452
Szczegóły |
Tytuł |
452 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
452 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 452 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
452 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Frederik Pohl
Dajmy szanse mr�wkom
(Let the ants try)
T�umaczy�: Arkadiusz Nakoniecznik
HTML : SASIC
Trzygodzinna Wojna nie oszcz�dzi�a Detroit, ale oszcz�dzi�a Gordy'ego; gdy
spad�y bomby, jecha� w�a�nie z teczk� pe�n� plan�w i szkic�w do Waszyngtonu.
Jego �ona zosta�a w mie�cie i nie znaleziono p�niej nawet �ladu jej cia�a.
Dzieci, oczywi�cie, nie mia�y a� tyle szcz�cia. Ich letni ob�z znajdowa� si�
mniej ni� dwadzie�cia mil od miasta i tak si� niefortunnie z�o�y�o, �e wiatr w
tych okolicach wia� przewa�nie w tym w�a�nie kierunku. Pozosta� im miesi�c
�ycia, lecz do ostatnich jego dni nie czu�y �adnego b�lu. Si�� po��cze�
lotniczych ogarn�o istne szale�stwo, ale Gordy'emu uda�o si� jako� do nich
dotrze�. Mimo i� on wiedzia�, a one domy�la�y si�, �e z pewno�ci� umr� na
chorob� popromienn�, to i tak pozosta� im ca�y b�ogos�awiony tydzie�, kt�ry
mogli sp�dzi� razem, a� wreszcie b�l sta� si� nie do wytrzymania.
Przez ca�y nast�pny rok Gordy w�a�ciwie nikogo wi�cej nie widzia�.
Gdy tylko spad�o ska�enie, wr�ci� do Detroit. By�o to jedyne miejsce, do kt�rego
mia� po co wraca�. Znalaz� sobie dom na obrze�u miasta i pr�bowa� odszuka�
kogo�, od kogo m�g�by go kupi�. Ci ze Sztabu Kryzysowego wy�miali go.
"Wprowadzaj si�, je�li jeste� na tyle szalony, �eby tu zosta�".
Gdy Gordy my�la� o tym wszystkim, to wydawa�o mu si�, �e wtedy by� w stanie
szoku. Jego subtelny, wy�wiczony umys� jakby przesta� dzia�a�. Gordy jad� i
spa�, a gdy robi�o si� ch�odno, dr�a� z zimna i rozpala� ognisko. I nic ponadto.
Dwa czy trzy razy pisa�o do niego Ministerstwo Wojny, a� wreszcie zjawi� si�
jaki� cz�owiek z rz�du, by dowiedzie� si�, co si� sta�o z tym, co Gordy obieca�
przywie�� do Waszyngtonu. Przyjrza� si� podejrzliwie r�owej, bezw�osej myszy,
posilaj�cej si� spokojnie w obskurnej kuchni i stara� si� zanadto nie zbli�a� do
zaro�ni�tej twarzy i podartego ubrania Gordy'ego.
- Panie Gordy, przys�a� mnie tutaj minister - zacz��. - Jest osobi�cie
zainteresowany pa�skim odkryciem.
Gordy potrz�sn�� g�ow�.
- Minister nie �yje - powiedzia�. - Oni tam wszyscy zgin�li, kiedy roznios�o
Waszyngton.
- Mamy nowego ministra - wyja�ni� go��. Zaci�gn�� si� papierosem, po czym rzuci�
go na grz�dk�, kt�r� Gordy pracowicie pr�bowa� przekszta�ci� w warzywnik. -
Nazywa si� Arnold Cavanagh. Wie o panu bardzo du�o, a mnie powiedzia�: , je�li
Salva Gordy ma jak�� bro�, to musimy j� mie�. Nasza pot�ga przesta�a istnie�. Po
wiedz Gordy'emu, �e potrzebujemy jego pomocy".
Gordy skrzy�owa� r�ce jak wychud�y Budda.
- Nie ma �adnej broni - powiedzia�.
- Ma pan co�, co mo�e by� jako bro� wykorzystane. Pisa� pan przecie� przed wojn�
do Waszyngtonu...
- Teraz jest po wojnie - odpar� Salva Gordy. Wys�annik rz�du westchn�� i
spr�bowa� raz jeszcze, ale w ko�cu sobie poszed�. Wi�cej ju� nie wr�ci�. "Po
raporcie, jaki z�o�y�em - pomy�la� Gordy - ca�e to odkrycie musia�o zosta�
zewidencjonowane jako jaki� stukni�ty pomys�". Tak te� zreszt� by�o w istocie.
W maju pojawi� si� John de Terry. Gordy kopa� w�a�nie w ogr�dku, kiedy jaki�
g�os zza jego plec�w powiedzia�:
- Daj mi co� do jedzenia.
Salva Gordy odwr�ci� si� i ujrza� ma�ego, brudnego cz�owieczka. Otar� sobie usta
wierzchem d�oni.
- B�dziesz musia� na to zapracowa� - powiedzia�.
- W porz�dku - przybysz postawi� na ziemi sw�j baga�. - Nazywam si� John de
Terry. Kiedy� mieszka�em w Detroit.
- Ja te� - odpar� Salva Gordy.
Nakarmi� cz�owieczka, a po posi�ku przyj�� zaoferowanego mu papierosa. Po
pierwszych dymkach zakr�ci�o mu si� troch� w g�owie - sporo czasu min�o od
chwili, kiedy po raz ostatni mia� okazj� zapali� - i spojrza� na Johna de
Terry'ego do�� przyjaznym okiem. "Dobrze by mie� towarzystwo" -- pomy�la�. Co
prawda r�owe myszy te� stanowi�y swego rodzaju towarzystwo; okaza�o si� jednak,
�e mutacja, kt�ra uczyni�a je bezw�osymi, nauczy�a je tak�e lubi� miso. Gdy
pewnego ranka znalaz� na nodze �lady drobnych z�bk�w, by� zmuszony je wyt�pi�.
od tego czasu nie spotka� �adnych innych zwierz�t; tylko mr�wki.
- Masz zamiar tu zosta�? - zapyta� Gordy.
- Je�eli mo�na. Jak si� nazywasz?
Gdy Gordy przedstawi� si�, oczy de Terry'ego straci�y cz�ciowo sw�j zwierz�cy
wyraz, w miejsce kt�rego pojawi�o si� zdumienie.
- D o k t o r Salva Gordy? - spyta�. - Matematyk i fizyk z Pasadeny?
- Owszem, kiedy� tam wyk�ada�em.
- A ja studiowa�em. - John de Terry w milczeniu skuba� swe zniszczone ubranie. -
To by�o dawno temu. Nie zna�e� mnie, bo specjalizowa�em si� w biologii. Ale ja
ci� zna�em.
Gordy podni�s� si� i ostro�nie od�o�y� niedopa�ek papierosa.
- To zbyt dawne czasy, �ebym mia� cokolwiek pami�ta�. Mo�e by�my porobili co� w
ogr�dku?
Razem wi�c pocili si� w wiosennym, popo�udniowym s�o�cu i Gordy przekona� si�,
�e to, co stanowi�o ci�kie zadanie dla jednego, dw�m nie sprawia�o wi�kszych
k�opot�w. Dotarli do ko�ca dzia�ki nim jeszcze s�o�ce dotkn�o horyzontu. John
de Terry ci�ko dysz�c opar� si� na szpadlu. Wskaza� na wybuja�� g�stwin�
s�siaduj�c� z poletkiem Gordy'ego.
- Mo�na by powi�kszy� ogr�d - powiedzia�., - Oczy�ci� ten �mietnik i mie� wi�cej
�ywno�ci. Mogliby�my nawet... - dostrzeg�, �e Gordy ca�y czas kr�ci g�ow�.
- Nie dasz rady tego oczy�ci� - odpar� Gordy. - Niby to zwyk�a trawa, ale bardzo
wyro�ni�ta i o szalenie mocnych korzeniach. Nawet �ci�� jej nie mog�. Jest tu
wsz�dzie dooko�a i robi. jej si� coraz wi�cej.
- Mutacja? - skrzywi� si� de Terry.
- Tak s�dz�. Popatrz jeszcze na to... - Gordy skin�� na ma�ego cz�owieczka i
zaprowadzi� go na sam skraj oczyszczonego terenu. Schyli� si� i podni�s� co�
czerwonego, co wi�o si� i skr�ca�o miedzy jego kciukiem a palcem wskazuj�cym. De
Terry wzi�� to od niego.
- Te� mutacja? - przyjrza� si� temu czemu� z bliska. - Wygl�da w�a�ciwie jak
mr�wka - powiedzia�. - Mo�e tylko... Tak, tu��w jest niezupe�nie w porz�dku. W
dodatku mi�kki.
Zamilk�, pogr��ony w dok�adnym badaniu. Wreszcie mrukn�� co� pod nosem i zrzuci�
owada na ziemi�.
- Nie masz pewnie mikroskopu? Nie... Wiesz, trudno w to uwierzy�. Niby to
mr�wka, ale wydaje si� w og�le nie mie� tchawek. A wi�c musi to by� jednak co�
innego.
- Wszystko jest inne - powiedzia� Gordy. Wskaza� na kilka zapuszczonych grz�dek.
- Mia�em tam marchew. A przynajmniej my�la�em, �e to marchew, bo po spr�bowaniu
rozchorowa�em si�. Westchn�� ci�ko. - Ludzko�� mia�a swoj� szans,
John. Bomba atomowa nie wystarczy�a, ka�da rzecz musia�a zosta� zamieniona w
narz�dzie do zabijania. Nawet ja zrobi�em bro� z czego�, co z wojn� nie mia�o
nic wsp�lnego. I wszystkie te nasze arsena�y wybuch�y nam nagle prosto w twarz.
De 'I'erry u�miechn� si�.
- Mo�e mr�wki b�d� mia�y wi�cej szcz�cia. Teraz ich kolej.
- Chcia�bym, �eby tak by�o. - Gordy pogrzeba� w ziemi przy wej�ciu do
podziemnego mrowiska i obserwowa� skonsternowane owady. - Obawiam si� jednak, �e
s� za ma�e.
- Dlaczego? Te mr�wki s� inne, doktorze Gordy. Owady nie osi�gn�y nigdy
znacznych rozmiar�w, poniewa� nie pozwala� im na to ich spos�b oddychania. Ale
te mr�wki to mutanci. S�dz�... S�dz�, �e ju� maj� p�uca. One mog� rosn��,
doktorze Gordy. A gdyby osi�gn�y rozmiary cz�owieka, opanowa�yby �wiat.
Oczy Gordy'ego zab�ys�y.
- P�ucodyszne mr�wki! Mo�e i opanuj� �wiat, John. Mo�e, gdy ludzko�� unicestwi
si� ostatecznie w nastopnym wielkim BUM!...
De Terry potrz�sn�� g�ow�, po raz kolejny obrzucaj�c spojrzeniem swe brudne,
z�achmanione ubranie.
- Nastopne BUM bodzie tak�e ostatnim - powiedzia�. - Te mr�wki pojawi�y si� o
miliony lat za p�no.
Podnios� sw�j szpadel.
- Zn�w jestem g�odny, doktorze Gordy.
Wr�cili do domu i w milczeniu co� przek�sili. Gordy by� czym� zaabsorbowany, a
de Terry nie czu� si� jeszcze na tyle u siebie, �eby zmusza� go do rozmowy.
Sko�czyli o zachodzie s�o�ca i Gordy uni�s� si� ju�, by zapali� lamp�, ale nie
zrobi� tego.
- To twoja pierwsza noc w tym domu, John - powiedzia�. - Zejd�my do piwnicy.
Uruchomimy generator i dla uczczenia twego przybycia zapalimy prawdziwe,
elektryczne �wiat�o.
Po omacku zeszli pi�tro ni�ej. Przy blasku �wiecy zaj�li si� dawno nie u�ywanym,
benzynowym generatorem. Z pocz�tku nie chcia� zapali�, ale gdy ju� raz
zaskoczy�, pracowa� bez zarzutu.
- Sam go wyremontowa�em - wyja�ni� Gordy. - Ten generator... i to jeszcze. -
Wyci�gn�� r�k� w stron� k�ta piwnicy. - Jak ci powiedzia�em, wynalaz�em pewien
rodzaj broni - powiedzia�. - Oto on.
De Terry spojrza� we wskazanym kierunku. Ujrza� co�, co mog�o by� jak�� klatk�
albo i czymkolwiek innym. Mia�o wysoko�� cz�owieka i kszta�t niemal dok�adnego
sze�cianu.
- Jak to dzia�a? - zapyta�.
Po raz pierwszy od wielu miesi�cy Salva Gordy u�miechn�� si�.
- Nie potrafi� ci tego wyja�ni� po angielsku - powiedzia� - a w�tpi�, czy
zrozumiesz j�zyk matematyki. Najbli�sze prawdy b�dzie wyja�nienie, �e gdy to co�
dzia�a, przemieszczeniu ulegaj� koordynaty czasowe. Czy to aby nie brzmi jak
�argon?
- Owszem, brzmi - odpar� de Terry. - Jak to dzia�a?
- No c�, ministerstwo wojny znalaz�o dla tego czego� nazw� zapo�yczon� od H.G.
Wellsa. Ochrzcili to "wehiku�em czasu". - Spokojnie wytrzyma� wstrz��ni�te,
zdumione spojrzenie de Terry'ego. - Widzisz, John, je�eli chcesz, to mo�emy
jednak da� tym mr�wkom szans�.
Czterna�cie godzin p�niej akumulatory klatki by�y na�adowane, tajemniczy silnik
mrucza� cichutko, weszli do niej... wyszli czterdzie�ci milion�w lat wcze�niej
na dr��c�, wilgotn� ziemi�.
Gordy poczu� nagle, �e trz�sie si� jak galareta; z wysi�kiem zdo�a� nad tym
zapanowa�.
- W polu widzenia �adnych tygrys�w szabloz�bnych ani dinozaur�w - oznajmi�
- Przynajmniej na razie - zgodzi� si� de Terry. A potem: - O m�j Bo�e!
Rozgl�da� si� dooko�a z szeroko otwartymi ustami. Powietrze, ciep�e i wilgotne,
sta�o bez ruchu. Doko�a nich ros�y ciasno drzewa - albo co�, co wygl�da�o jak
drzewa. De Terry doszed� do wniosku, �e by�y to raczej jakie� paprocie nasienne
lub grzyby.
W g�rze wisia�y g�ste chmury.
Cia�em Gordy'ego wstrz�sn�� dreszcz.
- Daj te mr�wki - rzuci�.
De Terry poda� mu je w milczeniu. Gordy zrobi� w mi�kkiej ziemi dziur� palcem i
ostro�nie przechyli� buteleczko, wypuszczaj�c jedn� z wygrzebanych za domem
kr�lowych. Tu��wmia�a oblepiony mas� jajeczek. Kilka metr�w dalej - powinien to
zrobi� w wi�kszej odleg�o�ci, ale ba� si� zbytnio oddala� od de Terry'ego i
maszyny - zrobi� drug� dziur� i powt�rzy� ca�� operacj�.
Przywie�li ze sob� osiem kr�lowych. Gdy �sma znalaz�a si� ju� w ziemi, wyrzuci�
butelk� i wr�ci� do de Terry'ego.
- Zrobione - oznajmi�.
De Terry westchn�� z ulg�. Na jego powa�nej twarzy pojawi� si� niespodziewanie
zak�opotany u�miech.
- Chyba... Chyba czuj� si� jak B�g - powiedzia�. - Dobry Bo�e, doktorze Gordy!
Wszystkie te wielkie, historyczne wydarzenia - mamy je tutaj ! Zastanawiam si�
nad tym i jedyne, co przychodzi mi na my�l, a co mo�e si� z tym r�wna� - to
Potop. Albo i to nie.
Stworzyli�my nowe �ycie!
- Owszem, je�li uda im si� przetrwa� - Gordy star� kroplo wilgoci, jaka osadzi�a
si� na �ciance wehiku�u i westchn��. - Ciekaw jestem, jak sobie u�o�� stosunki z
lud�mi.
Zamilkli na chwil�, pogr��eni we w�asnych my�lach. Gdzie� w d�ungli rozleg� si�
ochryp�y wrzask jakiego� zwierz�cia. Obaj m�czy�ni rozejrzeli si� z niepokojem,
ale sekundy mija�y i nic si� nie pokaza�o.
Wreszcie odezwa� si� de Terry.
- Mo�e ju� by�my wracali.
- W porz�dku.
Z trudem wepchn�li si� do nie przekraczaj�cego rozmiar�w szafy wn�trza wehiku�u
czasu.Gordy , z d�oni� na kole sterowniczym, my�la� o mr�wkach
Przypu��my, �e prze�yj�, przypu��my, �e przez 40 000 000 lat urosn� i wykszta�c�
m�zgi - co wtedy nast�pi? Czy ludzie b�d� potrafili �y� z nimi w zgodzie? Czy
nie spowoduje to - czy nie mog�oby to spowodowa�, ze ludzie, zjednoczeni
przeciwko obcej rasie, poczuliby si� bra�mi? Mo�e wtedy nie dosz�oby do wojny
mi�dzy lud�mi i - tutaj jego my�li obra�y ju� zupe�nie szalony kierunek - mo�e
nie wybuch�aby ta wojna, kt�ra zabi�a jego rodzin�?
Z ty�u de Terry poruszy� si� niecierpliwie. Gordy ockn�� si�, zakr�ci� ko�em i
znalaz� si� w mrocznym matematycznym wirze, kt�ry mo�e nawet i by� czwartym
wymiarem.
Zatrzymali wehiku� w �rodku miasta, ale to nie by�o Detroit, ani w og�le �adne
ludzkie miasto.
Wehiku� zablokowa� p� w�skiej uliczki. Doko�a wznosi�y si�, niekt�re si�gaj�ce
trzydziestu metr�w, sto�kowate budowle z metalu. Ulic� porusza�y si� jakie�
pojazdy, z kt�rych jeden zbli�y� si� do nich i stan��.
- Doktorze Gordy - szepn�� de Terry - widzi je pan?
Salva Gordy prze�kn�� �lin�.
- Widz� - odpowiedzia�.
Wyszed� z maszyny i stan��, czekaj�c na spotkanie z istotami, kt�rym da� �ycie.
W trzyko�owym poje�dzie znajdowali si� bowiem potomkowie mr�wek. Widzia� to
dok�adnie przez przezroczyst� przedni� szyb�.
De Terry stan�� tu� za nim i Gordy czu�, �e jego m�odszy towarzysz dr�y.
- S� do�� nieprzyjemne - zauwa�y� ogl�dnie Gordy.
- Nieprzyjemne? S� ohydne!
Mr�wkopodobne stworzenia by�y wzrostu cz�owieka, ale wygl�da�y gro�nie i r�wnie
szkaradnie jak karaluchy. Ich oczy, jak spostrzeg� ze zdziwieniem Gordy,
zmieni�y si� znacznie bardziej ni� cia�a. Zamiast siatki oczek prostych mia�y
t�cz�wk�, rog�wk� i �renic� - nie okr�g��, nie pionow�, jak kot, ani nie poziom�
jak ko�, lecz nieregularn� i rozlan� jak plama atramentu. Oczy te przypomina�y
jednak oczy kr�gowc�w, cho� na tle pergaminowej czerni guzowatej, owadziej g�owy
wygl�da�y dziwnie i nienaturalnie.
Gordy post�pi� krok naprz�d i jednocze�nie mr�wki opu�ci�y sw�j pojazd. Przez
moment mr�wki i ludzie stali naprzeciw siebie w milczeniu.
- Co mam teraz robi�? - zapyta� przez rami� de Terry'ego.
De Terry roze�mia� si� - albo ci�ko westchn��. Gordy nie by� pewien.
- Porozmawia� sobie z nimi - odpar�. - Co innego jest tu do roboty?
Gordy przetkn�� �lin�. Nie pr�bowa� nawet przemawia� do tych stworze� po
angielsku, bo wiedzia� na pewno, �e angielski, a prawdopodobnie i ka�dy inny
j�zyk oparty na d�wi�kach b�dzie
dla nich ca�kowicie niezrozumia�y. U�miechn�� si� wi�c przyja�nie, ale by�o to,
rzecz jasna, r�wnie ma�o warte. Mr�wki bowiem, o ile m�g� si� zorientowa�, nie
operowa�y w og�le mimik� i nie zetkn�y si� dot�d z niczym, co pomog�oby im
zinterpretowa� u�miech na twarzy cz�owieka. . .
Gordy uni�s� d�o� w semantycznie oczywistym ge�cie pokoju i czeka�, co zrobi�
owady.
Nie zrobi�y nic.
Zacisn�� wargi i czuj�c si� jak idiota, uk�oni� im si� sztywno.
Mr�wki nie zareagowa�y. Z ty�u odezwa� si� de Terry.
- Niech pan spr�buje co� do nich powiedzie�, doktorze Gordy.
- To nie ma sensu - odpar� Gordy. - One nie s�ysz�.
Mia�o to jednak r�wnie ma�o sensu, jak i cokolwiek innego. Zirytowany, ale
staraj�c si� wyra�nie wymawia� poszczeg�lne s�owa, powiedzia�:
- Jeste�my... przyjaci�mi.
Mr�wki nawet nie drgn�y. Sta�y po prostu z wlepionymi w Gordy'ego swymi
nieruchomymi oczami. Nie przest�powa�y, jak to czyni� ludzie, z nogi na nog�,
nie drapa�y si�, nie wida� by�o po nich jak oddychaj�. Po prostu sta�y.
- O rany - odezwa� si� de Terry. - Teraz ja spr�buj�.
Wysun�� si� przed Gordy'ego i stan�� twarz� w twarz z mr�wkopodobnymi istotami.
Wskaza� na siebie.
- Jestem cz�owiekiem - powiedzia�. - Ssakiem. Wy - wskaza� teraz na mr�wki -
jeste�cie owadami. To - pokaza� w stron� wehiku�u czasu - zawioz�o nas w
przesz�o��, gdzie sprawili�my, �e m�g� powsta� wasz gatunek. - Czeka� na
reakcjo, ale �adna nie nast�pi�a. Klasn�� j�zykiem i zacz�� jeszcze raz.
- To jest wasze miasto - wskaza� na spiczaste budowle. S�uchaj�c go Gordy czu�
beznadziejno�� ich wysi�k�w.
Co� zwichrzy�o mu w�osy z ty�u g�owy . Si�gn�� odruchowo r�k�, by je
przyg�adzi�, lecz jego d�o� zatrzyma�a si� na czym� twardym i nieo�ywionym. Nie
by�o to zimne, tyle tylko �e, podobnie jak kawa�ek nasi�kni�tego wod� drewna,
zdawa�o si� nie mie� okre�lonej temperatury. Odwr�ci� si�. Za nim sta�o p�
tuzina nieco wi�kszych mr�wek. "Trutnie" - pomy�la�. "Czy mr�wki maj� trutnie?"
- John - powiedzia� nie podnosz�c g�osu... i niezgrabne, krucho wygl�daj�ce
kleszcze zacisn�y si� na jego ramieniu. Wyczu� od razu, �e nie by�o w tym
chwycie si�y. Instynktownie wykona� jaki� ruch, by si� uwolni� i wtedy tysi�ce
ostrych z�bk�w przebi�y ubranie i zag��bi�y si� w jego sk�rze. Zupe�nie jakby
nadzia� si� na p�k ma�ych haczyk�w na ryby.
- John !Uwa�aj ! - wrzasn��.
De Terry pochylony by� w�a�nie nisko przy jednym z pokrytych g�sienicowym wzorem
k� owadziego pojazdu. Zaalarmowany wyprostowa� si� i rzuci� do ucieczki, ale
zosta� schwytany w p� kroku. Gordy s�ysza� jego krzyki, ale zbyt wiele mia�
teraz w�asnych k�opot�w, by po�wi�ca� mu wi�cej uwagi.
Gdy do pierwszej mr�wki przy��czy�a si� druga, Gordy zaprzesta� walki. Czu�
ciep�� krew sp�ywaj�c� mu po ramieniu i b�l, jakby by� obdzierany ze sk�ry.
Wisz�c mi�dzy mr�wkami m�g� widzie� te, kt�re wysiad�y z pojazdu; sta�y ci�gle
bez ruchu.
W nozdrzach kr�ci� mu bij�cy od trzymaj�cych go mr�wek kwa�ny fetor i Gordy
zastanawia� si�, czy, jego w�asny zapach jest dla nich r�wnie przykry. Dwie
mniejsze mr�wki drgn�y nagle i zbli�y�y si� �wawo na o�miu cienkich nogach do
maszyny czasu. Jego pogromcy do��czyli do nich i po raz pierwszy od czasu
kr�tkiej walki Gordy ujrza� de Terry'ego. Jedna z mr�wek trzyma�a jego cia�o w
uniesionych przednich odn�ach, dwie inne za� sta�y po bokach w roli stra�nik�w.
Z rany na karku de Terry'ego kapa�a krew. "Nieprzytomny" - pomy�la� machinalnie
Gordy i odwr�ci� g�ow�, by obserwowa�, co mr�wki robi� z maszyn�.
Widok by� raczej zniech�caj�cy; sta�y przy niej po prostu bez ruchu. Od strony
de Terry'ego dobieg�o go chrz�kniecie i ciche przekle�stwo.
- Jak si� czujesz, John? - zapyta�.
- Nie najlepiej - skrzywi� si� de Terry. - Co si� sta�o?
Gordy potrz�sn�� g�ow�, szukaj�c odpowiednich s��w, kiedy dwie ze stoj�cych przy
wehikule mr�wek odwr�ci�y si� i przysun�y do de Terry'ego. Gordy'emu g�os
zamar� w gardle. Kleszcze jednej z nich si�gn�y do piersi de Terry'ego. Gordy
widzia�, jak zbli�a�y si� do celu...
- John! - krzykn��... a potem by�o ju� po wszystkim, cho� w uszach mia� jeszcze
ochryp�y wrzask de Terry'ego. Odwr�ci� g�ow�. K�tem oka widzia�, jak uz�bione
kleszcze w�druj� w g�r� i w d�, ale z de Terry'ego ulecia�o ju� �ycie, kt�re
mog�oby przeciw temu zaprotestowa�.
Salva Gordy siedzia� oparty o �cian i gapi� si� na gapi�ce si� na niego mr�wki.
"Gdyby nie to, co zrobi�y de Terry'emu - pomy�la� - nie by�oby si� w�a�ciwie na
co skar�y�". To prawda, �e mr�wki nie zadba�y dla niego cho�by o takie wygody,
jakimi w ludzkim spo�ecze�stwie cieszy� si� mogli nawet wi�niowie, ale karmi�y
go i pozwala�y na sen - kiedy im to odpowiada�o, rzecz jasna - a pewne poszlaki
wskazywa�y nawet na to, �e na sw�j spos�b troszczy�y si� o niego. Kiedy pulchna
papka, jak� mu przynios�y wyw�drowa�a p� godziny p�niej nietkni�ta, jego
wielono�ni gospodarze zaoferowali mu do wyboru kilka rodzaj�w po�ywienia, z
kt�rych by� w stanie przetkn�� kilka nawet niez�ych w smaku owoc�w. Umieszczono
go w ciep�ym pokoju, a je�li nie by�o w nim krzese� czy okien, pomy�la� Gordy,
to tylko dlatego, �e mr�wki same ich nie u�ywa�y, a on nie mia� jak o nie
poprosi�. To by� najwi�kszy problem. To - i wspomnienie o de Terrym.,
Wierci� si� na twardej pod�odze tak d�ugo, a� wreszcie jego �opatki znalaz�y
sobie dobre miejsce do oparcia. Spojrza� ponownie na przyby�� do niego delegacje
mr�wek.
Przynios�y ze sob� jaki� kanciasty przedmiot przypominaj�cy kamer� mia� co�, co
b�yszcza�o jak soczewka. Gordy utkwi� w tym czym� pos�pne spojrzenie. W
powietrzu unosi� si� ten sam kwa�ny smr�d...
Gordy musia� przyzna� w duchu, �e wszystko potoczy�o si� zupe�nie inaczej, ni�
planowa�. G��boko w zakamarkach jego umys�u - tak g��boko, �e dopiero teraz
zdo�a� si� do niej dokopa� tkwi�a nie�mia�a nadzieja, �e zapocz�tkowany dzi�ki
ingerencji z zewn�trz rozw�j mr�wek wspomo�e i przyspieszy rozw�j ludzko�ci.
Nienawi��, jak o tym wiedzia�, narodzi�a si� z l�ku przed nieznanym. Pierwszym
wrogiem cz�owieka jest rodzina - z ni� bowiem styka si� najwcze�niej - a jednak
staje po jej stronie, gdy dochodzi do konfliktu z s�siadami z drugiej strony
ulicy. Jednak w szerszym aspekcie - aspekcie gett i Harlem�w jego miasta -
s�siedzi staj� si� sojusznikami; pi�tro wy�ej miasto staje si� sercem narodu, a
jeszcze wy�ej nar�d �w w razie wojny mo�e decydowa� o �yciu lub �mierci innych
narod�w.
Gordy �ywi� nadziej�, �e inny, ca�kowicie obcy gatunek stanie si� dla ludzko�ci
czym� w rodzaju ch�opca do bicia, na kt�rym b�dzie mog�a wy�adowa� swoje pasje.
A je�li ju� dosz�oby do walki, to by�aby to walka nie miedzy cz�owiekiem a
cz�owiekiem, lecz miedzy lud�mi a mr�wkami.
Gdzie� g��boko w nim drzema�a taka nadzieja, lecz teraz nic z niej nie
pozosta�o. Mr�wki bowiem po prostu nie dopu�ci�y do rozwoju ludzko�ci.
Mr�wki od�o�y�y sw�j podobny do kamery przyrz�d i Gordy spojrza� na nie z
oczekiwaniem. Sze�� z nich wysz�o, a dwie zosta�y. Mniejsza z nich mia�a na
przedniej nodze jak�� bransoleta i zdawa�a si� by� jego osobistym stra�nikiem.
Druga, o ile Gordy m�g� si� zorientowa�, by�a obca. Obie sta�y bez ruchu tak
d�ugo, �e wreszcie porz�dnie ju� znudzony Gordy zacz�� si� wierci�, potem
po�o�y� si� na pod�odze, wreszcie zacz�� my�le� o spaniu. Sen jednak nie chcia�
nadej��. Gordy nie m�g� pozby� si� �wiadomo�ci, �e zniszczy� sw� w�asn� rasa,
unicestwi� j�, nie dopuszczaj�c czterdzie�ci milion�w lat temu do jej powstania.
By� najwi�kszym zbrodniarzem od czas�w Kaina i dziwi� si�, �e nie czuje krwi na
swoich r�kach.
Na jaki� sygna�, kt�rego nie potrafi� odebra�, jego stra�nik zbli�y� si� i
odtr�ci� go od �ciany. Szed� tam, gdzie mu kazano - najpierw przez ciasn� dziur�
wej�ciow� (przeby� j� z trudem na czworakach), a potem korytarzem na zewn�trz,
gdzie panowa� jasny dzie�.
Zmru�y� odzwyczajone od �wiat�a oczy. Na wp� o�lepiony pod��y� za swym
przewodnikiem; przeci�li na ukos rozleg�y plac i znale�li si� pod sto�kow�
wiat�. Doko�a sterty metalowych cz�ci zgromadzi�a si� tutaj grupa mr�wek. Gordy
od razu rozpozna� te cz�ci; by� to zdemontowany �rubka po �rubce jego wehiku�
czasu.
Mr�wka szturchn�a go ponownie, tym razem jakby z niecierpliwo�ci� i Gordy
zrozumia�, czego od niego chc�. Rozmontowa�y maszyn�, by zapozna� si� z jej
budow�, a teraz chc�, by na powr�t j� z�o�y�.
Zadowolony, �e wreszcie b�dzie mia� czym zaj�� r�ce i umys�, u�miechn�� si� i
si�gn�� po dziwaczne, wykonane przez mr�wki narz�dzia.
Zd��y� zje�� cztery posi�ki i raz si� przespa�, ca�y czas przebywaj�c w pobli�u
sto�kowatej wiaty. A potem praca by�a ju� zakoncz�na.
Gordy odst�pi� krok wstecz.
- Jest do waszej dyspozycji - powiedzia� z dum�. - Zabierze was, gdzie chcecie.
To podarunek od ludzko�ci. Mr�wki milcza�y jak zakl�te. Gordy zauwa�y� w�r�d
nich kilka nieruchomych jak pos�gi trutni.
- Hej ! - zawo�a� niezdolny nagle do jakiejkolwiek my�li. I wtedy z ty�u spad�y
na niego uzbrojone w tysi�czne z�bki kleszcze. Przez chwile zrobi�o mu si�
niedobrze, ale przera�enie i nienawi�� zwyci�y�y. Nie zwa�aj�c na szarpi�ce mu
sk�r� z�by walczy� z usi�uj�cymi go obezw�adni� stworzeniami. Uwolni� jedno
rami�, pozostawiaj�c w kleszczach kawa�ki cia�a i trafi� ci�kim butem w
papkowate oko. Mr�wka wyda�a �wiszcz�cy, konaj�cy odg�os i zamar�a na moment na
czterech w�ochatych nogach. Gordy poczu�, �e wisi gdzie� cztery metry nad
ziemi�, a potem spada przy wt�rze cichej, nierealnej agonii mr�wki. Run�� na
ziemi�, staraj�c si� os�oni� przed chwiej�cymi si� potworem. Szlochaj�c zmusi�
si� do wstania na nogi; wehiku� by� tu� za nim. Zataczaj�c si� wpad� do niego,
mo�e metr przed mr�wkami, i zakr�ci� ko�em.
Rurkowata, owadzia noga drga�a za nim na pod�odze. By�y a� tak blisko.
Gordy zatrzyma� maszyn� tam, sk�d wyruszy�, na tym samym dr��cym, przedwiecznym
trz�sawisku i d�ugo le�a� skulony przy sterach. Wreszcie wsta� z trudem.
On i de Terry pope�nili b��d, co do tego nie mog�o by� ju� teraz �adnych
w�tpliwo�ci. Istnia� jednak, a przynajmniej powinien istnie� spos�b, �eby ten
b��d naprawi�. Wyjrza� na zewn�trz. Rosn�ce doko�a paprocie nie by�y tymi, kt�re
widzia� poprzednim razem; wehiku� przemie�ci� si� nieco w przestrzeni. Czas
jednak zgadza� si� co do joty. Pod tym wzgl�dem m�g� maszynie zaufa�. "Tutaj
w�a�nie da�em mr�wkom w�adze nad swiatem' - pomy�la�. "Teraz mog� im te w�adz�
odebra�. Mog� znale�� te kr�lowe, kt�re tu wypu�ci�em i rozdepta� je, mog� te�
odwie�� samego siebie od zamiaru pozostawienia ich tutaj".
Tkni�ty impulsem strachu wyskoczy� z wehiku�u. Szybko, niepewnie rozejrza� si�
dooko�a. W mie�cie mr�wek �mier� by�a bardzo blisko; jeszcze teraz Gordy
znajdowa� si� w stanie wywo�anego szokiem psychicznego odr�twienia. Ale czy
tutaj by� zupe�nie bezpieczny? Pami�ta� s�yszany poprzednio rozpaczliwy,
zwierz�cy krzyk; zadr�a� na my�l, �e m�g�by pos�u�y� za przek�ska dla jakiego�
dinozaura, podczas gdy kr�lowe �y�yby spokojnie i produkowa�y swe straszliwe
potomstwo.
Miedzy paprociami b�ysn�� metal i serce zabi�o mu jak m�otem. Wypolerowany metal
w tym miejscu m�g� oznacza� tylko jedno -wehiku�! Biegiem okr��y� wystrzelaj�c�
z g�stej kapy wid�ak�w grup� paproci i ujrza� przed sob� maszyn� czasu. Pu�ci�
si� p�dem w jej stron, lecz nagle stan��, �lizgaj�c si� na grz�skim gruncie.
Teraz bowiem mia� przed sob� dwie maszyny czasu!
Ta nieco dalej to by�a jego w�asna; zza krzak�w widzia� stoj�ce przy niej dwie
sylwetki - swoj� i de Terry'ego. Ta bli�sza za�, znacznie wi�ksza, mia�a dziwny
kszta�t i wypad� z niej t�um - nie ludzi, lecz czarnych owadzich kszta�t�w
p�dz�cych w jego stron�.
Oczywi�cie, pomy�la� Gordy, rzucaj�c si� do beznadziejnej ucieczki, oczywi�cie,
mr�wki mia�y mas� czasu, �eby nad tym popracowa�. Wystarczaj�co du�o czasu, by
zbudowa� maszyn� na wz�r jego w�asnej; wystarczaj�co du�o czasu, by zda� sobie
spraw, co musz� z nim zrobi�, aby zapewni� bezpiecze�stwo swemu gatunkowi.
Gordy potkn�� si� i pierwszy z czarnych kszta�t�w siedzia� ju� na jego karku.
Jego przera�one p�uca po raz ostatni zach�ysn�y si� powietrzem i Gordy wiedzia�
ju�, co to za zwierz� krzycza�o w g�stwinie karbo�skiego lasu.