4205

Szczegóły
Tytuł 4205
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

4205 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 4205 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

4205 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

JERZY SZUMSKI PAN SAMOCHODZIK I... BURSZTYNOWA KOMNATA TOM II KRZY� I PODKOWA OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA * * * - Mo�e jeszcze kawy? - dyrektor stadniny w Rzecznej ko�o Pas��ka, Grzegorz Foremniak, spojrza� na swego go�cia. - Ale� ch�tnie - u�miechn�� si� przyby�y. M�g� liczy� oko�o trzydziestu lat. Dziwnie opalony jak na t� por� roku ubrany by� w kurtk� i spodnie z grubego d�insu. Na nogach mia� wysokie buty, zwane kowbojkami, z male�kimi ostrogami. Na wieszaku w rogu gabinetu wisia� gruby p�aszcz z wielb��dziej we�ny i kapelusz stetson. Fili�ank� z kaw� trzyma� go�� dziwnie, w obu d�oniach. Jakby chcia� je ogrza�. Dyrektor pokr�ci� g�ow�: - �e te� zachcia�o si� panu akurat siwka. To rzadka ma�� w�r�d koni wielkopolskiej rasy, kt�re, jak pan wie, hodujemy. M�czyzna podni�s� wzrok znad fili�anki. Mia� jasne, jakby zm�czone oczy: - Um�wili�my si� przecie� przez telefon, �e ma pan takiego konia... - Ale� mam, mam - zamacha� r�koma dyrektor i si�gn�� po s�uchawk�. - Andrzej? Niech wyprowadz� Atosa na padok. Klient ju� czeka - odwr�ci� si� do przyby�ego. - Ma pan szcz�cie, �e uda�o si� panu trafi� na siwka. Jeszcze raz powtarzam. Tylko pozwol� sobie doradzi�, by uwa�a� pan na Atosa. Przynajmniej na pocz�tku. To nerwowy ko�. Ma swoje humory. Go�� za�mia� si�: - A kt� ich nie ma? B�dziemy z Atosem pasowa� do siebie!... Dopiero teraz Foremniak dos�ysza� w g�osie przyby�ego obcy, mi�kki akcent. Ale czas ju� by�o wychodzi� do konia. Pod �cian� korytarza go�� podni�s� le��ce na kilku jukach siod�o i uprz��. Dyrektor postanowi� niczemu si� nie dziwi�. Wyszli przed budynek. Padok obiega� pi�kny siwek potrz�saj�c od czasu do czasu �bem. Kilku masztalerzy i stajennych wspar�o si� o dr�gi. Ciekawi�o ich, jak te� ten obcy poradzi sobie z Atosem. Jakby na powitanie nadchodz�cych ko� wspi�� si� na tylne nogi i zar�a� chrapliwie. - A nie m�wi�em, �e cudo - szepn�� dyrektor. - Ogierek, sze�� lat. Go�� bez s�owa odwi�zywa� od siod�a cienk� link�. Jeszcze raz sprawdzi� jej zwoje i przesun�� si� zwinnie pod belk� ogrodzenia na padok. - Te, kowboj, uwa�aj, bo jak mu podpadniesz pod kopyto, to bez biletu wr�cisz do swojej Ameryki! - za�mia� si� jeden z masztalerzy na widok lassa w r�ku obcego. Ko� widz�c podchodz�cego do� cz�owieka wry� si� kopytami w ziemi�. Znieruchomia�. Tylko stulone uszy i dr�enie sk�ry �wiadczy�y o zdenerwowaniu zwierz�cia. Gdy wreszcie cz�owiek by� prawie o krok, ko� ostro ruszy� na niego szczerz�c z�by. M�czyzna odskoczy� na bok i gdy ko� przebiega� obok niego p�tla lassa spad�a na siw� szyj� ogiera. Ko� chrapn��, rzuci� �bem i wierzgn��, ale jego pogromca zd��y� si� ju� odsun�� na bezpieczn� odleg�o�� lassa. Ogier wspiera� si� na tylnych nogach... - Heja... heja... - m�wi� mi�kko jego pogromca, jednocze�nie skracaj�c lasso. I sta� si� cud, kt�ry d�ugo jeszcze b�dzie pami�tany w dziejach stadniny. Ot� Atos, znany dobrze ze swoich humor�w, a nawet podst�pnej z�o�liwo�ci, zaprzesta� wierzgania czy innych pr�b ataku na swego poskromiciela. Stan�� spokojnie przy ogrodzeniu, strzyg�c uszami w spos�b, kt�ry znawcy koni okre�liliby jako przyjazny. Jego nowy w�a�ciciel si�gn�� do kieszeni i podszed� wyci�gaj�c r�k�. - Ostro�nie! To bydl� potrafi ugry��! - krzykn�� ch�opak stajenny. Ale jak si� okaza�o niepotrzebnie. Atos z wyra�n� przyjemno�ci� chrupa� bowiem podsuni�te mu pod pysk kostki cukru. - Podajcie mi siod�o i uprz�� - rzuci� przez rami� do widz�w przyby�y tul�c �eb konia. Ten, po sko�czeniu cukru, zdawa� si� szuka� go mi�kkimi wargami w zakamarkach kurtki. Oczywi�cie, po tak niespodziewanie nawi�zanej przyja�ni, Atos pod je�d�cem nie m�g� si� zachowa� nieprzyzwoicie, na co zreszt� liczyli niekt�rzy z obserwator�w. Ot, kilka wierzgni��, podskok�w na czterech nogach w g�r�, ze dwa razy stani�cie d�ba. Z takimi wybrykami je�dziec poradzi� sobie bez trudu. Zreszt� co za je�dziec! Niecz�sto Rzeczna takich widywa�a w swej d�ugiej historii. Ledwo wskoczy� na siod�o, a przestali istnie� oddzielnie cz�owiek i zwierz�. Przed oczyma zdumionych, a fachowych przecie� widz�w, narodzi� si� mityczny p�cz�owiek, p�ko� - centuar. Zdawa�o si� (no, mo�e poza kilkoma momentami), �e je�dziec trzyma uzd� tylko dla ozdoby, a m�dry Atos odgaduje jego rozkazy. Jeszcze tylko pr�by chod�w konia i nazwany kowbojem zeskoczy� z siod�a rzucaj�c uzd� stajennemu: - Oprowad� go troch�. Niech si� och�odzi... Gdy przybysz wszed� z dyrektorem do budynku stadniny, obecni na uje�d�alni s�yszeli pono�, jak Atos zar�a� za swym nowym panem, jakby z �alu, �e go ju� nigdy nie zobaczy. - No, no - pokr�ci� g�ow� z podziwem dyrektor, gdy weszli do gabinetu - �e tak pan sobie z tym nerwusem Atosem poradzi�. Gdybym tego nie widzia�!... - Jako� mnie te zwierzaki lubi� - za�mia� si� go��. - Zreszt� od dziecka wychowa�em si� w�r�d nich na rancho mojego ojca - zatar� r�ce. - Ojej - zatroszczy� si� Foremniak - a ja nawet nie zwr�ci�em uwagi, �e pan p�aszcz tutaj zostawi�! Panno Krysiu! Dwie kawy i to wrz�ce! Piorunem! - A p�ki co, to mo�e za�atwiliby�my formalno�ci? - go�� si�gn�� do kieszeni. - Prosz�, tu m�j paszport. A tu 15 000 z�otych. Przyznam, �e za takiego konia to niewielka cena. - Ciesz� si�, �e panu spodoba� si� ot tak, od pierwszego wejrzenia. W przysz�o�ci te� nie sprawi panu k�opotu. To dla nas zaszczyt, �e, pan wybaczy, kowboje przyje�d�aj� do nas wybra� sobie konie. - Kowboj? - za�mia� si� Amerykanin. - C�, chyba mog� si� tak nazywa�. Ale moi przodkowie zaw�drowali do Teksasu z Podola, czyli z Polski. Mustangi mustangami, ale zwyczaje polskie w mojej rodzinie zachowano. - W�a�nie - u�miechn�� si� dyrektor - nawet m�wi pan �wietnie po polsku. Ten ledwo s�yszalny obcy akcent. My�la�em, �e pochodzi pan z bli�szych stron. Ale ch�opak, kt�ry nazwa� pana kowbojem, rozpozna� pana po stroju szybciej ni� ja! Podpisano stosowne dokumenty i John Sikora sta� si� pe�noprawnym w�a�cicielem sze�cioletniego ogiera rasy wielkopolskiej - Atosa, po matce Bajce i ojcu Elewie. - Kiedy mam oczekiwa� samochodu czy te� przyczepy po Atosa? - spyta� dyrektor. - Nigdy, drogi dyrektorze - za�mia� si� Sikora - przytrocz� tylko juki do siod�a i w drog�! - Ale� teraz zima - zdumia� si� Foremniak. - Samo wy�ywienie... - Wiem, wiem - uni�s� r�k� Teksa�czyk - taki ogier to minimum osiem kilo owsa i tyle� samo trawy lub siana dziennie. Ale niech mi pan wierzy, �e podczas naszej w�dr�wki Atosowi nie grozi �mier� g�odowa ani przezi�bienie. Mimo tych zapewnie� Sikory dyrektor nieufnie przygl�da� si�, jak ten juczy Atosa. Amerykanin siedzia� ju� w siodle, gdy Foremniak podaj�c na po�egnanie r�k� spyta�: - A czy m�g�by mi pan powiedzie�, dlaczego tak zale�a�o panu na koniu siwej ma�ci? Go�� odsun�� z czo�a kapelusz: - Bo powiedziane jest: I ujrza�em: oto bia�y ko�, a siedz�cy na nim mia� �uk. I dano mu wieniec, i wyruszy� jako zwyci�zca, by jeszcze zwyci�a�. Dyrektor cofn�� si� zdumiony: - Gdzie zapisano te strofy? Je�dziec podni�s� ko�nierz p�aszcza: - W Apokalipsie �wi�tego Jana. Atos ruszy� powoli w zapadaj�cy mrok, gdzie z o�owianej barwy nieba sypa�y si� drobne gwiazdki �niegu. ROZDZIA� PIERWSZY NIESPODZIEWANA KONFERENCJA PRASOWA � FA�SZYWY FOTOREPORTER � �APA� BATUR� � CZY UDA SI� ODTWORZY� UTRACON� MAP� Po powrocie z G�rowa I�awckiego ulokowali�my wraz z panem Tomaszem jego naburmuszon� siostrzenic� w ��dzkim ekspresie. Narzeka�a, �e Murzyn zrobi� swoje i Murzyn mo�e odej��, ale pan Tomasz by� nieub�agany i nie mia� zamiaru przed�u�a� Zo�ce wakacji. Ja pomacha�em jej r�k�, na co m�oda dama odpowiedzia� mi pokazaniem j�zyka i tak si� rozstali�my. Wsiedli�my z szefem do Rosynanta i pojechali�my do mnie, by przy mocnej kawie i wonnej herbacie jeszcze raz obejrze� starannie map� ukrywaj�c� tajemnic� - jak przypuszczali�my - Bursztynowej Komnaty. - I co pan s�dzi? - spyta�em nabijaj�c fajeczk�. - czy cudo z jantaru jest ukryte w miejscu zaznaczonym tym krzy�ykiem? A mo�e niemiecki napis �Ona jest tu� dotyczy jakiego� innego skarbu? Szef �ykn�� kawy z widoczn� przyjemno�ci� i milcza� przez chwil�. - Widzisz, Pawle - odezwa� si� wreszcie z lekk� ironi� - ju� zastanawiasz si�, czy tam ukryto Bursztynow� Komnat� lub inne skarby, a przecie� nie wiesz jeszcze, gdzie to zaznaczono �w czerwony krzy�yk. Mapa jest przecie�, jak to si� m�wi, ��lepa�: bez nazw i wskaz�wek - My�la�em, �e pa�ski znajomek kartograf... - b�kn��em za�enowany. - Oczywi�cie, �e zwr�cimy si� i do niego - skin�� g�ow� pan Tomasz. - Tymczasem pozwol� sobie pomarzy�. Ot�, Pawle, ten brzeg morski i rozpoczynaj�ce si� tu wzg�rza wydaj� mi si� przypomina�... tak... brzeg Zalewu Wi�lanego i Wzniesienie Elbl�skie... Masz jak�� �normaln�� map� tamtych stron? Na szcz�cie mia�em tak�. - Je�li si� pan nie myli - spojrza�em sponad por�wnywanych map - to Bursztynowa Komnata ukryta jest na jednym ze wzg�rz pod Kadynami, s�ynnymi ze swej stadniny. - C�, ka�dy mo�e si� myli� - roz�o�y� r�ce szef, ale wida� by�o, �e jest z siebie zadowolony. - Tak czy nie, pomoc kartografa wydaje mi si� niezb�dna. - Jutro wi�c do Zbyszka czy jak tam na imi� ma pa�ski przyjaciel kartograf. Ku memu zdziwieniu szef zachichota�: - Obawiam si�, �e jutro nie b�dziesz mia� na to czasu. - A to dlaczego? - Dlatego, �e nieoceniony nasz w�dz, dyrektor Jan Marczak, przygotowa� w tajemnicy przed tob� konferencj� prasow� pod smakowitym tytu�em �Ostateczne rozwi�zanie tajemnicy Bursztynowej Komnaty�. Zaniem�wi�em. Pan Tomasz popatrzy� w zadumie przez okno: - Obawiam si� tylko, �e to �ostateczne rozwi�zanie� mo�e okaza� si� przedwczesnym, a co gorsza omy�k�... W ka�dym razie trzymaj si�, Pawe�ku! Postanowi�em trzyma� si�! I to mocno! Przed snem jeszcze raz przejrza�em notatki, zastanawiaj�c si�, jakie to pu�apki mo�e szykowa� na nieuwa�nego bra� dziennikarska. Zreszt�, uspokoi�em si� szybko, bo ju� na tyle zdo�a�em pozna� dyrektora Marczaka, by wiedzie�, �e g��wn� postaci� konferencji b�dzie on sam. Nast�pnego dnia ogoli�em si� starannie i ubrany w co bardziej od�wi�tne szaty ruszy�em Rosynantem do ministerstwa. Prawie od progu wita� mnie dystyngowanie ubrany a rozpromieniony Marczak: - Ach, panie Pawle, co za sensacja! Najpowa�niejsze pisma przys�a�y swych przedstawicieli. Nie brak te� radia i telewizji! A mapa? Gdzie ta s�ynna mapa? Weszli�my do mego pokoju. - Oto i ona - rozwin��em zszarza�y rulon na stole. - A ten krzy�yk, to... Panie Pawle! - uton��em w obj�ciach dyrektora. - Pilny telefon, panie dyrektorze - odezwa�a si� od drzwi sekretarka, panna Monika. - Ja zaraz! Za minutk�! - zawo�a� Marczak i wybieg� z pokoju. - Pan dyrektor prosi - us�ysza�em rzeczywi�cie po nied�ugiej chwili w s�uchawce telefonu g�os panny Moniki. I wtedy ja... g�upiec... ale po kolei! Udzieli�o mi si� widocznie podniecenie Marczaka, bo wychodz�c z pokoju nie zamkn��em drzwi na klucz. Na korytarzu min�� mnie jeden z przygotowuj�cych si� do konferencji fotoreporter�w. Brodaty i d�ugow�osy brunet, z przewieszon� przez rami� charakterystyczn� torb�. Jego sylwetka wyda�a mi si� znajoma, ale nie przypomina�em sobie �adnego zaprzyja�nionego kud�atego fotoreportera. - Zaraz zaczynamy - poderwa� si� na m�j widok zza swego biurka dyrektor. - Niech pan jeszcze raz poka�e t� map�, panie Pawle! Lekko wzruszy�em ramionami: - Zosta�a u mnie w pokoju. - Jak to?! - A tak to, �e panna Monika nie przekaza�a mi, bym przyni�s� j� do pana. To si� naprawi - sarkn��em odwracaj�c si� do drzwi, bo nie lubi�, jak kto� traktuje mnie jak ch�opca na posy�ki. Z�y szarpn��em klamk� drzwi mego pokoju i... zamar�em! Biurko, na kt�rym powinien le�e� rulon mapy, by�o puste! Teraz ju� wiecie, dlaczego nazwa�em siebie g�upcem! Jeszcze w �ge�cie rozpaczy� wpad�em do pana Tomasz: - Nie bra� pan przypadkiem mapy z mego pokoju? - Nie - popatrzy� na mnie zdziwiony i g�os jego zabrzmia� niepokojem: - Zgin�a? Masz cho� kopi�?! Uderzy�em si� w piersi z si�� godn� zrozpaczonego Podbipi�ty: - Mia�em zrobi� ksero! Ale Marczak mnie zagada�! Spojrza�em przez okno: - To ten skrad� map�! - zawo�a�em na widok wskakuj�cego do czerwonej toyoty brodacza. Pan Tomasz ju� by� przy mnie: - Sk�d wiesz, �e to on? - Bo to Batura! Pan Tomasz schwyci� mnie za rami�: - Batura? Ten kud�aty brunet?! �achn��em si�: - A od czego sztuczne brody, peruki? Nawet u�y� barwionych szkie� kontaktowych, �ebym nie pozna� go po tych jego bia�ych �lepiach! - Panowie, konferencja! Mapa! - zawo�a� od drzwi Marczak. - Nasza mapa odje�d�a w tej chwili czerwon� toyot� - ponuro zwiesi�em g�ow�. - Wiezie j� znany panu Jerzy Batura. A konferencja? - westchn��em ci�ko. - C�, p�jd�, przyznam si� do winy... - Nigdzie pan nie p�jdzie! Ze zdumieniem spojrza�em na dyrektora: - Ale�... - �adne ale - Marczak wypr�y� mi�nie. W jego oczach dostrzeg�em b�ysk. - To moja wina. Gdybym nie og�osi� o znalezieniu mapy, nie zwo�ywa� konferencji, Batura o niczym by nie wiedzia�. Wyjd� teraz do dziennikarzy. Zreszt�, jeszcze jedna sensacyjna kradzie� na tropie Bursztynowej Komnaty ucieszy ich prawie tak samo jak jej odnalezienie... Aha, map� skopiowa� pan, panie Pawle? - Tak si� z�o�y�o... - odpowiedzia�em cichutko - �e nie zd��y�em... Dyrektor wzni�s� gestem grozy pi�ci nad moj� g�ow�. - Panowie - rozleg� si� spokojny g�os pana Tomasza - jeszcze nie wszystko stracone. Batura m�g� sfotografowa� map� i znikn�� nie pozostawiaj�c �ladu. Tymczasem zabra� j� ze sob�, a p�ki j� ma, to nie zawadzi go poszuka�... - Poszuka�? - popatrzyli�my na siebie z Marczakiem w zdumieniu. - No c� - odchrz�kn�� dyrektor - niech pan, Tomaszu, sobie szuka, ja tymczasem musz� stawi� czo�a chlubom dziennikarskiego �wiata - co powiedziawszy wybieg� trzaskaj�c drzwiami. Popatrzy�em b�agalnie na szefa. U�miechn�� si� lekko i si�gn�� po s�uchawk� telefonu: - Cze��, Marku, tu Tomasz. Czy twoi ch�opcy nie mogliby si� rozejrze� za czerwon� toyot�? Kierowca (tu ca�a trudno��) albo brodaty brunet, albo jasny blondyn. Raczej to drugie, bo taki powinien figurowa� na zdj�ciu w dowodzie i prawie jazdy. Wystawiono je na nazwisko Batura. Jerzy Batura. Dobrze. Jakby co, to czekam pod telefonem w ministerstwie. A potem? - szef u�miechn�� si� nieweso�o. - Potem to ju� b�dzie za p�no... Siedzieli�my w milczeniu. Raz tylko przerwanym okrzykami Marczaka, kt�ry wpad� jak bomba, na przemian to ciskaj�c gromy na moj� g�ow�, to chwal�c si�, jaki to sukces odni�s� na konferencji prasowej, podczas kt�rej (jak twierdzi�) nikt nie spostrzeg� nawet, �e mapy nie ma! Min�a jeszcze godzina, gdy odezwa� si� telefon na biurku pana Tomasza. A� podskoczy�em do niego, ale szef zatrzyma� mnie uspokajaj�cym gestem d�oni: - Tak, s�ucham - powiedzia� do s�uchawki. - Nie m�w! To by�a jedna szansa na miliard! - przysun�� do siebie notatnik i co� zapisywa�. - Tak, Jerzy Batura. Szpital miejski. dzi�ki, Mareczku. Jak zawsze jeste� niezawodny. Cze��. Poderwa�em si� z fotela: - Co to znaczy: Batura, szpital?... Pan Tomasz przeci�gn�� si� ze smakiem: - A to, �e nasz przyjaciel wpakowa� si� swoj� toyot� pod tramwaj. O, przepraszam, to tramwaj wpakowa� si� na niego. I teraz pan Jerzy Batura kuruje swoj� po�aman� nog� na oddziale ortopedii szpitala miejskiego. Mam zamiar zaraz tam zadzwoni� i dowiedzie� si�, czy mo�na obola�ego odwiedzi�. Okaza�o si� to mo�liwe w godzinach wieczornych. Ledwo si� doczeka�em! - Ale to wszystko na nic! - gor�czkowa�em si� jad�c do szpitala wraz z panem Tomaszem. - Przecie� nie mam �adnego dowodu na to, �e to on zakrad� si� do mego pokoju i zwin�� map�! Wy�mieje nas i tyle! - Taak - westchn�� szef podkr�caj�c ogrzewanie auta - gdy wszystko zawiedzie i perswazja mo�e przynie�� po��dany skutek. Unieruchomiony, z nog� na wyci�gu, Batura przywita� nas ironicznym �ypni�ciem oka spod obanda�owanego czo�a i salutem oklejonej plastrami r�ki. -Witam serdecznie pan�w! - skin�� nam g�ow�. - Cho� przyznam, �e nie tak szybko, ba, nawet wcale, pan�w si� tu nie spodziewa�em. No, ale nie wzi��em pod uwag� szerokich znajomo�ci pana Tomasza - kiwn�� ponownie g�ow�, na kt�ry to gest szef odpowiedzia� uprzejmym uk�onem. - Domy�lam si�, �e sprowadza tu pan�w sprawa pewnej mapy - ci�gn�� Batura. - Obawiam si� jednak, �e nie b�d� w stanie zaspokoi� ich wymaga�, a nawet ciekawo�ci. - Draniu! - zacisn��em pi�ci. - Dra� to brzydkie s�owa! - za�mia� si� Jerzy. - Zw�aszcza, gdy dotyka tak samo poszkodowanego. - Ty i poszkodowany! - nie mog�em wytrzyma�. Pan Tomasz prawie si�� wcisn�� mnie w szpitalny taboret: - Uspok�j si�, Pawle. Mam wielk� ochot� us�ysze�, co te� takiego przydarzy�o si� panu Baturze, �e uwa�a si� za podobnie do nas poszkodowanego. Bo nie chodzi tu chyba o to z�amanie, kt�re tak bole�nie dotkn�o pana, panie Jerzy? Zn�w nast�pi�a wymiana uprzejmych uk�on�w, po kt�rej Jerzy za�mia� si� cicho: - Tak. Noga si� zro�nie. Natomiast mapa, kt�rej warto�� wysoce sobie ceni�, tak wysoko, �e przedsi�wzi��em ca�� wypraw�, aby sporz�dzi� jej kopi�, raczej nie wr�ci do mnie. A co do wyprawy, to mia�em zamiar tylko sfotografowa� map�... Tymczasem drogi Pawe�ek by� taki uprzejmy, �e... �e mapa zmieni�a w�a�ciciela. Po raz pierwszy... - Po raz pierwszy? Nie rozumiem! - Zaraz zrozumiesz, drogi Pawle. A swoj� drog� ciekawi mnie, dlaczego nie sporz�dzi�e� kopii mapy? Poderwa�em si� z taboretu: - Sk�d wiesz?! Jerzy pogrozi� mi �artobliwie palcem, a pan Tomasz u�miechn�� si� lekko: - Brawo, panie Jerzy - zwr�ci� si� do le��cego. - Takich zdolno�ci dedukcyjnych tylko pozazdro�ci�! - Ale!... - nie ustawa�em. - Przecie� to proste, Pawe�ku - Jerzy poprawi� si� na poduszce. - Gdyby�cie mieli kopi� mapy, po co mieliby�cie si� tu fatygowa�? Najwy�ej nas�aliby�cie na mnie policj�, ale i to ma�o prawdopodobne, bo fant mog�em ukry�, a pozby� si� przebrania to �adna sztuka. A dzi�ki znajomo�ciom pana Tomasza zacz�li�cie szybko mnie szuka�. Po co ten po�piech, gdyby kopia mapy by�a w waszych r�kach? Owszem, po�piech by�by wskazany, ale ju� w nast�pnych dniach, gdyby�my �cigali si�, kto pr�dzej odnajdzie Bursztynow� Komnat�. Bali�cie si�, �e wygram. Tymczasem to wy macie nade mn� przewag�. Ale to jest wasza jedyna przewaga - poruszy� nog� na wyci�gu i skrzywi� si� z b�lu. Pan Tomasz popatrzy� na niego uwa�nie: - Czy�by�my mieli przez to rozumie�, �e i pan nie ma mapy? �e mapa zn�w zmieni�a w�a�ciciela? Jerzy z uznaniem pochyli� g�ow�: - Pana my�leniu te� nic nie brakuje. - Jak to si� sta�o, �e straci� pan map�? - pochyli� si� nad le��cym szef. - Niech mu pan nie wierzy - wtr�ci�em. - Blefuje. Albo ze strachu przed policj�, albo chce przeczeka� chwile, kiedy jest unieruchomiony na wyci�gu. - Wierz albo nie, Pawe� - skrzywi� si� Jerzy - ale wiele z tego co m�wi� mo�na sprawdzi�. Zreszt� sprawa jest prosta: obrobili mnie faceci, kt�rzy wyci�gali mnie z rozbitej toyoty. Nie bardzo kontaktowa�em, to nawet nie wiem, kiedy wyci�gn�li mi dokumenty. Torba z aparatem ocala�a, bo zaklinowa�a si� pod desk� rozdzielcz�. A portfel, z kt�rym by�a mapa, fiu! Ulotni� si�! - Jak pan my�li - spyta�em szefa, gdy odje�d�ali�my spod szpitala - Batura m�wi prawd�? Pan Tomasz przetar� szyb� g�bk�: - Chcia�bym, �eby tak by�o. Powo�ywa� si�, �e wiele z jego opowie�ci mo�na sprawdzi�. Ciekawe, czy wezwani do wypadku policjanci odnotowali kradzie� dokument�w. Nie, to pewnik. Inna sprawa, �e b�dziesz si� musia� zmierzy� z Batura w wy�cigu po Bursztynow� Komant�. A tw�j jedyny handicap to jego choroba... Pokr�ci�em g�ow�: - Ciekawe, jak pan sobie ten wy�cig wyobra�a? Mapa przecie� znikn�a... U�miechn�� si� lekko: - Ale pozosta�y jej obrazy. W pami�ci Batury i twojej. No i jest twoja druga przewaga na przeciwnikiem! Patrzy�e� na map� wiele razy. On tylko raz i to kr�ciutko. Ale nie lekcewa�y�bym go. Jest wiele si�y w tym cz�owieku. ROZDZIA� DRUGI TAJEMNICA TRZECH WZG�RZ POD KADYNAMI � WIZYTA W SZPITALU U BATURY � PRZEPROSINY DYREKTORA MARCZAKA � WYPRAWA DO BARCIAN � CO BURSZTYN POWIEDZIA� RZECKIEMU � TAJEMNICZA FIRMA POSZUKIWACZY NOWYCH �R�DE� WODY MINERALNEJ Przez wiele dni od tego, w kt�rym utraci�em map� z Bursztynow� Komnat�, nie mia�em czasu o niej my�le�. Zaabsorbowa�y mnie formalno�ci zwi�zane z przekazaniem prawowitym w�a�cicielom dzie� sztuki zrabowanych przez hitlerowc�w w kijowskich muzeach, a kt�re odzyskali�my w bunkrze w P�wiosku ko�o G�rowa I�aweckiego. Je�li dodamy do tego jeszcze konieczne w podobnych wypadkach zeznania na policji, to w zupe�no�ci wystarczy, by na pewien czas przesta� my�le� o mapie, kt�ra znikn�a. Wreszcie wszystko si� uspokoi�o i mog�em powr�ci� do Bursztynowej Komnaty. Dzi�ki pomocy przyjaciela pana Tomasza zgromadzi�em spory plik map interesuj�cego mnie rejonu i mog�em pogr��y� si� w rozwa�aniach, kt�re ze wzg�rz kry�o w swym wn�trzu jantarowe skarby. Zwr�ci�em si� tak�e o pomoc do pana Tomasza, kt�ry kilkakrotnie widzia� utracon� map�. Wsp�lnie wytypowali�my trzy wzg�rza w okolicach Kadyn, gdzie postanowili�my przeprowadzi� poszukiwania schowka z Komnat�. - Trzy wzg�rza!... - mrucza�em w ciemno�� mego mieszkania na Ursynowie. - I jednego starczy�oby a� nadto! Zw�aszcza teraz, gdy po stracie mapy nikt nie da mi ani grosza na poszukiwania czego�, o czym w og�le nie wiadomo, czy istnieje do dzisiaj. A jego �lad w postaci czerwonego krzy�yka i kr�ciutkiego zdania znikn�� wraz z map�, na kt�rej je wypisano. - To co mam teraz robi�? Da� do warszawskiej prasy og�oszenie �Uczciwego znalazc�...�? Bzdura! Usypia�em nad ranem zm�czony, zirytowany. A we �nie zn�w otacza�y mnie srebrn� kolumnad� buk�w trzy wzg�rza znad Zalewu Wi�lanego, a ka�de szepta�o: �Tutaj! Chod� do mnie! To ja skrywam Bursztynow� Komnat�...� Mia�em tego do��! Postanowi�em odwiedzi� w szpitalu mego przeciwnika. Je�li Jerzy spokojnie kuruje sw� strzaskan� nog�, to znak, �e blefowa� opowiadaj�c o kradzie�y mapy. Je�li natomiast jest zdenerwowany, to, podobnie jak mnie, m�czy go obraz wzg�rz pod Kadynami. Widzia� map� raz tylko, kr�tko. Nie s�dz�, �eby potrafi� bezb��dnie oznaczy� miejsce ukrycia Komnaty na mapie. Raczej b�dzie na �lepo szuka� w pami�ci. - I mam nadziej�, �e osacz� go w niej wi�cej ni� trzy wzg�rza! - za�mia�em si� podje�d�aj�c pod szpital... Delikatnie nacisn��em klamk� sali 308, w kt�rej le�a� Batura... Na kocu przed chorym, na szafce i dw�ch krzes�ach porozpo�cierane by�y mapy. Jakie? Rzecz jasna, �e takie same albo podobne do tych, nad kt�rymi �l�cza�em wieczorami. Jerzy podni�s� gwa�townie g�ow� znad arkusza. Uwolnion� ju� od opatrunk�w twarz wykrzywi� mu grymas z�o�ci, jednocze�nie r�ce wykona�y ruch, jakby chcia�y zas�oni� mapy. Ale w u�amku sekundy na twarz Jerzego powr�ci� tak dobrze mi znany zimny u�mieszek: - No, no! Kto by si� spodziewa�! Podpora Ministerstwa Kultury i Sztuki, Pawe� Daniec, we w�asnej osobie! I c� ci� tu sprowadza? - Nie wyg�upiaj si� - odgarn��em mapy z krzes�a i usiad�em. - Chyba �e, w co nie wierz�, zrezygnowa�e� z tropienia Bursztynowej Komnaty, kt�rej �lad los podsun�� ci w tak niespodziewany spos�b. Pokr�ci� g�ow� na znak, �e cho� unieruchomiony w szpitalnym ��ku i pozbawiony tak wa�nej mapy, rezygnowa� nic ma zamiaru. - Jedno mnie cieszy... - Oo, a c� to takiego? - u�miechn�� si� szerzej. - �e nie ok�ama�e� nas m�wi�c, �e map� ci skradziono. - A po czym tak s�dzisz? - uda� nie�wiadomo��. - Po tym! - pstrykn��em palcami w roz�o�one na kocu mapy. - Szukasz w ciemno. Opieraj�c si� na tej kr�tkiej chwili, gdy dostrzeg�e� map� na moim biurku. Popatrzy� na mnie spod oka: - Ty te� nie zrezygnowa�e�, Pawe�. I tak samo jak ja b��dzisz w pami�ci. Startujemy wi�c, m�j drogi, z jednego punktu. Z r�wnymi szansami. Za�mia�em si�: - Z r�wnymi szansami? Mo�e brzmi to �adnie, ale mog� te� to zrozumie�, �e mnie lekcewa�ysz... - Jak�ebym �mia�! - uni�s� r�ce Jerzy. - Je�li nie �miesz - wzruszy�em ramionami - to zdajesz sobie chyba spraw�, �e widzia�em tak interesuj�c� nas map� wiele razy. I to nie przez chwil�, jak ty. Tak wi�c nie m�w mi tu o r�wnych szansach, bo jestem daleko w przedzie. A gdy jeszcze doliczymy do tego to szpitalne ��eczko, do kt�rego ci� przykuto na czas d�u�szy, to szans� twoje widz� naprawd� marnie - spojrza�em mu w oczy. Rozpali�y si� na moment bia�ym blaskiem, ale zaraz przygas�y z powrotem: - Szanse... A tobie kto da pieni�dze na sprz�t, robotnik�w? Gdyby� cho� mia� t� map�... A ugania� si� za mrzonkami mo�esz na w�asn� r�k�. Chocia� - za�mia� si� - w�tpi�, czy prze�o�eni dadz� ci delegacj�, by� m�g� wyprawi� si� nad Zalew! Tak wi�c pozostaje ci prosi� o bezp�atny urlop, m�j drogi! Podnios�em si� z krzes�a: - A ty sk�d we�miesz fundusze na pogo� za swymi z�udzeniami? O ile si� orientuj�, to w twojej, jak to m�wicie, bran�y, altrui�ci nie obrodzili specjalnie. Ja nie mam czym poprze� swych plan�w przed prze�o�onymi, ty nie masz czego pokaza� swym ewentualnym wsp�lnikom. Tu rzeczywi�cie startujemy z tego samego punktu. Czasem jednak mo�na oprze� si� na czym� innym ni� pieni�dze, startuj�c w tego rodzaju zawodach... - Ciekawe, co to takiego? - opar� si� na �okciu. Podszed�em do drzwi: - Co� z rzeczy, kt�re nie wydaj� mi si� by� twoimi specjalno�ciami... - No, gadaj, o co ci chodzi! - �achn�� si�. - Cho�by o ludzk� �yczliwo�� - nacisn��em klamk�. - Dobranoc. Us�ysza�em jeszcze za sob� �miech: - Tej przewagi ci gratuluj�! Jed� do Kadyn i kop. Nawet zima ci b�dzie sprzyja�, bo pono� ma by� nies�ychanie lekka. Siedzia�em w swoim pokoju w ministerstwie i rozmy�la�em, jak tu uruchomi� moje poczynania, kt�rymi straszy�em Batur�, gdy w drzwiach stan�a panna Monika, sekretarka dyrektora. Ju� sam fakt, �e nie komunikowa�a si� ze mn� przez telefon sprawi�, �e poderwa�em si� zza biurka. A gdy do tego doda� jeszcze nader powa�ny wyraz jej twarzy! - Pani Moniko, co si� sta�o?! Sekretarki, jak wiadomo, wiedz� wszystko co ich szefowie, a nawet czasem jeszcze wi�cej. Popatrzy�a na mnie jakbym nie istnia�: - A co si� mia�o sta�? Szef pana wzywa. Wyda�o mi si�, �e w k�ciku pi�knych rz�s widz� wzbieraj�c� �z�. Co robi�? A tu jak na z�o�� pan Tomasz ju� drugi dzie� przesiaduje w Muzeum Narodowym. Co robi�?... G�upie pytanie. Wykona� polecenie prze�o�onego, jak przysta�o na karnego pracownika, a potem si� zobaczy... Korytarz, kt�rym szed�em, wydawa� mi si� ta�czy� z lekka pod stopami. - Prosz�. Niech pan wchodzi - panna Monika wskaza�a drzwi gabinetu dyrektora. Na wszelki wypadek, a mo�e tylko z nerw�w, zapuka�em i wszed�em... Ju� od drzwi dostrzeg�em, �e dyrektor Marczak ubrany by� w sw�j najelegantszy garnitur, a na twarzy mia� wyraz skupionej powagi. - Dzie� dobry, panie Pawle - podni�s� si� ze swego fotela i ujmuj�c pod �okie� zaprowadzi� mnie pod przeciwleg�� �cian�, gdzie sta� stolik i fotele dla �lepszych go�ci�. Nie wiedzie� kiedy na stoliku znalaz�a si� butelka �Napoleona� i dwie koniak�wki, do kt�rych Marczak nala� po odrobinie z�ocistego trunku. Nie wiedzia�em, co s�dzi� o tym wszystkim. Awans nie wchodzi� w rachub�. Podwy�k� dosta�em w ubieg�ym miesi�cu... Pozostawa�o tylko wylanie z pracy. M�wi�o si� ostatnio w ministerstwie o redukcji etat�w. No, ale ten elegancki garnitur, koniak?... Garnitur niewa�ny. Widocznie dyrektor ma przyjmowa� jak�� delegacj�. A koniak? Ot, �na os�od� wiadomo�ci, �e od pierwszego mog� rozejrze� si� za nowym miejscem pracy. - Drogi panie Pawle... - szef chrz�kn��. - Chcia�em pana przeprosi�... �Jednak wym�wienie� - pomy�la�em. - ...za to, �e wys�a�em innych pracownik�w do Barcian i Reszla - ci�gn�� dyrektor - cho� panu si� ten wyjazd nale�a�. Stukn�� kieliszkiem o kieliszek: - Na zdrowie. I jeszcze raz prosz�, niech pan wybaczy staremu. - Ale�, panie dyrektorze! Uni�s� uspokajaj�cym gestem r�k� do g�ry: Sukces pa�skiej akcji w G�rowie by� pewny. Pomy�la�em, �e dobrze by by�o, gdyby i inni pracownicy departamentu mieli okazj� wykaza� si� sw� aktywno�ci�. Ju� panu t�umacz�, sk�d u mnie ta my�l - podni�s� si� z fotela i podszed� do okna. Milcza� przez chwil�. - Ot�, panie Pawle - przetar� twarz d�oni� - odchodz� na emerytur�. Zreszt� dawno mi na ni� ju� czas. - Ale�! - poderwa�em si� z fotela. - Niech pan siedzi - skin�� mi d�oni� - jeszcze kiedy� b�dzie pan siedzia� tutaj - kiwn�� w stron� swego biurka. - Ale do rzeczy. Jest pan pierwszym moim podw�adnym, kt�ry si� o tym dowiaduje. - Nie licz�c panny... - wyrwa�o mi si�. - Moniki - �askawie skin�� dyrektor. - Ech, te sekretarki! - A pan Tomasz? - Chyba tylko si� domy�la. Nie rozmawia�em z nim nigdy o mej decyzji. - Czemu wi�c mnie... - zacz��em nie�mia�o. - Dlatego - przerwa� mi ostro - �e, jak ju� powiedzia�em, czuj� si� wobec pana winny! Reszel i Barciany to raz, nieszcz�sna konferencja o Bursztynowej Komnacie to dwa! Zreszt� za te b��dy niebiosa mnie ukara�y pora�kami - nala� koniaku. - A jak pa�skie odtwarzanie mapy z Komnat�? - Nie najgorzej. Mam ju� wytypowane trzy wzg�rza. - Musi si� pan �pieszy�, bo jak si� ludzie dowiedz�... - Musz� si� �pieszy�, bo jeden cz�owiek ju� wie. A wola�bym, �eby dowiedzia� si� na ko�cu. - Kto to taki? - Batura. - Fiuuu!... - gwizdn�� Marczak - to rzeczywi�cie musi pan si� �pieszy�! Roze�mia�em si�: - A mo�e niepotrzebnie demonizujemy Batur�? Ostatecznie trzyma� map� w r�ku tylko przez chwil�. Musia�by mie� rzeczywi�cie genialn� pami�� fotograficzn�. - A sk�d pan wie, �e jej nie ma? - dyrektor �ykn�� �Napoleona�. - Bo go odwiedzi�em niedawno w szpitalu. Le�a� przy nim plik map. Zdaje si� na �ut szcz�cia. A poza tym niech pan nie zapomina, �e nie licz�c Rzeckiego i Zo�ki map� ogl�da�em wielokrotnie ja, no i pan Tomasz. - Tak! - wyra�nie powesela� Marczak. - Jeszcze b�dziemy g�r�... A tak nie chcia�o si� odchodzi� z ci�arem tych dw�ch kl�sk na plecach. U�miechn��em si�: - Nie b�d� panu wylicza� wszystkich pa�skich sukces�w, bo zna je pan lepiej ode mnie. Ale przypomn� tylko ostatni: czy� kilka miesi�cy temu nie pokonali�my Towarzystwa �Przez Histori� do Przyja�ni� Genschego? - No tak... niby... - u�miechn�� si� z za�enowaniem Marczak. Ciekawe, czy �Napoleon� to sprawi�, �e poczu�em w sobie napoleo�skiego ducha: - Wiem, �e miejsce opisane przez, Kocha w li�cie do Rosjan jako schowek skarb�w ju� dawno uleg�o zniszczeniu podczas prac budowlanych. Ale jak ma si� sprawa z Barcianami? Pono� nasza ekipa przeszuka�a tam teren bardzo pobie�nie? Je�li tak, to ja podejmuj� si� sprawdzi� to raz jeszcze! - Fundusze - odchrz�kn�� Marczak z za�enowaniem - ledwo starczy�o na wypo�yczenie jednego wykrywacza metali. Gdyby pan m�g�... Poderwa�em si� z fotela: - Pa�skie �yczenie jest dla mnie rozkazem! - Niech pan nie �artuje - ostrzegawczo podni�s� palec do g�ry Marczak. - Pan b�dzie dla mnie d�uba� w Barcianach, a tymczasem Batura sprz�tnie nam Bursztynow� Komnat� sprzed nosa! - Nie sprz�tnie. O ile medycy poinformowali mnie rzetelnie, to Jerzy sp�dzi jeszcze w szpitalu kilka tygodni. A my tymczasem... - My? - zaciekawi� si� Marczak. - Czy�by projektowa� pan wypraw� do Barcian z panem Tomaszem? - To za drobna sprawa dla niego. - Wi�c? - Wykrywacz metali po�ycz�, jak ju� nie raz, od kumpla. A towarzyszy� mi b�dzie czy raczej kierowa� mn� znamienity teleradiesteta, pan Onufry Rzecki. Co? - lekko podnios�em g�os. - Czy�by mia� pan zastrze�enia do jego kwalifikacji?! Po jego sukcesie w Dzikowie? - Sukces? - Marczak obr�ci� kieliszek w palcach. - Kilka pustych skrzy�? - Pustych?! - ponios�o mnie. - To nie od Rzeckiego zale�a�o, czy kto� je czym� wype�ni�, czy zakopa� pe�ne trocin. Ale to Rzecki odkry� je w miejscu, gdzie przez p� wieku czeredy najrozmaitszych poszukiwaczy skarb�w nie mog�y znale�� niczego! - Przepraszam! Chyl� czo�a! - sk�oni� si� uprzejmie dyrektor. - Czo�a i ministerialnej kasy - u�miechn��em si� do niego. - Na ile tylko b�d� m�g� - odpowiedzia� u�miechem. Do podolszty�skiej wsi, siedziby Onufrego Rzeckiego, zajecha�em w porze obiadowej, chytrze to wykalkulowawszy, jako �e nasz znakomity jasnowidz by� r�wnie �wietnym kucharzem. I wizyta u niego, nawet nie zapowiedziana, pozwala�a mie� nadziej� zakosztowania rozkoszy kulinarnych. - Chwileczk�! Jak�e si� ciesz�! Jedn� chwileczk�! - przywita� mnie w progu gospodarz i pop�dzi� z rozwian� brod� do p�yty, na kt�rej w miedzianym rondlu co� bulgota�o z cicha, rozsiewaj�c wo� godn�, jak my�l�, niebia�skich nos�w. - Go�� w dom! Obiad we dw�ch smakuje podw�jnie. Ech, ten lin! Sp�ni� si� tylko o sekund� z dodaniem �mietany i ju� po smaku! - rado�nie pokrzykuj�c pan Onufry ju� zastawia� st�. Dopiero gdy raczyli�my si� wy�mienicie przyrz�dzon� ryb� uda�o mi si� wyt�umaczy� Rzeckiemu cel mojej wizyty. - Barciany? - ucieszy� si�. - Ale� wy�mienicie. Mam nadziej�, �e nie pogardzi pan dzisiaj moj� go�cin�, a jutro z samego rana ruszamy! Pili�my herbat� zio�ow�, jako �e innej nie uznawa� m�j gospodarz, gdy si�gn��em do kieszeni kurtki i po�o�y�em przed panem Onufrym bursztynow� p�ytk� wydobyt� w Rynie latem z �o�nierskiej mena�ki przez siostrze�ca pana Tomasza, Jacka. - A co to? - niespodziewanie spochmurnia� Rzecki. - Jak to co? P�ytka z bursztynu znaleziona w mena�ce poleg�ego w 1945 roku sowieckiego �o�nierza. Niech pan spojrzy pod �wiat�o, a zobaczy pan wtopion� w bursztyn wa�k�. - Popatrze� pod �wiat�o - Rzecki po�o�y� d�o� na p�ytce. - Ot, naigrywacie si� czasem, �e nie pod �wiat�o pr�buj� patrze�, a przez nie czy poza nie. To ja teraz panu powiem, co takim patrzeniem widz�. To ju� dawno, chyba p� wieku temu. Du�y pok�j. W nim pi�cioro ludzi. Czterech m�czyzn i kobieta. Jeden m�czyzna i kobieta starsi od pozosta�ej tr�jki. Co� pij�. Nie wiem. Kaw� czy herbat�. Nagle tych dwoje starszych przewraca si�. Kobieta na oparcie krzes�a, m�czyzna na st�. Widz� jeszcze potem wiele �mierci na tym bursztynie. Ale to �mier� zwyczajnie wojenna - nieweso�o u�miechn�� si� Rzecki. - Ta, o kt�rej opowiedzia�em, jakby g��biej wyryta, jakby wypalona w bursztynie... Teraz ja po�o�y�em d�o� na jego r�ce: - �mier�, o kt�rej pan przed chwil� opowiedzia� mog�a spotka� Alfreda Rohdego, kr�lewieckiego opiekuna Bursztynowej Komnaty, i jego �on�, Emm�. Nikt nie zna okoliczno�ci, w jakich zgin�li pa�stwo Rohde. Ale jedna z wersji ich �mierci zbli�ona jest do pa�skiej relacji. - Tyle tu zagadek - pokr�ci� g�ow� Rzecki. - Mo�e wyja�ni mi pan jedn�. Jutro mamy jecha� do Barcian, czyli Barten, jak nazywali t� mie�cin� Niemcy. Dlaczego, gdy trzymam bursztyn w d�oni teraz, gdy jakby zatar�o si� wspomnienie �mierci pa�stwa Rohde, pojawia mi si� przed oczyma znana sylwetka zamku w Barcianach i wci��, jakby powtarzana brzmi mi w uszach nazwa miasteczka? Podnios�em p�ytk� bursztynu ku �wiat�u: - Widzi pan, z resztek pami�tnika ostatniego w�a�ciciela tej p�ytki dowiedzieli�my si�, �e by� przez pewien czas stra�nikiem magazyn�w w Barten. Mo�e wtedy, po czyjej� �mierci, sta� si� posiadaczem tego cacka z jantaru? Rzecki bez s�owa wsta� od sto�u i zacz�� sprz�ta� naczynia. Pomaga�em mu w milczeniu. Nast�pnego dnia po sutym posi�ku, nazwanym skromnie przez pana Onufrego �niadankiem, ruszyli�my szos; przez Dobre Miasto i dalej na Jeziorany, Reszel i Korsze. Smutek jesiennych br�zowoszarych, gdzieniegdzie zgni�ozielonych drzew przes�ania�y od czasu do czasu smugi deszczu. Nad drzewami ko�owa�y stada gawron�w. Min�o ju� dobre dwadzie�cia minut jazdy, gdy o�mieli�em si� odezwa� do mego pasa�era: - Widzi pan, panie Onufry... Tak si� z�o�y�o, ze ten wykrywacz metali �Prospector�, kt�rym pos�ugiwa�em si�. podczas naszej poprzedniej wyprawy, akurat nawali�... To znaczy odm�wi� pos�usze�stwa podczas pr�by �udoskonalenia go� przez jego w�a�ciciela, znanego panu Zyg�. O dziwo Rzecki odzyska� dobry humor: - Hi, hi! - zachichota� g�aszcz�c sw� d�ug� brod�, przez co sta� si� podobny do dobrotliwego gnoma czy te� krasnoludka. - Przyrz�d odm�wi� pos�usze�stwa! Hi, hi! - Tak - skin��em potulnie g�ow�. - Jedyna nadzieja w pa�skich nadzwyczajnych umiej�tno�ciach. Tak naprawd� to my�la�em, czy nie odwo�a� wyjazdu... - No, ca�e szcz�cie, �e pan nie odwo�a�! - naburmuszy� si� Rzecki. - Cz�owiek jest najdoskonalszym z przyrz�d�w! A ju� zw�aszcza, gdy nazywa si� Onufry Rzecki! Hi, hi! Roze�mia�em si� r�wnie�. - A czego tam mamy szuka� konkretnie? - spyta� po chwili teleradiesteta. - W li�cie Kocha do Ruskich by�o napisane, nie? Skin��em g�ow�: - Powinni�my (o ile kto� nas nie ubieg�) natrafi� na cztery skrzynie zawieraj�ce obrazy, ikony oraz bi�uteri�. - Miejsce ukrycia podane jest dok�adnie? - Tak. Ju�... - Niech pan poczeka! - si�gn�� za pazuch�, sk�d wyj�� wielkich rozmiar�w notes. - No, teraz sobie zapisz�... Mia�em w torbie przygotowany dla pana Onufrego hipotetyczny plan dotarcia do schowka, ale nie zaszkodzi, je�li sam spr�buje go odtworzy�. B�dzie mia� lepszy humor! - Tak wi�c dyktuj�: pompa wodna przed wschodni� �cian� zamku na lewo od podjazdu. Sk�ad cztery kroki od niej ku po�udniowemu zachodowi. Po pi�� krok�w pod k�tem 45� na p�noc od dw�ch najbli�szych drzew. G��boko�� l ,5 metra. Pomimo wstrz�s�w samochodu Rzecki po chwili pr�bowa� wykre�li� plan w notesie. Do Barcian dojechali�my oko�o po�udnia. Od razu skierowa�em Rosynanta na zamkowe wzg�rze. Gdy zatrzyma�em samoch�d pan Onufry wysiad� z niego w milczeniu i ruszy� w stron� widniej�cej opodal starych drzew pompy. Korci�o mnie ruszy� za nim, ale wiedzia�em, �e mistrz nie lubi �asystent�w� podczas swej pracy. A znaj�c jego ostry j�zyk wiedzia�em, �e grozi mi pogonienie jak przys�owiowemu buremu kotu. Korzystaj�c z tego, �e blade jesienne s�o�ce wyjrza�o zza chmur, postanowi�em przespacerowa� si� wok� zamku, wzniesionego w XIV wieku przez Krzy�ak�w na miejscu pruskiej warowni. Nie odszed�em jednak daleko od wozu, gdy us�ysza�em za sob� d�wi�czny kobiecy g�os: - A c� to ciekawego mo�e kry� si� pod star� pomp�? Odwr�ci�em si�. M�oda �adna kobieta pcha�a bez wysi�ku dzieci�cy w�zek, kt�rego rozmiary �wiadczy�y, �e podr�uj� w nim bli�ni�ta. - A jak pani my�li? Wzruszy�a ramionami: - To panowie szukaj�, nie ja. C� wi�c po moim my�leniu? - Szukajcie a znajdziecie - z u�miechem zacytowa�em Bibli�. - Ale nie panowie chyba - poprawi�a ko�derk� okrywaj�c� cenn� zawarto�� w�zka.-Jeste�cie ju� w tym roku trzeci, co myszkuj� za czym� przy pompie. - Trzeci? - zdziwi�em si� niemile. - Chyba drudzy? Za�mia�a si�: - Trzeci, m�j panie. Trzeci. Wiem, bo mieszkam tutaj - wskaza�a pobliskie domki. - A �e dzieciakom zdrowiej na powietrzu, wi�c mam czas patrze�. Tak. Jeste�cie trzeci. Chyba, �e jeszcze zakrad� si� tu kto� noc�. Poczu�em niemi�y dreszczyk: - Zaraz, prosz� pani. Od kiedy zacz�y si� te wizyty? Zastanowi�a si� przez chwil�: - Gdzie� tak pod koniec sierpnia... A mo�e na pocz�tku wrze�nia?... Prze�om sierpnia i wrze�nia! To ju� mi si� zupe�nie nie podoba�o! Wtedy przecie� znale�li�my w G��bocku list gauleitera Kocha! Czy�by w�r�d pracownik�w ministerstwa znalaz� si� kto� wsp�pracuj�cy te� z przest�pcami? C�, bior�c pod uwag� wysoko�� naszych zarobk�w... - za�mia�em si� ponuro, a� moja rozm�wczyni spojrza�a na mnie ze zdziwieniem. - Nie, nic takiego, prosz� pani - uspokoi�em j� ruchem r�ki. - Chcia�em tylko zapyta� o naszych tu poprzednik�w: pierwsi to byli dwaj m�czy�ni mniej wi�cej w pani wieku... Machn�a lekcewa��co r�k�: - A by�o tu dw�ch takich. Z Warszawy, je�li si� nie myl� w rejestracji ich skody. Pokr�cili si� tu z takim przyrz�dem, jaki widzia�am w telewizji i pojechali - pokr�ci�a g�ow�. - Tylko �e oni nie byli pierwsi, a drudzy! Poczu�em, �e zasycha mi w gardle: - Kto wi�c by� pierwszy? - A jaka� firma, chyba polsko-rosyjska, poszukuj�ca nowych �r�de� wody mineralnej... - Sk�d pani wie, �e w tej firmie byli Rosjanie? - Bo rozmawia�am z jednym z nich. Tak z ruska zaci�ga�. - A jak si� nazywa�a ta firma? Poprawi�a beret: - Jak? Zaraz... Nie, nie przypomn� sobie. Kr�tko byli. Jednego dnia przyjechali, nawet taki pasiasty namiot rozbili tam mi�dzy pomp� i drzewami, a drugiego dnia �ladu po nich nie by�o. Przetar�em oczy: - A nie widzia�a pani, �eby kopali? - Tak. Zreszt� ten Ruski m�wi�, �e pr�bki bior�. Odruchowo machn��em r�k�: - Mnie chodzi o wi�kszy wykop. Taki na metr g��boki, na metr szeroki i na metr d�ugi. Za�mia�a si�: - Co si� pan tak denerwuje? Nie widzia�am, �eby taki d� robili, chyba �e w nocy... - W nocy? Jak wi�c wyjechali, musia�y pozosta� jakie� �lady. - Przecie� m�wi�am, �e jak wyjechali, to nie zosta� po nich �aden �lad. Wszystko starannie wyr�wnali... - Ale... - Ale z pana uparciuch - u�miechn�a si�. - Ot, zosta�o po nich to, �e w jednym miejscu ziemia troch� mi�ksza by�a. Ale co w tym dziwnego? Przecie� pr�bki brali. A ci z Warszawy to przyjechali w kilka dni po nich. - Dlaczego nie powiedzia�a im pani, �e tu ju� szuka�a jedna, jak j� pani nazwa�a, �firma�. Byli to pracownicy Ministerstwa Kultury i Sztuki. Wzruszy�a ramionami: - Dopiero pan mi m�wi, kim oni byli. A tak to co: mia�am z plotkami o jednych obcych lecie� do drugich. Gdyby przyszli uprzejmie, przedstawili si�... A tak �azili dumnie z t� tyczk�. - Mnie jednak pani nie potraktowa�a tak obco - u�miecha�em si� mimo woli. - Bo mi si� spodoba� ten starszy pan - z przekornym u�miechem wskaza�a na drepcz�cego mi�dzy drzewami Rzeckiego - i �al mi si� was zrobi�o. - C�, pora nam wraca�... - Widz�, �e zdenerwowa�am pana. Czy zaszkodzi�am bardzo pracom ministerstwa nie m�wi�c o tym jego pracownikom, �e kto� ju� tu kopa�? - Nie. To co by�o do wykopania ju� st�d zabrano... - Ta firma, tak? - Tak. Ta �otrowska firma. Teraz interesuje mnie najbardziej, sk�d wiedzieli, gdzie kopa�... Po�egna�em si� z moj� posmutnia�� informatork� i wr�ci�em do Rosynanta i kr���cego w jego pobli�u Rzeckiego. - Panie Onufry - zawo�a�em - niech si� pan ju� nie trudzi. Wyprzedzono nas tutaj. �otrzyki podaj�ce si� za firm� poszukuj�c� nowych �r�de� wody mineralnej opr�ni�y schowek Kocha. Mnie pozostaje ju� tylko przykra �wiadomo��, �e kto� z pracownik�w ministerstwa wsp�dzia�a z przest�pcami. Nieweso�a jest te� my�l, �e wys�ani w teren pracownicy nie chc� czy nie potrafi� zwr�ci� uwagi na fakt, �e kto� niedawno przekopywa� teren, kt�ry maj� zbada�. A powinni, nawet �eby ta �firma� polsko-rosyjsko-z�odziejska najstaranniej zatar�a za sob� �lady! Aha, polsko-rosyjska! Co tu robi� ten Rosjanin? Trzeba b�dzie si� przy okazji zastanowi� i popenetrowa�, bo to mo�e by� bardzo wa�ny �lad! ROZDZIA� TRZECI BIADA KIEPSKIM PRAKTYKANTOM � �WTYCZKA� W MINISTERSTWIE � W�ASNY �RAMBO� � BATURA W KR�LEWCU � CZY WYNAJ�� STAJNI� � JEDNA Z PRAWD O BURSZTYNOWEJ KOMNACIE � KTO BAWI SI� W KADYNACH Dok�adnie nie wiem, kim chcia�bym by� w �yciu, ale wiem, �e na pewno niejednym z praktykant�w wys�anych na pocz�tku wrze�nia do Bardan przez dyrektora Marczaka, a teraz (po mym meldunku, kt�ry, niestety, musia�em z�o�y�) wzywanych przed dyrektorskie oblicze, by zda� spraw� ze swych my�li, s��w i uczynk�w podczas poszukiwania ujawnionego przez list gauleitera Kocha schowka z dzie�ami sztuki zrabowanymi na Ukrainie przez hitlerowc�w. Czym t�umaczyli swe zaniedbanie m�odzi tropiciele skarb�w kultury i sztuki, nie wiem. Nie wiem te�, jakimi s�owy gromi� ich rozw�cieczony dyrektor; chocia� raczej jestem pewien, �e nie oby�o si� bez ulubionego przez niego walni�cia pi�ci� w kant sto�u, jak pono� zwyk� czyni� Juliusz Cezar. W ka�dym razie, gdy opuszczali dyrektorskie apartamenty mogli budzi� w przechodz�cych korytarzem przyp�yw patriotycznego uczucia lako �ywe uosobienie narodowej flagi: jeden taki by� bia�y na twarzy, a drugi czerwony. Pewne by�o, �e ich nazwiska d�ugo nie pojawi� si� na listach naszych skromnych (ale zawsze!) premii i podwy�ek. Ale kto by tam zwa�a� na nieszcz�nik�w, gdy niczym piorun uderzy�a w departament wie��: dyrektor Marczak odchodzi na emerytur�! I od razu narodzi�o si� wiele plotek z tym zwi�zanych. Oczywi�cie wielu by�o takich, kt�rzy odej�cie dyrektora ��czyli z, jak to m�wili, �wyprawami pod Reszel i Barciany�. Niekt�rzy przeb�kiwali co� o utracie tu, w gmachu ministerstwa, bezcennej mapy, kt�ra mia�a nas jak za r�czk� zaprowadzi� do Bursztynowej Komnaty, a co za tym idzie pogr��y� we wstydzie penetrator�w skarb�w po�owy Europy. Biedny dyrektor niczym sw�j cie� snu� si� pod �cianami korytarzy departamentu. A zacz�li si� trafia� ju� i tacy, kt�rzy na jego widok odwracali g�ow�, byle tylko nie powiedzie� �dzie� dobry� i nie narazi� si� tym nast�pcy na dyrektorskim sto�ku, przepraszam, dyrektorskim fotelu. Widzieli�my z panem Tomaszem te drobne pod�ostki, robione tak zas�u�onemu dla naszej kultury cz�owiekowi, ale co mogli�my zrobi�? Na szcz�cie sprawiedliwo�� zosta�a Marczakowi (a i nam przy okazji) oddana. W�adze wysoko oceni�y akcj� �Wilczyca z jantaru� i stosownie j� nagrodzi�y. Gdy do��czy�y do nich rz�dy Niemiec, Ukrainy i Rosji, to przez departament nie mo�na by�o przej�� nie �potkn�wszy si� o ekip� telewizyjn�, radiow� czy reportera poczytnego pisma. W�r�d pracownik�w ministerstwa podnios�y si� g�osy, jakiego to fachowca tracimy z odej�ciem Marczaka na emerytur�. Niekt�rzy chcieli go prosi�, aby jeszcze przez czas jaki� kierowa� departamentem. Stawiano go za przyk�ad specjalisty, kt�ry znakomicie wykonuje swoj� robot�. Dyrektor za komplementy grzecznie dzi�kowa�, ale zdania nie zmieni�. Jedynie po zakupie dw�ch nowych krawat�w mo�na by�o pozna�, �e dobry humor odzyska�. Wobec powy�szego dziwnym mo�e si� wydawa�, �e zgromadziwszy pana Tomasza i mnie w swym gabinecie i usadziwszy nas w fotelach nad fili�ankami kawy, kt�rej parzenia sekret posiad�a tylko panna Monika, i nalawszy do koniak�wek po odrobinie �S�onecznego Brzegu�, odezwa� si� w te s�owa: - Jest bardzo �le, panowie. Moje palce nabijaj�ce fajk� zamar�y. Pan Tomasz odchrz�kn�� i si�gn�� do kieszeni, gdzie trzyma�, ostatnio tak rzadko u�ywane, papierosy. - Tak, prosz� pan�w... - ci�gn�� dyrektor. - Cho� zbli�a si� czas mojej emerytury i sprawy ministerstwa powinny mnie ju� nie obchodzi�, to jednak... zostawiam departament nie tak, �e si� tak wyra��, czystym, jakbym chcia�... Zapa�ka z�ama�a mi si� w palcach: - Wydaje mi si�, �e wiem, o czym pan dyrektor my�li. Chodzi zapewne o to, �e w swoim raporcie z Barcian sugerowa�em istnienie przecieku. Czyli �e kto� spo�r�d pracownik�w departamentu lub os�b z jego dzia�aniem zwi�zanych dzia�a na dwa fronty, jest wtyczk� przest�pc�w. Pan Tomasz nerwowym gestem wyci�gn�� z paczki wiarusa i pstrykn�� zapalniczk�: - I ja mia�em kiedy� takie podejrzenia. Ale poniewa� zabrak�o mi fakt�w, pomy�la�em, i� si� myl�, �e to tylko zbieg okoliczno�ci. I w ko�cu machn��em na to wszystko r�k�. Teraz przyznaj� si� do b��du. A mog�em, psia ko��, go nie pope�ni�! - szurn�� popielniczk�. Czeka�em milcz�c, a� fajka rozgrzeje mi si� w d�oni. Wraz z jej ciep�em nachodzi�y mnie zawsze �m�dre� my�li, ale tym razem by�y to tylko my�li ponure: - S�dzi pan, szefie, �e t� w�a�nie drog� Batura dowiedzia� si� o mapie? - Mo�e - wzruszy� ramionami pan Tomasz. - Niekoniecznie - Marczak podrapa� si� z zak�opotaniem za uchem - ostatecznie przygotowuj�c t� nieszcz�sn� konferencj� prasow� musia�em og�osi�, czego b�dzie ona dotyczy�. Wystarczy�o, �e Batura dowiedzia� si� o mapie od kt�rego� z dziennikarzy. Tamten m�g�