� drzwi z napisem �Dla niezbyt�.
Tak. Za drzwiami by� znajomy pok�j. W znajomym fotelu pochrapywa� znajomy dziadek, na znajomym telewizorze mru�y� oczy znajomy kot, ze znajomego ��ka zwisa�a znajoma ko�dra.
Andrzej T. stanowczo zamkn�� drzwi. Skromno�� skromno�ci�, ale nie za tak� cen�! Nawiasem m�wi�c, �adnego nieszcz�cia nie ma. Wybieraj�c prawe drzwi przynajmniej post�pi� uczciwie, a jak wiadomo - �uczciwo�� to co� wi�cej ni� �mia�o�� - to m�stwo!� (ze sp�nionej przemowy babci Warii spowodowanej zatajeniem dw�jki ze sprawowania za pewien �mia�y wyczyn na lekcji rysunk�w).
C�, wypadnie by� nie tylko uczciwym, ale i �mia�ym, to wszystko.
Andrzej T. mocniej zacisn�� z�by, podszed� do lewych drzwi i otworzy� je jednym szarpni�ciem.
Nic szczeg�lnego. Tunel z ceglanymi �cianami, niski i wilgotnawy, ale ca�kiem schludny i cichy. Cementowa pod�oga. Na pod�odze wida� �lady najwidoczniej powsta�e zanim cement si� zwi�za�.
Hm. Dziwne �lady. Nie Gienki. Hm. Wygl�da na to, �e przeszed� t�dy ko�. Kopyta. Hm...
Andrzej T. w�drowa� tunelem z niejak� obaw�, staraj�c si� i�� blisko �ciany i jak najdalej od dziwnych �lad�w. By� got�w na wszystko, lecz nic si� na razie nie dzia�o. Poma�u nabiera� otuchy, zaczyna� nawet czu� si� cz�owiekiem nie tylko m�nym, ale i �mia�ym. Zdaje si�, �e Spirydionowi r�wnie� poprawi� si� humor. W ka�dym razie zacz�� pod�piewywa� p�g�osem: Mi�o�ci� moj� jest karabin, karabin i klinga ukochanej szabli...
Znienacka �ciany tunelu rozsun�y si�, zap�on�y jaskrawym �wiat�em jarzeni�wki, zal�ni�y, zaiskrzy�y si� bia�e i czarne kafelki.
Andrzej T. stan�� i zamkn�� pora�one o�lepiaj�cym blaskiem oczy.
Kiedy je otworzy�, dostrzeg�, �e stoi na samej kraw�dzi basenu p�ywackiego.
Tak, by� to najzwyklejszy basen p�ywacki, w jakim Andrzej T. zdawa� niegdy� egzamin na odznak� GTO, wy�o�ony kafelkami, szeroki na dziesi�� metr�w i d�ugi na pi��dziesi�t.
By�o jasne, �e dalsza droga do Gienki Arbuza musi prowadzi� przez szeroki otw�r drzwiowy, ciemniej�cy za lekk� zas�on� pary po drugiej stronie basenu. By�o te� jasne, �e obej�� basenu si� nie da, bowiem pasemko pod�ogi mi�dzy kraw�dziami basenu a �cianami jest idiotycznie w�skie i w dodatku nachylone pod k�tem jakich� czterdziestu pi�ciu stopni, tak �e alpinista w rakach by si� nie utrzyma�. Trzeba b�dzie wp�aw albo w br�d, pomy�la� z niech�ci� Andrzej T. i dopiero wtedy zauwa�y�, �e w basenie nie ma ani kropli wody.
Wszystko uk�ada�o si� pomy�lnie. Nawet jakby zbyt pomy�lnie.
Je�eli cz�owiekowi, o kt�rym z g�ry wiadomo, �e powinien by� �mia�y, los rzuca pod nogi suche baseny, dobrze jest rozejrze� si� doko�a. Andrzej T. rozejrza� si� i to, co zobaczy�, wcale mu si� nie spodoba�o.
Na dnie basenu, na czystych, suchych kafelkach le�a�y porozrzucane jakie� zaskorupia�e szmaty i inne r�wnie niechlujne przedmioty.
Andrzej T. dostrzeg� podart� we�nian� skarpet�, star� koszulk� gimnastyczn� z numerem, wystrz�pione spodnie, wywini�t� na lew� stron� baranic�, zardzewia�� pompk� od roweru i czaszk�. Na widok czaszki serce podskoczy�o mu do gard�a: Gienki! I od razu westchn�� z ulg�: czaszka by�a krowia, ze szkolnego gabinetu biologii.
Andrzej T. zawaha� si�, chocia� doskonale rozumia�, �e omin�� basenu nie mo�e. Podni�s� wzrok. Czarne wskaz�wki na fosforyzuj�cej tarczy pokazywa�y 22.37. Czas nagli�. Andrzej T. waha� si� jeszcze przez trzy sekundy i energicznie zeskoczy� na kafelkowe dno.
Znalaz�szy si� w basenie spiesznie pomaszerowa� w stron� przeciwleg�ej kraw�dzi, kt�ra nagle jakby si� odsun�a niewiarygodnie daleko. Pocz�tkowo po prostu szed�, potem szed� szybko, potem bardzo szybko, w ko�cu pu�ci� si� biegiem. Nie, nie na darmo podst�pny los umie�ci� ten basen na jego drodze. I podejrzane szmaty z czaszkami te� znalaz�y si� w tym basenie nieprzypadkowo! Andrzej T. nie zd��y� pokona� nawet po�owy odleg�o�ci, gdy us�ysza� og�uszaj�cy, bulgoc�cy ryk. Z czterech stron naraz, z jakich� niewidzialnych rur chlusn�y w�ciek�e potoki m�tnej, spienionej wody, buchaj�cej par� jakby od t�umionego szale�stwa.
Odwr�t nie mia� sensu, to Andrzej T. zrozumia� od razu. Pozostawa�o i�� naprz�d. I wspomniawszy swe dawne sukcesy w biegu na sto metr�w wyrwa� do przodu z takim przyspieszeniem, jakby chcia� pobi� wszystkie olimpijskie rekordy Walerego Borzowa.
Mo�liwe nawet, �e uda�oby mu sieje pobi�, ale nie zd��y�. Dopad�y go m�tne fale, uderzy�y po nogach, zamoczy�y a� po czubek g�owy.
- A-ja-ja-ja-jaaaj! - zaszlocha� latynoameryka�skim g�osem przera�ony Spicha.
- O nie! - rykn�� Andrzej T.
M�tne, spienione ba�wany stara�y si� przewr�ci� go i utopi�, ale on rwa� do przodu podobny ju� nie do Borzowa, a do szybkobie�nego �lizgacza mkn�cego na redanie.
Potem dno uciek�o mu spod n�g, rzuci� na pastw� losu bojowy statyw, wy�ej nad g�ow� podni�s� Spirydiona i pop�yn��. Rozpaczliwie pracowa� nogami i rozpaczliwie zagarnia� wod� praw� r�k�.
Niczego nie widzia� poprzez bulgoc�c� pian� i k��by pary, w uszach mia� ryk fal przerywany rozpaczliwym piskiem Spirydiona i ci�gle zagarnia� wod� praw� r�k� i odrzuca� nogami, zagarnia� i odrzuca�, zagarnia� i odrzuca�, przez ca�� wieczno��, dop�ki nie wbi� si� w przeciwleg�� �cian� z tak� si��, �e zahucza�o w ca�ym ciele, od pora�onej g�owy po pi�ty.
W chwil� p�niej ju� sta� na g�rze, na suchej pod�odze wy�o�onej czarnymi i bia�ymi kafelkami. Sta� i dr�a� ze zdenerwowania, ocieka� wod� i wci�� jeszcze trzyma� wysoko nad g�ow� swego Spirydiona, i z t�pym zainteresowaniem patrzy�, jak woda w basenie, kipi�c i buchaj�c par�, skr�ca si� w leje i z g�o�nym cmokaniem znika w niewidzialnych rurach. Oto ju� pokaza�o si� dno i znowu ujrza�y �wiat�o niechlujne szmaty przemieszane z zardzewia�ym �elastwem, tyle �e teraz po�r�d tych wszystkich starych spodni i ko�ci jak samotna sierotka po�yskiwa� w blasku jarzeni�wek bojowy statyw.
- Wszystkich i tak nie uratujesz, prawda? - zapyta� nieznajomy g�os. Dopiero wtedy Andrzej T. zauwa�y�, �e obok niego kto� stoi.
By� to poka�nego wzrostu m�czyzna, ubrany w ogrodniczki na go�e opalone cia�o. Podobny by� do s�siada z klatki schodowej zwanego powszechnie Koniem Koby�yczem. G�os mia� niski, przyjemny, a spojrzenie przyjacielskie i �agodne.
- Masz szcz�cie, �e cho� z �yciem uszed�e� - ci�gn�� dalej. Rozbieraj si�, podsuszymy ubranie. Po�ywi� si� te� nie zaszkodzi...
Raz-dwa uwolni� Andrzeja z przemoczonej odzie�y, szybko i zr�cznie rozwiesi� j� na gor�cych rurach centralnego ogrzewania, a na go�e ramiona ch�opaka narzuci� ogromny, ciep�y i w�ochaty r�cznik, - Zuch, zuch... - pogadywa� przy tym. - �e si� tak wyra��; rycerz bez l�ku i skazy... Zuch ch�opak, nie da si� zaprzeczy�...
Posadzi� Andrzeja przy stoliku w zacisznym miejscu pod �ciana, szybko i zgrabnie ustawi� na serwecie wielki czajnik pe�en wrz�tku, p�katy imbryk i malowan� w kwiaty fili�ank� ze spodeczkiem. Po czym przysiad� si� sam.
- Tak przecie� nie wolno - t�umaczy� z �agodnym wyrzutem. Tu g�ow� trzeba pracowa�, g�ow�. A wy wszyscy nic, tylko nogami.
No i pojad�e� szyd�em miodu. Niee, jak nie znasz brodu, nie wchod� do wody. A tak - durna g�owa nie da nogom spokoju, za nic nie da.
Prosz� mi wierzy�, cz�sto droga prosta zygzakom nie sprosta...
Andrzej T. s�ucha� i dziwi� si�, ale popija� z malowanej w kwiaty fili�anki mocn� herbat� z mlekiem i pogryza� co� bia�ego, pulchnego, w �yciu codziennym prawie niespotykanego, jak nale�a�o przypuszcza� - ko�acz.
- Ty, og�reczku mi�y, wzi��e� si� za spraw� niebezpieczn� i beznadziejn� - ci�gn�� nowo objawiony Ko� Koby�ycz. - Ty nawet poj�cia nie masz, dok�d ci� to zaprowadzi. Przeszed�e� przez wod�.
Dobrze. Wr�cz wy�mienicie. A ogie�? A miedziane rury? O tym pomy�la�e�, groszku m�j cukrowy? W�asnej g�owy, za��my, nie �al ci. A o mamie pomy�la�e�? Pomy�la�e� o swojej mateczce? Nie pomy�la�e�. Po oczach wida�, �e nie pomy�la�e�, kartofelku wiosenny ty m�j. A o ojcu?
Ca�e ogromne do�wiadczenie czternastu lat �ycia m�wi�o Andrzejowi T, �e gdy starsi si�gaj� po podobne argumenty, s�ucha� nale�y w milczeniu i z min� mo�liwie skruszon�. Tym niemniej Andrzej T. odsun�� fili�ank� i rzek� z godno�ci�:
- Rzeczywi�cie, ale ja...
- Nie pomy�la�e�! - wrzasn�� Ko� Koby�ycz i dola� mu herbaty. - O ojcu te� nie pomy�la�e�!- Ale przecie� Gienka...
Ko� Koby�ycz wzni�s� r�ce nad g�ow�.
- No tak, rozumie si�, Gienka! - zawo�a� z bolesnym u�miechem. - Gienka nade wszystko. Uber alles, �e si� tak wyra��. A matka niech w�osy rwie z �alu i pada zemdlona! A ojciec niech zgrzyta z�bami z bezsilnej rozpaczy i �lepnie od sk�pych m�skich �ez! Niech tam! Najwa�niejszy oczywi�cie jest Gienka!
Tu Spirydion, stoj�cy dotychczas cicho na brze�ku sto�u, za�piewa� znienacka:
Kiedy poczujesz, �e tw�j druh to nie przyjaciel, cho� mo�e nie wr�g...
Ko� Koby�ycz wyci�gn�� r�k�, szcz�kn�� prze��cznikiem i zestawi� Spirydiona pod st�.
- Gienka, tylko o nim dzie� i noc my�limy - ci�gn�� dalej z gorycz�. - Dla niego dokonujemy bohaterskich czyn�w, zamiast jeszcze raz wzi�� do r�ki podr�cznik literatury. Durnia Gienk� ratowa� to jest wyczyn i w og�le hurra, a wygrzeba� si� na mocn� czw�rk� z literatury... No, ale przecie� Gienka...!
Andrzej T. nachmurzy� si�. Ko� Koby�ycz przy ca�ej swojej go�cinno�ci i innych zaletach by� tylko niepowa�nym gadu�� i niczym wi�cej. Andrzeja korci�o, �eby odwr�ci� si� do niego plecami i zagwizda� na przyk�ad marsz z Mostu na rzece Kwai. To wszystko o rodzicach i Gience by�o g�upie i niesprawiedliwe. S� rzeczy, kt�re trzeba zrobi� niezale�nie od wszystkiego. Na przyk�ad ludzie id� walczy� za ojczyzn�. Albo gin�, ratuj�c kobiety i dzieci. Albo lec� w kosmos. Jeszcze ma�o? I nie ma powodu, �eby miesza� do tego rodzic�w ani tym bardziej tr�jki z literatury. I nie ma powodu, �eby wy��cza� Spirydiona.
Andrzej T. stanowczo odsun�� fili�ank� i wsta�.
- Dzi�kuj� - powiedzia�. - Na mnie pora.
Ko� Koby�ycz u�miechn�� si� z sympati�.
- Posili�e� si�? - spyta� przymilnie.
- Posili�em. Dzi�kuj�.
- Osuszy�e� si�?
- Osuszy�em. Dzi�kuj�.
- Samopoczucie w normie?
- W normie.
- Je�eli tak, to b�dziemy si� ubiera�.Andrzej T. zacz�� si� ubiera�. Chcia� odej�� jak najszybciej, do�� mia� obecno�ci Konia Koby�ycza, ale tamten kr�ci� si� dooko�a i pomaga� zak�ada�, sznurowa�, wi�za� i zapina�. Kiedy zapi�li ostatni zamek (przy narciarskiej kurtce), odst�pi� na krok, przyjrza� si� z lubo�ci� i rzek�:
- �licznie. A teraz do domu, do mamusi.
Fig�, a nie do mamusi, pomy�la� ze z�o�liw� satysfakcj� Andrzej T. Wyj�� spod sto�u Spirydiona i spojrza� na fosfory �uj�c� tarcz� na �cianie. 23.03.
- Do widzenia - powiedzia� i ruszy� ku wyj�ciu.
- A ty gdzie? - krzykn�� Ko� Koby�ycz. - Nie t�dy! Z powrotem!
- T�dy, t�dy - uspokajaj�co odpar� Andrzej T., nawet nie ogl�daj�c si� za siebie. - W�a�nie t�dy!
- A co z mam�? - lamentowa� za nim Ko� Koby�ycz. - A miedziane rury? Zapomnia�e� o miedzianych rurach!
Ale Andrzej T. nie odezwa� si� wi�cej. Przekr�ci� ga�k� radioodbiornika i Spidlec natychmiast zakwili�:
Rozstajemy si� na zawsze, niech p�yn� lata...
Za progiem znajdowa�a si� sk�po o�wietlona sala z lustrzanym parkietem i z powietrzem o tak niezwyk�ym sk�adzie, �e ju� na dwadzie�cia metr�w niczego nie mo�na by�o dostrzec przez dziwn� bezbarwn� mg��. Jednak od samego progu prowadzi�a przez parkiet �cie�ka ciemnego drewna i Andrzej T. poj��, �e zab��dzenie mu nie grozi.
Ra�no pomaszerowa� po czarnych polerowanych kwadratach, staraj�c si� odp�dzi� odbieraj�ce energi� wspomnienia o swoim wyczynie w basenie i o s�odkiej herbacie z mlekiem i ko�aczem.
Uwa�a�, �e g��wne pr�by dopiero nast�pi� i trzeba by� na nie psychicznie przygotowanym. Wkr�tce osi�gn�� sw�j cel: s�owa Konia Koby�ycza o miedzianych rurach i o ogniu te�, pocz�tkowo niedbale puszczone w niepami��, nie wychodzi�y mu z g�owy.
W chwili, kiedy owe z�owieszcze s�owa zapu�ci�y w �wiadomo�ci Andrzeja szczeg�lnie mocne korzenie, czarna �cie�ka pod nogami nagle si� rozdwoi�a. Dwie identyczne czarne �cie�ki rozchodzi�y si� w prawo i lewo, przy czym w poprzek prawej du�ymi bia�ymi literami napisano: DLA M�DRYCH, a w poprzek lewej - DLA NIEZBYT.
Andrzej sta� na rozstaju za�o�ywszy do ty�u r�ce ze Spirydionem i gorzki, m�dry u�mieszek styg� na jego kszta�tnych wargach. Uporawszy si� z dziecinn� ochot�, aby krzykn�� w przestrze� co� obra�liwego i pogrozi� (te� w przestrze�) pi�ci�, przeprowadzi� kr�tki monolog wewn�trzny:
- Ha! Komu� tu wyra�nie zabrak�o pomys��w. M�wi�c wulgarnym �argonem Paszki Drobatona, kawa� z brod� to cha�a nie kawa�.
Znowu stawiaj� nas przed niehonorowym wyborem: albo zapomnisz o skromno�ci, albo - wracaj do domu, do mamusi. Ten numer nie przejdzie, prosz� pa�stwa! Jak m�wi m�j brat-student: trywialne i le�y na wierzchu. �atwo zauwa�y�. Wybacz, skromno�ci moja.
Z ironicznym u�mieszkiem (trudna sztuka, opanowana w swoim czasie kosztem dw�ch godzin straszliwego wykrzywiania si� przed lustrem w przedpokoju) Andrzej T. wst�pi� na drog� dla m�drych.
Nawiasem m�wi�c, gwa�t dokonany na w�asnej skromno�ci niezbyt go bola�. O wiele wa�niejszy by� fakt, �e w najbli�szej przysz�o�ci najwidoczniej nie nale�a�o spodziewa� si� �adnych basen�w z oszala�ymi wodami i w og�le �adnych dotkliwych dla cia�a eksperyment�w. Rozum to rozum, prosz� pa�stwa. Najwy�ej trzeba b�dzie ostro wysili� szare kom�rki, a to jako� prze�yj�.
Droga dla m�drych okaza�a si� dziwnie kr�tka. Ko�czy�a si� przed zwyk�ymi drzwiami. Nie trac�c ani chwili, wci�� jeszcze z ironicznym u�mieszkiem na ustach, Andrzej T. chwyci� za klamk� i poci�gn��.
Andrzej T. os�upia�. Za drzwiami znajdowa� si� wci�� ten sam znajomy pok�j. W znajomym fotelu chrapa�, a� si� �ciany trz�s�y, znajomy dziadek, na znajomym telewizorze wylegiwa� si� znajomy kot Murzi�a, ze znajomego ��ka zwisa�a znajoma ko�dra. Ach tak!
Andrzej T. cichutko zamkn�� drzwi. A wi�c to tak. Tym mnie zwiedli�cie. To to uwa�acie za m�dro��. M�dry, wed�ug was, p�jdzie do domu, do ��eczka. Ha, to ju� przerabiali�my. �M�dry na g�r� nie p�jdzie, m�dry g�r� obejdzie�. A Gienka niech sobie u was ginie?
Guzik! Andrzej T. rzuci� w przestrze� par� obra�liwych s��w, pokaza� (te� w przestrze�) podw�jn� fig�, odwr�ci� si� plecami do bezu�ytecznych drzwi i truchtem pobieg� z powrotem do rozwidlenia.
Droga dla niezbyt m�drych okaza�a si� znacznie d�u�sza i Andrzej T. pocz�� ju� si� niepokoi�, gdy w bia�awej mgle przed nim zamajaczy�a niebieskawa plama. Jeszcze minuta truchtu i o ma�o nie uderzy� nosem w prostok�tn� matow� szyb� wbudowan� w �cian�.
Szyba migota�a niebieskim neonowym �wiat�em. Na mlecznym szkle wielkie czerwone litery g�osi�y: WEJ�CIE, a wielka czerwona strza�a wzd�u� napisu pokazywa�a niebo...Drogowskaz by� rzeczywi�cie niezwyk�y, ale Andrzej T. nie zd��y� nawet zdziwi� si� jak nale�y, od razu bowiem odkry� obok ni to schody, ni to drabin�, i by�a to drabina, tyle �e zrobiona nie ze szczebli, a z wmurowanych w �cian� metalowych klamer pokrytych zielon� olejn� farb�. Podobn� drabin� Andrzej T. widzia� podczas wycieczki do patronackiego zak�adu produkcyjnego, prowadzi�a (drabina, oczywi�cie, nie wycieczka) na sam szczyt gigantycznego fabrycznego komina. Tu drabina wiod�a w bia�� mg�� nad g�ow�, a gdzie dalej - nie wiadomo, jako �e wida� by�o tylko pierwsze sze�� szczebli.
Andrzej T. zerkn�� na fosforyzuj�c� tarcz� - a to dopiero, ju� kwadrans po jedenastej! - i zacz�� rozgl�da� si�, szukaj�c miejsca, gdzie m�g�by postawi� Spirydiona, By�o bowiem jasne, �e na tych, za przeproszeniem, schodach przydadz� si� wszystkie cztery ko�czyny, a by� mo�e nawet i z�by. Ju� postanowi� wsun�� odbiornik do odkrytego w pobli�u cudacznego kredensu bez szyb i p�ek, ale Spidlec dr��cym tenorem zaintonowa� nagle stary, rozdzieraj�cy dusz� romans:
- Nie odchod�, zosta� ze mn� cho� przez chwil�!...
Andrzej T. zatrzyma� si� speszony.
- A tobie co? - zapyta� nieszczerze.
- Nie odchod�! Mnie bez ciebie b�dzie �le! - z �kaniem w g�osie obja�ni� Spirydion.
Serce Andrzeja drgn�o.
- No dobra ju�, dobra... - mrukn�� i pocz�� wpycha� uczuciowy aparat za pazuch�.
Spirydion ju� p�g�osem, ale dalej z �kaniem i histeryczn� egzaltacj� o�wiadczy�: �eby ci� odzyska�, p�aka� b�d� w dzie� i w nocy... po czym zamilk�, a Andrzej T. poplu� w d�onie, chrz�kn�� dla dodania sobie animuszu i rozpocz�� wspinaczk�.
Pierwsze szczeble pokona� bez wysi�ku i nawet dziarsko - widzia� jeszcze pod�og�, i w razie czego m�g�by po prostu zeskoczy�.
Na dziesi�tym szczeblu pod�oga znik�a i musia� zrobi� przerw� dla z�apania oddechu. Na pi�tnastym wszystko wok� zasnu�a zwarta bia�a mg�a i na dodatek pojawi�o si� wra�enie, �e �ciana odchyla si� ku �rodkowi sali niczym sklepienie kopu�y. Dziewi�tnasta klamra chwia�a si� jak mleczny z�b. Tu w�a�nie Andrzej T. okaza� ma�oduszno�� pomy�la�, �e warto by by�o zawr�ci� na d� i wszystko starannie przemy�le� i rozwa�y�. Jednak�e akurat wtedy wygrzany za pazuch� Spirydion ochryple obwie�ci�, �e od g�r lepsze s� tylko g�ry, na kt�rych jeszcze nie stan�� nikt. Andrzej T. zawstydzi� si� i jednym zrywem pokona� p� tuzina klamer. Dalej nie liczy�. Zrobi�o mu si� ca�kiem nie do liczenia. Nieludzko rozbola�y go ramiona, nogi pocz�y dr�e�. Bez w�tpienia by� to atak choroby Parkinsona przybywaj�cej z krainy zmy�le� i g�upich fantazji, aby ukara� Andrzeja za zbytni� pewno�� siebie. O moje r�ce! O moje nogi! Jednak znowu eksperymentuj� na moim ciele, podli! Niedoczekanie ich.
Jak to by�o? Walczy�, poszukiwa�, znale�� i nie ugi�� si�. Nie ugi�� si�? W �adnym wypadku! Nawet je�eli jeste� chory - wszystko jedno na co, angin� mieszkow� czy chorob� Parkinsona. Jakie tam mog� by� choroby, skoro ginie najlepszy przyjaciel, Gienka zwany Arbuzem? Trzymaj si�, Gienka! - m�wi� do siebie Andrzej T. i czepia� si� lodowatych klamer. - Id�, Gienka! - rycza� i gramoli� si� po mokrych klamrach. - ��esz, nie pokonasz! - chrypia� i zwisa� ze �liskich klamer, oplataj�c si� wok� nich niby tropikalny w�� dusiciel.
Ale wszystko na �wiecie ma sw�j kres i w pewnej zaiste pi�knej chwili Andrzej T. zorientowa� si�, �e ju� si� nie czepia, nie gramoli i nie zwisa, za to upaja si� szcz�ciem, siedz�c na twardej pod�odze, oparty plecami o tward� �cian�. Ramiona jeszcze bola�y, ale niezbyt mocno. Nogi dr�a�y, ale nie odmawia�y pos�usze�stwa. Andrzej T. obejrza� d�onie. D�onie, og�lnie rzecz bior�c, by�y ca�e i nienaruszone, chocia� pali�y, jakby ca�y wiecz�r trenowa� podci�ganie na dr��ku. Nale�a�o spodziewa� si� pojawienia p�cherzy, ale od tego nikt jeszcze nie umar�.
Andrzej T. wsta�. By� przekonany, �e Gienka Arbuz znajduje si� gdzie� w pobli�u. Ale Gienki nie by�o. By�a za to wielka, wyj�tkowo sk�po o�wietlona sala.
W�a�ciwie sala w og�le nie by�a o�wietlona. W niej, jak to si� m�wi, kr�lowa�a ciemno�� i w tej ciemno�ci migota�o, zapala�o si� i gas�o mn�stwo miniaturowych lampek. W ich s�abym, zmiennym �wietle mo�na by�o dostrzec, �e ca�e pomieszczenie wype�niaj� rz�dy masywnych, kanciastych ni to szaf, ni to skrzy�. Wyczuwa�o si� podmuchy ciep�ego, a chwilami wr�cz gor�cego powietrza, pachnia�o dziwnie i raczej przyjemnie. I by�o pe�no d�wi�k�w. Jaki� przeci�g�y szelest. Niskie monotonne buczenie. Ostry, d�wi�czny trzask.
Znowu buczenie. Znowu szelest. Andrzej T. popatrzy�, pow�szy�, pos�ucha� i nie�mia�o zawo�a�: - Gienka! Hej, Gienka! Jeste� tu?
Jeszcze nie zd��y�o ugrz�zn�� w gor�cym, pe�nym zapach�w powietrzu jego ostatnie s�owo, gdy sala eksplodowa�a huraganem nowych blask�w i d�wi�k�w. Rozjarzy�y si� i rozmigota�y nowe miriady okr�g�ych �wiate�ek, w atramentowych ciemno�ciach pod sufitem od prawej do lewej pomkn�y chaotyczne roje cyfr, na szelest na�o�y� si� ci�g�y, d�wi�czny �wiergot, a ostre trzaski zabrzmia�y cz�sto i natarczywie jak rewolwerowe wystrza�y w filmie Siedmiu wspania�ych.
Oszo�omiony Andrzej T. schowa� g�ow� w ramiona i zacz�� si� cofa�, ale sala akurat ucich�a. Uroczysty, doskonale postawiony g�os oznajmi�:
- Obcy obiekt odnaleziony, zbadany i zidentyfikowany jako Pragn�cy Przej��...
Jednocze�nie po niewidocznym w ciemno�ciach ekranie pod sufitem pobieg�y od prawej do lewej �wiec�ce s�owa:
OBCY OBIEKT ODNALEZIONY ZBADANY ZIDENTYFIKOWANY JAKO PRAGN�CY PRZEJ��. . .
- Procedura prezentacji rozpocz�ta - ci�gn�� G�os, i po ekranie pomkn�y te same frazy bez sp�jnik�w, znak�w przestankowych oraz diakrytycznych. - Przedstawiam si�, mam honor si� przedstawi�: Wszechmocna Elektroniczna Maszyna My�l�ca, Odgaduj�ca i Licz�ca, w skr�cie WEMMOL. Z kim mam honor?
- W�a�ciwie... - niepewnie odpar� Andrzej T. - w�a�ciwie to ja... jestem Andrzej. Nazywam si� Andrzej. Jestem uczniem.
Znowu huragan b�ysk�w i d�wi�k�w. G�os milcza�, ale na ekranie, wartko mkn�c jedno za drugim, rozjarzy�y si� s�owa:
ANDRZEJ IMI� ZROZUMIANO UCZE� POZYCJA SPO�ECZNA ZROZUMIANO KONIEC PROCEDURY PREZENTACJI KONIEC PROCEDURY KONIEC. . .
Andrzej T. uk�oni� si�, szurn�� nog� i rzek�:
- W�a�ciwie to ja musz� do Gienki. Bardzo si� spiesz�. Jak mam i�� do Gienki?
G�os odpowiedzia� uroczy�cie:
- Pragn�cy Przej�� musi zaliczy� dwa etapy egzaminu. Pierwszy etap: ja zadaj� pytania. Drugi etap: ja odpowiadam. Prosz� zameldowa� gotowo�� do egzaminu.
Nawet w lepszych czasach propozycja przeegzaminowania nigdy nie wywo�ywa�a u Andrzeja T. pozytywnych emocji. Teraz a� go skr�ci�o ze z�o�ci.
- Jaki jeszcze egzamin? - wrzasn��. - Jaki mo�e by� egzamin, kiedy gdzie� tam marnieje Gienka Arbuz? Id�cie do diab�a z waszym egzaminem, sam sobie jako� poradz�!
Z tymi s�owami wszed� bez namys�u w korytarzyk mi�dzy rz�dami szaf-skrzy�. Ale od razu si� zatrzyma�, zobaczy� bowiem na ko�cu korytarzyka niskie, d�bowe wrota. Wisia�a na nich ogromna zardzewia�a k��dka, a tu� obok drzema� na taborecie ni to wo�ny, ni to str�, w waciaku, ze strzelb�-berdank� na kolanach. Przy nogach str�a le�a� budz�cy postrach owczarek alzacki. Pot�ny �eb z�o�y� co prawda spokojnie na �apach, ale tr�jk�tne uszy stercza�y czujnie, a ��te oczy beznami�tnie spogl�da�y Andrzejowi T. prosto w twarz.
- Rozumiem - powiedzia� zgn�biony Andrzej T., zawr�ci� i wycofa� si� z przej�cia.
- Prosz� zameldowa� gotowo�� do egzaminu - powt�rzy� G�os, jakby nic si� nie zdarzy�o.
- Jestem got�w - mrukn�� Andrzej T.
G�os oznajmi�:
- Rozpoczynam procedur� wprowadzenia informacji do ucznia Andrzeja. Wprowadzenie informacji. Pierwszy etap. Zadaj� trzy pytania. Jedno pytanie z nauk matematyczno-logicznych. jedno z humanistycznych i jedno z fizyczno-technicznych. Je�eli ucze� Andrzej odpowie na wszystkie trzy pytania prawid�owo, nast�pi koniec pierwszego etapu. Prosz� potwierdzi� przyswojenie informacji o pierwszym etapie.
- A je�li nieprawid�owo? - wyrwa�o si� Andrzejowi.
Odpowiedzi nie by�o, po monitorze przemkn�� niesko�czony ci�g �wiec�cych si�demek i gdzie�, ci�ko skrzypi�c, otworzy�y si� drzwi.
Za drzwiami, rozumie si�, by� znajomy pok�j ze znajomym dziadkiem, znajomym kotem i znajom� ko�dr�.
- Wszystko rozumiem - mrukn�� ponuro Andrzej T.
Drzwi zamkn�y si� ze skrzypni�ciem, a po monitorze przebieg�y s�owa:
WSZYSTKO ROZUMIEM INFORMACJA PRZYJ�TA PRZYJ�TA ROZPOCZYNAM PIERWSZY ETAP PIERWSZY ETAP PIERWSZY. . .
- Precyzuj� pierwsze pytanie! - oznajmi� WEMMOL. - Dane: s�up i �limak. Wysoko�� s�upa dziesi�� metr�w. �limak w ci�gu dnia przemieszcza si� o sze�� metr�w do g�ry, w ci�gu nocy pi�� metr�w w d�. Ile czasu potrzebuje �limak, aby osi�gn�� szczyt s�upa. Czas do namys�u sto dwadzie�cia sekund. Rozpoczynam odliczanie!
Na ekranie zap�on�a liczba 120 i zaraz zast�pi�o j� 119. Potem ukaza�y si� 118, 117, 116... Andrzej T. szybko policzy�: w ci�gu dnia plus sze��, w ci�gu nocy minus pi��, wi�c na dob� plus jeden. Wysoko�� s�upa dziesi�� metr�w - �atwo policzy�... Ju� nawet otworzy� usta, ale zawaha� si�. Zbyt �atwo policzy�. Niemo�liwe, �eby to zadanie by�o takie proste...
...100, 99, 98, 97...
Ten przekl�ty WEMMOL pr�buje nas z�apa� na jaki� haczyku Nie uda mu si�! My�my dotarli do mi�dzyszkolnych eliminacji na olimpiadzie matematycznej, go�ymi r�kami wzi�� si� nie damy!
...81, 80, 79, 78...
Co prawda na mi�dzyszkolnych eliminacjach nie rozwi�zali�my ani jednego zadania, ale mimo wszystko... Tfu, co za bzdury chodz� mi po g�owie! Wi�c tak, po pierwszej dobie metr, po drugiej dwa...
...63, 62, 61, 60...
Zosta�a nieca�a minuta. Ajajaj... Ha... Ha! Przecie� ostatniego dnia on od razu polezie sze�� metr�w do samej g�ry i schodzi� ju� nie b�dzie musia�. To znaczy, �e...
- Cztery i p� doby! - krzykn�� rado�nie Andrzej T.
Na ekranie liczba 41 zgas�a i pojawi�y si� s�owa:
ODPOWIED� CZTERY PI�� DZIESI�TYCH DOBY SPRAWDZONO PRAWID�OWO PRAWID�OWO ODPOWIED� TRAFNA TRAFNA ODPOWIED� TRAFNA...
Andrzej T. triumfowa�. Wi�c tak! Nas z nia�ki nie za�yjesz! Tak b�dzie z ka�dym, kto spr�buje!
- Precyzuj� drugie pytanie! - oznajmi� WEMMOL. - Dane: utw�r Jurija Michaj�owicza Lermontowa Bohater naszych czas�w.
Poda� imi� Pieczorina. Jak mia� na imi� Pieczorin. Imi�. Czas do namys�u dwie�cie sekund. Rozpoczynam odliczanie.
200, 199, 198, 197...
Po triumfie Andrzeja nawet �ladu nie zosta�o. Zala�a go fala �lepego strachu, czarnej paniki. To gorsze, my�la� gor�czkowo. O wiele gorsze! Jak on si� nazywa�? Pieczorin... Gruszczynicki... Wszyscy tam mieli tylko nazwiska... Ksi�na Mary... Albo tylko imiona, bez nazwisk... By� jeszcze jaki� kapitan, sztabskapitan... Iwan... Iwan...
...146, 145, 144, 143...
Do nazwisk nigdy szcz�cia nie mia�em... I wtedy te�, historyk wzi�� mnie, zapyta� o nazwisko Piotra I, a ja chlapn��em jak g�upi: �Wielki�! Nieszcz�cie! Co robi�? Wyrzuc� mnie zaraz, jak nic wyrzuc�...
...119, 118, 117, 116...
Czekaj, czekaj... Aaa, wszystko jedno, nic nie mam do stracenia. Niech�tnym, k��tliwym tonem Andrzej T. zapyta�:
- A czemu� to z Lermontowa zrobili�cie Jurija Michaj�owicza, je�li zawsze by� Michai�em Juriewiczem?
Liczba 103 na ekranie znieruchomia�a. Pok�j za�wiergota�, zabucza� i rozleg�o si� takie trzaskanie, jakby nagle zacz�� strzela� z bata ca�y pu�k pastuch�w. Przez ekran pobieg�y d�ugie szeregi bezsensownych si�demek, zgas�y i ust�pi�y miejsca s�owom:
LERMONTOW MICHAI� JURIEWICZ NIE NIE NIE JURIJ MICHAJ�OWICZ NIE NIE NIE DRUGIE PYTANIE NIEPOPRAWNE NIE NIE NIE DRUGIE PYTANIE ANULOWANE BEZ ZAMIANY BEZ BEZ BEZ USZKODZENIE TA�MY MAGNETYCZNEJ USZKODZENIE TA�MY MAGNETYCZNEJ. . .
Aha! Andrzej T. znowu podni�s� si� na duchu. Zatka�o! I bez zamiany! Wpad� WEMMOL. �Uszkodzenie ta�my magnetycznej� to akurat Andrzej zna�. Nie na darmo tata konstruuje elektroniczne maszyny cyfrowe w swoim BKP, a mama w swoim INB na tych�e maszynach pracuje.
�Znowu mnie te ta�my zam�czy�y�, skar�y si� mama, a ojciec powarkuje z dezaprobat�, radzi przej�� na S-1020, gdzie mo�na si� obej�� w og�le bez �adnych ta�m...
D�wi�kowy ba�agan w pokoju nagle ucich� i WEMMOL przem�wi� g�osem jak poprzednio uroczystym i podnios�ym:
- Precyzuj� trzecie pytanie! Dane: hiperboloid in�yniera Garina. Nale�y om�wi� zasad� dzia�ania. Czas do namys�u dwie�cie czterdzie�ci sekund. Rozpoczynam odliczanie.
Na ekranie wybuch�a liczba 240, a Andrzej T. w zak�opotaniu przygryz� paznokie�.
Ksi��k� zna� dobrze, a niekt�re fragmenty m�g�by recytowa� z pami�ci. Ale tego akurat w kt�rym Garin wyja�nia Zoi budow� aparatu, jako� nie lubi�, dok�adniej - niezbyt go lubi�. Czyta�, oczywi�cie, i to niejeden raz, i schemat ogl�da�, niczego sobie rysuneczek...
Teraz trzeba tylko sobie przypomnie�. Promie� cieplny. Promie� infraczerwony. �Pierwsze uderzenie promienia dosi�g�o fabrycznego komina...� i dalej: �Promie� hiperboloidu ta�czy� w�r�d ruin�...
...221, 220, 219, 218...
Spokojnie. Tylko spokojnie. Co my tam mamy? �Promie� z lufy automatu zawadzi� o drzwi; posypa�y si� od�amki drzewa�. I jeszcze: �Binokle co chwila zje�d�a�y Rollingowi z mokrego nosa, ale sta� m�nie i patrzy�, jak za horyzontem wyrastaj� s�upy dymu i wszystkie osiem liniowych kosmolot�w ameryka�skiej eskadry wzbija si� w powietrze...� To nie to, ale te� dobrze. Mokry nos Rollinga... Klucz mi potrzebny, klucz, a nie mokry nos!
...187, 186, 185, 184...
Mam! �Idea aparatu jest trywialnie prosta...� Przecie� ja wiem, �e prosta... �W aparacie chybota� i rycza� p�omie�. To te� wiem.
O czym on wtedy z Zoj�? Piramidki. Hiperboloid z szamonitu... Stop!
Hiperboloid zwierciad�a uformowany z szamonitu! Piramidki! �ruba mikrometryczna! Zwierciad�o hiperboliczne - Hurra!
...153, 152. 151, 150...
Teraz �adnie sformu�ujemy. Spokojniutko sformu�ujemy, bez po�piechu. Tak, tu WEMMOL znowu spud�owa�. Przeliczy� si�. Nie doceni� obecnego poziomu. Dla nas wszystkie te hiperboloidy, fotonowe rakiety i inne maszyny czasu to pestka, my je jak orzeszki chrupiemy, one s� dla nas jak rodzeni bracia!
Andrzej T. odetchn�� g�o�no, poczeka�, a� na ekranie pojawi si� liczba 100 (dla r�wnego rachunku) i zacz�� ze smakiem, wyczerpuj�co, obja�nia� zasad� dzia�ania i budow� aparatu generuj�cego promienie podczerwone wielkiej mocy, znanego jako �hiperboloid in�yniera Garina�.
Porwa�o go. M�wi� z uczuciem. Deklamowa� ulubione fragmenty.
Szczodrze wymachiwa� r�kami i nawet pr�bowa� chodzi� pomi�dzy szafami-skrzyniami. I - rzecz dziwna - w miar� jak m�wi�, coraz wolniej migota�y ��te lampki, cich�y d�wi�ki, gas�y zapachy, nawet jakby si� och�odzi�o. Kiedy drobiazgowo i ze szczeg�ln� rozkosz� opisa� pier�cie� z br�zu z tuzinem porcelanowych czasz na piramidki z mieszaniny aluminium i tlenku �elaza (termit) z utwardzonym olejem i ��tym fosforem, WEMMOL ucich� i zamar� ostatecznie.
By� mo�e usn��, a by� mo�e po prostu zastyg� z otwart� ze zdumienia buzi�.
Andrzej T. odczeka� chwil� i powiedzia�:
- No?
W ciemno�ciach pod sufitem pojawi�a si� i zgas�a samotna si�demka. Po czym przez ekran ju� nie pomkn�y, nie przesun�y, ale niemrawo si� powlok�y �wiec�ce s�owa:
TRZECIE PYTANIE ODPOWIEDZ TRAFNA TRAFNA TRAFNA ODPOWIEDZ TRAFNA GRANICA POPRAWNO�CI REALNO�� HIPERBOLOIDU MIKROMETRYCZNO�� �RUBY �ӣTY KOLOR FOSFORU SPRAWDZONO ODPOWIED� TRAFNA TRAFNA SPRAWDZONO. . .
Andrzej T. triumfowa�, sylabizuj�c te brednie, i u�miecha� si� z�o�liwie. Zg�upia� WEMMOL! Taak, znaj naszych! Jak wida�, nawet si� nie po�egnamy...
I jak poprzednio rado�� by�a przedwczesna. Zn�w zapali�y si� i zamigota�y roje ma�ych �wiate�ek, zn�w woko�o zaszele�ci�o, za�wiergota�o, zatrzaska�o i WEMMOL jak gdyby nigdy nic dziarsko oznajmi�:
- Koniec pierwszego etapu. Rozpoczyna si� etap drugi. Ucze� Andrzej zadaje mi trzy dowolne pytania, odpowiadam na nie prawid�owo, koniec drugiego etapu, koniec egzaminu. Ucze� Andrzej wraca do domu, do mamusi. Prosz� potwierdzi� przyj�cie informacji o drugim etapie.
Uczniowi Andrzejowi opad�a szcz�ka.
- Jak to - do mamusi? - zapyta� oszo�omiony.
Przez ekran przesun�� si� napis:
BEZ ODPOWIEDZI PYTANIE RETORYCZN