4277
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 4277 |
Rozszerzenie: |
4277 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 4277 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 4277 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
4277 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Stephen King
Bastion
T�umaczy� Robert Lipski
(the Stand)
Data wydania oryginalnego 1993
Data wydania polskiego 2000
Dla Tabby
Mrocznego kufra pe�nego cud�
Na zewn�trz ulica p�onie ogarni�ta walcem �mierci
Pomi�dzy �wiatem realnym a u�ud�
A poeci tu, na dole
Nie pisz� nic - zupe�nie
Po prostu czekaj� na uboczu na dalszy ci�g wydarze�
I nagle, gdzie� po�r�d nocy
Odnajduj� sw� donios�� chwil�
Pr�buj� wtedy stworzy� bastion uczciwo�ci
Ale ranni skr�caj� si� z b�lu
Nawet nie martwi
Dzi� wieczorem w Krainie D�ungli
Bruce Springsteen
To oczywiste, �e nie mog�a i�� dalej!
Drzwi by�y otwarte i wdar� si� wiatr
Zgas�y �wiece a potem znik�y
Zas�ony unios�y si� wysoko i wtedy pojawi� si� ON,
Powiedzia�: - Nie b�j si�
Podejd�, Mary.
I strach j� opu�ci�
I podbieg�a do niego
A potem wzbi� si� w powietrze...
Wzi�a go za r�k�...
- Chod�, Mary
Nie obawiaj si� �niwiarza!
Blue Oyster Cult
Co to za czar?
Co to za czar?
Co to za czar?
Country Joe and the Fish
KR�G SI� OTWIERA
Potrzebujemy pomocy, zauwa�y� Poeta
Edward Dorn
- Sally.
Mrukni�cie.
- Obud� si�, Sally.
G�o�ne mrukni�cie:
- Zooostaw mnie!
Potrz�sn�� ni� mocniej.
- Obud� si�. Musisz si� obudzi�!
Charlie.
G�os Charliego. Wo�a� j�. Od jak dawna?
Sally wysun�a si� z obj�� snu.
Najpierw spojrza�a na zegarek na nocnym stoliku; kwadrans po drugiej w nocy. Charliego nie powinno tu by� - powinien by� teraz w pracy, na nocnej zmianie. A potem po raz pierwszy przyjrza�a mu si� uwa�niej i co� w jej wn�trzu drgn�o - ogarn�o j� jakie� dziwne uczucie.
Jej m�� by� �miertelnie blady. Mia� b��dny wzrok. Oczy wychodzi�y mu z orbit. W jednej r�ce trzyma� kluczyki od samochodu. Drug� w dalszym ci�gu ni� tarmosi�, pomimo �e mia�a otwarte oczy. Zupe�nie jakby nie zauwa�y�, �e si� obudzi�a.
- Charlie, o co chodzi? Co si� sta�o?
Sprawia� wra�enie jakby nie wiedzia�, co ma powiedzie�. Jego jab�ko Adama daremnie podrygiwa�o w g�r� i w d�, ale jedynym s�yszalnym odg�osem jaki rozlega� si� wewn�trz niewielkiego, s�u�bowego bungalowu, by�o tykanie zegara.
- Pali si�? - spyta�a. To by�a jedyna rzecz jaka przysz�a jej na my�l, a kt�ra mog�aby doprowadzi� go do takiego stanu. Wiedzia�a, �e jego rodzice zgin�li podczas po�aru domu.
- W pewnym sensie - odpar�. - W pewnym sensie to co� o wiele gorszego. Musisz si� ubra� kochanie. Zabierz ma�� La Von. Musimy si� st�d zrywa�.
- Dlaczego? - spyta�a, wstaj�c z ��ka. Ogarn�� j� paniczny strach.
Co� by�o nie w porz�dku.
To by�o niczym senny koszmar.
- Gdzie? Powinni�my wyj�� na podw�rze na ty�ach domu?
Ale wiedzia�a, �e nie chodzi�o mu o wyj�cie na podw�rze. Jeszcze nigdy nie widzia�a Charliego r�wnie przera�onego. Wzi�a g��boki oddech, jednak nie wyczu�a dymu ani spalenizny.
- Sally, kochanie, o nic nie pytaj. Musimy si� st�d wynie��. Wyjecha�. Daleko st�d. Po prostu zabierz ma�� i ubierz j�.
- Ale czy... czy mamy dostatecznie du�o czasu bym mog�a spakowa� troch� rzeczy?
Jej s�owa sprawi�y, �e znieruchomia�. Zupe�nie jakby zbi�a go z panta�yku. Mia�a wra�enie, �e jej strach si�gn�� zenitu, ale najwidoczniej si� myli�a. U�wiadomi�a sobie nagle �e to, co uwa�a�a za przera�enie by�o czyst� panik�.
Przesun�� dr��c� d�oni� po w�osach i odpar�:
- Nie wiem. B�d� musia� sprawdzi� kierunek wiatru. Wyszed�, pozostawiaj�c j� z tym dziwacznym stwierdzeniem, kt�re nic dla niej nie znaczy�o. By�a zzi�bni�ta, przera�ona i zdezorientowana, a do tego bosa i ubrana jedynie w kr�tk� nocn� koszulk�. Zupe�nie jakby straci� rozum. Co mog�o mie� wsp�lnego sprawdzanie kierunku wiatru z tym czy mia�a czas na spakowanie paru walizek? I co oznacza�o okre�lenie: �daleko�? Reno? Vegas? Salt Lak� City? I...
Przy�o�y�a d�o� do szyi i wtem, przysz�a jej do g�owy ca�kiem nowa my�l.
DEZERCJA. Wyjazd w �rodku nocy oznacza�, �e Charlie zamierza� ZDEZERTEROWA�. SAMOWOLNE ODDALENIE.
Wesz�a do ma�ego pokoiku dziecinnego i przez chwil� sta�a nieruchomo, niezdecydowana, patrz�c na �pi�ce dziecko otulone r�owym kocykiem.
Wci�� jeszcze mia�a s�ab� nadziej�, �e to jedynie koszmarny sen, bardziej wyrazisty ni� inne. Ale to minie, a ona obudzi si�, jak zwykle o si�dmej rano, nakarmi ma�� i sama co� przek�si, poogl�da pierwsz� godzin� programu �Today�, a potem, kiedy Charlie o �smej wr�ci z nocnej zmiany w p�nocnej wie�y Rezerwatu, usma�y mu jajecznic�. Za dwa tygodnie zn�w wr�ci na dzienn� zmian�, przestanie si� dziwnie zachowywa�, a kiedy ponownie zacznie sp�dza� noce u jej boku, nie b�dzie ju� miewa�a r�wnie szalonych sn�w jak ten i...
- Pospiesz�e si�! - sykn��, pozbawiaj�c j� wszelkiej nadziei. - Mamy niewiele czasu. Tylko tyle aby zgarn�� troch� najpotrzebniejszych rzeczy. Ale na mi�o�� Bosk�, kobieto, je�eli j� kochasz - wskaza� na le��ce w ��eczku dziecko - ubierz j�!
Kaszln�� nerwowo, zas�aniaj�c usta d�oni�. Zacz�� wyrzuca� rzeczy z szuflad komody i upycha� je bez�adnie do paru starych walizek.
Sally obudzi�a ma�� LaVon, pr�buj�c j� uspokoi�, najlepiej jak tylko potrafi�a. Trzyletnie dziecko by�o zdziwione i zaskoczone faktem, i� obudzono je w �rodku nocy, a kiedy Sally ubra�a j� w majteczki, bluzeczk� i kombinezon, zacz�a p�aka�.
P�acz dziecka przerazi� j� bardziej ni� kiedykolwiek. Skojarzy�a to z innymi przypadkami, kiedy ma�a La Von, zazwyczaj anio�ek, p�aka�a w nocy jak b�br. Przyczyny by�y r�ne - wysypka, z�bkowanie, krup, kolka. Strach powoli zmienia� si� w gniew, kiedy zobaczy�a, �e Charlie prawie biegiem wpad� do pokoju, nios�c dwa nar�cza jej bielizny. Rami�czka biustonoszy unosi�y si� za nim niczym wst�gi noworocznych serpentyn.
Wrzuci� je do jednej z walizek i zatrzasn�� wieko. R�bek jej najlepszej halki wystawa� na zewn�trz i mog�a si� za�o�y�, �e materia� zosta� rozerwany.
- O co chodzi? - krzykn�a, a podniesiony ton jej g�osu sprawi�, �e dziecko, kt�re jeszcze przed chwil� pochlipywa�o cichutko, na nowo wybuchn�o p�aczem. - Czy� ty oszala�? Charlie, wy�l� za nami �o�nierzy! �O�NIERZY!
- Nie wy�l�. Nie dzisiejszej nocy - powiedzia� i pewno�� w jego g�osie wprawi�a j� w jeszcze wi�ksze zdenerwowanie. - S�k w tym s�odziutka, �e jak szybko nie we�miemy dupy w troki, to w og�le nie wydostaniemy si� z bazy. W�a�ciwie nie mam poj�cia, jak to si� sta�o, �e zdo�a�em opu�ci� wie��. Chyba co� si� gdzie� spieprzy�o. W sumie, dlaczego by nie? Wszystko inne spieprzy�o si� r�wno.
M�wi�c to, wybuchn�� przeci�g�ym, ob��ka�czym �miechem, kt�ry wystraszy� j� bardziej ni� wszystko, co zrobi� do tej pory.
- Dziecko ubrane? To dobrze. Wrzu� par� jej ubranek do drugiej walizki. Reszt� spakuj do niebieskiej torby podr�nej. Jest w szafie. Zr�b to i wyno�my si� st�d. Wydaje mi si�, �e mamy szans�. Dzi�ki Bogu wiatr wieje ze wschodu na zach�d.
Ponownie kaszln�� w d�o�.
- Tatusiu! - zawo�a�a stanowczo ma�a La Von, unosz�c do g�ry r�czki. - Chc� tatusia! Pewno! Chc� na konika, tatusiu! Na konika! Pewno!
- Nie teraz - rzek� Charlie i znikn�� w kuchni. W chwil� potem Sally us�ysza�a brz�k naczy�. Wybiera� jej oszcz�dno�ci z niebieskiej wazy stoj�cej na g�rnej p�ce. Jakie� trzydzie�ci, czterdzie�ci dolar�w, kt�re zdo�a�a od�o�y�. JEJ OSZCZ�DNO�CI. A wi�c sprawa by�a powa�na. Cokolwiek to by�o, sprawa musia�a by� naprawd� powa�na. Ma�a, kt�rej tatu� odm�wi� przeja�d�ki �na koniku�, cho� przecie� bardzo rzadko - je�eli w og�le kiedykolwiek jej czego� odmawia� - ponownie zacz�a p�aka�.
Sally z trudem zdo�a�a ubra� ma�� w cienk� kurteczk�, a potem bez�adnie wrzuci�a wi�kszo�� jej ubranek do torby. Pomys� dok�adania czegokolwiek do drugiej walizki wyda� si� idiotyczny - walizka po prostu by p�k�a. Musia�a przydusi� j� kolanem aby zatrzasn�� zamki. U�wiadomi�a sobie, �e dzi�kuje Bogu, i� ma�a LaVon by�a na tyle du�a, �e nie trzeba by�o martwi� si� o pieluchy.
Charlie wr�ci� do sypialni i tym razem rzeczywi�cie bieg�. W dalszym ci�gu wpycha� pomi�te banknoty jedno i pi�ciodolarowe do przedniej kieszeni �suntan�w�. Sally wzi�a ma�� na r�ce. La Von by�a ju� na dobre obudzona i mog�a i�� sama, ale Sally chcia�a czu� j� w swoich ramionach. Pochyli�a si� i podnios�a torb� podr�n�.
- Dok�d idziemy tatusiu? - spyta�a ma�a La Von - Spaam.
- Dziecko mo�e spa� w samochodzie - rzek� Charlie, bior�c dwie walizki. R�bek wystaj�cej z walizki halki zatrzepota� gwa�townie. Jego oczy wci�� wydawa�y si� m�tne, jak gdyby zapatrzone gdzie� w dal. W umy�le Sally zacz�a �wita� pewna my�l, przeradzaj�ca si� wolno w pewno��.
- By� jaki� wypadek? - wyszepta�a. - Jezus, Maria, J�zefie �wi�ty! Zdarza� si� wypadek, zgadza si�? Wypadek. TAM.
- Uk�ada�em w�a�nie pasjansa - powiedzia�. - Unios�em wzrok i nagle zobaczy�em, �e cyfry zegara zmieni�y si� z zielonych na czerwone. W��czy�em monitor. Sally, okaza�o si�, �e oni wszyscy... - Przerwa�, spojrza� w oczy ma�ej LaVon, kt�re pomimo i� rozszerzone i zaczerwienione od �ez, pe�ne by�y zaciekawienia. - Oni wszyscy tam, na dole NIE �YJ� - doda� - opr�cz jednego, mo�e dw�ch, ale do tej pory oni te� ju� na pewno wyzion�li ducha.
- Co to znaczy �nie szyj��, tatusiu? - spyta�a ma�a LaVon.
- Niewa�ne, kochanie - powiedzia�a Sally. Mia�a wra�enie jakby jej g�os dochodzi� z g��bi przepastnego kanionu.
Charlie prze�kn�� �lin�. Co� strzykn�o mu w gardle.
- Kiedy zapalaj� si� czerwone cyfry, wszystko powinno by� automatycznie zablokowane. Maj� tam komputer firmy Chubb, kt�ry zarz�dza ca�ym tym miejscem, dzi�ki czemu powinno ono by� maksymalnie zabezpieczone. Zobaczy�em co by�o na monitorze i natychmiast wybieg�em z pomieszczenia. Ba�em si�, �e drzwi przetn� mnie na p�. Powinny zosta� zamkni�te w momencie gdy w��czy� si� alarm, a nie wiem od jak dawna pali� si� wska�nik zanim unios�em wzrok i zauwa�y�em co si� dzieje. Ale nim us�ysza�em szcz�k zamykanych automatycznie drzwi, by�em ju� prawie na parkingu. Prawdopodobnie, gdybym uni�s� wzrok trzydzie�ci sekund p�niej, siedzia�bym teraz w pomieszczeniu kontrolnym wie�y, jak owad w butelce.
- Co to jest? Co si�...
- Nie wiem i NIE CHCE wiedzie�. Wiem tylko tyle, �e to co� ZABI�O ich b�yskawicznie. Je�eli chc� mnie dosta�, b�d� musieli mnie z�apa�. Fakt, p�ac� mi dodatek za ryzykown� prac�, ale nie do�� du�y �ebym mia� tu zostawa�. Wiatr wieje na zach�d. Pojedziemy na wsch�d. Chod�. Czas rusza� w drog�.
Sally w dalszym ci�gu na wp� zaspana, z wra�eniem jakby utkwi�a w samym sercu jakiego� upiornego, nie ko�cz�cego si� koszmaru, wysz�a na podjazd, gdzie, rdzewiej�c spokojnie po�r�d kalifornijskiej, pustynnej nocy sta� ich pi�tnastoletni chevy.
Charlie wrzuci� walizki do baga�nika, a torb� podr�n� na tylne siedzenie. Sally sta�a przez chwil� przy drzwiach od strony pasa�era i, trzymaj�c dziecko w ramionach, spogl�da�a na bungalow, w kt�rym sp�dzili ostatnie cztery lata.
U�wiadomi�a sobie, �e kiedy si� tu wprowadzili ma�a LaVon ros�a wewn�trz jej cia�a, a wszystkie przeja�d�ki �na koniku� by�y jeszcze przed ni�.
- No chod�! - powiedzia�. - Wsiadaj, kobieto!
Zrobi�a, co kaza�. Wycofa� w�z, przez moment snop �wiat�a z reflektor�w chevy omi�t� �cian� domku. Ich refleksy w szybach wygl�da�y jak �lepia ogromnej, drapie�nej bestii.
Pochyli� si� nad kierownic� w pe�nym skupieniu. W �wietle bij�cym z urz�dze� znajduj�cych si� na desce rozdzielczej, jego twarz wydawa�a si� bardzo spi�ta i zm�czona.
- Je�eli brama bazy jest zamkni�ta, spr�buj� si� przez ni� przebi�.
I rzeczywi�cie mia� taki zamiar.
Sally poczu�a nagle, �e mi�kn� jej kolana.
Okaza�o si� jednak, �e tak desperackie rozwi�zanie nie by�o konieczne. Brama bazy by�a otwarta. Jeden ze stra�nik�w pochyla� g�ow� nad jakim� czasopismem. Nie zauwa�y�a drugiego. By� mo�e przebywa� teraz w g��wnej kwaterze. To by�a zewn�trzna cz�� bazy - konwencjonalny magazyn pojazd�w wojskowych. Tych m�czyzn nie interesowa�o, co dzia�o si� w sercu kompleksu.
�Unios�em wzrok i nagle zobaczy�em, �e cyfry zegara zmieni�y si� z zielonych na czerwone�.
Zadr�a�a i po�o�y�a d�o� na jego nodze. Ma�a La Von ponownie usn�a. Charlie poklepa� j� lekko po r�ce i powiedzia�:
- B�dzie dobrze, kochanie.
O �wicie, przemierzaj�c terytorium Nevady, w dalszym ci�gu pod��ali na wsch�d, a Charliego m�czy� dokuczliwy, silny kaszel.
KSI�GA PIERWSZA
KAPITAN TRIPS
16 CZERWCA - 4 LIPCA, 1990
Zadzwoni�em do lekarza
M�wi�: Doktorze, prosz�.
Ca�y si� trz�s�, dygocz� i kr�c�
Powiedz mi, co to mo�e by�?
Czy to jaka� nowa choroba?
The Sylvers
Ma�a, czy mo�esz polubi� swojego faceta?
To porz�dny go��
Ma�a, czy mo�esz polubi� swojego faceta?
Larry Underwood
Rozdzia� l
Nale��ca do Texaco stacja Hapscomba mie�ci�a si� przy drodze numer 93 na p�noc od Arnette, mie�ciny gdzie �diabe� m�wi dobranoc�, le��cej o sto mil od Houston. Dzi� wieczorem byli tam sami stali bywalcy, kt�rzy, siedz�c przy kasie, popijali piwo, prowadzili leniwe pogaw�dki i patrzyli na muchy wlatuj�ce do ogromnego, pod�wietlanego neonu firmy.
By�a to stacja Billa Hapscomba, tote� tamci odnosili si� do niego z szacunkiem, pomimo i� by� zupe�nym kretynem. Oczekiwaliby takiego samego powa�ania, gdyby spotkanie mia�o miejsce w ich pracy. Tyle tylko, �e wszyscy byli bezrobotni. W Arnette nasta�y ci�kie czasy. W 1980 roku miasto mia�o dwa zak�ady przemys�owe - fabryk� produkuj�c� wyroby papierowe (g��wnie na pikniki i rodzinne przyj�cia) i wytw�rni� kalkulator�w. Obecnie fabryk� wyrob�w papierowych zamkni�to na cztery spusty, a wytw�rni kalkulator�w te� nie wiod�o si� najlepiej - okaza�o si�, �e du�o ta�sze produkowano na Tajwanie, podobnie jak rzecz si� mia�a z przeno�nymi telewizorami i radiami tranzystorowymi.
Norman Bruett i Tommy Wannamaker pracowali niegdy� w zak�adzie wyrob�w papierowych; obecnie �yli z pomocy opieki spo�ecznej, gdy� ju� od dawna nie przys�ugiwa� im zasi�ek dla bezrobotnych. Henry Carmichael i Stu Redman pracowali w wytw�rni kalkulator�w, ale rzadko przepracowywali wi�cej ni� trzydzie�ci godzin tygodniowo. Victor Palfrey by� na emeryturze i pali� ohydnie cuchn�ce skr�ty - jedyne papierosy na jakie m�g� sobie teraz pozwoli�.
- M�wi� wam - powiedzia� Hap, opieraj�c d�onie na kolanach i pochylaj�c si� do przodu - powinni ola� ca�� t� inflacj�. Pal licho d�ug narodowy. Mamy prasy i papier. Wydrukowa�oby si� pi��dziesi�t milion�w banknot�w tysi�cdolarowych i pu�ci�o je w obieg.
Palfrey, kt�ry do 1984 roku by� maszynist�, jako jedyny spo�r�d obecnych mia� do�� ikry i szacunku wzgl�dem siebie aby wyrazi� sprzeciw wobec ewidentnie idiotycznych stwierdze� Hapa. Teraz, roluj�c w palcach kolejnego, cuchn�cego jak stare skarpety skr�ta, oznajmi�:
- Tym sposobem nigdzie nie zajdziemy. By�oby zupe�nie jak w Richmond w dw�ch ostatnich latach wojny secesyjnej. Kiedy mia�e� ochot� na piernika, p�aci�e� piekarzowi konfederackiego dolara, a on wycina� ci nale�ny kawa�ek. Wielko�ci dolar�wki. Wiecie, forsa to tylko papier.
- Wiem, �e niekt�rzy si� z tob� nie zgadzaj� - powiedzia� z gorycz� Hap. - Mam d�ug wobec tych ludzi. A oni zaczynaj� by� pod tym wzgl�dem coraz bardziej dra�liwi.
Stuart Redman, kt�ry by� najprawdopodobniej najbardziej cichym m�czyzn� w Arnette, siedzia� na pop�kanym plastikowym krze�le typu Woolco z puszk� pabsta w d�oni i wygl�da� przez ogromne okno budynku stacji benzynowej. Stu zna� smak biedy. Dorasta� w tym mie�cie. By� synem dentysty; ojciec zmar� kiedy Stu mia� siedem lat, pozostawiaj�c �on� i dwoje dzieci opr�cz Stu.
Jego matka dosta�a prac� w Red Ball Truck Stop na przedmie�ciach Arnette - Stu m�g�by z tego miejsca zobaczy� �w budynek, gdyby Red Bali nie sp�on�� doszcz�tnie w 1979 roku. Matka zarabia�a dostatecznie du�o, by ca�a czw�rka mia�a co zje��, ale nic poza tym. Maj�c dziewi�� lat, Stu poszed� do pracy - najpierw do Roga Tuckera, w�a�ciciela Red Bali, gdzie pomaga� po zaj�ciach szkolnych roz�adowywa� ci�ar�wki za trzydzie�ci pi�� cent�w na godzin�, a nast�pnie do pobliskiego Braintree, gdzie, aby m�c harowa� do utraty si� po dwadzie�cia godzin tygodniowo, musia� zawy�y� sw�j wiek.
Teraz kiedy s�ucha� jak Hap i Vic Palfrey k��c� si� na temat pieni�dzy i tajemniczego sposobu w jaki wyparowa�y, przypomnia� sobie pierwszy okres pracy w rze�ni i swoje d�onie krwawi�ce od nie ko�cz�cego si� ci�gania ci�kich w�zk�w za�adowanych sk�rami i wn�trzno�ciami. Pr�bowa� zatai� to przed matk�, ale domy�li�a si� wszystkiego w nieca�y tydzie�. Pop�aka�a nieco nad ich losem, jednak nie nale�a�a do kobiet, kt�re cz�sto i �atwo roni�y �zy. Nie poprosi�a go aby rzuci� prac�. Wiedzia�a, jak przedstawia�a si� ich sytuacja. By�a realistk�.
Po cz�ci jego milczenie wynika�o z faktu, �e nigdy nie mia� przyjaci�, albo nie mia� dla nich czasu. Dla niego istnia�y tylko szko�a i praca.
Jego najm�odszy brat, Dev, zmar� na zapalenie p�uc w tym samym roku, w kt�rym Stu zacz�� pracowa� w rze�ni. Stu nigdy nie otrz�sn�� si� z tego do ko�ca. Przypuszcza�, �e dr�czy�o go poczucie winy. Najbardziej kocha� Deva... ale jego �mier� oznacza�a, �e by�o o jedn� g�b� mniej do wykarmienia.
W liceum odkry� futbol i to doda�o jego matce otuchy, mimo �e musia� przez to zmniejszy� liczb� godzin pracy.
- Graj - powiedzia�a. - Je�eli mo�esz w jaki� spos�b si� st�d wydosta�, to w�a�nie dzi�ki futbolowi, Stuart. Graj! Pami�taj o Eddiem Warfieldzie.
Eddie Warfield by� lokalnym bohaterem. Pochodzi� z jeszcze biedniejszej rodziny ni� Stu i okry� si� chwa�� jako quarterback okr�gowej licealnej dru�yny futbolowej, po czym wyjecha� do Teksasu na stypendium sportowe i przez dziesi�� lat gra� w dru�ynie Green Bay Packers, g��wnie jako quarterback, ale kilkakrotnie stawa� nawet na pozycji rozgrywaj�cego. Eddie by� teraz w�a�cicielem sieci bar�w szybkiej obs�ugi na zachodzie i po�udniowym zachodzie, a w Arnette sta� si� niemal legend�. W Arnette, kiedy m�wi�e� �sukces� mia�e� na my�li Eddiego Warfielda.
Stu nie gra� jako quarterback i nie by� r�wnie� Warfieldem. Mimo to, w liceum doszed� do wniosku, �e warto by�oby wywalczy� sportowe stypendium... a potem pojawi�y si� r�ne uczelniane programy i opiekun wydzia�owy opowiedzia� mu o NDEA.
Matka Stu zachorowa�a i nie mog�a ju� pracowa�. Rak. Na dwa miesi�ce przed uko�czeniem przez Stu liceum umar�a, pozostawiaj�c opiece Stuarta jego brata, Bryce�a.
Stu zrezygnowa� ze sportowego stypendium i podj�� prac� w wytw�rni kalkulator�w. Ale to w�a�nie Bryce�owi si� uda�o. Odni�s� sukces. By� teraz w Minnesocie, gdzie pracowa� dla IBM jako analityk system�w komputerowych. Nie pisywa� cz�sto, a ostatni raz widzieli si� na pogrzebie �ony Stu, kt�ra zmar�a na t� sam� chorob�, co jego matka - na raka. Przysz�o mu na my�l, �e Bryce by� mo�e r�wnie� nosi sw�j krzy�... i �e mo�e przepe�nia go poczucie winy wynikaj�ce z faktu, i� jego brat zmieni� si� w jeszcze jednego swojskiego ch�opaka w dogorywaj�cym teksa�skim miasteczku, sp�dzaj�cego dni w fabryce kalkulator�w a wieczory u Hapa albo w Indian Head przy kuflu piwa marki Lone Star.
Ma��e�stwo by�o dla niego najlepszym okresem, a trwa�o jedynie osiemna�cie miesi�cy. �ono jego m�odej �ony wyda�o na �wiat jedno, pos�pne i z�o�liwe dziecko. To by�o cztery lata temu. Od tej pory my�la� tylko o opuszczeniu Arnette w poszukiwaniu czego� lepszego, jednak nie pozwala�o mu na to jego ma�omiasteczkowe my�lenie, znajome miejsca i twarze.
By� w Arnette powszechnie lubiany, a Vic Palfrey obdarzy� go kiedy� prawdziwym komplementem, nazywaj�c �Starym Twardzielem�. Kiedy Vic i Hap zako�czyli dysput�, wci�� jeszcze zmierzcha�o, ale okolica ton�a ju� po�r�d g��bokich cieni. Teraz szos� numer 93 nie przeje�d�a�o wiele woz�w, skutkiem czego Hap mia� sporo nie zap�aconych rachunk�w. Ale oto w�a�nie zbli�a� si� jaki� samoch�d. Stu go zauwa�y�.
Wci�� by� jeszcze �wier� mili st�d, ostatnie promienie zachodz�cego s�o�ca rzuca�y s�abe refleksy na chromowane, nie pokryte kurzem cz�ci wozu.
Stu mia� wy�mienity wzrok, rozpozna� starego chevroleta rocznik by� mo�e 75. Chevy, bez w��czonych �wiate�, jad�cy z pr�dko�ci� nie wi�ksz� ni� pi�tna�cie mil na godzin�, sun�� ostrym zygzakiem. Nikt pr�cz Stu jeszcze go nie zauwa�y�.
- Powiedzmy, �e masz zastaw hipoteczny na t� stacj� - ci�gn�� Vic - i powiedzmy, �e sp�acasz go po pi��dziesi�t dolar�w miesi�cznie...
- Du�o wi�cej stary. Du�o wi�cej.
- No dobra, ale za��my, �e sp�acasz miesi�cznie po pi�� dych. A teraz powiedzmy, �e rz�d poszed� ci na r�k� i wydrukowa� dla ciebie ca�� ci�ar�wk� szmalu. Gdyby tak si� sta�o, jestem pewny, �e ci z banku natychmiast wyczuliby pismo nosem i za��daliby od ciebie PӣTOREJ PACZKI. Oskubaliby ci�, stary, jak amen w pacierzu. I wszystko by�oby po staremu.
- To fakt - doda� Henry Carmichael.
Hap spojrza� na niego, wyra�nie poirytowany. Tak si� sk�ada�o, �e wiedzia� i� Hank mia� w zwyczaju bez p�acenia wyci�ga� z automatu puszki z col� i, co wi�cej, Hank wiedzia�, �e on o tym wie. Tote� je�li Hank mia� si� opowiedzie� po kt�rejkolwiek ze stron, powinien poprze� w�a�nie jego.
- Niekoniecznie musi tak by� - mrukn�� Hap, czerpi�c ze skarbnicy swego dziewi�cioklasowego wykszta�cenia. Zacz�� wyja�nia�, dlaczego tak uwa�a.
Stu, kt�ry jako jedyny rozumia� powag� ich obecnej sytuacji, przesta� ws�uchiwa� si� w g�os Hapa i patrzy� jak chevy sunie zakosami wzd�u� drogi. Stu zdawa� sobie spraw�, �e w�z w ten spos�b nie zajedzie zbyt daleko. Samoch�d zjecha� w lewo przekraczaj�c bia�� lini�, a jego ko�a wzbi�y z pobocza tumany kurzu. Zn�w wyjecha� na szos�, ale ju� w chwil� potem o ma�o nie wpakowa� si� do rowu. Nast�pnie, zupe�nie jakby kierowca obra� sobie za cel szyld stacji benzynowej, samoch�d potoczy� si� w jej stron�. Przypomina� pocisk balistyczny, kt�ry wytraci� niemal ca�� pr�dko��. Stu s�ysza� teraz g�uchy, znu�ony �oskot silnika, jednostajne rz�enie i j�k dogorywaj�cego ga�nika i obluzowanych zawor�w. W�z omin�� podjazd i z g�o�nym stukotem wjecha� na kraw�nik. Fluorescencyjne pr�ty nad dystrybutorami odbija�y si� w brudnej szybie samochodu, tak �e trudno by�o zauwa�y�, kto znajdowa� si� wewn�trz. Niemniej jednak Stu zauwa�y� jak cia�o m�czyzny za kierownic� zako�ysa�o si� bezw�adnie pod wp�ywem wstrz�su.
Nie wygl�da�o na to, aby w�z mia� zwolni� - nadal niewzruszenie sun�� naprz�d z pr�dko�ci� pi�tnastu mil na godzin�.
- Pos�uchaj, m�wi� ci, �e przy wi�kszej ilo�ci pieni�dzy znajduj�cej si� w obiegu by�by�...
- Lepiej wy��cz dystrybutory, Hap - powiedzia� �agodnym tonem Stu.
- Dystrybutory? Co?
Norm Bruett odwr�ci� si� aby wyjrze� przez okno.
- Chryste Panie - rzuci�.
Stu podni�s� si� z krzes�a i, pochylaj�c si� nad Tommym Wannamakerem i Hankiem Carmichaelem, wy��czy� jednocze�nie wszystkie osiem prze��cznik�w - po cztery na jedn� r�k�. Dlatego tylko on jako jedyny nie widzia�, jak Chevy r�bn�� w dystrybutory na g�rnej wysepce i przewr�ci� je.
Wjecha� w nie powoli, zdawa�oby si� z pe�n�, bezlitosn� premedytacj�, ale i dostoje�stwem. Tommy Wannamaker nast�pnego dnia w Indian Head zaklina� si�, �e w chevy ani razu, nawet na moment nie zapali�y si� �wiat�a stopu. Samoch�d po prostu jecha� jak na paradzie �Turnieju R�. Podwozie ze zgrzytem przetoczy�o si� po cementowej wysepce, a kiedy w�z wjecha� na ni� ko�ami, wszyscy, opr�cz Stu, zobaczyli, jak g�owa kierowcy zgo�a bezw�adnie przechyla si� do przodu i uderza w przedni� szyb�, na kt�rej natychmiast pojawi�a si�, przypominaj�ca gwiazd� siateczka p�kni��.
Chevy podskoczy� jak kopni�ty stary pies i �ci�� dystrybutor hi-test. Pompa p�k�a z trzaskiem i ca�e urz�dzenie run�o na ziemi�, rozlewaj�c drobn� stru�k� benzyny. W�� dystrubutora spad� z zaczepu i le�a� teraz na ziemi, b�yszcz�c w �wietle neonu. Wszyscy zauwa�yli iskry tryskaj�ce spod szoruj�cej po cemencie rury wydechowej samochodu, a Hap, kt�ry widzia� eksplozj� stacji benzynowej w Meksyku, instynktownie przymkn�� powieki, spodziewaj�c si� lada moment wybuchu i potwornej, o�lepiaj�cej kuli ognia. Zamiast tego jednak, ty� chevy okr�ci� si� wok� osi i zjecha� z cementowej wysepki. Prz�d samochodu r�bn�� w dystrybutor benzyny niskoo�owiowej i zwali� go na ziemi� przy wt�rze g�uchego �ba-bam!� Prawie rozwa�nie Chevrolet zako�czy� obr�t o trzysta sze��dziesi�t stopni, ponownie uderzaj�c w wysepk� - tym razem jednak bokiem. Ty� samochodu wjecha� na podwy�szenie, �cinaj�c stoj�cy tam dystrybutor ze zwyk�� benzyn�. Potem chevy zatrzyma� si�, ci�gn�c za sob� przerdzewia�� rur� wydechow�. W�z zniszczy� wszystkie trzy dystrybutory na najbli�ej autostrady wysepce. Silnik krztusi� si� jeszcze przez kilka sekund, po czym umilk�.
Cisza by�a tak og�uszaj�ca, �e a� alarmuj�ca.
- Rany koguta! - powiedzia� Tommy Wannamaker z zapartym tchem. - Czy on wybuchnie, Hap?
- Gdyby mia� wybuchn��, to ju� by wybuch� - stwierdzi� Hap, wstaj�c. Uderzy� ramieniem w map�-uk�adank� i jej cz�ci, mi�dzy innymi Teksas, Nowy Meksyk i Arizona rozsypa�y si� na wszystkie strony. Hap w g��bi duszy cieszy� si�. �Jakie dziwne uczucie!� Jego dystrybutory by�y ubezpieczone, a polisy sp�acone. Mary zawsze mu marudzi�a aby wszystko z g�ry ubezpieczy�.
- Facet musia� by� nie�le naprany - stwierdzi� Norm.
- Widzia�em jego tylne �wiat�a - stwierdzi� Tommy piskliwym, pe�nym podniecenia g�osem. - Ani razu nie b�ysn�y! Rany koguta! Gdyby pru� sze��dziesi�tk� ju� by�my nie �yli.
Pospiesznie wyszli z biura - Hap pierwszy, Stu jako ostatni. Hap, Tommy i Norm dotarli do samochodu jednocze�nie. Czuli wo� benzyny i s�yszeli powolne tykanie stygn�cego silnika. Hap otworzy� boczne drzwiczki samochodu i m�czyzna za kierownic� wypad� na zewn�trz jak worek ze starym praniem.
- Niech to szlag! - powiedzia� g�o�no, prawie krzycz�c Norm Bruett. Odwr�ci� si�, zacisn�� d�onie na swym obfitym ka�dunie i zwymiotowa�. Md�o�ci nie spowodowa� m�czyzna, kt�ry wypad� z samochodu (Hap z�apa� go, zanim ten zd��y� osun�� si� na chodnik), ale ohydny fetor bij�cy z wn�trza wozu, dusz�cy smr�d, b�d�cy mieszanin� woni krwi, fekali�w, wymiocin i rozk�adaj�cych si� cia�. By� to upiorny od�r choroby i �mierci. W chwil� potem Hap odwr�ci� si� i, chwytaj�c kierowc� pod pachy, wyci�gn�� go z wozu. Tommy b�yskawicznie z�apa� m�czyzn� za nogi i obaj z Hapem przenie�li bezw�adne cia�o do biura. W �wietle p�yn�cym z neonu ich twarze przybra�y barw� sera i by�y przepe�nione obrzydzeniem. Hap zapomnia� ju� o pieni�dzach z ubezpieczenia.
Pozostali zajrzeli do samochodu i naraz Hap odwr�ci� si�, k�ad�c jedn� r�k� na ustach - ma�y palec jego d�oni stercza� sztywno, jakby m�czyzna uni�s� w�a�nie do toastu kieliszek z winem - podrepta� na p�nocny kraniec stacji benzynowej i zwymiotowa� ca�� kolacj�.
Vic i Stu zagl�dali do wn�trza samochodu przez d�u�sz� chwil�, po czym wymienili mi�dzy sob� spojrzenia i ponownie zajrzeli do �rodka. Po stronie pasa�era siedzia�a m�oda kobieta. Mia�a wysoko zadart� sukienk�, ods�aniaj�c� nagie uda. Opiera�o si� o ni� mniej wi�cej trzyletnie dziecko - ch�opiec lub dziewczynka. Oboje byli martwi. Ich szyje napuch�y niczym d�tki a cia�o nabra�o fioletowo-czarnej barwy, jakby by�o pokryte si�cami. R�wnie� pod ich oczami zauwa�yli opuchlizn�. Vic powiedzia� p�niej, �e przypominali graczy w baseball, kt�rzy smaruj� sobie sadz� grube kreski pod oczami aby nie o�lepia�o ich �wiat�o. Niewidz�ce oczy kobiety i dziecka zdawa�y si� wychodzi� z orbit. Trzymali si� za r�ce. Z ich nos�w wyciek� g�sty �luz, kt�ry obecnie ju� zakrzep�. Wok� nich z brz�czeniem kr��y�y muchy - podlatywa�y do �luzu, wlatywa�y do ich otwartych ust i zaraz z nich wylatywa�y.
Stu by� na wojnie, ale nigdy nie widzia� czego� r�wnie okropnego. To by�o straszne. Przez ca�y czas powraca� spojrzeniem do tych splecionych w u�cisku d�oni.
Cofn�li si� od samochodu i spojrzeli na siebie m�tnym wzrokiem. Potem Vic i Stu wr�cili do budynku stacji. Widzieli jak Hap mamrocze co� jak oszala�y do s�uchawki telefonu. Norm szed� nieco z ty�u za nimi i od czasu do czasu spogl�da� przez rami� na wrak chevroleta. Boczne drzwiczki samochodu by�y otwarte. To by� smutny widok. Z lusterka wstecznego zwisa�a para dzieci�cych bucik�w. Hank sta� przy drzwiach, ocieraj�c usta brudn� chusteczk�.
- Jezu, Stu - powiedzia� zmartwiony, a Stu pokiwa� tylko g�ow�.
Hap odwiesi� s�uchawk� telefonu. Kierowca chevroleta le�a� na pod�odze.
- Karetka przyjedzie tu za dziesi�� minut. Czy jeste�cie pewni, �e oni...
Wskaza� kciukiem samoch�d.
- Oni nie �yj�, to pewne - Vic skin�� g�ow�. Jego pokryta zmarszczkami twarz mia�a blado��ty odcie�. Rozsypywa� po ca�ej pod�odze tyto�, jakby pr�bowa� zrobi� kolejny ze swoich obrzydliwych, cuchn�cych skr�t�w. - To dwoje najbardziej martwych ludzi, jakich kiedykolwiek widzia�em.
Spojrza� na Stu, a ten pokiwa� g�ow�, w�o�y� r�ce do kieszeni i przymkn�� oczy.
M�czyzna le��cy na pod�odze j�kn�� g�o�no, gard�owo, i wszyscy natychmiast spojrzeli na niego. Po chwili, kiedy sta�o si� jasne, �e m�czyzna m�wi, a przynajmniej stara si� co� powiedzie�, Hap ukl�k� obok niego. W ko�cu ta stacja nale�a�a do niego. To samo, co u�mierci�o kobiet� i dziecko w samochodzie, dosi�g�o r�wnie� tego m�czyzn�. Ciek�o mu z nosa, a kiedy oddycha� z jego gard�a dobywa� si� jakby p�yn�cy z g��bi klatki piersiowej po�wist. Pod dolnymi powiekami wida� by�o obrzmienie, jeszcze nie czarne ale ju� fioletowe, jak si�ce. Szyja sprawia�a wra�enie zbyt grubej i napuchni�tej. Wydawa�o si� jakby m�czyzna mia� niejeden ale trzy podbr�dki. Mia� wysok� gor�czk�; przebywaj�c blisko niego, odnosi�o si� wra�enie jakby si� sta�o przy dobrze rozpalonym ruszcie.
- Pies - wymamrota�. - Wypu�ci�e� go?
- Prosz� pana - rzek� Hap, potrz�saj�c nim delikatnie. - Wezwa�em karetk�. Wyjdzie pan z tego.
- Cyfry zegara zmieni�y si� z zielonych na czerwone - wymamrota� m�czyzna le��cy na pod�odze, a potem zacz�� kas�a�.
Kaszla� raz po raz, prawie bez przerwy, a z jego ust pryska�y d�ugie, lepkie, ci�gn�ce si� pasma g�stej flegmy i �liny.
Hap odchyli� si� do ty�u, rozpaczliwie si� wykrzywiaj�c.
- Lepiej przekr��my go na bok - powiedzia� Vic - bo si� jeszcze tym ud�awi.
Jednak zanim zd��yli to uczyni�, m�czyzna przesta� kas�a�. Jego oddech zn�w sta� si� nier�wny i �wiszcz�cy. Zamruga� powoli powiekami i powi�d� wzrokiem po twarzach otaczaj�cych go m�czyzn.
- Gdzie... ja jestem?
- W Arnette - odpar� Hap. - Na stacji beznzynowej Billa Hapscomba. Rozwali� pan kilka moich dystrybutor�w. - Po czym dorzuci� pospiesznie: - Nic si� nie sta�o. By�y ubezpieczone.
M�czyzna na pod�odze pr�bowa� usi���. Aby si� podnie�� musia� po�o�y� d�o� na ramieniu Hapa.
- Moja �ona... moja ma�a c�reczka...
- Nic im nie jest - powiedzia� Hap, sil�c si� na u�miech.
- Wygl�da na to, �e jestem powa�nie chory - stwierdzi� m�czyzna. Z jego ust, kiedy oddycha� dobywa� si� ochryp�y, j�kliwy charkot. - One te� by�y chore. To trwa�o ju� od dw�ch dni. Od Salt Lak� City. - Na chwil� przymkn�� powieki. - Zachorowali�my... a wi�c chyba nie byli�my do�� szybcy...
Z oddali dochodzi� zbli�aj�cy si� j�k syreny karetki.
Chory ponownie otworzy� oczy. Teraz malowa�o si� w nich przejmuj�ce, g��bokie zatroskanie. Raz jeszcze zaczai si� podnosi�. Pot �cieka� mu po twarzy. Zacisn�� d�o� na ramieniu Hapa.
- Czy Sally i ma�ej LaVon nic nie jest? - zapyta� z naciskiem. Kropelki �liny prysn�y z jego ust i Hap poczu� emanuj�c� z cia�a m�czyzny gor�czk�. By� chory, na wp� szalony i cuchn��. Ten smr�d przypomina� Hapowi wo� starego koca, pos�ania dla psa.
- Nic im nie jest - odpar� z uporem w g�osie, cho� jakby troch� zbyt gwa�townie. - Prosz�, niech si� pan po�o�y i le�y spokojnie... dobrze?
M�czyzna po�o�y� si� na ziemi. Jego oddech by� teraz bardziej nier�wny. Hap i Hank pomogli przetoczy� go na bok i wydawa�o si�, �e to przynios�o mu nieznaczn� ulg�.
- A� do zesz�ego wieczora czu�em si� ca�kiem nie�le - powiedzia�. - Kaszla�em, ale nic poza tym. Dopiero w nocy si� pogorszy�o. Obudzi�em si� i by�o ze mn� �le. Nie zmyli�my si� stamt�d dostatecznie szybko. Czy z ma�� La Von wszystko w porz�dku?
Jego ostatnie s�owa zmieni�y si� w be�kot, kt�rego �aden z nich nie zdo�a� zrozumie�. Syrena karetki zawodzi�a j�kliwie, coraz g�o�niej i g�o�niej.
Stu podszed� do okna, by obserwowa� zbli�aj�cy si� ambulans. Pozostali kl�czeli wok� m�czyzny le��cego na pod�odze.
- Co on z�apa� Vic, domy�lasz si�? - zapyta� Hap. Vic pokr�ci� przecz�co g�ow�.
- Nie wiem.
- Mo�e co� zjedli - stwierdzi� Norm Bruett. - W�z ma tablice z Kalifornii wi�c musieli sto�owa� si� w r�nych przydro�nych barach. Mo�e zjedli nie�wie�ego hamburgera. To si� zdarza.
Karetka podjecha�a i, omin�wszy szerokim �ukiem rozbitego chevy, zatrzyma�a si� pomi�dzy nim a drzwiami stacji benzynowej. Czerwone �wiate�ko �koguta� na dachu, kr�ci�o si� w k�ko, jak oszala�e. By�o ju� ca�kiem ciemno.
- Pom�cie mi to was st�d wyci�gn�! - krzykn�� nagle m�czyzna le��cy na pod�odze i zaraz potem umilk� gwa�townie.
- Zatrucie pokarmowe - stwierdzi� Vic. - Tak, to mo�liwe. Mam nadziej�, �e to o to chodzi, bo...
- Bo co? - zapyta� Hank.
- Bo je�li nie, to mogli�my co� od niego z�apa�.
Vic spojrza� na nich, a w jego oczach malowa�o si� zatroskanie.
- W 1958 roku widzia�em epidemi� cholery w pobli�u Nogales i to wygl�da�o podobnie.
Wesz�o trzech ludzi z noszami.
- Hap - powiedzia� jeden z nich - masz szcz�cie, �e uratowa�e� ten sw�j pieprzony ty�ek. Gdyby chevy wybuch�, wszyscy byliby�cie teraz na �onie Abrahama. To ten facet, co?
Rozst�pili si� aby ich przepu�ci�. Billy Verecker, Monty Sullivan, Carlos Ortega - znali ich wszystkich.
- W samochodzie jest jeszcze dw�jka - powiedzia� Hap, odci�gaj�c Monty�ego na stron�. - Kobieta i ma�a dziewczynka. Nie �yj�.
- O kurde! Jeste� pewny?
- Tak. Ten facet o tym nie wie. Zabierzecie go do Braintree?
- Chyba tak - Monty spojrza� na niego z zak�opotaniem. - Ale co mam zrobi� z tymi dwiema w wozie? Nie wiem jak mam za�atwi� t� spraw�, Hap.
- Stu powiadomi gliny. Mog� pojecha� z tob�?
- Jasne, stary.
Po�o�yli m�czyzn� na noszach i kiedy go wynie�li, Hap podszed� do Stu.
- Jad� z tym go�ciem do Braintree. Powiadomisz gliny?
- Nie ma sprawy.
- I zadzwo� te� do Mary. Powiedz jej, co si� sta�o.
- W porz�dku.
Hap podrepta� wolno do ambulansu i wsiad� do �rodka. Billy Verecker zatrzasn�� za nim drzwiczki, a potem zawo�a� pozosta�� dw�jk�. M�czy�ni z upiorn�, chorobliw� fascynacj� zagl�dali do wn�trza rozbitego samochodu.
Par� minut potem ambulans ruszy�, przy wt�rze j�kliwego zawodzenia syreny; obracaj�ca si� lampa �koguta� na dachu samochodu rzuca�a krwawe refleksy na asfaltowy podjazd. Stu podszed� do automatu i wrzuci� �wier�dolar�wk�.
M�czyzna z chevroleta zmar� dwadzie�cia mil przed szpitalem. Wyda� z siebie ostatnie, bulgocz�ce tchnienie, zakrztusi� si� i skona�. Hap wyj�� portfel z kieszeni spodni m�czyzny i przejrza� jego zawarto��. By�o w nim siedemna�cie dolar�w w got�wce. Zgodnie z tym, co widnia�o w jego prawie jazdy, m�czyzna nazywa� si� Charles D. Campion. Hap znalaz� r�wnie� legitymacj� wojskow� zmar�ego i ob�o�one w plastik zdj�cia jego �ony i c�reczki. Hap nie chcia� ogl�da� tych zdj��.
W�o�y� portfel z powrotem do kieszeni spodni zmar�ego i powiedzia� Carlosowi, �e mo�e wy��czy� syren�.
By�o dziesi�� po dziewi�tej.
Rozdzia� 2
Na pla�y miejskiej w Ogunquit w stanie Maine, znajdowa�o si� d�ugie, kamienne molo obmywane z obu stron przez fale Atlantyku. Dzi� kojarzy�o si� ono z oskar�ycielsko wystawionym palcem i kiedy Frannie zatrzyma�a samoch�d na parkingu, dostrzeg�a Jessa siedz�cego na samym jego ko�cu, niewyra�n� sylwetk� sk�pan� w promieniach popo�udniowego s�o�ca. Wysoko nad nim kr��y�y dono�nie skrzecz�ce mewy - obraz Nowej Anglii namalowany przez samo �ycie - i w g��bi duszy w�tpi�a czy kt�ry� z ptak�w zepsuje go, brudz�c bia�ym, obrzydliwym guanem nieskalan�, b��kitn� bluz� Jessa Ridera.
By� on wszak praktykuj�cym poet�.
Wiedzia�a, �e to Jess, gdy� jego rower sta� przymocowany do metalowego ogrodzenia za budynkiem dla dozorcy parkingu.
GUS, �ysiej�cy, jowialny grubasek wyszed� jej na spotkanie. Op�ata dla go�ci wynosi�a dolara od samochodu ale GUS wiedzia�, �e Frannie by�a tutejsza, nie musia� nawet patrze� na nalepk� z napisem REZYDENT, przyklejon� w rogu na szybie volvo.
Fran przychodzi�a tu cz�sto.
�Jasne - pomy�la�a Fran - przecie� zasz�am w ci��� w�a�nie tu, na pla�y, dwana�cie st�p poza stref� przyp�ywu. Drogi p�odzie - zosta�e� pocz�ty na wybrze�u Maine, dwana�cie st�p ponad lini� przyp�ywu, dwadzie�cia jard�w na wsch�d od falochronu. To miejsce jest oznaczone krzy�ykiem�.
GUS uni�s� d�o� w jej stron�, w pokojowym powitaniu.
- Pani ch�opak jest na ko�cu mola, panno Goldsmith.
- Dzi�ki, GUS. Jak interesy? - U�miechaj�c si�, wskaza�a na parking. Sta�y tam ze dwa tuziny samochod�w, z czego wi�kszo�� mia�a niebiesko-bia�e nalepki z napisem REZYDENT.
- Za wcze�nie aby m�wi� o interesach. Ruch jest raczej niewielki - odpar� GUS.
By� siedemnasty czerwca.
- Za jakie� dwa tygodnie podreperujemy miejsk� kas�.
- Nie w�tpi�. Oczy wi�cie je�eli nie zgarniesz wszystkiego dla siebie.
GUS roze�mia� si� i wr�ci� do wn�trza budynku.
Frannie opar�a si� jedn� r�k� o nagrzany metal samochodu, zdj�a trampki i za�o�y�a sanda�y. By�a wysok� dziewczyn� o kasztanowych w�osach si�gaj�cych do po�owy plec�w. Mia�a na sobie piaskowego koloru bluzk�. Jej figura by�a doskona�a. D�ugie nogi przyci�ga�y spojrzenia prima sort - jak m�wili o nich ch�opaki. - Sp�jrzcie, ale towar - niez�a lala - nogi jak st�d a� do samej ziemi�. Miss college�u 1990.
Roze�mia�a si� w duchu, ale jej �miech mia� w sobie nut� goryczy. �Zachowujesz si� tak - powiedzia�a do siebie - jakby to by�a wiadomo�� o znaczeniu dla ca�ego �wiata�. Rozdzia� sz�sty: Hester Prynne przynosi wielebnemu Dinnesdale wie�ci o gro�bie przybycia Pearl. Tyle tylko, �e nie on by� Dinnesdalem. Nazywa� si� Jess Rider, lat dwadzie�cia, o rok m�odszy od naszej bohaterki, ma�ej Fran. By� studentem college�u, praktykuj�cym poet�. Wystarczy�o spojrze� na jego nieskaziteln�, b��kitn�, batystow� koszul� i wszystko by�o jasne. Zatrzyma�a si� na skraju pla�y, czuj�c gor�cy piasek nawet przez podeszwy sanda��w. Posta� na dalekim ko�cu mola w dalszym ci�gu ciska�a do wody kamyki. My�l, kt�ra przysz�a jej do g�owy by�a po cz�ci zabawna, poniek�d za� zatrwa�aj�ca. �On dobrze wie, jak wygl�da, siedz�c tam, na ko�cu mola - stwierdzi�a w duchu. - Jak Lord Byron - samotny ale nieul�k�y. Siedzi sam i patrzy na morze, kt�re gdzie� tam, daleko, obmywa brzegi Anglii. Ja wszak�e, wygnaniec, ju� nigdy...
O KURWA!�
Ta my�l nie tyle wyrwa�a j� z zak�opotania, a raczej pomog�a jej u�wiadomi� drzemi�ce w niej odczucia.
M�ody m�czyzna, kt�rego - jak s�dzi�a - darzy�a mi�o�ci�, siedzia� nieopodal, a ona szydzi�a z niego, za jego plecami.
Zacz�a i�� wzd�u� mola, zgrabnie przest�puj�c wystaj�ce kamienie i ziej�ce pomi�dzy nimi szczeliny. To by�o stare molo - niegdy� stanowi�o cz�� falochronu. Teraz wi�kszo�� �odzi cumowa�a przy po�udniowej cz�ci miasta, gdzie znajdowa�y si� trzy mariny i siedem swojskich, marnej klasy motelik�w, w kt�rych ka�dego lata pe�no by�o go�ci.
Sz�a powoli, staraj�c si� zwalczy� my�l, �e przez tych jedena�cie dni, odk�d dowiedzia�a si�, �e jest �troszk� w ci��y� (jak to okre�li�a Amy Lauder) mog�a si� w nim odkocha�. No c�, przecie� to on sprawi�, �e to si� sta�o, czy� nie?
Ale nie tylko on - by�a tego pewna. Bra�a przecie� pigu�ki. To by�a najprostsza rzecz na �wiecie. Posz�a do kliniki w miasteczku akademickim, powiedzia�a lekarzowi, �e ma bolesne miesi�czki, robi� si� jej na sk�rze r�ne wypryski a doktorek przepisa� jej wszystko czego potrzebowa�a. Dorzuci� te� za darmoch� zapas na ca�y miesi�c.
Ponownie si� zatrzyma�a - by�a ju� przy ko�cu mola - po jej 26 prawej i lewej stronie przesuwa�y si� grzywiaste fale, ci�gn�ce w stron� pla�y. Nagle przysz�o jej na my�l, �e lekarze z kliniki musieli s�ysze� historyjki o bolesnych miesi�czkach i pryszczach na twarzy tak samo cz�sto, a mo�e nawet cz�ciej, ni� aptekarze stwierdzenie, �e �kupuj� te kondomy dla mojego brata�. Zw�aszcza teraz, w tych czasach. R�wnie dobrze mog�aby p�j�� do niego i powiedzie�: �Daj mi pigu�k�. B�d� si� pieprzy�.
Mia�a ju� swoje lata. Dlaczego by�a taka nie�mia�a? Spojrza�a na plecy Jessa i westchn�a. Nie�mia�o�� by�a swego rodzaju sposobem na �ycie. Zn�w ruszy�a przed siebie. Tak czy inaczej, pigu�ka zawiod�a. Kto� w wydziale kontroli jako�ci w starej dobrej fabryce Ovril zaspa� przy kontrolce. To, albo mo�e nie wzi�a pigu�ki i zapomnia�a o tym.
Podesz�a do niego bezszelestnie i po�o�y�a mu obie d�onie na ramionach. Jess, kt�ry trzyma� w lewej r�ce kamyki a praw� ciska� je w fale Atlantyku, krzykn�� g�o�no i gwa�townie poderwa� si� na nogi. Kamyki posypa�y si� na wszystkie strony, a Jess popchn�� Fran tak, �e o ma�o nie spad�a z mola. Niewiele brakowa�o a Jess te� wpad�by do wody.
Zachichota�a bezwiednie i cofn�a si� o krok, przyk�adaj�c obie d�onie do ust, a on, rozw�cieczony, odwr�ci� si� w jej stron�. By� dobrze zbudowanym m�odym m�czyzn� o czarnych w�osach, nosz�cym okulary w z�otych oprawkach. Jego regularne rysy, ku wiecznemu niezadowoleniu Jessa nigdy nie potrafi�y nale�ycie odda� g��bi jego wewn�trznych odczu�.
- �miertelnie mnie wystraszy�a�! - krzykn��.
- Och, Jess - zachichota�a. - Przepraszam, ale to by�o takie zabawne. Naprawd�.
- Ma�o brakowa�o a wpadliby�my do wody - powiedzia� i gro�nie post�pi� krok w jej stron�.
Frannie cofn�a si�, potkn�a o kamie� i wyl�dowa�a ci�ko na ty�ku. Przy upadku mocno przygryz�a sobie j�zyk. Poczu�a ostry, przejmuj�cy b�l i jej chichot ucich� jak uci�ty no�em. Nag�a cisza, jaka zapad�a - �wy��czy�e� mnie, zupe�nie jakbym by�a radiem, przekr�ci�e� ga�k� i ju�� - wyda�a jej si� nagle niesamowicie zabawna i zn�w zacz�a chichota� wbrew temu, �e krwawi� jej j�zyk, a z k�cik�w jej oczu p�yn�y �zy, wywo�ane b�lem.
- Nic ci nie jest, Frannie? - zatroskany, ukl�k� obok niej.
�Jednak go kocham� - pomy�la�a i to sprawi�o jej pewn� ulg�. To dobrze.
- Ucierpia�a tylko moja duma - powiedzia�a i pozwoli�a aby pom�g� jej wsta�. - I przygryz�am sobie j�zyk. Widzisz?
Wysun�a j�zyk i spodziewa�a si�, �e Jess u�miechnie si� do niej, ale on tylko si� zas�pi�.
- Jezu, Fran, leci ci krew. Naprawd�.
Wyj�� chusteczk� z tylnej kieszeni i przyjrza� si� jej z pow�tpiewaniem. W chwil� p�niej w�o�y� j� z powrotem do kieszeni.
W jej my�lach pojawi�a si� wizja ukazuj�ca ich oboje, par� kochank�w id�cych w stron� parkingu, trzymaj�cych si� za r�ce, przy czym ona ma usta wypchane jego chusteczk�. Unosi r�k� do �yczliwie u�miechni�tego dozorcy i m�wi: �Tcho sze ma Guuus�.
Zn�w zacz�a si� �mia�, mimo �e bola� j� j�zyk, a smak krwi w ustach zaczyna� przyprawia� j� o md�o�ci.
- Odwr�� si� - powiedzia�a �agodnym tonem. - To nie b�dzie zachowanie godne damy.
U�miechaj�c si� pod nosem, Jess teatralnym gestem uni�s� d�o� do oczu. Frann, opieraj�c si� na jednej r�ce, wystawi�a g�ow� poza kraw�d� mola i splun�a. �lina by�a jasnoczerwona. Eep. Jeszcze raz. I jeszcze. Wreszcie metaliczny smak w jej ustach nie by� ju� tak intensywny i kiedy Fran odwr�ci�a g�ow� w jego stron� zauwa�y�a, �e przygl�da� si� jej przez rozstawione palce.
- Przepraszam - powiedzia�a. - Jestem taka g�upia.
- Nie - powiedzia� Jess, cho� z pewno�ci� tak my�la�.
- Pojedziemy na lody? - spyta�a. - Ty poprowadzisz, ja stawiam.
- Umowa stoi.
Podni�s� si� i pom�g� jej wsta�. Ponownie splun�a do wody. �lina nadal by�a jasnoczerwona.
Fran, nieco przestraszona zapyta�a:
- Nie odgryz�am sobie koniuszka, co?
- Nie wiem - odpar� spokojnie Jess. - A czu�a�, �e co� po�ykasz?
Przy�o�y�a d�o� do ust. Na jej twarzy malowa� si� grymas obrzydzenia.
- To nie jest zabawne.
- Nie. Przepraszam. Po prostu go sobie przygryz�a�, Frannie.
- Czy w j�zyku s� arterie?
Szli wzd�u� mola, trzymaj�c si� za r�ce. Fran raz po raz przystawa�a, �eby splun��. Jasna czerwie�. Nie mia�a zamiaru tego po�yka�. O nie. Ani odrobiny.
- Nie.
- To dobrze. - �cisn�a jego d�o� i u�miechn�a si� uspokajaj�co. - Jestem w ci��y.
- Naprawd�? To dobrze. Czy wiesz, kogo widzia�em w Port...
Przerwa� i spojrza� na ni�. Nagle jego oblicze sta�o si� nieruchome, niczym kamienna maska. Przepe�nia� je wyraz niepewno�ci i niepokoju. Mia�a wra�enie, �e p�knie jej serce.
- Co ty powiedzia�a�?
- Jestem w ci��y. - U�miechn�a si� do niego promiennie, a potem jeszcze raz splun�a. Znowu ta jasna czerwie�.
- Kiepski �art, Frannie - rzuci� niepewnym tonem.
- To nie �art.
Przygl�da� jej si� przez d�u�sz� chwil�. Wreszcie ruszyli w stron� parkingu. Kiedy szli do samochodu, GUS stan�� w drzwiach str��wki i pomacha� do nich. Frannie odpowiedzia�a mu tym samym. Jess r�wnie�.
Zatrzymali si� przy lodziarni Dairy Queen przy szosie numer l. Jess kupi� sobie col� i, siedz�c za kierownic� volvo, popija� nap�j w zamy�leniu. Fran zdecydowa�a si� na deser lodowy Banana Boat i, opieraj�c si� plecami o drzwiczki, przedzielona od niego dwiema stopami siedzenia wyjada�a z lod�w orzeszki i krem ananasowy.
- Wiesz - stwierdzi�a - te lody, to g��wnie b�belki. Wiedzia�e�? Wi�kszo�� ludzi o tym nie wie.
Jess spojrza� na ni�, ale nic nie odpowiedzia�.
- To prawda - stwierdzi�a. - Te wielkie maszyny lodowe produkuj� przede wszystkim b�belki. Du�o powietrza i ma�o lod�w. To dlatego w Dairy Queen lody s� takie tanie. Dawali nam odbitki artyku��w na temat teorii biznesu. Jest wiele sposob�w na �osk�rowanie kota�.
Jess spojrza� na ni� ale nic nie powiedzia�.
- Je�li masz ochot� spr�bowa� prawdziwych lod�w, powiniene� p�j�� do lodziarni Deering Ice Cream, a to...
Wybuchn�a p�aczem.
Przysun�� si� na siedzeniu w jej stron� i obj�� j� ramionami za szyj�.
- Frannie, nie r�b tego, prosz�.
- L�d mi si� rozp�ywa. Pobrudz� si� - powiedzia�a, w dalszym ci�gu p�acz�c. Jess ponownie wyj�� chusteczk� i tym razem zrobi� z niej u�ytek. Prawie przesta�a p�aka�. Szloch zmieni� si� w pochlipywanie.
- Banana Boat z krwaw� polew� - powiedzia�a, przygl�daj�c mu si� zaczerwienionymi oczami. - Ju� nie mog�. Przepraszam, Jess. Wyrzucisz?
- Jasne - odpar� mechanicznie.
Wzi�� od niej loda, wysiad� i wyrzuci� do kosza na �mieci. Frannie stwierdzi�a, �e szed� w bardzo zabawny spos�b - zupe�nie tak, jakby kto� r�bn�� go w to najczulsze u m�czyzny miejsce. W gruncie rzeczy przypuszcza�a, �e by� to dla niego solidny cios poni�ej pasa. Je�li jednak przyjrze� si� temu z innej perspektywy, w identyczny spos�b chodzi�a po tym, jak straci�a dziewictwo na pla�y. Czu�a si� tak, jakby wyj�tkowo silnie obtar�a j� pielucha. Tyle tylko, �e od obtar� nie zachodzi si� w ci���.
Jess wr�ci� i wsiad� do samochodu.
- Czy to prawda, Fran? - spyta� nagle.
- Tak. Naprawd� jestem w ci��y.
- Jak to si� sta�o? My�la�em, �e bra�a� pigu�ki.
- No c�, mo�liwo�ci jest kilka. Pierwsza - kto� w wydziale kontroli jako�ci starej, dobrej fabryki Ovril zasn�� przy prze��czniku, akurat kiedy na ta�mie znajdowa� si� �m�j� zestaw pigu�ek. Druga - w sto��wce uniwersyteckiej daj� wam takie �arcie, �e to powi�ksza liczb� plemnik�w w spermie. Trzecia - zapomnia�am wzi�� pigu�k� i zapomnia�am, �e zapomnia�am.
U�miechn�a si� do niego promiennie, cho� z pewnym wymuszeniem i mia�a wra�enie jakby nieznacznie si� od niej odsun��.
- Dlaczego si� w�ciekasz Frannie? Tylko zapyta�em.
- No c�, aby odpowiedzie� na twoje pytanie w inny spos�b - w pewn� ciep��, kwietniow� noc - to musia�o by� dwunastego, trzynastego albo czternastego, wsadzi�e� sw�j cz�onek w moj� pochw� i doszed�e� do ko�ca, a kiedy si� we mnie spu�ci�e�, miliony plemnik�w w twojej spermie...
- Przesta�! - rzuci� ostrym tonem. - Nie musisz...
- Co nie musz�?
Cho� na zewn�trz zachowywa�a kamienny spok�j, wewn�trz by�a przera�ona. W naj�mielszych wyobra�eniach na temat rozegrania tej sceny, nie przypuszcza�a, �e mo�e doj�� do czego� takiego.
-