4268
Szczegóły |
Tytuł |
4268 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
4268 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 4268 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
4268 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: Maria Konopnicka
Tytul: "Obrazki wi�zienne"
I. POD�UG KSI�GI
By� dzie� jesienny, ca�y z�oty i modry od gasn�cego s�o�ca i cichej pogody. Oko�o trzeciej po po�udniu przed gmachem wi�ziennym zatrzyma� si� w�z z kapust�.
- Bra-ma! Bra-ma!... - krzykn�� przeci�gle parobek siedz�cy na nim w czerwonym lejbiku i samodzia�owym spencerze.
Nikt si� jednak z otwieraniem bramy nie kwapi�.
- Bra-ma!... - krzykn�� zn�w parobek i zakl��, bo mu si� konie kr�ci� zaczyna�y.
Chwil� trwa�a cisza. Nikt bramy nie otwiera�.
- Nada g�o�nieje ! - przem�wi� flegmatycznie so�dat stoj�cy przed budk� na warcie.
- Bra-ma!... - wrzasn�� parobek z ca�ej swojej si�y. - A prr!... A gdzie!... - doda� �ci�gaj�c batem lejcow�, kt�ra mu si� zapl�ta�a w p�szorkach - A�eby ci�'...
Zeskoczy� po orczyku na ziemi�. Okr�ci� lejce na k�onicy i pi�ci� jak taranem zacz�� wali� w bram�.
Rozleg�o si� wielkie echo po sklepionym wn�trzu, przez d�ug� wszak�e chwil� nikt nie przybywa�. Zacz�apa�y wreszcie jakie� ci�kie kroki, a razem ze zgrzytem klucza obracanego w zamku da� si� s�ysze� g�os cierpki i gniewliwy:
- Czego walisz ? Czego walisz? Czego pr�no pazury obijasz? Jak mam
otworzy�, to i bez twego walenia otworz�!
- A niech�e was, z takim otwieraniem! A prr!... A prr!... - wo�a� parobek biegn�c zn�w do koni, kt�re w bok z wozem skr�ci�y.
Chwyci� lejce i wywijaj�c batem nad ko�mi wjecha� w bram�, kt�rej wierzeje z �oskotem uderzy�y o �ciany, a z bramy w podw�rze do po�owy wo��. Nie m�g� dalej, bo zawali�y mu w poprzek drog� skrzynie od kartofli. Zaopatrywano si� na zim� i to spowodowa�o pewne zamieszanie w cichym zazwyczaj dziedzi�cu wi�ziennym.
Zamieszanie to �ywo zajmowa�o aresztant�w wypuszczonych w�a�nie do ogr�dka na popo�udniow� przechadzk�. W�a�ciwie m�wi�c nie by�a to przechadzka, ale raczej kr�cenie si� w k�ko i popychanie wzajemne, gdy� miejsca bardzo ma�o, a wi�ni�w stu przesz�o. To. co si� nazywa�o ogr�dkiem. tak�e niewiele do ogrodu by�o podobnym. W jednym z k�t�w podw�rza, obudowanego doko�a murami wi�ziennego gmachu, niskie drewniane sztachety grodzi�y szczup�y kawa�ek gruntu, podzielony dwiema krzy�uj�cymi si� uliczkami na cztery r�wne prostok�ty. Najd�u�sza, za�amana w rogach ogr�dka dro�yna bieg�a popod sztachetami do furtki, wprost kt�rej w przeciwleg�ym k�cie sta�a tak zwana altana, rodzaj okr�g�ej, przejrzystej, z w�skich deszczu�ek zbitej szopy, z czterema wewn�trz �awkami i podtrzymuj�cym krokwie s�upem.
Troch� m�odocianych drzewek trz�s�o w s�o�cu ostatkiem z�otych li�ci, a cho� nic by�o najl�ejszego wiatru, li�cie te pada�y cicho na zaros�e zielskiem rabaty i �cie�ki, twardo stopami wi�ni�w ubite. Przy zbiegu prostok�t�w sta�o par� krzak�w bladoliliowych astr�w, kt�re zdawa�y si� obraca� gwia�dziste swe oczy za tymi n�dznymi postaciami, co si� po uliczkach snu�y.
Aresztanci chodzili po dw�ch, po trzech, na pi�ty sobie niemal nast�puj�c- Wi�ksza ich cz�� mia�a piersi zapad�e i pochylone grzbiety, na kt�rych siwe wi�zienne kapoty wisia�y jakby na ko�kach.
Najcharakterystyczniejsz� cech� wi�nia jest jego postawa. Przy pewnej wprawie mo�na po niej od pierwszego rzutu oka pozna� d�ugo�� odcierpianej kary, tak w�a�nie jak si� po z�bach wiek koni poznaje.
Jednoroczni r�ni� si� pomi�dzy sob� znacznie chodem, ruchem r�k i ramion, sposobem trzymania g�owy i noszenia siwego kubraka, sztywno�ci� szyi, nawet trybem wykr�cania si� na zawrotach drogi.
Drugoroczni maj� wszyscy nagi�te grzbiety i kark, jakby wy�a��cy naprz�d z ko�nierza. R�nice ruch�w zacieraj� si� pomi�dzy nimi; najsilniejsi tylko zachowuj� w�a�ciw� sobie postaw� jeszcze w trzecim roku. Po tym terminie wszyscy si� upodabniaj�. Cz�owiek przestaje istnie� jako indywiduum, a zamienia si� w cz�stk� tej szarej, bezbarwnej, bezkszta�tnej masy, kt�ra si� nazywa ludno�ci� wi�zienn�. Nogi wi�nia staj� si� wtedy kab��kowate i w�t�e; ustawione przy sobie stopy rozwieraj� si� pod k�tem coraz prostszym; naprz�d wygi�te kolana dr�� nieraz widocznie, ch�d bywa ci�ki, wlok�cy si�, ruchy niedo��ne, powolne, a r�ce wisz� po obu bokach cia�a jakby nadmiernie wyd�u�one i wyruszone ze staw�w. Rzecz dziwna, przeobra�eniu temu podlegaj� g��wnie m�czy�ni. Kobiety wszystkie prawie zachowuj� nienaruszon� odr�bno�� swoj� przez d�ugie lata i dopiero najstarsze, po wielokrotnych powrotach dogasaj�ce tu aresztantki ulegaj� niweluj�cym wp�ywom wi�ziennego �ycia.
Po ruchach i postawie idzie cera. Ta w pierwszym roku bywa blada, �niada, krwista nawet, podlega momentalnym zmianom zabarwienia i w og�le ma silniejsze, cieplejsze tony. W drugim roku wi�dnie i ��knie bardzo szybko, sk�ra w�tleje i nabiera pergaminowej sucho�ci i martwoty; w trzecim rzuca si� na ni� jaki� cie� zielonkowaty, zw�aszcza oko�o uszu, ust i oczu, niekiedy barwa ��ta, oleista, cie� ten przemaga, szczeg�lniej na skroniach i czole, kt�re si� nieraz tak �wieci, jakby napuszczone t�uszczem. W dalszych latach twarz wi�nia staje si� rozmi�k��, przybiera barw� ziemist� i jest wybornym dokumentem do s��w Genezy opiewaj�cych, i� cz�owiek ulepiony zosta� z gliny i z mu�u ziemi. Zmianom tym podlega wi�kszo�� kobiet na r�wni z m�czyznami.
Trzeciorz�dn� w charakterystyce zewn�trznej wi�nia cech� jest wyraz oczu, spojrzenie. U pierwszorocznych bywa ono zwykle ruchliwe, lataj�ce, niespokojne, gor�czkowe. Zapalaj� si� w nim i gasn� blaski niespodziane, iskry przelotnych wzrusze�, obaw, pomys��w, zalegaj� je cienie nagle, g��bokie, z siwych czyni�c �renice zielone, z modrych - czarne. W drugim roku �renica wi�nia blednie, m�ci si�, zeszkliwia i upodabnia do stoj�cej w b�otnym dole wody. W trzecim matowo�� spojrzenia wzrasta z dniem ka�dym, oczy ko�owaciej� i jakby zaokr�glaj� si� w orbitach, a z g��bi ich wyziera og�lne zniedo��nienie albo zwierz�ca z�o�liwo��. Z biegiem czasu rozwija si� to a� do idiotyzmu w jednym kierunku, a� do prawdziwie ma�piej przebieg�o�ci w drugim. Idiotyczne spojrzenie godzi si� bardzo dobrze ze sple�nia�� jakby cer� wi�nia i zwykle z ni� chodzi w parze. Bywaj� wszak�e wyj�tki, a kiedy w gliniastej, rozmi�k�ej twarzy zagorzej� �renice pos�pnym, czerwonawym ogniem, zjawisko to bywa straszne i zwykle si� ko�czy jak�� katastrof�.
Takim w�a�nie spojrzeniem pa�aj�cym patrzy� w otwart�, nieco widn� z jednego k�ta w ogr�dku bram� m�ody stosunkowo wi�zie�, kt�rego wszak�e postawa i cera zdradza�y dawnego ju� aresztanta.
Na oko wida� by�o, �e siedzi ju� najmniej cztery, pi�� lat mo�e. Musia�a to by� jednak organizacja wyj�tkowo silna, gdy� prosty dot�d i sztywny kark unosi� wysoko nad inne jego ogolon� i czarniaw� g�ow�.
W tej chwili wi�zie� by� pochylony nieco ku sztachetom; szeroko rozwarte nozdrza zdawa�y si� wietrzy� powiew ulicy z niepohamowan� ��dz�, na szyi pulsowa�y grube, napi�te �y�y, a w p�otwartych ustach wida� by�o z�by drobne, ostre i niezwykle bia�e. Jedn� z r�k wsun�� za kubrak i koszul� na pier�, jakby chcia� poczu� cia�o �ywe albo te� przygnie�� gar�ci� serce wstrz�sane silnym, g�uchym biciem.
Drug� r�k� wpar� mi�dzy sztachety, aby si� �atwiej utrzyma� na kab��kowatych, widocznie w tej chwili dr��cych nogach.
Baczniejszy spostrzegacz pozna�by z �atwo�ci�, �e wi�zie� przebywa ten punkt krytyczny, w kt�rym cierpienie, je�li nie prze�ama�o woli i energii, staje si� na d�u�ej wprost niezno�nym, niemo�liwym. Pot�d - a nie dalej - krzyczy co� w ludzkiej istocie, kt�ra dosz�a do takiego krytycznego punktu; a prawodawstwo kryminalne nigdy do�� szeroko uwzgl�dni�, nigdy do�� bacznie rozpozna� nie mo�e tego momentu psychicznego.
Oparty o sztachety i wychylony z jak�� drapie�n� po��dliwo�ci� na podw�rze wi�zie� znany by� powszechnie pod nazw� Cygana.
Cyganem zwali go towarzysze, stra�nicy, kancelaria, nawet w ksi�dze, gdzie zapisywano zarobki, figurowa� pod tym nazwiskiem, z czasem zapomniano zgo�a, czy mia� jakie inne, a i on sam zdawa� si� nie pami�ta� o tym. Poniewa� stan��, ci, co szli obok i za nim, stan�li tak�e. Powyci�ga�y si� szyje, powznosi�y ramiona, jedni si� wspinali, drudzy szturchali stoj�cych przed sob�, inni jeszcze przest�powali z nogi na nog� w miejscu, jak to czyni� zamkni�te w klatkach zwierz�ta- Spojrzenia skupia�y si� w dw�ch punktach. Jedni patrzyli na w�z, konie i kapust�, drudzy na nia�k� od pana sekretarza, kt�ra z u�pionym na kolanach dzieckiem siedzia�a w progu oficyny ko�ysz�c si� z boku na bok i nuc�c bezbarwnym g�osem jedn� z tych melodii, kt�rym katarynki szerok� popularno�� nada�y. Tu� przy niej sta�a z szaflikiem w r�ku Janowa, kucharka, i tak�e na w�z patrzy�a. Nie opodal bawi� si� ch�opak str�a. Kapusta by�a w tym roku niezwykle dorodna. Wielkie jej g�owy, jedne czubate, pod�u�ne, zielonkawe, z lekko postrz�pionymi brzegami zdawa�y si� p�ka� i otwiera� jak tulipanowe kielichy, nie mog�c powstrzyma� naporu rozros�ych o�rodk�w swoich; inne l�ni�ce, bia�e, p�askie, szczelnie srebrzyste �y�kowanym li�ciem obci�gni�te, le�a�y na wozie wa�ne, ci�kie, �wiec�c z dala jak �nie�ne k��by i skrzypi�c j�drnie za ka�dym dotkni�ciem. Pomi�dzy nimi tkwi�y tu i �wdzie na wysoko obna�onych g��bach lekkie i puste szalki z brunatno poplamion� powierzchni�, niewiele co warte i bez targu, do pe�nych kop dodane.
Ci, co patrzyli na nia�k�, nie mniej mieli pi�kny widok. Dziewczyna by�a m�od�, ros��, a jej rozkwit�e kszta�ty uwydatnia�a lekka perkalowa sp�dnica i taki� kaftan. Ci�ki ��tawy warkocz spada� jej nisko na kark, a ma�a r�owa chusteczka nie pokrywa�a bia�ej, lekko s�o�cem oz�oconej szyi. Rytmiczny ruch, jakim si� ko�ysa�a z boku na bok, dodawa� jej jakby sennego wdzi�ku.
Cygan nie patrzy� wszak�e ani na nia�k�, ani na kapust�. Gorej�ce jego oczy, zrazu w czelu�ciach bramy utkwione, obiega�y teraz podw�rze, oblatywa�y drzwi i okna w wewn�trznych murach wi�zienia, mierzy�y odleg�o�� furtki od skrzyni i skrzyni od wo��, wreszcie wpi�y si� z jak�� dzik� przenikliwo�ci� w twarz stra�nika, kt�ry, bokiem do wi�ni�w zwr�cony, sta� przed altan� i prowadzi� z kim� spokojn� gaw�d�, brz�kaj�c od czasu do czasu kluczami na znak obecno�ci i czujno�ci swojej.
Tymczasem w bram� wjecha� drugi w�z z kapust�.
- Jecha� tam!... Jecha� dalej!... - rozleg�o si� wo�anie.
Parobek w czerwonym lejbiku, kt�ry dopiero czwart� kop� liczy�, odwr�ci� si� i hukn��:
- A gdzie� ci to pojad�?... Na �eb?... Nie widzisz, �e skrzynia? �lepy�?...
- Prrr... prrr... - da�o si� s�ysze� w samym sklepieniu bramy, a w�z zatrzyma� si� w po�owie drogi tak, �e mu tylko ko�a na ulicy pozosta�y.
Obaj parobcy zacz�li teraz ha�a�liwie deliberowa�, jak wykr�ci� skrzynie, �eby wozy mog�y w podw�rze wjecha�,
- O laboga! - przem�wi�a nagle Janowa - tak mi si� co� w oczach mig�o jakby nasza �winia... A skocz no, J�zek, do chlewiku, obacz. czy si� maciora nie wywar�a k�dy... Ino duchem, na jednej nodze.
Ch�opak w chwil� by� z powrotem.
- Co si� tam mia�a wywrze�. Taka ob�arta, �e si� rucha� nie mo�e... Uk�ad�a si� w s�omie i le�y, a prosiaki przy niej jak pijawki wisz�.
- A tak mi si� co� siwego mig�o mi�dzy ko�mi, w�a�nie jakby �winia...
- Gdzie? - zapyta�a powolnym g�osem nia�ka.
- A gdzie by? Akuratnie mi�dzy ko�mi. O tu! - pokazywa�a Janowa stan�wszy w pobli�u w�skiego przesmyku, jaki mi�dzy skrzynia a wozem pozosta�.
- Przywidzia�o si� Janowej, i tyle - odrzek�a nia�ka podejmuj�c na nowo swoj� jednostajn� piosenk�.
- Ale!... Co mi si� mia�o przewidzie�? Przecie cz�owiek nie pijany, jak Boga kocham, tak akuratnie mi�dzy ko�mi co� siwego przelecia�o... Pies nie pies, �winia nie �winia, �ebym tak zdrowa by�a!
W tej chwili stra�nik rzuci� okiem i nie zobaczy� g�ruj�cej zwykle nad innymi czarniawej g�owy Cygana.
- Cygan!... Gdzie Cygan?--- - wrzasn�� przyskakuj�c do wp�otwartej furtki.
Aresztanci spojrzeli po sobie. Cygana nie by�o.
- A to musi nie co, ino ten ladaco �wisn�� bez bram� pod wozem - m�wi�a Janowa klasn�wszy w d�onie. - Jak mi B�g mi�y, takom go widzia�a. Ino mi si� mign��... Jeszcze my�la�am, �e �winia.
- A �eby was najja�niejsze!... - wrzasn�� stra�nik chwyciwszy si� za g�ow�.
W podw�rzu s�dny dzie� nasta�. Aresztant�w sp�dzono w jednej chwili w korytarze, pogo� za zbiegiem rzuci�a si� w ulic�.
- �apaj!... Trzymaj!... - rozleg�o si� najpierw z bliska, potem coraz dalej, dalej.
O sto krok�w mo�e od wi�zienia le�a� siwy kubrak pod murem, nieco dalej le�a�a czapka.
Nie by�o teraz w�tpliwo�ci, w kt�r� stron� ucieka� Cygan. Jako� w chwil� potem Filip, ojciec J�zka, zobaczy� Cygana, jak w koszuli i w hajdawerach lecia�, jakby go wiatr unosi�, ziemi ledwo dotykaj�c stopami.
Okrzykn�a si� pogo� ponownie, a zbieg p�dzi� przed tym okrzykiem, jakby mu w dwoje tyle r�czo�ci przyby�o. Z�a jego gwiazda trzyma�a go wszak�e ci�gle w prostej linii na oczach goni�cym. Bieg� jak strza�a szybko i jak strza�a wci�� prosto przed siebie. To go zgubi�o.
Okrzyki goni�cych do�ciga�y go coraz bli�ej, a przestrze�, kt�ra go od nich dzieli�a, zmniejsza�a si� co chwila.
Wtem pad�, a cho� si� w tej�e sekundzie niemal porwa� z ziemi i zn�w p�dzi� dalej, zna� by�o, �e si�y jego bliskie by�y wyczerpania.
Bieg� wszak�e jeszcze chwil�, coraz wolniej, wolniej, nareszcie jakby sarn czuj�c, �e nie ujdzie - odwr�ci� si� nagle i stan�� twarz� w twarz przeciw
pogoni.
By� straszny- Oczy jak pochodnie, twarz trupio �ci�gni�ta, z�by wyszczerzone jakby do k�sania, na ustach nieco krwawej piany. Filip dopad� pierwszy. Chwyci� go Cygan za o�ydla, zaszamota� nim i cisn�� o bruk jakby powi� s�omy. Za Filipem przypadli inni. Zbieg broni� si� rozpaczliwie. Gryz�, dar�, pi�ciami o �by grzmoci�, kopa� - by� w�ciek�y.
A� go nasiedli w sze�ciu czy w siedmiu jak dzika, a obaliwszy na ziemi�, zgnietli mu kolanami piersi, pokrwawili go, poszarpali na nim koszul� i tak zmordowali, �e trzeba go by�o do wi�zienia na r�kach nie�� niby martwe brzemi�,
Kiedy si� ockn�� w ciemnej, ca�y dr��cy i mokry od wylanych na niego kub��w zimnej wody- zawo�ano go do kancelarii. Jeszcze wszak�e pan nadzorca nie zd��y� przysi��� i zapali� cygara, kt�re mia�o mu s�u�y� do umilenia przykrej konferencji, jeszcze je �lini� obracaj�c w pulchnych palcach pomi�dzy grubymi i pi�knie zarysowanymi wargami, kiedy w progu stan�a pod przyw�dztwem stra�nika deputacja powa�na, bo z samych recydywist�w i najstarszych z�odziei z�o�ona.
Dw�ch pos�ugaczy trzyma�o tymczasem pod pachy Cygana, kt�ry usta� na nogach nie m�g�, chwia� si� ca�y i co chwila ociera� pot z bladej jak chusta twarzy.
Pan nadzorca zmarszczy� czo�o i wydawszy policzki patrzy� ku drzwiom pytaj�cym wzrokiem. Trzech z deputacji podst�pi�o do zielonego sto�u i poca�owa�o "wielmo�nego" w r�k�.
- A co to powiecie? - zapyta� udobruchany t� oznak� pokory dygnitarz.
- A to dopraszamy si� �aski wielmo�nego pana - przem�wi� Wiewi�ra, prowodyr recydywist�w, kt�ry ju� z�by zjad� na wi�ziennym chlebie - coby�my mogli Cygana sami bez si� s�dzi�. Wszystkim on nam wstydu zada� i wszystkich przed oczami wielmo�nego pana i ojca naszego w brudn� koszul� obl�k�. Nie b�dzie tera �adnej swobodno�ci dla porz�dnego haresztanta i wszystko si� skurczy. Do�� ju� by�o ci�ko (tu g�o�ne siekni�cie pozosta�ych u drzwi deputat�w), tera b�dzie jeszcze ci�ej.
- O, co ci�ko, to ci�ko! - przerwa� piskliwym g�osem najbli�ej stoj�cy �eglarek.
Drugie, jeszcze g�o�niejsze siekni�cie deputat�w u progu.
- Tak my przyszli prosi� i doprasza� si� wielmo�nego ojca i dobrodzieja, coby�my mu kar� sami wysadzili, wedle naszego zrozumienia i po sprawiedliwo�ci...
- No - przem�wi� wahaj�ce pan nadzorca - dobrze to jest, ale c� wy z nim my�licie zrobi�?
-A zbi�, wielmo�ny panie - odpar� Wiewi�ra g�osem szczerego przekonania o doskona�o�ci tego �rodka. - Na takiego, wielmo�ny panie, ga�gana, to nie ma jak bicie. A co on, wielmo�ny panie? To on pierwszy si� tu popad� i b�dzie wszystkim zapr�szenie ocz�w robi�? Wielmo�nego pana martwi�? Ojca, matki nie szanowa�, wi�zienia nie szanowa�, to co na takiego jak nie baty?... On i porz�dnego bata niewart! �eby jego choroba! Tfy!
Tu splun�� m�wca, a retoryczna ta figura pobudzi�a deputat�w do nowych wzdycha� u progu.
Pan nadzorca b�bni� palcami po stole- By� on w po�o�eniu arcydelikatnym. Z jednej strony u�miecha�o mu si� takie zako�czenie tej niemi�ej sprawy, z drugiej mia� skrupu�y co do legalno�ci podobnego jej obrotu. Na szcz�cie przypomnia� sobie, �e czyta� gdzie� niedawno, jako w Ameryce nieraz sami przest�pcy wymierzaj� kar� na swych towarzyszy. To go uspokoi�o od razu. Owszem, nada�o my�lom jego bieg g�rny i wznios�y. Czu� si� inicjatorem nowych idei w spo�ecze�stwie, idei z Nowego �wiata. Czu� si� humanist� na wielk� skal�.
Wyd�� tedy �wie�o ogolone policzki, co uwydatni�o pi�kny jego podbr�dek, i odsapn�� kilka razy z zupe�nym zadowoleniem.
Cygan tymczasem pochyli� g�ow� na piersi i przymkn�� zagas�e oczy. Wszystkie musku�y jego bolesnej twarzy drga�y. Zdawa�o si�, �e jest bliskim omdlenia.
- Dobrze to jest - powt�rzy� pan nadzorca - ale niech�e kara nie b�dzie l�ejsz� od tej, jak� bym mu sam naznaczy�.
M�wi� to. aby co� powiedzie�. Przekonany by� bowiem, �e wydaje Cygana w r�ce ci�kie i nieub�agane.
- Niech ju� wielmo�ny pan na nas si� ubezpieczy. - Pok�oni� si� Wiewi�ra. - Ju� my go tam tak oporz�dzim, coby mu si� odechcia�o na drugi raz. Ju� my go...
Nie sko�czy�. Pan nadzorca podni�s� si� z fotela.
- Jakub! - zawo�a� na stra�nika - wyprowadzi� go im na g�rny korytarz- Niech i inni pos�uchaj� dla swojej nauki. A potem do mnie tu do kancelarii, to mu sumienie roztrz�sn�.
Jakub zwr�ci� si� na lewo w ty�, pacho�ki popchn�li Cygana, a deputacja przyst�pi�a do uca�owania r�ki "wielmo�nego", kt�ry teraz dopiero m�g� swobodnie zapali� cygaro i przejrze� dzienniki.
W chwil� potem na g�rnym korytarzu rozleg� si� krzyk ostry, przeci�g�y.
Jedn� z najmilszych czynno�ci pana nadzorcy by�o roztrz�sanie sumie� aresztanckich. Posiada� on ca�y zapas przem�wie� moralnych w wielkim religijnym i spo�ecznym stylu, ca�� kopalni� przestr�g wzruszaj�cych, ca�y skarbiec pi�knie zaokr�glonych zda� i buduj�cych maksym. Stanowi�o to jego specjalno�� i przedmiot prawdziwego dyletantyzmu- A czyni� to wszystko z natchnienia, bez uprzednich przygotowa�, improwizowa� po prostu. Przy improwizacji takiej sam bywa� niezmiernie wzruszony, a dr��cy z lekka g�os jego i oczy, mg�� wilgotn� zasz�e, pobudza�y do skruchy wszystkich, kt�rzy si� ju� do winy przyznali.
St�d uwa�any by� za urz�dnika prawdziwie u�ytecznego, a to uznanie zas�ug pobudza�o go do nowych wysi�k�w krasom�wczych.
Tym razem wszak�e wymowa pana nadzorcy nie znalaz�a odpowiedniego zastosowania. Cygan bowiem zaraz po egzekucji swojej straci� przytomno��, a potem wpad� w tak� gor�czk�, �e go jeszcze tej samej nocy do lazaretu przenie�� musiano.
Le�a� tydzie�, le�a� dwa tygodnie, plu�, kaszla�, kw�ka�, skar�y� si�, �e go w piersiach, to w plecach k�uje, i wychud� strasznie. Zwl�k� si� nareszcie ze swego tapczana i pochylony, zestarza�y, wi�cej do cienia ni� do cz�owieka podobny, pod numer poszed�. Ale tu pogorszy�o mu si� raptownie. Dosta� dreszcz�w, gor�czki, krew mu si� ustami rzuci�a, a� trzeciej co� nocy umar� nad ranem, nie obudziwszy ani jednym j�kiem �adnego ze swoich s�siad�w.
Teraz dopiero zacz�to przeb�kiwa�, �e Wiewi�ra zanadto mu "do�o�y�". M�odsi zw�aszcza, "frajery", kt�rych zwykle recydywi�ci we wzgardzie i poniewierce maj�, burzyli si� po k�tach.
- Ju�ci to nie po katolicku tak cz�eka zbi�, �eby go a� ubi� - m�wi� jeden.
- Przecie go nie ubili na pi�kne...
- Nie ubili na pi�kne, ale w nim wszystkie w�tpia het precz oberwali. To jak�e mia� �y�? Musia� umiera�.
Tymczasem w kancelarii przygotowywano raport, jako taki a taki wi�zie� na gor�czk� czy te� febr� umar�. W�a�nie podyktowa� by� pan nadzorca powy�sze s�owa pomocnikowi swemu, kiedy ten rzek�:
- Kiedy� mu si� wyrok mia� sko�czy�?
- Tak na pami�� nie mo�na wiedzie� - odpar� "wielmo�ny" - ale przecie� to wszystko pod�ug ksi�gi idzie. Jakub! podaj no ksi�g�!
Poda� Jakub czarno oprawny wolumin, a pan sekretarz przerzuca� go zacz��.
- A to co? - zawo�a� nagle i podni�s� wzrok na pana nadzorc�, wskazuj�c palcem dat�.
Pan nadzorca spojrza� niedbale przez rami�. Spojrza� i raptem zerwawszy si� z fotela utkwi� przera�one oczy w twarzy pana sekretarza. Chwil� trwa�o milczenie, podczas kiedy tych dw�ch ludzi przenika�o si� wzajemnie wzrokiem.
- Tam do licha - zawo�a� wreszcie pan nadzorca zapomniawszy zupe�nie o obecno�ci Jakuba- - A to� si� jemu wyrok sko�czy� blisko na dwa tygodnie przed ow� ucieczk�...
Sta� Jeszcze chwil� i patrzy� os�upia�y przed siebie.
- Diabli go wiedzieli! - wykrzykn�� wreszcie rzucaj�c si� w fotel i nie by�o ju� wi�cej o tym mowy.
Przez par� wszak�e nast�pnych tygodni drzwi kancelarii nie zamyka�y si� prawie. Od samego rana pukanie pod numerami.
- Czego tam?-pyta niecierpliwie stra�nik.
- Otwiera� no, otwiera�! Musz� i�� do kancelarii.
- A co tam? - pyta pan nadzorca wchodz�cego aresztanta w towarzystwie stra�nika.
- A to, prosz� wielmo�nego pana, przyszed�em si� dowiedzie� wedle wyroku, bo mo�e mi si� ju� sko�czy�.
- C� znowu! - m�wi� zmieszany ,,wielmo�ny" - przecie� masz w wyroku dwa lata, a siedzisz dopiero p�tora.
- Tak ci to niby jest, wielmo�ny panie, ale chcia�bym wiedzie� dokumentnie wed�ug ksi�gi...
Pan nadzorca przygryza czerwone, pe�ne wargi, �eby nie wybuchn��.
Po chwili znowu ta sama historia. Za kwadrans - znowu. Dziewi�ciu, pi�tnastu, dwudziestu wali naraz we drzwi, wszyscy wo�aj� stra�nika, wszyscy chc� i�� do kancelarii. Jakub biega od numeru do numeru, krzyczy, prosi, traci g�ow�, nareszcie najciekawszych prowadzi do kancelarii.
- Prosz� wielmo�nego pana, przyszli�my si� dowiedzie� wedle wyrok�w. bo mo�e ju� si� nam poko�czy�y...
- Id�cie do diab�a z waszymi wyrokami! - krzyczy w ostatniej pasji pan nadzorca. - A to cz�owiek nawet spokojnie odetchn�� nie mo�e. -
By�o to w�a�nie po obiedzie.
- Ale my chcieli zobaczy� ksi�g�. Ja umiem czyta�.
- I ja...
- I ja...
Pan nadzorca czuje si� z�amany. Ka�e Jakubowi podawa� ksi�g�, pokazuje palcem daty, t�umaczy. Aresztanci kr�c� g�owami z niedowierzaniem. Jeden z nich udaje, �e czyta. Wychodz� wreszcie, aby powr�ci� jutro, pojutrze, za tydzie�. O biedny Cyganie! To by�a twoja pomsta!
Autor: Maria Konopnicka
Tytul: II. "JESZCZE JEDEN NUMER"
- A to? - zapyta�am, kiedy�my doszli do ko�ca wi�ziennego korytarza, gdzie w g��bi wida� by�o drzwi na klucz zamkni�te.
- To - odrzek� zako�ysawszy si� lekko nadzorca - to jest jeszcze jeden numer.
Rozmowa mia�a miejsce za pierwszej bytno�ci mojej w wiezieniu, kiedym jeszcze nie wiedzia�a, �e si� tu o nic pyta� nie nale�y
Co zobaczysz, us�yszysz, zauwa�ysz, w powietrzu chwycisz - to twoje, ale daremnie by� pyta� o cokolwiek. Nie dlatego, �eby ci kto w odpowiedzi mia� pozosta� d�u�nym. Bro� Bo�e. Ale da ci tak� odpowied�, �e z niej nic wycisn�� nie potrafisz.
Mury tu za to m�wi�, zwierzaj� si� �ciany, w d�ugich korytarzach s�ycha� szept st�umiony. Kto za tym g�osem i�� mo�e, dochodzi czasem bardzo ciekawych rzeczy.
Nie znaczy to bynajmniej, aby z lud�mi tutejszymi m�wi� nie by�o warto. Owszem. Ale w rozmowie takiej trzeba uwa�a� bacznie na dwie rzeczy. Na to, czego ci nie m�wi�, i na to, o czym za du�o m�wi�. Gadatliwo�� bowiem s�u�y tu cz�sto ku tym samym celom, co i milczenie, a kancelaryjna wrzawa jest jak gdyby obliczon� na zatarcie jakich� cichych g�os�w, o kt�rych nie wiedzie�, czy s� s�owem, czy westchnieniem. Tote� przy zwiedzaniu wi�zienia szczeg�lniej z�udze� s�uchowych wystrzega� si� nale�y.
To, co tu jest do zobaczenia, kr�tkowidz dojrze� mo�e, ale tylko subtelne ucho dos�yszy to, co dos�ysze� trzeba.
Najwa�niejsz� ku temu przeszkod� jest uprzejmo�� samego zarz�du. Gdy wejdziesz, a raczej, gdy si� przekonaj�, �e wej�cia twego unikn�� niepodobna, stajesz si� natychmiast przedmiotem nies�ychanej, ojcowskiej niemal pieczo�owito�ci i prawdziwie rycerskich wzgl�d�w. Sam ,,wielmo�ny" wybiega do przedsionka ci� wita�, sam ci� do kancelarii wprowadz�, sadowi, u�miecha si�, zaciera d�onie i zapewnia, �e jest z przybycia twego najszcz�liwszy. We wszystkim tym, co m�wi, zna� pewne roztargnienie. Przewraca papiery, szuka kluczy od biurka, skinieniem r�ki odprawia stra�nika, zaledwie stan�� we drzwiach i usta otworzy�, przy czym oczy jego odbywaj� szybki, sumaryczny przegl�d kancelarii- Zapytuje si� wreszcie, czy ca�e wi�zienie chcesz zwiedzi�. Odpowiadasz skromnie, �e zastosujesz si� do woli i czasu pana nadzorcy. W tej chwili oczy jego uspokajaj� si� nieco, wolniej oddycha, glos ma r�wniejszy, ruchy nie tak nerwowe.
Naturalnie, kt� by si� trudzi� zwiedzaniem wszystkiego! On sam ci poka�e, co jest najciekawsze. Wyda tylko pewne dyspozycje. Od chwili, gdy zacz�� m�wi�, s�yszysz oci�a�e kroki w korytarzu. Odg�os ten irytuje "wielmo�nego" widocznie. Marszczy czo�o u�miechaj�c si� do ciebie i rzuca w stron� korytarza sko�ne, urwane spojrzenia, m�wi�c g�o�niej, ni� tego wymaga potrzeba. Wybiega wreszcie, nie przerywaj�c rozmowy a� do chwili naci�ni�cia klamki, przy czym �mieje si� kr�tkim, przymuszonym �miechem.
Na progu ogl�da si� jeszcze. Zna�, �e rad by si� rozdwoi�, i tu zosta�, i tam by� koniecznie. Wychodzi nareszcie, a ty zostajesz sam.
Je�li jeste� nowincjuszem w obserwacji, przygl�dasz si� wielkim ksi�gom roz�o�onym na zielonym suknie d�ugiego sto�u, szafom zape�nionym papierami, plikom akt�w po k�tach rzuconym i wspania�emu przyciskowi, kt�ry le�y na najwidoczniejszym miejscu. Zatrzymujesz wreszcie wzrok na czarnym krucyfiksie i Chrystusie z ko�ci s�oniowej i jakie� b�ogie ciep�o nape�nia ci piersi.
Je�li za� nowicjuszem nie jeste� lub je�li oczy twoje instynktem widz�, gdzie w takich biurach i�� i czego szuka�, to przede wszystkim patrzysz na wytart� i jakby wy��obion� licznymi stopami pod�og� w progu, na szczup�e oszalowanie tworz�ce nie opodal od wej�cia rodzaj wp�przy�mionego i ciasnego kojca, gdzie si� daj� "widzenia", wreszcie spogl�dasz na pokryte grub� warstw� kurzu ksi��czyny, kt�re le�� kupkami na oknie, widocznie rzadko bardzo poruszane.
W tej chwili wraca "wielmo�ny". Jednym rzutem oka obejmuje sytuacj�
i kierunek twego spojrzenia.
- Ach, to? - m�wi u�miechaj�c si� skromnie. - To biblioteczka nasza... Pocz�tek, zar�d biblioteczki... Zniszczone to, bo ci�gle w ruchu - dodaje bior�c w r�k� tomik, z kt�rego si� sypie kurz i wr�cz s�owom jego zaprzecza-
Zbli�asz si�, przygl�dasz, wreszcie, chc�c mie� wyobra�enie o ca�o�ci, zapytujesz, jakie te� w tej chwili ksi��ki s� w czytaniu. Okazuje si�, �e w tej chwili, w�a�ciwie m�wi�c, �adnych ksi��ek w czytaniu nie ma. Ca�y "zar�d" na oknie le�y pod warstw� py�u. Dowiadujesz si� przy tym, �e te "szelmy" strasznie wszystko niszcz� i �e gdyby im tylko ksi��ek da� do r�ki, to "oho!"
Dowiadujesz si� tak�e, �e z wi�niami w �adne rozmowy wdawa� si� nie warto, bo wszyscy k�ami�; �e on sam, "wielmo�ny", cud�w tu dokaza�, �e go aresztanci jak ojca kochaj�, �e wydatki s� ogromne, �e roboty r�czne post�puj� wzorowo, �e wreszcie co do moralno�ci wi�ni�w to si� tu nic zrobi� nie da, bo to zatwardzia�e dusze, z kt�rymi czego on sam nie zrobi�, tego ju� nikt nie zrobi!
Ale mo�e by� chcia� najpierw zobaczy� ogr�dek? Nie? Wolisz gmach ogl�da�? Naturalnie, ka�dy ma sw�j gust. Chocia� ogr�dek jest ciekawy, bardzo ciekawy. W inspektach s� ju� nawet rzodkiewki. A gdy to "wielmo�ny" m�wi, oczy jego biegaj� po twojej twarzy z niezmiern� szybko�ci�. Gdyby m�g�, przebi�by ci� na wylot spojrzeniem. Wchodzi wreszcie stra�nik i w milczeniu staje w progu. "Wielmo�ny" rzuca na niego wzrok pytaj�cy. Stra�nik sk�ania g�ow�. W tej chwili pan nadzorca zaczyna rozmow� o pogodzie wypowiedziawszy kilka zupe�nie uzasadnionych pogl�d�w na jej stan obecny i nagle przerywa sobie od niechcenia pytaniem, czy �yczysz ju� zacz�� swoje ogl�dziny. Pytanie to postawione jest z mistrzowsk� oboj�tno�ci�.
Naturalnie okazujesz zupe�n� gotowo��. Stra�nik drzwi otwiera, wychodzisz, a za tob� wychodzi "wielmo�ny".
Okaza�by� si� zupe�nym gburem, gdyby� nie pochwali� czysto�ci schod�w i korytarzy w tej samej chwili, w kt�rej uderzy ci� na nich wo� st�ch�a i o md�o�ci przyprawi� mog�ca. Nie sk�amiesz. Pod�ogi s� istotnie czyste.
Na schodach spotykasz wi�nia czo�gaj�cego si� na czworakach ze skorup� w r�ku, kt�r� skrobie stopnie.
Zobaczywszy "wielmo�nego" wi�zie� zrywa si�, opuszcza r�ce, staje pod �cian� przylepiaj�c si� do niej, sp�aszcza, maleje, w mur wsi�ka niemal.
Nie przychodzi mu to z trudno�ci�. Jego ogolona g�owa, twarz szara i siwy kubrak odbijaj� od muru ledwo s�abym tonem. Wy�ej spotykasz dw�ch jeszcze. Nios� oni do�� du�y ceber, przez kt�rego uszy przechodzi dr��ek. Ta sama md�a wo�, silniejsza tylko, bucha na ciebie z cebra. To obiad. Stajesz wreszcie na g�rnym korytarzu w oddziale, przypu��my, kobiecym. Tu stra�nik zatrzymuje si� i wysun�wszy wielki klucz spogl�da na "wielmo�nego". "Wielmo�ny" macha r�k� na znak, �e mu wszystko jedno. Po czym ka�e otwiera� nr 9. Wchodzisz wzruszony, co� �ciska ci� w gardle, co� ci mg�� oczy zas�ania. W pierwszej chwili nie czujesz nawet charakterystycznej md�ej woni, kt�ra tu jeszcze si� wzmaga. Aresztantki otaczaj� "wielmo�nego" ca�uj�c go w r�ce. Starsze wytaczaj� przed nim r�ne sprawy, m�odsze u�miechaj� si�. mizdrz�, nastawiaj�, stroj� dziwaczne miny. "Wielmo�ny" klepie je po ramieniu, grozi im palcem na nosie, zapytuje to o t�, to o ow�, Wywo�ane po imieniu wychodz� z k�t�w; kilka z nich ma g�ow� g��boko spuszczon�.
Tymczasem zjawiaj� si� inne, spod dalszych numer�w, kt�re stra�nik otworzy� tak�e. Te s� �mielsze jeszcze. Na ciebie patrz� z ciekawo�ci�, szydercz� niemal, i tr�caj� si� �okciami. Wreszcie jedna z nich ca�uje ci� w r�k�. Natychmiast czyni� to samo wszystkie inne, pchaj� si�, poci�gaj�c nosami i wzdychaj�c g�o�no. Je�li kt�rej zapytasz o co, odpowiada za ni� sam "wielmo�ny", kt�ry te� z w�a�ciwym sobie pi�knym, okr�g�ym gestem przedstawia ci niekt�re "bardzo porz�dne aresztantki". tudzie� t�umaczy urz�dzenia izby, widoczne zreszt� i bez tych obja�nie�.
- Ot, tu maj� okno - m�wi na przyk�ad - tu piec. tam tapczany...
Kieruje twoj� uwag�, m�wi bardzo g�o�no i bardzo obficie.
Gdy wzrok tw�j zatrzyma si� d�u�ej na jakiej� twarzy lub na jakim� k�cie, "wielmo�ny" niepokoi si� natychmiast, mruga oczyma, podchodzi i pokazuje ci szyde�kow� robot�, wyj�t� z r�ki jednej z aresztantek. Jest przy tym psychologiem.
- To nic ciekawego - szepce krzywi�c wzgardliwie usta, skoro dojrzy �ywszy b�ysk w twoim spojrzeniu - zwyczajna z�odziejka!... Niewiele nawet skrad�a, nie op�aci�o jej si�...
Macha r�k� i u�miecha si� gorzko. Po dziesi�ciu minutach spogl�da ku drzwiom. Ma ju� tego dosy�. Ale nie by�by sob�, gdyby pomin�� tak wyborn� sposobno�� do buduj�cego przem�wienia.
Podnosi tedy g�ow�, podaje pier� naprz�d i zatrudniwszy bia�e palce pi�knej swej r�ki brelokami:
- No - m�wi - b�d�cie zdrowe! Widzicie oto, �e s� osoby lito�ciwe, kt�re was odwiedzaj�, kt�re chc� widzie�, co tu robicie, jak si� sprawujecie. Dla takich os�b powinny�cie czu� wdzi�czno��...
Tu przerywa mu g��bokie, z kilkudziesi�ciu piersi jednym przeci�g�ym j�kiem id�ce westchnienie, bardzo zreszt� podobne do tego "a!!!", kt�re w ko�ci�kach wiejskich s�ycha� podczas Podniesienia. Aresztantki rzucaj� si� do ciebie, ca�uj� twoje r�ce, twoje suknie, twoje nogi.
- ... wdzi�czno�� - ko�czy "wielmo�ny" - kt�r� najlepiej mo�ecie okaza� przez dobre sprawowanie si�. No jak�e? B�dziecie si� dobrze sprawowa�y?
Powt�rne, g�o�niejsze jeszcze "a!!!" nape�nia izb�, przy czym aresztantki rzucaj� si� do ,,wielmo�nego", ca�uj�c jego r�ce, po�y jego surduta, jego buty, jego kolana - i audiencja sko�czona. Ta� sama ceremonia odbywa si� jeszcze pod dwoma lub trzema numerami, po czym idziesz ogl�da� lazaret, przez kt�ry przeprowadzaj� ci� z niezmiern� szybko�ci� do warsztat�w, gdzie z progu rzuca si� okiem na szewc�w i krawc�w, do kuchni, gdzie "wielmo�ny" bierze od kucharza warz�chew i proponuje ci skosztowanie -porcji dla chorych - zdrowi ju� jedli, wreszcie wychodzisz do ogr�dka, w kt�rym wolno ci zabawi� d�u�ej nieco, gdzie dostajesz par� kwiatk�w albo pr�bujesz obran� uprzejmie przez pana nadzorc� rzodkiewk� i sk�d powracasz do kancelarii.
Tu "wielmo�ny" okazuje ci �ywe zainteresowanie si� twoim zm�czeniem. Proponuje ci tedy z ca�� uprzejmo�ci�, �e je�li zechcesz jeszcze kiedy ponowi� swoje odwiedziny - przeczuwa, niestety, �e mo�esz to zrobi�! - to on nie b�dzie ju� ci� trudzi� chodzeniem po schodach, tylko tu, do kancelarii, ka�e sprowadzi� par� z "ciekawszych" aresztantek, a ty b�dziesz m�g� z nimi pogada� i ,,wp�yn�� na nie".
Spodziewam si�, i� masz tyle sprytu, �e nie odrzucasz wr�cz tej pro-
pozycji.
Ju� si� do odej�cia zabierasz, kiedy pan nadzorca, kt�ry na chwil� by� wybieg�, powraca i prosi ci� na wszystko, aby� do mieszkania jego wst�pi� raczy�, aby� nie gardzi�... Wymawiasz si� zrazu, potem idziesz. Na wst�pie spotykasz stoi nakryty do �niadania. Obok kredensu aresztant z podros�ymi nieco w�osami i w cywilnym ubraniu przeciera talerze. Z g��bokiego p�miska kurz� si� flaki, obok stoi wyborne mas�o, rzodkiewka, bu�eczki, sery, piwo i wino. Na pr�no si� upierasz, na pr�no zapewniasz, �e� niegodny. Pan nadzorca sam ci na talerz nak�ada, a nape�niwszy kieliszki pije twoje zdrowie.
Po �niadaniu prowadzi ci� gospodarz do salonu. Tu przede wszystkim dano ci jest podziwia� stoliczek zrobiony na imieniny przez wi�ni�w, na stoliczku bukiet z chleba tej�e fabryki, nad stoliczkiem laurka w ramkach, za szk�em, a na niej powinszowanie od aresztantek, zaczynaj�ce si� s�owami: "Jako to s�o�ce, co �wieci na niebie..." Na drugiej �cianie druga laurka, przesz�oroczna, nad fortepianem trzecia. "Wielmo�ny" ma ca�� galeri� tych interesuj�cych pami�tek. Ogl�dasz ich pi��, sze��, dziesi��, ale nie mo�esz obejrze� wszystkich.
�egnasz si� wreszcie, gospodarz �ciska twoje r�ce, wyprowadza ci� do sieni, do schodk�w, do powozu, kt�rego drzwiczki sam zamyka za tob�.
Je�li w drodze konie ci� nie ponios� i karku nie skr�cisz, znaczy to, �e nie wszystkie, cho�by te� najszczersze, �yczenia ludzkie Opatrzno�� spe�ni� po�piesza.
�atwo poj��, �e cho�by� zrobi� sto podobnych wizyt, po�ytek z nich b�dzie taki w�a�nie, jak gdyby� na ulicy przed wi�ziennym gmachem stan�wszy murom si� jego przygl�da�.
Na szcz�cie masz wi�cej cierpliwo�ci ni�li pan nadzorca, a tak�e wi�cej czasu.
D�ugo wszak�e trzyma si� to w mierze.
Za drugiej, za trzeciej bytno�ci twojej taka sama scena w kancelarii, tak samo "wielmo�ny" prowadzi ci� na schody i pod numery, takie same miewa z powodu przyj�cia twojego kazania i tak samo zaprasza ci� na flaki.
A� zdarzy si� wreszcie, �e go odwo�aj na drugi koniec korytarza, gdzie si� pierzarki pobi�y, a ty zostajesz sam na pi��, na dziesi�� minut. Innym zn�w razem zatrzymuje si� "wielmo�ny" lub wybiega dla rozprawy z dostawc� grochu i sad�a. Jeszcze innym wypadaj� w�a�nie "widzenia". Co w takich razach jest najpocieszniejsze, to usilne przeprosiny jego, �e ci� musi "na chwilk� samego zostawi�". Tak, na chwilk� tylko. Ale by�by� bardzo niezr�cznym, gdyby� z chwilek takich skorzysta� nie potrafi�.
Drog�, na kt�rej tu wszystko zrobi� mo�na, jest droga pow�ci�gliwo�ci i umiarkowania. Przede wszystkim nie nale�y niczym i nigdy wzbudza� nieufno�ci w stra�niku. Zosta�e� sam, ale ani g�os tw�j ani spojrzenie, ani ruch nie powinny by� na jot� inne ni� przy panu nadzorcy- Po wt�re nie nale�y stra�nikowi nigdy ofiarowa� �adnych datk�w. On powinien wiedzie�, �e masz prawo tu przychodzi� i �e otwieranie ci numer�w nie zale�y wcale od jego grzeczno�ci i �aski, kt�r� by� potrzebowa� op�aca�. Jedynym gruntem, na kt�rym tu silnie stan�� mo�na, jest grunt naj�ci�lejszej legalno�ci. �adnych szept�w, �adnych intryg, �adnych konszacht�w! Tym tylko sposobem doj�� mo�esz do tego, �e pan nadzorca przestanie za tob� biega�, a stra�nik spostrzeg�szy ci� pochyli g�ow� siw� i p�jdzie wprost na schody otwiera� ci numery.
Skoro� to zdoby�, wygra�e�.
Najpilniejsz� teraz spraw� twoj� b�dzie wyr�wnanie tego sztucznie wzniesionego poziomu, na jakim stosunek tw�j do wi�ni�w postawi�y przemowy pana nadzorcy-
Wchodzisz tedy cicho, spokojnie, jakby do miejsca wsp�lnego pobytu. Zdejmujesz kapelusz, r�kawiczki, a pozdrowiwszy aresztantki siadasz pomi�dzy nimi na �awce, nie pozwalaj�c, aby przerywa�y swoje zaj�cia, i zaczynasz z nimi najpotoczniejsz� rozmow�. W rozmowie tej unikasz jak ognia wszelkich og�lnik�w moralizatorskich, wszelkich wzdycha� na temat zepsucia, obrazy boskiej, �miertelnych i powszednich grzech�w. Nigdy te� nie wypytujesz o samo wi�zienie, o jego urz�dzenia, zarz�d itp., ale zwracasz si� do kt�rej z m�odszych kobiet, dowiadujesz si�, jak� robot� wykonywa najwprawniej, ogl�dasz wyplatanie krzese�, szycie, haft, dzierganie, przychylaj�c si� do robotnicy i nie odbieraj�c jej roboty z r�ki, przez co okazujesz szacunek dla jej czasu. Przy tej sposobno�ci pytasz o imi�, nigdy za� o nazwisko, kt�re i tak ci sama aresztantka powie, pytasz o wiek. o rodzic�w, o rodze�stwo; wyra�asz przy tym skromnie domys�, �e pewno t�skni� do niej, przez co podnosisz j� we w�asnych oczach, czyha� komu� drog�, s�owem, zachowujesz si� z aresztantka w taki w�a�nie spos�b jak gdyby� zgo�a nie w wi�zieniu j� pozna�, ale w domu lub w warsztacie.
Nie zwracasz nigdy uwagi na rzeczy wstydz�ce m�od� dziewczyn�, jak np. obci�cie w�os�w i brzydki czepiec wi�zienny. Przy zadzierzgiwaniu tych pierwszych, tak subtelnych, a tak silnych w�z��w wzajemnej ufno�ci pomijasz prawie zupe�nie chwil� obecn�, zajmuj�c si� przewa�nie przesz�o�ci� aresztantki i jej nadziejami na przysz�o��, kt�re musisz zatli� tam, gdzie ich nie ma, a podtrzymywa� i kierowa� nimi tam, gdzie chwiej� si� i gasn�.
Nie pos�ugujesz si� nigdy w tej pierwszej chwili takimi pytaniami i odpowiedziami, kt�re by zar�wno do niej, jak i do dziesi�ciu innych stosowa� si� mog�y; m�wi�c z ni�, o jej tylko los si� troskasz, ni� tylko jeste� zaj�ty, jej tylko oddany. Z szarej, bezbarwnej masy og�lnego przest�pstwa i og�lnej kary wydobywasz zainteresowaniem si� swoim indywidualno�� ludzk�. A to jest twoim najwy�szym zadaniem. Na us�ugi swoje musisz mie� wyborn� pami��, wielk� delikatno�� uczu� i �atwo�� stawiania si� w r�norodnych, psychicznych stanach.
Zwykle w numerze znajduje si� ma�e dziecko. Czasem bywa tego po dwoje, po troje.
Bierzesz je od matki na r�ce, dajesz mu jaki� przyniesiony z sob� kawa�ek bu�ki, trzymasz je na kolanach lub ko�yszesz, je�li jest senne. Matka, kt�ra nieraz przeklina�a jego istnienie, u�miecha si� widz�c to i jest wzruszon�. Je�li dziecko by�o tym razem brudne i zaniedbane, niech ci� to nie zra�a. Za drug� bytno�ci� twoj� znajdziesz je z pewno�ci� wymytym i w czystej koszulce.
Poruszasz si�, m�wisz i czynisz to wszystko z zupe�nym spokojem. Owszem, g�os tw�j jest raczej cichy ni� dono�ny. Ci, co si� zrazu skupiaj� doko�a, aby ci� s�ysze�, garn� si� p�niej do ciebie, aby ci� s�ucha�!
Innym razem zapytujesz aresztantek, ile ich jest ze wsi. Bywa ich zwykle po�owa w ka�dym numerze. Pytasz tedy o okolice, o nazwy wiosek, o byt gospodarzy, o warunki dawnego �ycia. Korzystasz przy tym z bie��cej pory roku, aby m�wi� o siewach, o grabieniu siana, o �niwach, o kopaniu kartofli, o obr�bce lnu, o tkaniu i bieleniu p��tna, o pie�niach �piewanych przy wsp�lnej pracy na polu i w chacie. Je�li to jest niedziela, m�wisz -ko�ciele wiejskim, o dzwonach, co zwo�uj� na Anio� Pa�ski, o suplikacjach, kt�re lud ca�y �piewa, o krzy�u przydro�nym, kt�ry dziewcz�ta ubieraj� w kwiaty, o �wi�ceniu zi�, o pasterce, o rezurekcji...
Zrazu ka�da aresztantka ma co� do powiedzenia. Wkr�tce wszak�e g�osy milkn�, a po k�tach s�ycha� szlochanie i wycieranie nos�w w grube wi�zienne fartuchy. Zapytujesz wtedy, czyby one nie chcia�y - poniewa� tam w�a�nie wszyscy si� modl� - odm�wi� z tob� pacierza?
Zamiast odpowiedzi wi�ksza cz�� kl�ka, wzdycha i bije si� w piersi. Nie zwracasz uwagi na te. kt�re stoj�, i odmawiasz g�o�no, z wolna: "Ojcze nasz", "Kto si� w opiek�" albo "�wi�ty Bo�e". Gdy sko�czysz, spostrzegasz, �e kl�cz� wszystkie, pr�cz �yd�wek, a i na tych zna� powag� chwili.
Wzajemnych skarg, plotek, opowiada� o cudzych przest�pstwach nie dopuszczasz nigdy. Nigdy te�, nawet w najpoufniejszej rozmowie, nie do- pytujesz si� o rodzaj i stopie� winy. Twoim tryumfem b�dzie dowiedzie� si� o tym od p�acz�cej u kolan twoich lub na piersiach twoich aresztantki, a to w takiej rozci�g�o�ci i z takimi szczeg�ami, jakich �adne �ledztwo doby� by z niej nic zdo�a�o nigdy.
Gdy si� to stanie, mo�esz i�� na flaki, pi� zdrowie i ogl�da� laurki "wielmo�nego". Zrobi�a� swoje.
Z miesi�c co� mo�e po owej pierwszej mojej bytno�ci w wi�zieniu zn�w mi wypad�o przechodzi� przez korytarz, w kt�rego g��bi by�... "jeszcze jeden numer". Stary Jakub, id�cy tym razem przede mn�, zatrzyma� si� nieco, obejrza�, za�y� tabaki i zmru�ywszy lewe oko, jak to mia� w zwyczaju, zapyta� znienacka:
- A widzia�a te� pani "Dzik�"?
- Nie, nie widzia�am-odrzek�am spokojnie.-A c� to za Dzika ?'
- A licho j� wie, prosz� �aski pani. Dzika i Dzika. Tak tu na ni� wo�aj�.
- C� to aresztantka?
- Iii - odrzek� Jakub machn�wszy r�k� - taka niby dokumentna aresztantka to ona nie jest. Ale �e j� tu trzymaj� wedle papier�w...
Poruszy� si� i szed� dalej, to drepc�c par� krok�w, to przystaj�c i bior�c tabak�.
Naraz odwr�ci� si� znowu.
- Bo to, prosz� �aski pani - m�wi� zni�ywszy g�os nieco -jak by�a ta wojna, niby turecka, to insze panowie oficery nawie�li r�no�ci z tamtych tam kraj�w. Psy nie psy, konie nie konie, fuzje nie fuzje, Murzyny nie Murzyny, a� jeden sobie i pann� przywi�z�. Od rodzic�w j�, powiadali, nam�wi� czy co�. Tak mieszka� on tu z t� pann� w mie�cie jakie� czasy, a� potem musia� z wojskiem na traw� ci�gn��, na wie�. A ju� mu si� ta panna uprzykrzy�a. Jak mu si� te� uprzykrzy�a, to on co robi�cy, do w�jta na onej wsi melduje tak a tak, co tu si� taka a taka znajduje bez papier�w. Ano dobrze. Jak on j� do w�jta melduje, tak w�jt j� �apa�. Pobi� j� ta on w�jt, poturbowa�, bo si� nie da�a bra� i strasznie do ocz�w skaka�a- a� j� do nas przywie�li. Jak j� do nas przywie�li, tak my j� zamkn�li pod czternasty... Tam gdzie Walera, prosz� �aski pani...
- Wiem, wiem.
- Jak my j� pod czternasty zamkn�li, tak jej si� zara w g�owie zacz�o psu�, �e ino ci�gle chodzi�a, r�kami wymachiwa�a i co�ci gada�a a gada�a, ale po jakiemu, to nikt nie m�g� wiedzie�. Bez to myj� i Dzik� przezwali, �e to i takiej czarniawej urody by�a przy tym... To zn�w jak na ni� przypad�o, to si� ci�giem �mia�a. Cha, cha, cha! i cha. cha. cha! A� si�, bywa�o, tak zmorduje, �e si� o ziemi� jak drewno ci�nie i targa si� za w�osy i p�acze tak, �e a� si� cz�owiekowi co� dzieje s�uchaj�c. A w�osy, prosz� �aski pani, to ma takie, �e cho� z nich bicze kr�� na cztery konie... To jak ona tak �mieje si� i p�acze, to jedna i druga do mej z pi�ci�... A nic b�dziesz ty cicho, ty taka, ty owaka! Buch j� raz w kark, buch j� drugi raz. Ano dobrze! To taki nieraz, prosz� �aski pani. wrzask by� w korytarzu, �e zwyci�y� nie by�o mo�na... A� te� j� wielmo�ny tu przesadzi�, i tak tera siedzi.
- Tu, pod tym numerem?
-- A tu... Tera j� fotegrafowali, co jej fotegrafij� maj� posy�a� do tamtych tam kraj�w, coby si� kto do niej nie przyzna�, rodzice albo kto... Bo to m�ode, z osiemna�cie lat temu, nie wi�cej.
-- I wy tam do niej chodzicie?
- A chodz�. Co nie mam chodzi�? Ino �e si� z ni� nijakiego rozm�wienia nie ma- Jak tam nieraz cz�owiek wejdzie, a odezwie si� ot tak, po dobroci, to si� namarszczy. a� jej si� te brwie zejd�...
W tej chwili doszli�my do drzwi. Jakub klucz przekr�ci� w zamku i pu�ci� mnie przed sob�.
Izdebka by�a niewielka, o jednym zakratowanym oknie, bielona jak wszystkie numery. Pod oknem sta� czarny stolik, na nim cynowa miseczka wi�zienna z nie tkni�tym jeszcze krupnikiem. Pod �cian� na lewo od wej�cia ,tapczan taki, jakie tu w lazarecie s� w u�yciu. Na tapczanie twarz� do �ciany le�a�a Dzika. Ogromne czarne w�osy rozsypane by�y na wypchanej s�om� poduszce, ma�e n�ki w podartych, niegdy� wykwintnych, trzewiczkach wida� by�o spod jasnej, lekkiej sukni, kt�rej weso�e barwy dziwnie odbija�y i od tego dnia zimowego, i od brunatnej wi�ziennej ko�dry.
Chocia� drzwi skrzypn�y do�� g�o�no. Dzika nie poruszy�a si� z miejsca, tylko d�oni� twarz zas�oniwszy, g��biej si� w poduszk� wcisn�a. Dopiero kiedy Jakub do stolika podszed� i zapyta�, czemu obiadu nie je, ponios�a si� nieco na �okciach i odwr�ciwszy g�ow�, pa�aj�cymi oczyma na niego spojrza�a. Oryginalnie pi�kn� by�a jej twarz �niada i niezmiernie wyn�dznia�a, ale szlachetnie skrojona. Brwie - jak m�wi� Jakub - silnie �ci�gni�te, schodzi�y si� niemal czarn�, w�sk� lini�, usta jej drga�y.
Chwil� patrzy�a tak na stra�nika z wielk� jak�� wzgard�, mru��c ogniste oczy, a� zd�awionym, hamowanym widocznie g�osem wyrzuci�a z piersi kilka gniewnych i szorstko brzmi�cych wyraz�w w nie znanym mi j�zyku...
Nagle wzrok jej pad� na mnie i odbi� ogromne zdumienie. Powolnym, jakby zawstydzonym ruchem odgarn�a z twarzy w�osy, spu�ci�a nogi, poprawi�a sukni� i podnios�a si� nie zdejmuj�c ze mnie coraz g��bszym cieniem zachodz�cych oczu. Posta� jej by�a gibka, szczup�a i sk�adna.
Patrzy�am na ni� z niezmiernym wsp�czuciem. Co do Jakuba, ten wyni�s� si� dyskretnie i drzwi za sob� przymkn��.
- Au nom de Dieu, Madame - wyszepta�a wtedy Dzika, przyciskaj�c do piersi obie r�ce kurczowym jakim� ruchem - au nom de Dieu...
Chcia�a co� m�wi�, ale nagle dr�e� zacz�a, przymkn�a oczy i szukaj�c r�k� oparcia pad�a w ty� na tapczan, uderzy�a w �cian� g�ow� i zanios�a si� wielkim p�aczem...
- De Dieu... de Dieu... de Dieu... - �ka�a nie mog�c wym�wi� nic wi�cej. A tu� zaraz chwyci� j� spazmatyczny i niepowstrzymany �miech, przy kt�rym te powracaj�ce na usta jej wyrazy mia�y jakie� okropne, tragiczne znaczenie. Trwa�o to mo�e kwadrans, a mo�e i d�u�ej, w kt�rym to czasie na pr�no usi�owa�am uspokoi� Dzik�. Rozpi�am jej stanik i zmaczawszy chustk� w dzbanku po�o�y�am j� na drgaj�cym sercu biednej dziewczyny. Siad�am potem przy niej, obj�am j� i przycisn�am g�ow� jej do piersi. Po �miechu przysz�o �kanie, rozdzieraj�ce zrazu i rozpaczliwe, potem coraz cichsze, coraz cichsze, a� si� rozp�yn�o w westchnienia. Zmrok zapad� ju� zupe�nie, kiedy Dzika g��boko zasn�a.
Wtedy jej g�ow� z�o�y�am na poduszce, otuli�am j� ko�dr� i wysz�am cicho na palcach. Nie opodal ode drzwi sta� Jakub. Spojrza� na mnie, pokiwa� g�ow� i zmru�ywszy lewe oko za�y� niuch tabaki.
Autor: Maria Konopnicka
Tytul: III. ONUFER
1.
Ju� mia�am wychodzi�, kiedy Jan Zaparty, m�odszy stra�nik z pierwszego pi�tra, wpad� do kancelarii.
- Prosz� wielmo�nego - zawo�a� zdyszany, robi�c "front" u proga. - Pod pi�tym rewolucja! Osm�lec tak t�ucze Onufra, �e go oderwa� nie mo�na.
- Co to nie mo�na! - krzykn�� pan nadzorca zrywaj�c si� z fotela. - Ruszaj po Jakuba, ciemi�go, kiedy sam rady da� nie umiesz, i przyprowadzi� mi tu ich obu! Natychmiast! S�ysza�?
- S�ysza�! - odrzek� wyprostowany w kij stra�nik i znikn�� za progiem.
"Wielmo�ny" sta� jeszcze chwil� twarz� ku drzwiom zwr�cony, ze obiegni�tymi brwiami na pi�knym, bia�ym czole. Oczy mu si� pali�y, krew podesz�a do skroni, w ca�ej postaci zna� by�o gniewne wzburzenie. Po chwili wszak�e opanowa� si�, odsapn��, a rzuciwszy przez z�by: "cymba�", siad� i zacz�� g�adzi� pulchn�, b�yszcz�c� pier�cieniami r�k� sinawy, g�adko wygolony podbr�dek, przegarniaj�c bujne faworyty na praw� i na lew� stron�. Mitygowa� si�, ale zna� by�o, �e mu to przychodzi z trudno�ci�. Nie lubi�, aby sprawy podobne wybucha�y wobec trzecich os�b, rzuci� mi te� z fotela swego kilka szybkich, uko�nych, dosy� cierpkich spojrze�.
Tymczasem w korytarzu rozleg� si� odg�os ci�kich krok�w, a do kancelarii wszed� starszy stra�nik Jakub, inaczej �wi�tym Piotrem dla klucz�w, kt�rymi zwykle brz�ka�, zwany, popychaj�c przed sob� drobnego, jak kogut nastroszonego wi�nia z such�, czarniaw� twarz� i zuchwa�ymi oczyma, po kt�rych przelatywa�y z�ote i czerwone ognie. Do�� by�o spojrze� na niego, aby pozna�, �e gor�cy jest jeszcze od b�jki, z kt�rej go wyrwano. Pi�ci mia� zaci�ni�te, na czole �y�y jak postronki, kolana pod nim dr�a�y, nozdrzami prycha�, a ostre, rzadkie z�by b�yska�y mu spomi�dzy warg jak u brytana.
Za Jakubem wszed� olbrzymi ch�op w siwym, wi�ziennym, szeroko na piersiach rozerwanym kubraku, z wielkim, g��boko mi�dzy ramiona wci�ni�tym �bem golonym. Twarz mia� du��, ospowat�, mocno obrz�k��, a cala jego wielka, ci�ka, skurczona w sobie posta� przypomina�a wo�u, og�uszonego uderzeniem obucha.
Gdy wszed�, owini�te szmatami nogi zgi�� w kolanach, �okcie w ty� za siebie wysun��, a trzymaj�c w obu r�kach na obna�onej, rudo zaros�ej piersi swoj� aresztanck� czapk� bez daszka, oczy w pod�og� wbi� i zacz�� trz��� wielk�, wci�ni�t� w kad�ub g�ow�.
Ch�op by� m�ody, trzydziestu lat mo�e nie mia�, ale zniszczony by� strasznie. �ar�o go co� widocznie i krew z niego ssa�o. A nie by�o to owo powolne, charakterystyczne wyniszczenie, jakiemu podlegaj� dawni wi�niowie i recydywi�ci, ale jaka� nag�a i niepowstrzymana ruina, od kt�rej pomimo ogromnej budowy swojej tak zetla�, �e zdawa�o si�, i� potr�cony palcem padnie o ziemi� i w proch si� rozsypie. Twarz jego nie by�a ani bezmy�lnie t�pa, ani te� ponura, ale le�a�a na niej jaka� niezg��biona troska i wielki, wielki, niezwyci�ony strach; a lubo obrz�k�a od raz�w, jakie jej �wie�o Osm�lec zada�, zna� by�o, �e wyrazu swego nie zmieni�a, go mia�a przedtem i mie� b�dzie potem, zawsze, zawsze. Zaci�to�ci niedawnej b�jki ani �ladu. Par� razy, owszem, spojrza� olbrzym na Osm�lca tak, jakby mu by� wdzi�czny za to, �e go przed sob� widzi. By�a to szczeg�lna posta�, kt�ra mnie zaciekawi�a mocno.
Konw�j zamyka� Zaparty, a okr�g�e, silnie wytrzeszczone oczy jego �wiadczy�y o nat�eniu m�zg