41 Stephen King - Pod kopułą

Szczegóły
Tytuł 41 Stephen King - Pod kopułą
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

41 Stephen King - Pod kopułą PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 41 Stephen King - Pod kopułą PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

41 Stephen King - Pod kopułą - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 STEPHEN KING POD KOPUŁĄ Przełożyli Agnieszka Barbara Ciepłowska i Tomasz Wilusz Tytuł oryginału: UNDER THE DOME Strona 3 Pamięci Surendry Dahyabhaia Patela. Brakuje nam Ciebie, przyjacielu Strona 4 Kogo szukasz? Jak się nazywa? Pewnie go znajdziesz Na boisku Miasto nie jest wielkie Łapiesz, w czym rzecz? Miasto nie jest wielkie, kotku I wszyscy gramy razem JAMES MCMURTRY Strona 5 Strona 6 Strona 7 NIEKTÓRZY SPOŚRÓD OBECNYCH W CHESTER'S MILL W DNIU POWSTANIA KLOSZA WŁADZE MIASTA Andy Sanders - przewodniczący Rady Miejskiej Jim Rennie - zastępca przewodniczącego Rady Miejskiej Andrea Grinnell - członkini Rady Miejskiej PRACOWNICY RESTAURACJI SWEETBRAIR ROSE Rose Twitchell - właścicielka Dale Barbara - kucharz Anson Wheeler - pomywacz Angie McCain - kelnerka Dodee Sanders - kelnerka POLICJA Howard Perkins, Duke - komendant Peter Randolph - zastępca komendanta Marty Arsenault - funkcjonariusz policji Freddy Denton - funkcjonariusz George Frederick - funkcjonariusz Rupert Libby - funkcjonariusz Toby Whelan - funkcjonariusz Jackie Wettington - funkcjonariuszka Linda Everett - funkcjonariuszka Stacey Moggin - funkcjonariuszka, obsługa radiostacji Junior Rennie - funkcjonariusz policji kryzysowej Georgia Roux - funkcjonariuszka policji kryzysowej Frank DeLesseps - funkcjonariusz policji kryzysowej Melvin Searles - funkcjonariusz policji kryzysowej Carter Thibodeau - funkcjonariusz policji kryzysowej OPIEKA DUCHOWA Lester Coggings - wielebny Kościoła Chrystusa Odkupiciela Piper Libby - wielebna Pierwszego Kościoła Kongregacyjnego PERSONEL MEDYCZNY Strona 8 Ron Haskell - lekarz Eric Everett, Ryży - asystent medyczny Ginny Tomlinson - pielęgniarka Dougie Twitchell, Twitch - pielęgniarz Gina Buffalino - pielęgniarka ochotniczka Harriet Bigelow - pielęgniarka ochotniczka DZIECIAKI Z MIASTA Joe McClatchey, Chudzielec Norrie Calvert Benny Drake, Brzytwa Judy i Janelle Everest Ollie i Rory Dinsmore ISTOTNIEJSI MIESZKAŃCY MIASTA Tommy i Willow Anderson - właściciele Karczmy Dippera Stewart i Fernald Bowie - właściciele zakładu pogrzebowego Joe Boxer - stomatolog Romeo Burpee - właściciel sklepu wielobranżowego Phil Bushey, Kucharz Samantha Bushey - jego żona Jack Cale - kierownik supermarketu Food City Ernie Calvert - kierownik supermarketu Food City (emerytowany) Johnny Carver - kierownik stacji benzynowej Mill Gas & Grocery Alden Dinsmore - farmer, mleczarz Roger Killian - właściciel kurzej farmy Lissa Jamieson - bibliotekarka Claire McClatchey - mama Joego Chudzielca Alva Drake - mama Benny'ego Charles Norman, Gruby - handlarz antykami Brenda Perkins - żona komendanta Perkinsa Julia Shumway - właścicielka i redaktorka lokalnej gazety Tony Guay - dziennikarz sportowy Pete Freeman - fotograf prasowy Sam Verdreaux, Niechluj - pijaczyna OSOBY SPOZA MIASTA Alice i Aidan Appleton - osieroceni z powodu klosza Strona 9 Thurston Marshall - człowiek pióra z uzdolnieniami medycznymi Carolyn Sturges - absolwentka uczelni PSY Horace - pies Julii Shumway Clover - suka Piper Libby Audrey - suka Everettów Strona 10 SAMOLOT I ŚWISTAK 1 Z wysokości sześciuset metrów, gdzie Claudette Sanders brała lekcję latania, miasteczko Chester's Mill połyskiwało w porannym świetle jak świeżo powstała i dopiero co ustawiona makieta. Samochody toczyły się po Main Street, odbijając promienie słońca, iglica kościoła kongregacyjnego wydawała się dość ostra, by przekłuć niebo bez jednej chmurki. Seneca V leciała nad rzeką, razem z nią przecinając miasto po przekątnej. - Chuck, chyba widzę dwóch chłopców przy moście! Łowią ryby! - Claudette zaśmiała się uszczęśliwiona. Naukę latania zafundował jej mąż, przewodniczący Rady Miejskiej. Andy całkowicie zgadzał się z twierdzeniem, że gdyby Bóg chciał, aby człowiek latał, toby mu dał skrzydła, lecz łatwo ulegał perswazji, więc Claudette w końcu dostała, czego chciała. Zachwycała się nowym doznaniem od pierwszej chwili. Nie była to zwykła radość, lecz prawdziwe szczęście. Dziś wreszcie zrozumiała, dlaczego latanie jest świetne. Dlaczego jest fantastyczne. Chuck Thompson, instruktor, musnął wolant i wskazał panel kontrolny. - Wierzę, wierzę. Ale mimo wszystko uważaj, co robisz, dobrze? - Jasne, przepraszam. - Nie ma za co. Uczył latania od wielu lat, lubił takich zapaleńców jak Claudie, zafascynowanych nowością. Andy Sanders niedługo pewnie wyda okrągłą sumkę, bo jego żona pokochała senecę i stwierdziła, że chce mieć taki samolocik na własność. Taki sam, tylko nowszy. Co oznaczało wydatek około miliona dolarów. Claudie Sanders nie była rozwydrzona, ale niezaprzeczalnie miała kosztowne zachcianki, które Andy, prawdziwy szczęściarz, najwyraźniej zaspokajał bez trudu. Chuck lubił też dni takie jak dzisiaj: widoczność nieograniczona, zero wiatru, doskonałe warunki do nauki. Seneca lekko zakołysała się dopiero wtedy, gdy Claudie przesadziła z korektą. - Niepotrzebnie się spięłaś - powiedział. - Przejdź na jeden dwadzieścia. Ustaw się nad sto dziewiętnastą i zejdź na trzysta metrów. Uczennica wykonała polecenia, samolot znów leciał idealnie równo. Chuck pozwolił sobie na chwilę relaksu. Przelecieli nad autokomisem Jima Renniego i zostawili miasto za sobą. Po obu Strona 11 stronach szosy numer sto dziewiętnaście rozciągały się pola, drzewa płonęły intensywnymi barwami jesieni. Cień w kształcie krzyża sunął po asfalcie, jedno z ciemnych skrzydeł musnęło małego jak mrówka człowieka z plecakiem. Człowiek ten spojrzał w górę i pomachał ręką, a Chuck odpowiedział mu tym samym, choć wiedział, że tamten tego nie zobaczy. - Jasny szlag, ale rewelacja! - zaśmiała się Claudie. Chuck jej zawtórował. Zostało im czterdzieści sekund życia. 2 Świstak dążył swoją drogą wzdłuż szosy sto dziewiętnaście, w stronę Chester's Mill. Miasto było oddalone jeszcze dobre dwa kilometry, nawet komis Jima Renniego jawił się tylko jako rzędy słonecznych błysków ustawionych równo w miejscu, gdzie droga skręcała w lewo. Świstak planował - o ile można powiedzieć, że świstak coś planuje - już dawno temu zawrócić do lasu. Tylko że okolica była obiecująca. Odszedł znacznie dalej od nory, niż zamierzał, ale słońce grzało go w grzbiet, a w nozdrzach miał rześkie wonie, które budziły w mózgu jakieś skojarzenia, nie całkiem uświadomione. Zatrzymał się, stanął słupka. Wzrok miał już nie tak dobry jak kiedyś, mimo wszystko dość ostry, by zobaczyć człowieka idącego w jego stronę przeciwległym poboczem. Postanowił pójść kawałek dalej. Ludzie czasami zostawiali różne smakowite kąski. Był stary, tłusty i swego czasu odwiedził niejeden śmietnik. Znał drogę na miejskie wysypisko równie dobrze jak trzy tunele swojej nory, bo tam zawsze znalazło się coś pysznego. Ruszył kaczkowatym chodem zadowolonego z siebie starego wyjadacza, zerkając na człowieka po drugiej stronie szosy. Człowiek się zatrzymał. Świstak zdał sobie sprawę, że został zauważony. Niedaleko, ciut na prawo, leżała brzoza. Pod nią można się schować, przeczekać, aż człowiek sobie pójdzie, potem sprawdzić, czy może coś smacznego... Tyle zdążył pomyśleć, robiąc następne trzy kroki, nim został przecięły na pół. Rozpadł się na dwie części. Krew trysnęła z niego jak z sikawki, wnętrzności wylały się na ziemię, tylne łapy drgnęły dwukrotnie, po czym zastygły w bezruchu. Zanim ogarnęła go ciemność, czekająca nas wszystkich, świstaki tak samo jak ludzi, w łebku błysnęła mu ostatnia myśl: Co się stało? Strona 12 3 Wszystkie zegary kontrolne wysiadły. - Cholera, co jest? - spytała Claudie Sanders. Oczy miała wielkie, ale nie ze strachu, tylko ze zdumienia. Nie było czasu na strach. Chuck nie zdążył spojrzeć na kontrolki. Zobaczył natomiast, jak nos seneki się marszczy. Potem oba śmigła znikają. I tyle zobaczył. Na nic więcej nie starczyło czasu. Seneca nad drogą sto dziewiętnaście wybuchła. Spadła na ziemię ognistym deszczem. Razem z nią - różne części ciała. Dymiące przedramię Claudette łupnęło w pobocze, tuż obok równo podzielonego na pół świstaka. Był dwudziesty pierwszy października. Strona 13 BARBIE 1 Barbie poczuł się lepiej, gdy tylko zostawił za sobą centrum miasta i minął supermarket Food City Zobaczywszy znak z napisem CHESTER'S MILL ŻEGNA ZAPRASZAMY PONOWNIE - poczuł się jeszcze lepiej. Chętnie ruszał w drogę, i nie tylko dlatego, że w Mill dostał niezły wycisk. Ot, lubił być w ruchu. Właściwie zbierał się najmarniej dwa tygodnie przed bójką na parkingu przed Karczmą Dippera. - Włóczykij ze mnie, co tu kryć - powiedział i zaśmiał się głośno. - Włóczykij w drodze do Big Sky. Albo do piekła, a co? Montana! Może Wyoming? Niech będzie nawet cholerne Rapid City w Dakocie Południowej. Wszystko jedno, byle jak najdalej stąd. Usłyszał warkot silnika, obrócił się i idąc tyłem, uniósł kciuk. Zobaczył piękny duet: brudnego starego forda z odkrytą paką i śliczną młodą blondynkę za kierownicą. Popielatą blondynkę! Takie podobały mu się najbardziej. Zaprezentował swój najsympatyczniejszy uśmiech. Dziewczyna odpowiedziała uśmiechem. Dobry Boże, jeśli miała chociaż dzień powyżej dziewiętnastki, gotów był zjeść swój ostatni czek za pracę w restauracji Sweetbriar Rose. Niewątpliwie za młoda dla dżentelmena w trzydziestej wiośnie życia, ale super na legalu, jak to się mawiało za jego młodości w kukurydzianym stanie Iowa. Samochód zwolnił, Barbie przyśpieszył, a wtedy dziewczyna dodała gazu. Mijając go, rzuciła mu spojrzenie pełne skruchy. „Chwilowe zaćmienie umysłu - zdawał się mówić wyraz jej twarzy - ale już wszystko w normie”. Barbie odniósł wrażenie, że rozpoznaje dziewczynę, choć oczywiście nie mógł mieć pewności - niedzielne poranki w Sweetbriar Rose przypominały dom wariatów. Chyba jednak widział ją tam ze starszym mężczyzną, może ojcem. Oboje ledwo wystawali zza stron „Sunday Timesa”. Gdyby teraz mógł się do niej odezwać, rzucić uwagę, kiedy go mijała, powiedziałby: „Skoro zaufałaś mi na tyle, że jadłaś kiełbaski i jajka, które ja smażyłem, tym bardziej możesz mnie wpuścić na miejsce dla pasażera i podwieźć parę kilometrów”. Oczywiście nie miał jak jej tego powiedzieć, więc tylko podniósł rękę w oszczędnym salucie oznaczającym „Nie ma sprawy”. Błysnęły czerwone światła stopu, jakby dziewczyna zmieniła zdanie. Potem jednak zgasły, a wóz przyśpieszył. Strona 14 Przez następne dni, kiedy w Mill robiło się coraz gorzej, Barbie ciągle na nowo przypominał sobie tę scenę w ciepłym październikowym słońcu. Myślał zwłaszcza o tym drugim błyśnięciu stopów. Chyba jednak go wtedy rozpoznała. „Czy to nie kucharz ze Sweetbriar Rose? Może go mimo wszystko...?”. Dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane. Gdyby rzeczywiście zmieniła zdanie, jego życie wyglądałoby inaczej. Bo musiało jej się udać. Już nigdy więcej nie zobaczył popielatej blondynki o nieskazitelnej cerze ani starego brudnego forda F - 150. Wobec tego wyjechała z Chester's Mill dosłownie minuty, a nawet sekundy przed zamknięciem granicy. Gdyby go zabrała ze sobą, też byłby poza miastem, bezpieczny. Chyba że ten przystanek trwałby za długo. W takim razie również jego by tu nie było. Ani jej. Bo na sto dziewiętnastej jest ograniczenie do osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. A osiemdziesiąt kilometrów na godzinę... Tak myślał, kiedy nie mógł zasnąć. A potem nieodmiennie zaczynał myśleć o samolocie. 2 Seneca 5 przeleciała nad nim zaraz po tym, jak minął komis Jima Renniego, miejsce, do którego nie czuł sentymentu. Nie to, żeby tam kupił jakiegoś grata, bo nie miał samochodu już ponad rok, ostatni sprzedał w Punta Gorda na Florydzie. Chodziło o to, że Jim Rennie Junior był jednym z tych, których spotkał na parkingu przed Karczmą Dippera. Młody gnojek chciał coś udowodnić, a ponieważ nie dawał sobie rady z udowadnianiem w pojedynkę, udowadniał z grupą. Z doświadczenia Barbiego wynikało, że tak właśnie załatwiają interesy wszelkie Jimy Juniory tego świata. Ale to już przeszłość. Autokomis, Jim Junior, Sweetbriar Rose (Nasza specjalność - smażone małże! Zawsze świeże, zawsze smaczne!), Angie McCain, Andy Sanders. Cała paczka, wliczając tych z karczmy. (Nasza specjalność - gwarantowane pobicie na parkingu!). Wszystko to już przeszłość. A przyszłość? Cóż, szeroko otwarte bramy Ameryki! Żegnaj miasteczko w Maine, witaj Big Sky. A może lepiej na południe? Hm... Dzień był piękny, ale zima już się przyczaiła na kartkach kalendarza. Może lepiej na południe. Jeszcze mu się nie zdarzyło zahaczyć o Muscle Shoals, a nazwa brzmiała interesująco. Prawdziwa poezja: Muscle Shoals. Ta myśl wprawiła go w tak dobry nastrój, że gdy usłyszał nad głową warkot samolotu, podniósł wzrok i szerokim gestem pozdrowił lecących. Miał nadzieję na odpowiedź w postaci kiwnięcia skrzydłami, ale się jej nie doczekał, choć maszyna obniżała lot. Domyślał się, że na Strona 15 pokładzie byli wycieczkowicze, w taki dzień aż się prosiło, żeby popatrzeć z góry na płonące jesienią drzewa. Ale może pilotował jakiś dzieciak pod okiem instruktora, zbyt przejęty kontrolkami, żeby zwracać uwagę na tych, co na dole - choćby tam z plecakiem szedł sam Dale Barbara. Tak czy inaczej życzył im wszystkiego dobrego. Wycieczkowicze czy dzieciak półtora miesiąca przed pierwszym samodzielnym lotem - obojętne. Barbie wszystkim życzył dobrze. Dzień był piękny, a on z każdym krokiem, który oddalał go od Chester's Mill, czuł się lepiej. Stanowczo za dużo dupków mieszkało w Mill. Zresztą podróż jest dobra dla duszy. Może powinno być takie prawo, pomyślał, które by kazało w październiku ruszać w drogę. Nowe motto narodowe: „W październiku wszyscy ruszają w drogę”. W sierpniu dostajemy pozwolenie na pakowanie, w połowie września oddajemy tygodniowe zgłoszenie, a potem... Przystanął. Niedaleko, po drugiej stronie czarnej wstęgi asfaltu zobaczył świstaka. Spasionego, lśniącego i bezczelnego. Zamiast śmignąć w trawę, nadal truchtał przed siebie. Tuż obok pobocza leżała złamana brzoza, Barbie gotów był dać w zakład własną głowę, że świstak tam się schowa, żeby przeczekać, aż dwunożny sobie pójdzie. A jeśli nie, miną się jak dwóch włóczęgów, którymi w końcu byli. Ten na czterech pójdzie dalej na północ, a ten na dwóch - swoją drogą na południe. Barbie miał nadzieję, że tak się stanie. Byłoby fajnie. Wszystkie te myśli przebiegły mu przez głowę w ułamki sekund, cień samolotu nadal kładł się czarnym krzyżem na szosie między nim a świstakiem. Potem dwie rzeczy zdarzyły się niemal równocześnie. Po pierwsze - świstak. Najpierw był cały, a potem w dwóch kawałkach. Oba drgały i krwawiły. Barbie stanął, szeroko otworzył usta, bo dolna szczęka sama mu opadła. Świstak wyglądał, jakby go przecięło ostrze niewidzialnej gilotyny. Wtedy, dokładnie nad przedzielonym świstakiem, eksplodował samolot. 3 Barbie spojrzał w górę. Z nieba spadał śliczny samolocik, który przed chwilą go minął, tyle że w zgniecionej wersji rodem z komiksów o świecie Bizarra. Poskręcane czerwono - pomarańczowe płatki ognia zawisły w powietrzu, rozkwitała katastrofa w kształcie róży. Nurkujący samolot ciągnął za sobą chmurę dymu. Coś huknęło o ziemię, wzbijając fontannę grudek asfaltu, potem wirując pijaną spiralą, odtoczyło się w wysoką trawę. Śmigło. Gdyby poszło w moją stronę... Oczami wyobraźni zobaczył siebie samego w dwóch częściach, całkiem jak Strona 16 pechowego świstaka. Obrócił się i ruszył biegiem. Coś walnęło w ziemię tuż przed nim, krzyknął głośno. Nie było to jednak drugie śmigło, to była noga w dżinsowej nogawce. Nie widział krwi, ale boczny szew się rozdarł, odsłaniając białe ciało i sztywne czarne włosy. Brakowało stopy. Barbiemu wydawało się, że biegnie w zwolnionym tempie. Widział swoją nogę w zniszczonym traperze: wysunęła się do przodu, łupnęła o asfalt, potem przesunęła się do tyłu i zniknęła, gdy w polu widzenia pojawiła się druga. Wolno, ciągle za wolno, jak na telewizyjnej powtórce rozgrywki baseballowej, kiedy zawodnik stara się zyskać choć sekundę. Za plecami Barbiego coś przeraźliwie brzęknęło, potem rozległ się huk drugiej eksplozji, fala gorąca zalała go od stóp do głów, pchnęła do przodu jak gorąca dłoń. Wtedy mózg się wyłączył. Został tylko instynkt samozachowawczy. Dale Barbara biegł, by ocalić życie. 4 Jakieś sto metrów dalej gorąca dłoń puściła, natomiast wcale nie zelżał smród benzyny i słodszy zapach stopionego plastiku oraz spalonego mięsa. Barbie przebiegł jeszcze jakieś pięćdziesiąt metrów, wreszcie zatrzymał się i odwrócił. Dyszał. Raczej nie z powodu biegu. W końcu nie palił i w sumie był w niezłej formie... mniej więcej, bo szczerze mówiąc, żebra po prawej stronie ciągle go bolały po bójce na parkingu przed Karczmą Dippera. Dyszał raczej ze strachu, z przerażenia. Ledwo uciekł przed kawałkami samolotu. Bo spadło nie tylko śmigło. Mógł też spłonąć. Ocalał dzikim fartem. Wtedy zobaczył coś, co sprawiło, że stracił oddech. Wyprostował się, przyjrzał uważniej miejscu wypadku. Szosę zasypały kawałki samolotu... rzeczywiście cud, że wyszedł z tego bez zadrapania. Po prawej stronie leżało skręcone skrzydło, drugie wystawało z trawy po lewej, niedaleko od miejsca, gdzie zatrzymało się śmigło. Poza nogą w niebieskim dżinsie widział samotne ramię. Dłoń zdawała się wskazywać w kierunku głowy, jakby chciała powiedzieć: „Moja”. Głowa, sądząc po włosach, należała do kobiety. Biegnące wzdłuż szosy linie wysokiego napięcia zostały zerwane. Leżały na poboczu, podrygując i sypiąc iskrami. Za ramieniem i głową znajdował się kadłub samolotu. Można było na nim odczytać NJ3. Jeśli kiedyś było tam coś więcej, przepadło. Ale nie o to szło. Nie to przyciągnęło wzrok Barbiego i przyprawiło go o bezdech. Ognista róża już zniknęła, lecz na niebie ciągle płonął ogień. Płonące paliwo, jasna sprawa, tylko... Strona 17 Tylko że spływało z nieba cienką warstwą. Jak ognista płachta. Za tą płachtą widać było krajobraz Maine - spokojny i choć nie zamarły w bezruchu, to obojętny na spływający ogień, połyskliwy, drgający niczym powietrze nad krematorium albo rozpaloną blaszaną beczką. Całkiem jakby ktoś spryskał benzyną taflę szkła i ją podpalił. Jak zahipnotyzowany Barbie ruszył z powrotem ku miejscu wypadku. 5 W pierwszym odruchu chciał zakryć części ciał, ale było ich za dużo. Zobaczył drugą nogę, w kępie jałowca. Oczywiście mógł zdjąć koszulę, osłonić nią głowę kobiety, tylko co dalej? Wprawdzie miał w plecaku jeszcze dwie koszule... Od strony Motton, następnej miejscowości na południe, zbliżał się samochód. Jakiś nieduży suv, jechał dość szybko. Ktoś albo zobaczył katastrofę, albo usłyszał wybuch. Pomoc. Dzięki Bogu! Barbie stanął okrakiem nad białą linią. Trzymał się w bezpiecznej odległości od ognia, nadal schodzącego z nieba w ten dziwaczny sposób przywodzący na myśl spływanie wody po szybie, i podniósł ręce nad głowę, krzyżując je w znak X. Kierowca nacisnął klakson, dając do zrozumienia, że widzi prośbę o pomoc, i wcisnął pedał hamulca, zostawiając na asfalcie dziesięć metrów gumy. Wyskoczył z auta, niemal zanim zielona toyota na dobre się zatrzymała, i ruszył biegiem. Duży facet z długimi siwymi włosami, spadającymi na plecy spod baseballowej czapki z logo Sea Dogs. Biegł poboczem, żeby ominąć ognisty wodospad. - Co tu się stało?! - krzyknął. - Co do jasnej... O coś uderzył. Mocno. Nic tam nie było, a jednak Barbie zobaczył, jak facet łamie o coś nos, jak mu go coś przesuwa w bok. Najwyraźniej gość odbił się od niczego. Rozbił sobie nos, usta i czoło. Padł na plecy, po chwili z trudem dźwignął się na nogi. Patrzył na Barbiego skołowany, z wielkim znakiem zapytania w oczach. Krew spływała mu na koszulę szerokim strumieniem. Barbie też nic nie rozumiał. Strona 18 JUNIOR I ANGIE 1 Dwóch chłopców przy moście nie podniosło wzroku na przelatujący samolot, zrobił to natomiast Junior Rennie. Znajdował się jedną przecznicę dalej, na wysokości Prestile Street i rozpoznał znajomy dźwięk. Tak pomrukiwała seneca V Chucka Thomsona. Popatrzył w górę, spojrzał na samolot i szybko spuścił głowę, bo promienie słońca przeświecające przez liście wbiły mu w oczy mordercze ostrza. Znowu ból głowy. Ostatnio nachodził go coraz częściej. Czasami pomagały leki. Kiedy indziej, zwłaszcza od jakichś trzech, czterech miesięcy, coraz częściej nic nie dawały. Zdaniem doktora Haskella były to migreny. Junior wiedział tylko, że boli jak diabli, a jasne światło pogarsza sprawę, szczególnie kiedy ból się dopiero zaczyna. Czasami przychodziły mu na myśl mrówki, które przypalali z Frankiem DeLessepsem, gdy jeszcze byli mali. Wystarczy mieć szkło powiększające, skupić promienie słoneczne na wybranym punkcie mrowiska i w rezultacie otrzymuje się pieczone mrówki. Teraz, kiedy rodził się ból głowy, mózg Juniora zmieniał się w mrowisko, a oczy w bliźniacze szkła powiększające. Skończył dwadzieścia jeden lat. Czy naprawdę musiał czekać mniej więcej do czterdziestki, żeby to przeszło? Tak uważał doktor Haskell. Kto wie? Tego ranka ból nie przeszedł i nie zanosiło się, żeby ustał. Gdyby Junior zobaczył na podjeździe terenowca Henry'ego McCaina albo toyotę prius należącą do LaDonny McCain, mógłby wrócić do domu, połknąć jeszcze jeden imitrex i położyć się przy zaciągniętych zasłonach, z mokrym ręcznikiem na czole. Może wtedy ból by zelżał. A może nie. Czarne pająki szalejące w głowie miały niezłego kopa... Raz jeszcze spojrzał w górę, tym razem mrużąc oczy przed nienawistnym blaskiem, ale seneca już zniknęła, ucichł nawet warkot motoru, też trudny do zniesienia, bo wszystkie dźwięki mu przeszkadzały, kiedy się zaczynało to upierdliwe draństwo. Na pewno Chuck Thompson z jakimś uczniem albo z uczennicą. Chociaż Junior nie miał nic przeciwko Chuckowi, w zasadzie prawie go nie znał, nagle z dziecięcą złością zapragnął, żeby pupilek Chucka spieprzył sprawę i rozwalił samolot. Najlepiej nad autokomisem ojca. Kolejna fala bólu zalała mu głowę, powodując mdłości, ale już był na schodach Strona 19 prowadzących do domu. Jak trzeba, to trzeba. Nie ma się co zastanawiać. Angie musi dostać za swoje. Nauczkę i tyle. Spokojnie, bez nerwów. Jak na zawołanie usłyszał głos matki. Milusi, aż się nóż w kieszeni otwierał. Junior zawsze był nadpobudliwy, ale nauczył się panować nad sobą, prawda, syneczku? Ojejku, jejku. Ale nauczył się, fakt faktem. Pomógł mu futbol. A teraz nie było futbolu, nie było nawet college'u. Tylko bóle głowy. Przez te bóle robił się z niego podły skurczysyn. Spokojnie, bez nerwów. Jasne. Ale pogadać z nią musi, bez względu na ból głowy. Może nawet pogada z nią ręcznie, jak to się ładnie ujmuje, kto wie? Możliwe, że im gorzej ona się będzie czuła, tym lepiej będzie się czuł on. Zadzwonił do drzwi. 2 Angie McCain akurat wyszła spod prysznica. Włożyła szlafrok, ściągnęła go paskiem, mokre włosy owinęła ręcznikiem. - Już idę! - krzyknęła. Schody na parter pokonała dość szybko, choć nie biegiem. Była całkiem pewna, że przyszedł Frankie. Wreszcie zaczynało się układać. Ten bezczelny kuchta, chociaż taki przystojny, to jednak drań, pewnie już zniknął z miasta. A rodzice byli poza domem. Wystarczyło dodać dwa do dwóch, by otrzymać znak od Boga, że wszystko szło ku dobremu. Będą mogli z Frankiem zapomnieć o głupich nieporozumieniach i zacząć od początku. A jak zacząć, to ona już doskonale wiedziała. Najpierw otworzy drzwi, potem rozsunie szlafrok. W sobotni poranek, na progu domu, gdzie każdy przechodzący może ją zobaczyć. Jeszcze się tylko upewni, że to faktycznie Frankie - nie miała zamiaru prezentować swoich wdzięków staremu grubemu panu Wickerowi, który mógł się pojawić z jakąś paczką albo poleconym, chociaż na niego było jeszcze dobre pół godziny za wcześnie. To na pewno Frankie. Otworzyła drzwi. Lekko uniesione kąciki ust zwiastowały szeroki uśmiech powitalny. Może nie był to najszczęśliwszy pomysł, skoro miała zęby wielkie jak u królika. Jedną rękę położyła na pasku szlafroka, ale go nie pociągnęła. Bo za drzwiami nie był Frankie. Tylko Strona 20 Junior. I w dodatku strasznie zły. Widywała go w podłym nastroju niejeden raz, ale takiego wściekłego - ostatnio chyba w ósmej klasie podstawówki. Wtedy złamał rękę temu małemu Dupree. Fakt, pedzio był bezczelny - przywlókł swój tłusty tyłek na publiczne boisko koszykówki i chciał grać. Podejrzewała też, że Junior miał tak samo ponurą twarz w tamtą noc na parkingu przed karczmą, ale tego rzecz jasna nie wiedziała, bo jej tam nie było, tylko o tym słyszała. Wszyscy w Mill słyszeli. Została wezwana na rozmowę do komendanta Perkinsa, ten cholerny Barbie też tam był i w końcu wszystko wyszło na jaw. - Junior, co się... Junior? Uderzył ją i w zasadzie przestał myśleć. 3 Pierwszy cios nie był bardzo mocny, bo Junior ciągle stał w progu i nie miał jak się zamachnąć. Właściwie mógłby jej wcale nie uderzyć, a przynajmniej nie zaczynać od bicia, gdyby nie ten uśmiech. Boże, na widok jej zębów przechodziły go ciarki, nawet w podstawówce. No i na dodatek nazwała go „Junior”. Jasne, całe miasto go tak nazywało, on sam myślał o sobie „Junior”, ale nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo, jak potwornie, jak cholernie go to wkurza, dopóki nie usłyszał tego słowa wydobywającego się spomiędzy końskich zębów tej suki, przez którą miał tyle kłopotów. Jak na takie machnięcie na pół gwizdka i tak wyszło nieźle. Angie zatoczyła się do tyłu, aż na słupek podtrzymujący schody, ręcznik zleciał jej z głowy. Brązowe pasma mokrych włosów opadły wokół twarzy, wyglądała jak Meduza. W miejsce uśmiechu pojawił się wyraz ogłupiałego zaskoczenia, z kącika ust popłynął strumyczek krwi. I dobrze. Bardzo dobrze. Należało się suce. Za wszystko, co zrobiła. Za kłopoty, jakie na nich ściągnęła. Nie tylko na niego, ale na Frankiego, Mela i na Cartera. Znowu głos matki w myślach. Spokojnie, bez nerwów, kochanie. Chociaż nie żyła, ciągle udzielała mu rad. Możesz jej dać nauczkę, ale się nie zapominaj. I pewnie dałby sobie radę, gdyby nie to, że szlafrok się rozsunął, a pod spodem ona nic nie miała. Zobaczył ciemne włosy na kuciapie, a właśnie przez tę cholerną kuciapę zaczęły się kłopoty i w ogóle, jak się tak chwilę zastanowić, to wszystkie pieprzone problemy na całym świecie zaczynały się od śmierdzącej kuciapy! W głowie mu pulsowało, dudniło, wyło i