3912

Szczegóły
Tytuł 3912
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

3912 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 3912 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

3912 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

KATHY REICHS DZIE� �MIERCI (Przek�ad: Agnieszka Paschke) 1 Gdyby cia� tam nie by�o, nie mog�abym ich odnale��. Na zewn�trz wy� wiatr. W starym ko�ciele s�ycha� by�o tylko skrobanie mojej kielni i szum przeno�nego generatora i grzejnika, niesamowitym echem odbijaj�ce si� w pustej, ogromnej przestrzeni. Wysoko nad nami s�kate ga��zie drapa�y w zabite deskami okna. Reszta grupy sta�a za mn�; �ci�ni�ci, z r�kami wci�ni�tymi g��boko w kieszenie. S�ysza�am, jak przest�puj� z nogi na nog�, podnosz�c kolejno jedn� stop�, potem drug�. Zmarzni�ta ziemia skrzypia�a pod butami. Nikt nic nie m�wi�. Zimno odbiera�o nam mow�. Patrzy�am na ziemi�, kt�ra przesypywa�a si� przez g�st� siatk�, kiedy delikatnie rozsypywa�am j� za pomoc� kielni. Ba�am si�, �e na ca�ej g��boko�ci wykopu znajd� tylko zmarzlin�, ale wkr�tce okaza�o si�, �e pod jej cienk� warstw� wierzchni� znajduje si� ziarniste podglebie. Dwa ostatnie tygodnie w Quebecu by�y wyj�tkowo ciep�e; �nieg stopnia� i ziemia rozmarz�a. Znowu mia�am szcz�cie. Chocia� arktyczne podmuchy szybko przep�oszy�y nie�mia�e podrygi wiosny, ziemia nie zd��y�a jeszcze zmarzn�� i �atwo by�o kopa�. Dop�ki w nocy temperatura nie spad�a do czternastu stopni poni�ej zera. I cho� ziemia jeszcze nie zmarz�a, to powietrze by�o mro�ne. Palcami ju� prawie nie mog�am rusza�. To by� nasz drugi wykop. I znowu tylko kamyki i drobne kawa�ki ska�y na siatce. Na tej g��boko�ci trudno jest si� czegokolwiek spodziewa�, ale nigdy nic nie wiadomo. Nie widzia�am jeszcze ekshumacji, kt�rej przebieg m�g� by� dok�adnie zaplanowany. Obr�ci�am si� w stron� m�czyzny w czarnej kurtce na futrze i czapce kanadyjce na g�owie. Na nogach mia� wysokie, sznurowane do kolan buty ze sk�ry, z kt�rych wystawa�y dwie pary skarpet. Jego twarz mia�a kolor zupy pomidorowej. - Jeszcze kilka centymetr�w. R�k� wykona�am kilka ruch�w przypominaj�cych g�askanie kota. Powoli. Bez po�piechu. M�czyzna skin�� g�ow� i wsun�� �opat� w ziemi�, mrucz�c przy tym jak Monica Seles przy pierwszym serwisie. - Par pouces! - krzykn�am, �api�c za �opat�. Kilka centymetr�w! Powt�rzy�am ruch �opat�, kt�ry pokazywa�am ca�y ranek. - Chcemy wykopywa� ziemi� cienkimi warstwami. Powt�rzy�am to wolno, po francusku. On najwyra�niej nie pochwala� mojego sentymentu. Mo�e czynno�� wydawa�a mu si� nudna, mo�e my�la� o wykopywaniu zmar�ych. Chcia� zrobi� swoje i sobie p�j��. - Guy, prosz�, spr�buj jeszcze raz - powiedzia� jaki� m�czyzna staj�cy za mn�. - Dobrze, ojcze - wymamrota� kopi�cy. Potrz�saj�c g�ow� zacz�� od pocz�tku, nabieraj�c ziemi� tak, jak mu pokaza�am, i rzucaj�c j� na siatk�. Spojrza�am na wykop maj�c nadziej�, �e zobacz� co�, co b�dzie oznacza�o, �e za chwil� znajdziemy trumn�. Rozpocz�li�my kilka godzin temu i wyra�nie wyczuwa�am napi�cie. Zakonnice coraz cz�ciej przest�powa�y z nogi na nog�. Odwr�ci�am si�, by spojrze� na nie i, jak mi si� wydawa�o, tym samym doda� im otuchy. Moje usta by�y zbyt sztywne, by cokolwiek powiedzie�. Sze�� �ci�gni�tych z zimna i niepokoju twarzy zwr�ci�o si� w moj� stron�. Przed ka�d� z nich pojawi� si� i natychmiast znika� ma�y ob�oczek pary. Sze�� u�miech�w pop�yn�o w moj� stron�. Czu�am, �e modl� si� �arliwie. P�torej godziny p�niej byli�my ponad metr g��biej. Podobnie jak w pierwszym przypadku, nie znale�li�my nic pr�cz ziemi. By�am pewna, �e mam odmro�one palce u n�g, a Guy mia� ochot� skorzysta� z koparki. Czas si� przegrupowa�. - Ojcze, chyba b�dziemy musieli jeszcze raz sprawdzi� ksi�gi pogrzeb�w. Zawaha� si�, a potem powiedzia�: - Tak. Oczywi�cie. Oczywi�cie. Przyda�yby si� te� kawa i kanapki. Ksi�dz ruszy� w kierunku drewnianych drzwi, kt�re znajdowa�y si� po drugiej stronie opuszczonego ko�cio�a, a za nim sz�y zakonnice, ze zwieszonymi g�owami, ostro�nie st�paj�c po nier�wnym gruncie. Ich bia�e welony odznacza�y si� identycznie na czarnych, we�nianych p�aszczach. Pingwiny. Kto tak powiedzia�? The Blues Brothers. Wy��czy�am przeno�ne reflektory i nie odrywaj�c oczu od ziemi pod��y�am za nimi, ze zdziwieniem patrz�c na fragmenty ko�ci w pod�o�u woko�o. �wietnie. Kopali�my w jedynym miejscu w ca�ym ko�ciele, w kt�rym nie by�o trumien. Ojciec Menard otworzy� drzwi i rz�dkiem wyszli�my na dw�r. W pierwszym momencie porazi�o nas �wiat�o dnia. Niebo w kolorze o�owiu zdawa�o si� otula� wie�e i iglice budynk�w zakonu. Owiewaj�cy r�wnin� ostry wiatr �opota� ko�nierzami i welonami. Pochyleni do przodu ruszyli�my w kierunku pobliskiego budynku, kt�ry, podobnie jak ko�ci�, zbudowany by� z szarego kamienia. Po schodach weszli�my na ozdobn�, drewnian� werand� i przez boczne drzwi do �rodka. Wewn�trz by�o sucho i ciep�o, przyjemnie, unosi� si� zapach herbaty, naftaliny i sma�onego jedzenia. Nie odzywaj�c si� ani s�owem, kobiety zdj�y buty, ka�da si� do mnie u�miechn�a, a potem znikn�y za drzwiami po prawej stronie, a w tej samej chwili do foyer pow��cz�c nogami wesz�a filigranowa zakonnica w ogromnym narciarskim swetrze, na kt�rym widnia� br�zowy renifer. Mrugn�a oczami za grubymi szk�ami okular�w i wyci�gn�a r�k�, by wzi�� ode mnie moj� kurtk�. Zawaha�am si�: waga kurtki mog�aby okaza� si� ponad jej si�y. Ale ona gwa�townie skin�a g�ow�, jakby mnie poganiaj�c, wi�c zdj�am kurtk� i razem z czapk� i r�kawiczkami poda�am zakonnicy. Nigdy nie widzia�am osoby w tak podesz�ym wieku. Posz�am za ojcem Menard d�ugim, �le o�wietlonym korytarzem do ma�ego gabinetu. Tutaj pachnia�o starym papierem i past� do pod�ogi, kt�ra przypomnia�a mi zapach szkolnego budynku. Nad monstrualnej wielko�ci biurkiem wisia� krzy�. Ciemna, d�bowa boazeria si�ga�a nieomal do sufitu. Postacie o pos�pnych twarzach spogl�da�y z g�ry na pok�j. Ojciec Menard usiad� na jednym z krzese� przy biurku, gestem wskaza� mi drugie. Szelest sutanny i uderzaj�ce o siebie koraliki r�a�ca na chwil� przenios�y mnie z powrotem do St. Barnabas. I gabinetu. Na dywanik... Przesta�, Brennan. Sko�czy�a� ju� czterdziestk�, jeste� profesjonalistk�. Antropologiem s�dowym. Ci ludzie potrzebuj� twojej wiedzy. Ksi�dz wzi�� z biurka oprawion� w sk�r� ksi�g�, otworzy� j� na stronie zaznaczonej zielon� zak�adk� i po�o�y� mi�dzy nami. Wzi�� g��boki oddech, zacisn�� usta i wypu�ci� powietrze przez nos. Zna�am ten diagram: siatka z rz�dami podzielona na prostok�tne kawa�ki, niekt�re oznaczone numerami, niekt�re imionami. Poprzedniego dnia sp�dzili�my nad nim ca�e godziny, por�wnuj�c opisy i zapiski na grobach z ich miejscami na siatce. Potem, mierz�c ko�ci� krokami, znajdowali�my ich dok�adne po�o�enia. Siostra Elisabeth Nicolet powinna le�e� w drugim rz�dzie wzd�u� p�nocnej �ciany ko�cio�a, trzeci gr�b od zachodniego ko�ca. Tu� obok matki Aurelie. Ale jej tam nie by�o. Nie by�o te� Aurelie. Wskaza�am gr�b w tej samej �wiartce, ale siedem rz�d�w w d� i nieco w prawo. - Tu si� zgadza. Raphael tam jest Potem dalej w tym samym rz�dzie: - I Agathe, Veronique, Clement, Marthe, Eleonor�. To s� groby z lat czterdziestych ubieg�ego stulecia, zgadza si�? - C� est ca. Przesun�am palcem na cz�� diagramu odpowiadaj�c� po�udniowo-zachodniej cz�ci ko�cio�a. - A to s� najm�odsze groby. �lady, kt�re znale�li�my, odpowiadaj� zapiskom. - Tak. Te s� ostatnie, wkr�tce potem ko�ci� zosta� zamkni�ty. - To by� tysi�c dziewi��set czternasty. - Tysi�c dziewi��set czternasty. Tak, tysi�c dziewi��set czternasty. Mia� zwyczaj powtarza� s�owa i ca�e frazy. - Elizabeth zmar�a w tysi�c osiemset osiemdziesi�tym �smym? - C'est ca, tysi�c osiemset osiemdziesi�ty �smy. Mere Aurelie sze�� lat p�niej. To nie mia�o sensu. Te groby powinny tam by�. Zw�aszcza �e pozosta�y �lady po pogrzebach z lat czterdziestych ubieg�ego wieku. Testy wykonane w tym miejscu ujawni�y obecno�� fragment�w we�ny i kawa�k�w metalowych cz�ci trumny. W chronionym otoczeniu ko�cio�a, w takiej ziemi, wydawa�oby si�, �e szkielety powinny by� w niez�ym stanie. Wi�c gdzie by�y Elisabeth i Aurelie? Wesz�a stara zakonnica nios�c tac� z kaw� i kanapkami. Para z kubk�w pokry�a jej okulary, dlatego sz�a stawiaj�c ma�e kroki, prawie nie odrywaj�c st�p od pod�ogi. Ojciec Menard uni�s� si�, by odebra� tac�. - Merci, siostro Bernardo. To bardzo mi�o ze strony siostry. Bardzo mi�o. Zakonnica skin�a g�ow� i wysz�a, nawet nie otar�a okular�w. Patrzy�am na ni� bior�c swoj� kaw�. Jej ramiona wydawa�y si� niezwykle w�skie. - Ile lat ma siostra Bernarda? - zapyta�am si�gaj�c po rogalika. Sa�atka z �ososia i zwi�d�a sa�ata. - Dok�adnie nie wiadomo. By�a ju� w zakonie, kiedy zacz��em tu przychodzi� jako dziecko, przed wojn�. Drug� wojn�. Potem wyjecha�a na misje. D�ugo przebywa�a w Japonii, nast�pnie w Kamerunie. Chyba ma dziewi��dziesi�t kilka lat. Poci�gn�� �yk kawy. Siorbacz. - Urodzi�a si� w ma�ej wiosce w Saguenay, twierdzi, ze wst�pi�a do zakonu, kiedy mia�a lat dwana�cie. Siorbni�cie. - Dwana�cie. Wtedy nie prowadzono zbyt dok�adnych zapisk�w w rolniczym Quebecu. Dok�adnych nie. Odgryz�am kawa�ek kanapki i zmarzni�te palce owin�am wok� ciep�ego kubka. Cudowne takie ciep�o. - Ojcze, mo�e s� jeszcze jakie� inne zapiski? Stare listy, dokumenty, cokolwiek, czego jeszcze nie sprawdzili�my? Porusza�am palcami. �adnego czucia. Wykona� ruch r�k� w kierunku papier�w, kt�re pokrywa�y biurko, i wzruszy� ramionami. - To jest wszystko, co da�a mi siostra Julienne. Ona zajmuje si� archiwum klasztoru. - Tak, wiem. Korespondowa�y�my ze sob� i rozmawia�y od dawna. To w�a�nie ona opowiedzia�a mi o projekcie. Od samego pocz�tku mnie zaintrygowa�. Tym razem nie chodzi�o o zwyk�� prac� dla koronera, to nie mia� by� kto�, kto zmar� niedawno. Archidiecezja prosi�a, bym przeprowadzi�a ekshumacj� i analiz� szcz�tk�w �wi�tej. No, mo�e nie by�a naprawd� �wi�ta. Ale o to w�a�nie chodzi�o. Elisabeth Nicolet mia�a by� beatyfikowana. Poproszono, bym znalaz�a jej gr�b i sprawdzi�a, czy znajduj�ce si� w nim ko�ci nale�a�y w�a�nie do niej. Mia�y zosta� wys�ane do Watykanu. Siostra Julienne zapewni�a mnie, �e zapiski by�y pewne. Wszystkie groby w ko�ciele by�y skatalogowane i zaznaczone na planie. Ostatni pogrzeb mia� miejsce w tysi�c dziewi��set jedenastym. Po po�arze trzy lata p�niej ko�ci� zosta� zamkni�ty. Wybudowano drugi, wi�kszy, kt�ry mia� go zast�pi�, i stary ju� nigdy nie by� u�ywany. Opuszczone miejsce. Dobra dokumentacja. Ma�e piwo. No to gdzie by�a Elisabeth Nicolet? - Mogliby�my jeszcze zapyta�. Mo�e siostra Julienne nie powiedzia�a ojcu o wszystkim, bo uzna�a, �e nie jest to wa�ne. Zacz�� co� m�wi�, ale zmieni� zdanie. - Jestem pewien, �e powiedzia�a mi o wszystkim, ale mog� i�� zapyta�. Sp�dzi�a nad tym mn�stwo czasu. Mn�stwo. Odprowadzi�am go wzrokiem do drzwi, sko�czy�am swoj� kanapk� i wzi�am nast�pn�. Usiad�am po turecku, wsuwaj�c stopy pod siebie i potar�am palce u n�g. Nie�le. Wraca�o czucie. Popijaj�c kaw� wzi�am do r�ki list, kt�ry le�a� na biurku. Ju� go czyta�am. Czwarty sierpnia, tysi�c osiemset osiemdziesi�ty pi�ty. Epidemia ospy w Montrealu. Elisabeth Nicolet napisa�a do biskupa Eduarda Fabre b�agaj�c, by nakaza� szczepi� parafian, kt�rych nie dotkn�a jeszcze choroba, i umie�ci� chorych w szpitalach miejskich. Charakter pisma precyzyjny, francuski staromodny, ale oryginalny. Klasztor Nieskalanego Pocz�cia Notre-Dame nie odpowiedzia�. Zamy�li�am si�. Przysz�y mi na my�l inne ekshumacje. Policjant w St-Gabriel. Na tamtejszym cmentarzu trumny zakopywane by�y po trzy, jedna nad drug�. W ko�cu znale�li�my monsieura Beaupre cztery groby dalej, ni� to by�o zapisane w dokumentach, trumna zwr�cona by�a dnem do g�ry. I by� ten cz�owiek w Winston-Salem, kt�ry nie le�a� w swojej trumnie. Znale�li�my w niej kobiet� w d�ugiej sukni w kwiatki. Problem by� podw�jny: Gdzie by� ten m�czyzna i kim by�a kobieta w jego trumnie? Rodzina nie mog�a przenie�� szcz�tk�w dziadka do Polski i tam ich pochowa�, a prawnicy skakali sobie do garde�, kiedy wyjecha�am. Gdzie� daleko us�ysza�am bicie dzwonu, zaraz potem szuranie w korytarzu. Stara zakonnica sz�a w moim kierunku. - Serviettes - zaskrzecza�a. Podskoczy�am i wyla�am sobie na r�kaw kaw�. Jak tak ma�a osoba mog�a wydawa� tak g�o�ne d�wi�ki? - Merci. Wyci�gn�am r�k�, by wzi�� od niej serwetki. Zignorowa�a mnie, podesz�a bli�ej i zacz�a pociera� plam�. Z prawego ucha wystawa� male�ki aparat s�uchowy. Czu�am jej oddech i widzia�am bia�e w�oski na jej brodzie. Pachnia�a we�n� i wod� r�an�. - Eh, voila. Trzeba to wypra�, kiedy wr�ci pani do domu. W zimnej wodzie. - Tak, siostro. - Odruch. Spojrza�a na list w mojej r�ce. Na szcz�cie nie wyla�a si� na niego kawa. Pochyli�a si� nad nim. - Elisabeth Nicolet to by�a wspania�a kobieta. Oddana Bogu. Taka czysta. Taka skromna. Gdyby litery listu Elisabeth mog�y przem�wi�, to powt�rzy�yby to za ni�. - Tak, siostro. - Znowu mia�am dziewi�� lat. - Ona zostanie �wi�t�. - Tak, siostro. Dlatego w�a�nie pr�bujemy odnale�� jej ko�ci. �eby mo�na je by�o odpowiednio potraktowa�. - Nie by�am pewna, jak si� traktuje ko�ci �wi�tego, ale zabrzmia�o dobrze. Pokaza�am jej diagram. - To jest stary ko�ci�. - Przesun�am palcem wzd�u� �ciany p�nocnej i wskaza�am prostok�t. - A to jej gr�b. Zakonnica d�u�sz� chwil� wpatrywa�a si� w diagram, nieomal�e wodz�c po nim nosem. - Jej tam nie ma - zagrzmia�a. - S�ucham? - Nie ma jej tam. - S�katym palcem postuka�a w prostok�t. - To nie jest to miejsce. Wtedy wr�ci� ojciec Menard. Wraz z nim przysz�a wysoka zakonnica z czarnymi brwiami, kt�re ��czy�y si� nad nosem. Ksi�dz przedstawi� siostr� Julienne, a ona unios�a z�o�one d�onie i u�miechn�a si�. Nie musia�am powtarza� tego, co powiedzia�a siostra Bernarda. S�yszeli j�, kiedy szli korytarzem. S�ycha� j� chyba by�o w Ottawie. - To nie jest to miejsce. Szukacie w z�ym miejscu - powt�rzy�a. - Co siostra ma na my�li? - zapyta�a siostra Julienne. - Szukaj� w z�ym miejscu. Tam jej nie ma. Ojciec Menard i ja spojrzeli�my na siebie. - To gdzie ona jest, siostro? - zapyta�am. Znowu si� pochyli�a nad diagramem i palcem popuka�a w po�udniowo-wschodni r�g ko�cio�a. - Ona le�y tutaj. Razem z mere Aurelie. - Ale sio... - Zosta�y przeniesione. Dano im nowe trumny i po�o�ono pod specjalnym o�tarzem. Tam. Znowu wskaza�a po�udniowo-wschodni r�g. - Kiedy? - zapytali�my jednocze�nie. Siostra Bernarda zamkn�a oczy. Pomarszczone, stare wargi porusza�y si� w niemej kalkulacji. - W tysi�c dziewi��set jedenastym. Wtedy przysz�am tutaj jako nowicjuszka. Pami�tam to, bo kilka lat p�niej ko�ci� sp�on�� i okna zosta�y zabite deskami. Moim obowi�zkiem by�o chodzenie tam i stawianie kwiat�w na o�tarzu. Nie lubi�am tego. Ba�am si� chodzi� tam sama. Ale obieca�am Bogu. - Co si� sta�o z o�tarzem? - Zabrano go jeszcze w latach trzydziestych. Stoi w kaplicy Dzieci�tka Jezus w nowym ko�ciele. - Z�o�y�a serwetk� i zacz�a zbiera� naczynia. - By�a kiedy� tablica przy tych grobach, ale ju� jej nie ma. Nikt ju� tam nie chodzi. Tablicy te� ju� nie ma. Znowu popatrzyli�my na siebie z ksi�dzem. Lekko wzruszy� ramionami. - Siostro - poprosi�am - czy mog�aby nam siostra pokaza�, gdzie le�y Elisabeth? - Bien sur. - Teraz? - Czemu nie? - Porcelana zad�wi�cza�a o porcelan� - Prosz� zostawi� naczynia - powiedzia� ojciec Menard. - Niech siostra w�o�y p�aszcz i buty i p�jdziemy do ko�cio�a. Dziesi�� minut p�niej znowu byli�my w starym ko�ciele. Pogoda si� nie poprawi�a, by�o nawet zimniej i bardziej mokro ni� rano. Wiatr nadal wia�. Ga��zie nadal stuka�y o deski. Siostra Bernarda niepewnie sz�a przez ko�ci�, oboje z ksi�dzem trzymali�my j� pod r�k�. Przez warstwy ubrania wydawa�a si� krucha i lekka. Za nami sz�y zakonnice, siostra Julienne trzyma�a w r�ku blok i d�ugopis do stenografii. Na ko�cu pochodu szed� Guy. Zakonnica zatrzyma�a si� przed nisz� w po�udniowo-wschodniej cz�ci. Na g�owie mia�a ci�gle robion� na drutach, wi�zan� pod brod� czapk�. Zacz�a si� rozgl�da�, poszukuj�c �lad�w i staraj�c si� ustali� miejsce. Wszystkie oczy skierowane by�y w jedn� stron� w ponurym wn�trzu ko�cio�a. Gestem przywo�a�am Guya ze �wiat�em. Siostra nie zwr�ci�a na to najmniejszej uwagi. Po chwili odsun�a si� nieco od �ciany G�owa w lewo, g�owa w prawo, potem znowu w lewo. W g�r�. W d�. Znowu sprawdzi�a swoje po�o�enie i obcasem wyznaczy�a w piasku lini�. - Ona le�y tutaj. - Piskliwy g�os odbi� si� echem od kamiennych �cian. - Jest siostra pewna? - To tutaj. - Nie brakowa�o jej pewno�ci siebie. Wszyscy popatrzyli na lini�. - Le�� w ma�ych trumnach. Nie takich zwyk�ych. Zosta�y tylko ko�ci, wi�c wszystko zmie�ci�o si� do ma�ych trumien. - Wyci�gn�a drobne r�ce, by pokaza� ich d�ugo�ci. Jedna z r�k si� trz�s�a. Guy skierowa� �wiat�o na miejsce u jej st�p. Ojciec Menard podzi�kowa� wiekowej zakonnicy i poprosi� dwie siostry, by odprowadzi�y j� do klasztoru. Spojrza�am za nimi. Wygl�da�a jak dziecko, kt�rego brzeg p�aszcza ci�gnie si� po pod�odze. Poprosi�am Guya, by przyni�s� jeszcze jeden reflektor. Przynios�am moj� sond�, koniec przy�o�y�am w miejscu, kt�re wskaza�a siostra Bernarda, i pchn�am r�czk� w kszta�cie litery T. Ani drgn�a. W tym miejscu ziemia nie by�a tak rozmro�ona. Nie chcia�am, by cokolwiek, co mog�o znajdowa� si� pod ziemi�, zosta�o uszkodzone, a zaokr�glony czubek nie chcia� g�adko przej�� przez cz�ciowo zmro�on� warstw� ziemi. Spr�bowa�am znowu, tym razem mocniej. Spokojnie, Brennan. Oni nie b�d� zadowoleni, je�eli uszkodzisz trumn� albo zrobisz dziur� w czaszce siostry. Zdj�am r�kawiczki, owin�am palce wok� r�czki i znowu pchn�am. Tym razem ziemia ust�pi�a i sonda wsun�a si� w podglebie. Cho� dr�a�am z niecierpliwo�ci, sprawdzi�am ziemi�, z zamkni�tymi oczami wyczuwaj�c t� drobn� zmian� w jej strukturze. Mniejszy op�r m�g� oznacza� obszar powietrza tam, gdzie co� uleg�o rozk�adowi. Wi�kszy m�g� by� dowodem na to, �e pod powierzchni� znajdowa�a si� ko�� lub artefakt. Nic. Wyci�gn�am sond� i powt�rzy�am czynno��. Przy trzeciej pr�bie poczu�am op�r. Spr�bowa�am pi�tna�cie centymetr�w dalej. I znowu co�. Niezbyt g��boko pod powierzchni� znajdowa� si� jaki� przedmiot. Unios�am kciuk w kierunku ksi�dza i zakonnic i poprosi�am Guya, by przyni�s� siatk�. Od�o�y�am sond�, wzi�am do r�ki szufl� o p�askich brzegach i zacz�am nabiera� ni� niewielkie ilo�ci ziemi. Grudka po grudce rzuca�am j� na siatk�, patrz�c to na ni�, to na wykop. Min�o p� godziny, kiedy wreszcie dostrzeg�am to, czego szuka�am. Wykopywana ziemia zrobi�a si� ciemna, nieomal czarna. Zamieni�am szufl� na kielni�, pochyli�am si� nad wykopem i ostro�nie wyg�adzi�am jego dno, usuwaj�c lu�ne grudki. Niemal natychmiast pojawi� si� owalny kszta�t. Zabarwiony kawa�ek ziemi mia� jakie� dziewi��dziesi�t centymetr�w d�ugo�ci. Nie by�am pewna szeroko�ci, bo cz�ciowo pokrywa�a go odkopana ziemia. - Tu co� jest - oznajmi�am prostuj�c si�. M�j oddech zamienia� si� w ob�ok pary unosz�cy si� tu� przed moj� twarz�. Jak jeden m�� wszyscy zbli�yli si� i spojrzeli w dziur� w pod�o�u. R�czk� kielni nakre�li�am owalny kszta�t. W tym samym momencie przy��czy�a si� do nas eskorta siostry Bernardy. - To mo�e by� trumna, chocia� jest to raczej ma�e. Kopa�am nieco w lewo, wi�c b�d� musia�a t� cz�� rozebra�. - Wskaza�am miejsce, gdzie kucn�am.- Odkryj� go z zewn�trz i odkopi� wzd�u� i w g��b. W ten spos�b otrzymamy przekr�j grobu. Tak b�dzie �atwiej kopa�. B�dzie nam te� �atwiej wyj�� trumn� z boku. - Sk�d to zabarwienie ziemi? - zapyta�a m�oda zakonnica o twarzy harcerki. - Kiedy co� organicznego ulega rozk�adowi, ziemia robi si� o wiele ciemniejsza. To mo�e by� spowodowane przez drewno trumny albo zakopane z ni� kwiaty. - Nie chcia�am opisywa� procesu rozk�adu. - Takie zabarwienie to pierwszy znak grobu. Dwie zakonnice prze�egna�y si�. - To Elisabeth czy mere Aurelie? - zapyta�a starsza siostra. Jej dolna powieka drgn�a. Roz�o�y�am r�ce w ge�cie �nie mam poj�cia�. Za�o�y�am r�kawiczki i zacz�am usuwa� ziemi� z prawego kawa�ka ciemnej plamy, poszerzaj�c wykop, by odkry� owal i p�metrowy pas ziemi po jego prawej stronie. Nikt nic nie m�wi�, a� w ko�cu us�ysza�am: - Tu chyba co� jest - Najwy�sza z si�str wskaza�a siatk�. Podnios�am si�, by spojrze�, wdzi�czna za stworzenie mi okazji do wyprostowania si�. Siostra wskazywa�a ma�y, czerwono-br�zowy kawa�ek. - Oczywi�cie, siostro. To chyba drewniany kawa�ek trumny. Mia�am ze sob� zapas papierowych toreb. Jedn� z nich zaopatrzy�am w dat�, miejsce i kilka innych informacji, umie�ci�am j� przy siatce, a inne po�o�y�am na ziemi. W palcach nie mia�am ju� wcale czucia. - To do pracy. Siostro Julienne, prosz� zapisywa� wszystko, co znajdziemy. Niech siostra pisze na torbie i do dziennika, tak, jak ustali�y�my Jeste�my na g��boko�ci - spojrza�am w wykop - sze��dziesi�ciu centymetr�w. Siostra Marguerite b�dzie robi� zdj�cia. Zakonnica skin�a g�ow� i unios�a aparat. Gotowe by�y do pracy po tylu godzinach obserwowania. Ja usuwa�am ziemi�, siostry Powieka i Harcerka przesypywa�y j� przez siatk�. Pojawi�o si� wi�cej kawa�k�w i wkr�tce dostrzegli�my zarys czego� w ciemnej ziemi. Drewno. W z�ym stanie. Niedobrze. Kielni� i go�ymi r�kami zacz�am odkrywa� co�, co mia�am nadziej� by�o trumn�. Chocia� by�o bardzo zimno i nie mia�am czucia ani w palcach r�k, ani n�g, pod kurtk� oblewa� mnie pot. Prosz�, niech to b�dzie ona. I kto tu si� modli�? Przedmiot stawa� si� coraz szerszy. Wreszcie by�o ju� wyra�nie wida�, �e ma kszta�t sze�ciok�ta. Kszta�t typowy dla trumny. Musia�am si� powstrzyma�, by nie krzykn�� �Alleluja!�. S�owo pasowa�oby do miejsca, ale zachowa�abym si� bardzo nieprofesjonalnie. Gar�� po gar�ci odrzuca�am ziemi�, w ko�cu g�rna cz�� przedmiotu by�a ju� wyra�nie widoczna. To by�a ma�a trumna i odkrywa�am j� w kierunku g�owy. Od�o�y�am kielni� i wzi�am do r�ki p�dzel. Napotka�am wzrok jednej z moich pomocnic przy siatce. U�miechn�am si�. Ona te�. Jej prawa powieka zadrga�a. Jednym poci�gni�ciem p�dzla za drugim usuwa�am zeskorupia�� ziemi�. Ju� nikt nie pracowa�, wszyscy przygl�dali si� temu, co robi�. Wreszcie na wieku pojawi� si� wypuk�y kszta�t. Dok�adnie tam, gdzie powinna by� tabliczka. Serce mi zata�czy�o. Oczy�ci�am j� dok�adnie i by�a ju� wyra�nie widoczna. Owalna, metaliczna, ze zdobieniami na brzegach. �eby dok�adnie oczy�ci� powierzchni�, potrzebowa�am szczoteczki do z�b�w. Pojawi�y si� litery. - Czy mo�e mi siostra poda� latark�? Jest w plecaku. Pochyli�y si� jednocze�nie. Pingwiny u wodopoju. �wiat�o latarki skierowa�am na tabliczk�. �Elisabeth Nicolet 1846-1888. Femme contemplative.� - Mamy j�. - Alleluja! - krzykn�a Harcerka. Wystarczy tej ko�cielnej etykiety. Ekshumacja szcz�tk�w Elisabeth zaj�a kolejne dwie godziny. Tak zakonnice jak i ojciec Menard okazali entuzjazm cechuj�cy student�w w czasie ich pierwszego wykopaliska. Habity i sutanna wirowa�y wok� mnie, kiedy ziemia by�a przesypywana, torebki wype�niane i oznaczane, a ca�y proces utrwalany na filmie. Guy wci�� niech�tnie, ale pomaga�. Nigdy jeszcze nie mia�am takiej dziwnej ekipy. Nie by�o �atwo wyj�� trumn�. Cho� by�a ma�a, drewno by�o mocno zniszczone, a jej wn�trze tak pe�ne ziemi, �e wa�y�a chyba ton�. Mia�am racj� kopi�c z boku, cho� okaza�o si�, �e potrzebujemy jeszcze wi�cej miejsca. Trzeba by�o powi�kszy� wykop o ponad p� metra, bym mog�a wsun�� pod trumn� sklejk�. W ko�cu zdo�ali�my unie�� wszystko za pomoc� liny. O pi�tej trzydzie�ci wyko�czeni pili�my kaw� w klasztornej kuchni, a nasze palce, stopy i twarze stopniowo odzyskiwa�y czucie. Elisabeth Nicolet, jej trumna i m�j sprz�t umieszczone zosta�y w furgonetce archidiecezji. Na drugi dzie� Guy mia� zawie�� j� do Laboratorium Medycyny S�dowej w Montrealu, gdzie pracowa�am jako antropolog s�dowy prowincji Ouebecu. Poniewa� przypadki takie jak ten nie s� zaliczane do s�dowych, aby wykona� badania w Laboratorium, trzeba by�o uzyska� specjaln� zgod� Biura Koronera. Na analizy mia�am dwa tygodnie. Odstawi�am kubek i po�egna�am si�. Znowu. Siostry mi podzi�kowa�y, znowu, spi�te twarze wykrzywiaj�c w u�miechach, ju� zaniepokojone tym, co mog� odkry�. Wspaniale si� u�miecha�y. Ojciec Menard odprowadzi� mnie do samochodu. Zrobi�o si� ciemno i pada� lekki �nieg. Czu�am, �e p�atki padaj�ce na moje policzki by�y dziwnie gor�ce. Ksi�dz jeszcze raz zapyta�, czy na pewno nie chc� zosta� na noc w klasztorze. �nieg skrzy� si� w �wietle padaj�cym z werandy. Jeszcze raz odm�wi�am. Jeszcze tylko kilka ostatnich wskaz�wek jak jecha� i ju� wyje�d�a�am. Po dwudziestu minutach jazdy po dwupasmowej szosie zacz�am �a�owa� swojej decyzji. P�atki �niegu, kt�re do tej pory od niechcenia unosi�y si� w �wiat�ach samochodu, zacz�y zacina� uko�nie. Szosa i drzewa po obu stronach pokrywa�a coraz grubsza warstwa bieli. Mocniej �cisn�am kierownic�, d�onie w r�kawiczkach zwilgotnia�y. Jecha�am sze��dziesi�tk�. Potem zwolni�am do pi��dziesi�ciu. Co kilka minut sprawdza�am hamulce. Mieszkaj�c w Ouebecu przez wiele lat nigdy nie przyzwyczai�am si� do jazdy samochodem zim�. Nie�atwo mnie przestraszy�, ale posad�cie mnie za kierownic�, kiedy pada �nieg, i zmieniam si� w Kr�lewn� Tch�rzy. Na burz� �nie�n� reaguj� jak typowy mieszkaniec Po�udnia. O, �nieg! No to, oczywi�cie, nie wychodzimy. Mieszka�cy Quebecu patrz� na mnie i si� �miej�. Strach ma jedn� zalet�: usuwa zm�czenie. Chocia� by�am zm�czona, nie przestawa�am by� czujna, zacisn�am z�by, wyci�gn�am szyj� i napi�am mi�nie. Wschodnia Autostrada nie by�a o wiele lepsza ni� boczna droga. Normalnie do Montrealu jad� dwie godziny. Tym razem jecha�am prawie cztery. Tu� po dziesi�tej znalaz�am si� w mieszkaniu, wyko�czona, ale zadowolona, �e jestem w domu. W domu w Quebecu. W P�nocnej Karolinie by�am prawie dwa miesi�ce. Bienvenue. Znowu zacz�am my�le� po francusku. W��czy�am ogrzewanie i sprawdzi�am lod�wk�. Pusto. Do mikrofal�wki wrzuci�am mro�one burrito i zjad�am popijaj�c piwem korzennym o temperaturze pokojowej. Kuchnia niezbyt wyszukana, ale syc�ca. Torby, rzucone przeze mnie we wtorek wieczorem, le�a�y nie rozpakowane w sypialni. Nawet mi przez my�l nie przesz�o, by si� rozpakowa�. Jutro. Pad�am na ��ko i postanowi�am, �e b�d� spa� przez co najmniej dziewi�� godzin. Telefon obudzi� mnie po nieca�ych czterech. - Qui, tak - wymamrota�am niepewna, kt�ry j�zyk us�ysz�. - Temperance. M�wi Pierre LaManche. Przepraszam, �e dzwoni� o tej porze. Nic nie odpowiedzia�am. Pracowa�am dla niego siedem lat, by� szefem laboratorium, ale po raz pierwszy zadzwoni� do mnie o trzeciej nad ranem. - Mam nadziej�, �e posz�o dobrze w La� Memphremagog. - Chrz�kn��. - Mia�em w�a�nie telefon z biura koronera. W St-Jovite pali si� dom. Stra�acy nadal staraj� si� go opanowa�. Rano wejd� specjali�ci od podpale�, a koroner chce, by�my te� tam byli. - Znowu chrz�kni�cie. - Jeden z s�siad�w twierdzi, �e mieszka�cy tego domu s� w �rodku. Ich samochody stoj� na podje�dzie... - Po co jestem potrzebna? - zapyta�am w ko�cu. - Ogie� jest wyj�tkowo du�y. Je�eli znajdziemy cia�a, b�d� bardzo poparzone. Mo�e zostan� tylko ko�ci i z�by. To mo�e by� trudne. Cholera. Tylko nie jutro. - O kt�rej? - Przyjad� po ciebie o sz�stej rano. - Dobrze. - Temperance. To mo�e by� trudne. Tam mieszka�y dzieci. Nastawi�am budzik na pi�t� trzydzie�ci. Bienvenue. 2 Ca�e moje doros�e �ycie mieszka�am na Po�udniu. Nie przeszkadza mi najwi�kszy upa�. Uwielbiam pla�� w sierpniu, lekkie sukienki, wiatraki na suficie, zapach przepoconych w�os�w dziecinnych, brz�czenie owad�w zapl�tanych w zas�ony okienne. Ale lata i szkolne wakacje sp�dzam w Quebecu. W czasie roku akademickiego latam z Charlotte w P�nocnej Karolinie, gdzie pracuj� na wydziale antropologii na uniwersytecie, do pracy w laboratorium s�dowo-lekarskim w Montrealu. To mniej wi�cej tysi�c dziewi��set kilometr�w. Na p�noc. Zim�, kiedy w�a�nie mia�am wychodzi� z samolotu, cz�sto wdawa�am si� w rozmow� z sam� sob�. B�dzie zimno, ostrzegam sam� siebie. B�dzie bardzo zimno. Ale si� odpowiednio ubior� i przygotuj�. Tak. B�d� gotowa. Nigdy nie jestem. Za ka�dym razem wychodz� z terminalu i pierwszy oddech zaskakuje swoim zimnem. O sz�stej rano dziesi�tego marca termometr na moim patio wskazywa� siedemna�cie stopni poni�ej zera. Za�o�y�am na siebie tyle rzeczy, ile tylko mog�am. Gruba bielizna, d�insy, dwa swetry, wysokie buty i we�niane skarpety, kt�re kiedy� sprytnie podszy�am materia�em, jaki zosta� wyprodukowany dla astronaut�w, by by�o im ciep�o, kiedy latali na planet� Pluton. Zjad�am co� r�wnie prowokuj�cego jak wczoraj wieczorem. Chyba b�dzie mi ciep�o. Kiedy us�ysza�am klakson samochodu LaManche'a, zapi�am kurtk�, za�o�y�am r�kawice i narciarsk� czapk� i wybieg�am z holu. Chocia� nie by�am tym wszystkim zachwycona, nie chcia�am, by czeka�. I ju� by�o mi gor�co. Spodziewa�am si�, �e przyjedzie czarnym sedanem, ale pomacha� mi ze sportowego samochodu. Nap�d na cztery ko�a, jasnoczerwony, z wy�cigowymi pasami. - Fajny samoch�d - zauwa�y�am, kiedy wsiad�am. - Merci. R�k� wskaza� p�k�, na kt�rej sta�y dwa kubki i firmowa torebka z Dunkin' Donuts. Niech ci� B�g b�ogos�awi. Wybra�am chrupi�ce ciastko z jab�kami. Po drodze do St-Jovite LaManche opowiedzia� mi o sprawie tyle, ile sam wiedzia�. Praktycznie powt�rzy� to, co us�ysza�am o trzeciej. Para mieszkaj�ca naprzeciwko widzia�a, jak mieszka�cy wchodzili do domu o dziewi�tej wieczorem. Potem s�siedzi wyszli odwiedzi� przyjaci�, u kt�rych zostali do p�na. Kiedy wracali ko�o drugiej, ju� z daleka zauwa�yli �un� i p�omienie wydobywaj�ce si� z budynku. Innej s�siadce wydawa�o si�, �e tu� po p�nocy s�ysza�a ha�as, ale nie by�a pewna i posz�a spa�. To dosy� odleg�a okolica i niezbyt g�sto zamieszkana. Stra� po�arna przyjecha�a o drugiej trzydzie�ci i zaraz zawo�ano posi�ki. Dwie brygady gasi�y po�ar przez ponad trzy godziny. LaManche rozmawia� z koronerem za kwadrans sz�sta. Wiadomo na pewno, �e s� dwa trupy, mo�e by� wi�cej. Jest jeszcze zbyt gor�co i niebezpiecznie, by przeszuka� dom. To mog�o by� podpalenie. Wci�� by�o ciemno, gdy jechali�my na p�noc, zbli�aj�c si� do podn�y G�r Wawrzy�ca. LaManche prawie si� nie odzywa�, co mi odpowiada�o. Nie jestem rannym ptaszkiem. On z kolei ma obsesj� na tle s�uchania i ani na chwil� nie przestawali�my s�ucha� muzyki z kaset. Stare przeboje, pop, nawet country, bez przerwy. Mo�e to mia�o uspokaja�, jak ta og�upiaj�ca muzyka puszczana w windach i poczekalniach. Zrobi�am si� nerwowa. - Jak daleko jeszcze do St-Jovite? Wzi�am sobie ciastko z podw�jn� czekolad� polan� miodem. - Ze dwie godziny. St-Jovite le�y jakie� dwadzie�cia pi�� kilometr�w od Mont Tremblant. Je�dzi�a� tu na nartach? Mia� na sobie kurtk� na futrze si�gaj�c� kolan, w kolorze wojskowej zieleni, z obszytym futrem kapturem. Ze swojego miejsca widzia�am tylko czubek jego nosa. - Aha, pi�knie. Na Mont Tremblant prawie nabawi�am si� odmro�enia. To by�y moje pierwsze narty w Quebecu i ubra�am si� wtedy jak na wycieczk� w g�ry Blue Ridge. Na szczycie wia� wiatr tak zimny, �e m�g�by zamrozi� p�ynny wod�r. - Jak posz�o w Lac Memphremagog? - Nie znale�li�my grobu tam, gdzie si� spodziewali�my, ale to nic nowego. Najprawdopodobniej zosta�a ekshumowana i pochowana ponownie w tysi�c dziewi��set jedenastym. Dziwne jest to, �e nikt nigdzie tego faktu nie odnotowa�. Bardzo dziwne, pomy�la�am popijaj�c letni� kaw�. I s�uchaj�c Springsteena. �Urodzonego w USA�. Spr�bowa�am odsun�� to od siebie. - W ko�cu j� znale�li�my. Szcz�tki dzi� b�d� dostarczone do laboratorium. - Fatalnie wysz�o z tym po�arem. Wiem, �e liczy�a� na to, �e w czasie tego weekendu popracujesz przy analizach. W Quebecu zimy antropologa s�dowego s� d�ugie. Temperatura rzadko si�ga wy�ej zera. Rzeki i jeziora przykrywa l�d, ziemia jest twarda jak ska�a i wsz�dzie le�y �nieg. Robaki znikaj� i padlino�ercy chowaj� si� przed mrozem. W rezultacie cia�a nie ulegaj� rozk�adowi, je�li zostaj� na powierzchni. Nie �ci�ga si� �odzi z rzeki �wi�tego Wawrzy�ca. Ludzie si� te� chowaj�. Na polach i w lasach nie wida� my�liwych, autostopowicz�w i wielbicieli piknik�w, a cia�a zmar�ych poprzedniego sezonu znajduje si� dopiero w czasie wiosennych roztop�w. Mi�dzy listopadem a kwietniem drastycznie spada liczba przypadk�w, kt�re trafiaj� do mnie. Nie dotyczy to jednak po�ar�w, kt�rych zim� jest wi�cej. Wi�kszo�� spalonych cia� przechodzi przez r�ce odontologa, kt�ry stara si� je zidentyfikowa� na podstawie test�w dentystycznych. Adres i nazwisko lokatora s� z regu�y znane, wi�c mo�na te testy por�wna� z tymi, kt�re zrobione by�y za �ycia ofiary. Jestem wzywana, gdy pojawi si� niezidentyfikowane, zw�glone cia�o. Albo w trudnych sytuacjach. LaManche mia� racj�. Liczy�am na troch� swobody i nie by�am zachwycona tym wyjazdem do St-Jovite. - Nie wiadomo, czy b�d� zajmowa�a si� analizami. - Zabrzmia�o �Siedz� na szczycie �wiata�. - Prawdopodobnie b�d� mieli zapiski rodzinne. - Prawdopodobnie. Dotarcie na miejsce zabra�o mniej ni� dwie godziny. S�o�ce ju� wsta�o i zala�o okolic� zimnymi kolorami �witu. Skr�cili�my na kr�t�, dwupasmow� szos� prowadz�c� na zach�d. Min�y nas dwa samochody-platformy, zmierzaj�ce w odwrotnym kierunku. Jeden wi�z� zniszczon� szar� hond�, drugi czerwonego plymoutha voyagera. - Widz�, �e ju� skonfiskowali samochody - powiedzia� LaManche. Obserwowa�am znikaj�ce wozy w bocznym lusterku. Na tylnym siedzeniu plymoutha dostrzeg�am foteliki dzieci�ce, a na zderzaku naklejk� z ��t� u�miechni�t� bu�k�. Wyobrazi�am sobie dziecko patrz�ce przez okno, z wytkni�tym j�zykiem i palcami w uszach, robi�ce miny. M�wi�y�my na to z siostr� �podkr�cone oczy�. Niewykluczone, �e mieli�my znale�� to dziecko, nie do rozpoznania, le��ce gdzie� w pokoju na g�rze. Kilka minut p�niej byli�my na miejscu. Samochody policyjne, wozy stra�ackie, ci�ar�wki, samochody nale��ce do prasy, karetki pogotowia i wozy prywatne wype�nia�y ca�� przestrze� wysypanego �wirem podjazdu. Stoj�cy grupkami reporterzy rozmawiali ze sob� i przygotowywali sprz�t. Inni siedzieli w samochodach, w cieple oczekuj�c na rozw�j wypadk�w. Zimno i wczesna pora sprawi�y, �e by�o zaskakuj�co ma�o przygl�daj�cych si�. Przeje�d�aj�ce samochody po chwili wraca�y. Kr���cy gapie. P�niej b�dzie ich wi�cej. LaManche w��czy� migacz i skr�ci� na podjazd, gdzie zatrzyma� nas oficer w mundurze. Mia� na sobie oliwkowozielon� kurtk� z czarnym kapturem z futrem, ciemnooliwkowy szalik i oliwkow� czapk� z nausznikami zwi�zanymi na czubku. Jego uszy i nos przybra�y kolor malinowy; kiedy m�wi�, para lecia�a z jego ust. Chcia�am mu poradzi�, by zakry� uszy, momentalnie poczu�am si� jak matka, ale tego nie zrobi�am. To du�y ch�opiec. Je�eli mu odpadn�, to ju� jego sprawa. LaManche pokaza� dokumenty i stra�nik pozwoli� nam wjecha�, wskazuj�c, by�my zaparkowali za niebiesk� furgonetk� ekipy zabezpieczaj�cej miejsce zbrodni. Czarny napis na niej g�osi�: ODDZIA� IDENTYFIKACJI S�DOWEJ. Ekipa by�a ju� na miejscu. Ch�opcy od podpale� te�, jak s�dzi�am. Za�o�yli�my czapki i r�kawice i wyszli�my z samochodu. Niebo mia�o kolor lazurowy, �nieg, kt�ry spad� tej nocy, b�yszcza� w s�o�cu. Powietrze by�o, kryszta�owe i wszystko wida� by�o ostro i wyra�nie. Samochody, budynki, drzewa i s�upy telegraficzne rzuca�y ciemne cienie o ostrych konturach, jak obrazki na kontrastowym filmie. Rozejrza�am si�. Podjazd prowadzi� do grupy budynk�w, na kt�r� sk�ada�y si� nietkni�ty gara�, teraz czarne zgliszcza domu i ma�a przybud�wka, wszystkie w tanim stylu alpejskim. Wydeptane w �niegu �cie�ki tr�jk�tnie ��czy�y te trzy miejsca. Wok� pozosta�o�ci domu ros�y sosny, ich ga��zie ugina�y si� pod ci�arem �niegu. Na jednej z nich dostrzeg�am wiewi�rk�, kt�ra po chwili znikn�a w czelu�ci dziupli. Poruszony �nieg spad� na ziemi�, znacz�c bia�� powierzchni� pod drzewem. Wysoki dach domu pokryty by� czerwonopomara�czowymi dach�wkami, teraz ciemnymi i przysypanymi �niegiem. Ta cz�� fasady, kt�ra nie sp�on�a, otynkowana by�a w kolorze kremowym. Okna straszy�y czarnymi i pustymi otworami, strzaskanymi szybami i turkusowym obramowaniem spalonym i brudnym od sadzy. Najbardziej ucierpia�a lewa strona budynku. Wida� by�o sczernia�e belki, kt�re stanowi�y miejsce z��czenia dachu i �ciany. Z ty�u jeszcze si� troch� pali�o. Front nie zosta� a� tak bardzo zniszczony. Wci�� istnia�a okalaj�ca parter drewniana weranda i ma�e balkony na pi�trze. Zar�wno weranda jak i balkony wykonane by�y z r�owych palik�w, na g�rze zaokr�glonych, z wyrytymi co kawa�ek serduszkami. Za mn�, dalej wzd�u� podjazdu, sta� podobny domek, ozdobiony na czerwono i niebiesko. Przed nim sta�a para, z r�kami w r�kawiczkach za�o�onymi pod pachy. Patrzyli w milczeniu, mru��c oczy w o�lepiaj�cym �wietle poranka i patrz�c ponuro spod identycznych my�liwskich czapek w kolorze pomara�czowym. S�siedzi, kt�rzy zawiadomili o po�arze. Przyjrza�am si� ulicy. W zasi�gu wzroku nie by�o innych dom�w. Ktokolwiek s�ysza� jaki� ha�as, musia� mie� dobry s�uch. Ruszyli�my w kierunku domu. Min�li�my tuziny stra�ak�w, kolorowy t�um w ��tych uniformach, czerwonych he�mach, niebieskich pasach z narz�dziami i czarnych gumowych butach. Niekt�rzy z nich nosili na plecach zbiorniki z tlenem. Chyba ju� zbierali sprz�t. Podeszli�my do stoj�cego przy werandzie oficera. Podobnie jak stra�nik, by� z francuskiego departamentu policji w Quebecu, z posterunku w St-Jovite albo w okolicy. Policja Prowincji Quebec ma jurysdykcj� wsz�dzie poza wysp� Montreal i miastami, kt�re utrzymuj� sw� w�asn� policj�. St-Jovite by�o na to zbyt ma�e, wi�c zosta� powiadomiony departament. Oni z kolei zawiadomili specjalist�w od podpale� z naszego laboratorium. Sekcj� Po�ar�w i Materia��w Wybuchowych. Zastanawia�am si�, kto zadecydowa�, by zawiadomi� koronera. De ofiar znajdziemy? W jakim b�d� stanie? Nie najlepszym, tego by�am pewna. Serce zacz�o mi szybciej bi�. LaManche pokaza� swoj� odznak� i policjant si� jej przyjrza�. - Un instant, Docteur, s'il vous plait - powiedzia�, unosz�c d�o� w r�kawiczce. Krzykn�� do jednego ze stra�ak�w, powiedzia� co� i pokaza� na swoj� g�ow�. Chwil� p�niej mieli�my ju� sztywne he�my i maski, kt�re za�o�yli�my. - Attention! - oficer kiwn�� g�ow� w kierunku domu. Pozwoli� nam wej��. O, tak. B�d� ostro�na. Drzwi frontowe by�y szeroko otwarte. Kiedy przekroczyli�my pr�g, temperatura spad�a o jakie� dwadzie�cia stopni. Powietrze w �rodku by�o wilgotne i czu� by�o zw�glone drewno, mokry tynk i materia�. Wsz�dzie le�a�a kleista substancja. Przed nami wznosi�y si� schody si�gaj�ce pierwszego pi�tra, po obu ich stronach zia�a czelu��, do niedawna zapewne salon i jadalnia. To, co zosta�o z kuchni, znajdowa�o si� z ty�u domu. Widzia�am ju� niejeden spalony budynek, ale niewiele by�o a� tak zniszczonych. Dooko�a le�a�y zw�glone deski, jak rumowisko zgromadzone pod stromym stokiem nad brzegiem morza. Przykrywa�y spl�tane ze sob� szkielety krzes�a i kanapy, pi�trzy�y si� na schodach, pod �cianami i drzwiami. To, co zosta�o z mebli, le�a�o w stosach na ziemi. Ze �cian i sufitu zwisa�y kable i poskr�cane rury. Ramy okienne, por�cze schod�w, deski, wszystko to zdobi�y osmolone sople. Dom pe�en by� ludzi w he�mach, kt�rzy rozmawiali, mierzyli, robili zdj�cia, kr�cili kamerami wideo, zbierali dowody i zapisywali co� na kartkach na podk�adkach. Rozpozna�am dw�ch specjalist�w od podpale� z naszego laboratorium. Ka�dy trzyma� koniec miary, jeden kuca�, a drugi kr��y�, co kilkadziesi�t centymetr�w zapisuj�c dane. LaManche wypatrzy� kogo� z biura koronera i ruszy� w jego kierunku. Pod��y�am za nim, omijaj�c poskr�cane metalowe p�ki, pot�uczone szk�o i co�, co wygl�da�o jak �piw�r, z kt�rego kto� wyj�� ca�y �rodek. Koroner by� bardzo t�usty i ca�y zarumieniony. Nieco si� na nasz widok wyprostowa�, wypu�ci� z ust k��b pary, wyd�� doln� warg� i r�kawiczk� z jednym palcem wskaza� na otaczaj�ce nas zniszczenie. - A te dwie ofiary, panie Hubert? - spyta� LaManche. On i Hubert ca�kowicie si� od siebie r�nili. Patolog by� wysoki i szczup�y, o twarzy d�ugiej jak pysk charta. Koroner by� wsz�dzie okr�g�y. My�la�am o nim w kategoriach poziomych, o LaManche'u w pionowych. Hubert skin�� g�ow�, a spod szalika wyskoczy�y trzy podbr�dki. - Na g�rze. - I tylko te dwie? - Nie wiem, bo nie sko�czyli�my jeszcze nawet parteru. Ogie� by� wi�kszy w tylnej cz�ci domu. Prawdopodobnie zacz�o si� w pokoju przy kuchni. Ca�y si� spali�, a pod�oga zawali�a si� do piwnicy. - Widzia� pan cia�a? - Jeszcze nie. Czekam, a� da si� tam wej��. Stra�acy chc� by� pewni, �e jest tam bezpiecznie. Absolutnie si� z nimi zgadza�am. Stali�my w milczeniu, przygl�daj�c si� ca�emu rozgardiaszowi. Mija� czas. Porusza�am palcami r�k i n�g, nie chc�c, by mi zesztywnia�y. Wreszcie z g�ry zesz�o dw�ch stra�ak�w. Byli w he�mach i maskach i wygl�dali, jakby mieli szuka� broni chemicznej. - W porz�dku - powiedzia� ten, kt�ry zszed� ostatni, zdejmuj�c mask�. - Mo�na wej�� na g�r�. Tylko ostro�nie i prosz� za�o�y� he�my. Ca�y cholerny sufit mo�e run��. Ale pod�ogi wygl�daj� bezpiecznie. - Podszed� do drzwi, ale zawr�ci�. - S� w pokoju po lewej stronie. Hubert, LaManche i ja ruszyli�my na g�r�, a szk�o i gruz chrz�ci�y pod naszymi stopami. M�j �o��dek by� ju� �ci�ni�ty i co� we mnie wzbiera�o. Chocia� to moja praca, to nigdy nie sta�am si� nieczu�a na widok okrutnej �mierci. Na g�rze by�y drzwi prowadz�ce na lewo, na prawo i jedne na wprost, do �azienki. Chocia� wszystko by�o tu brudne od sadzy, to jednak w por�wnaniu z parterem nie wygl�da�o tu tak �le. Przez drzwi po lewej stronie widzia�am krzes�o, biblioteczk� i fragment podw�jnego ��ka. Na nim le�a�y nogi. Weszli�my tam z LaManchem, Hubert poszed� do pokoju po prawej. Tylna �ciana by�a cz�ciowo spalona, a miejscami spoza tapety wychodzi�y drewniane belki, sczernia�e, chropowate i nier�wne jak sk�ra krokodyla. Ch�opcy od podpale� m�wi� na to �aligatorka�. Pod�og� pokrywa�y zw�glone gruzy, wsz�dzie pe�no by�o sadzy. LaManche d�ugo si� rozgl�da�, w ko�cu z kieszeni wyj�� ma�y dyktafon. Nagra� dat�, godzin� i miejsce i zacz�� opisywa� ofiary. Cia�a le�a�y na bli�niaczych ��kach, kt�re ustawione by�y w kszta�cie litery L w odleg�ym k�cie pokoju, mi�dzy nimi sta� ma�y stolik. Oba cia�a by�y ubrane, zw�glenie uniemo�liwi�o jednak rozpoznanie p�ci. Ofiara le��ca wzd�u� tylnej �ciany mia�a na sobie tenis�wki, ta druga nie mia�a but�w. Zauwa�y�am, �e jedna ze sportowych skarpet by�a cz�ciowo �ci�gni�ta, odkrywaj�c osmolon� kostk�. Palce skarpety wisia�y bezw�adnie. Obie ofiary by�y doros�e. Jedna z nich by�a wyra�nie t�sza. - Ofiara numer jeden... - kontynuowa� LaManche. Musia�am si� zmusi�, by podej�� bli�ej. Ofiara numer jeden mia�a uniesione ramiona, jakby gotowe do walki. Pozycja pi�ciarza. Ogie�, kt�ry wspi�� si� po tylnej �cianie, chocia� nie trwaj�cy d�ugo i niewystarczaj�co gor�cy, by strawi� cia�o, zdo�a� �ugotowa� g�rne ko�czyny i spowodowa� kurcz mi�ni. R�ce poni�ej �okci by�y nienormalnie szczup�e. Fragmenty spalonej tkanki otacza�y ko�ci. W miejscu r�k stercza�y sczernia�e kikuty. Twarz przypomnia�a mi mumi� Ramzesa. Warg ju� nie by�o, a widoczne z�by pokrywa�o ciemne i pop�kane szkliwo. Na jednym z siekaczy delikatnie l�ni�a z�ota otoczka. Spalony nos zosta� zgnieciony, nozdrza stercza�y jak ryjek nietoperza. Wyra�nie widzia�am pojedyncze w��kna mi�ni u�o�one koli�cie i pasmami w poprzek ko�ci policzkowych i �uchw�, jak lini� w rysunku anatomii. Ga�ki oczne le�a�y wyschni�te w oczodo�ach. Nie by�o w�os�w. Ani czubka g�owy. Druga ofiara nie by�a a� tak okaleczona. Sk�ra w kilku miejscach by�a sczernia�a i pop�kana, ale jej powierzchnia w wi�kszo�ci zosta�a jedynie osmalona. Z k�cik�w oczu rozchodzi�y si� cienkie bia�e linie, a uszy w �rodku i poni�ej p�atk�w by�y bia�e. Na g�owie zosta�a k�pa poskr�canych w�os�w. Jedna r�ka le�a�a p�asko, druga odrzucona, jakby szukaj�c u�cisku r�ki pierwszej ofiary. Z tej r�ki zosta�a tylko czarna ko��. LaManche kontynuowa� sw�j monotonny, pos�pny komentarz opisuj�cy pok�j i dwoje jego nie�ywych mieszka�c�w. S�ucha�am jednym uchem, z ulg� my�l�c, �e nie b�d� potrzebna. A mo�e b�d�? Mia�y tu by� dzieci. Gdzie? Przez otwarte okno widzia�am blask s�o�ca. Sosny i b�yszcz�cy biel� �nieg. Na zewn�trz p�yn�o �ycie. Cisza, kt�ra zapad�a, wyrwa�a mnie z zamy�lenia. LaManche ju� nie dyktowa� i we�niane r�kawiczki zast�pi� lateksowymi. Zacz�� bada� drug� ofiar�, uni�s� powieki, zbada� wn�trze nosa i ust. Potem przetoczy� cia�o pod �cian� i uni�s� doln� cz�� koszuli. Zewn�trzna warstwa sk�ry p�k�a i kraw�dzie si� skr�ci�y. Z�uszczaj�cy si� nask�rek by� p�prze�roczysty, przypomina� delikatn� b�onk� ze �rodka jajka. Jasnoczerwona tkanka pod nask�rkiem pokryta by�a bia�ymi plackami w miejscach, gdzie styka�a si� ze zmi�tym prze�cierad�em. LaManche palcem w r�kawiczce nacisn�� na mi�sie� plec�w i na ciele pojawi�a si� bia�a plamka. Hubert do��czy� do nas w chwili, gdy LaManche przewraca� cia�o z powrotem do pozycji na wznak. Popatrzyli�my na koronera wyczekuj�co. - Pusto. Nie zmienili�my wyrazu twarzy. - S� tam dwa ��eczka. To musi by� pok�j dziecinny. S�siedzi twierdz�, �e by�o tu dwoje dzieci. - Oddycha� ci�ko. - Ch�opcy, bli�ni�ta. Nie ma ich tam. Wyj�� chusteczk� i wytar� spierzchni�t� twarz. Pot i arktyczne powietrze to nie jest dobra kombinacja. - Macie co� tutaj? - To oczywi�cie b�dzie wymaga�o pe�nej sekcji zw�ok - wyja�ni� typowym dla siebie melancholijnym basem LaManche. - Ale z tego, co tu mamy, wnioskuj�, �e ci ludzie �yli, kiedy wybuch� po�ar. A na pewno ten. - Wskaza� cia�o numer dwa. - Potrzebuj� p�l godziny, potem mo�ecie ich zabra�. Hubert skin�� g�ow� i wyszed� poinformowa� grup� zajmuj�c� si� transportem. LaManche zaj�� si� pierwszym cia�em, potem wr�ci� do drugiego. Patrzy�am w milczeniu, chuchaj�c na palce w r�kawiczkach. Wreszcie sko�czy�. Nawet nie musia�am pyta�. - Dym - wyja�ni�. - Wok� nozdrzy, w nosie i w g�rnej cz�ci dr�g oddechowych. Spojrza� na mnie. - Czyli �e wci�� oddychali, kiedy si� pali�o - powiedzia�am. - Tak. Co� jeszcze? - Sino��. Wi�niowy kolor. To wskazuje na obecno�� denku w�gla we krwi. - I...? - Te jasne plamy, kt�re powstaj� pod naciskiem. Nie wyst�pi�o jeszcze zsinienie. Plamy pojawiaj� si� po kilku godzinach, ale najpierw wyst�puje sino��. - No tak. - Popatrzy� na zegarek. - Jest teraz po �smej. Ten m�g� �y� jeszcze o trzeciej albo czwartej nad ranem. - �ci�gn�� lateksowe r�kawiczki. - M�g� �y�, ale stra�acy byli tu o drugiej trzydzie�ci, wi�c umar� wcze�niej. Ze zsinieniem r�nie bywa... Co masz jeszcze? Nie odpowiedzia�am. Us�yszeli�my jakie� zamieszanie i kroki na schodach. W drzwiach pojawi� si� stra�ak, zaczerwieniony i dysz�cy. - Estidecolistabernac! Takiego s�owa nie zna�am. Spojrza�am na LaManche'a. Ale zanim on mi przet�umaczy�, m�czyzna zapyta�: - Czy kto� tu nazywa si� Brennan? Znowu co� mi si� w �rodku zrobi�o. - Mamy cia�o w piwnicy. Oni m�wi�, �e ten Brennan b�dzie nam potrzebny. - To ja jestem Tempe Brennan. Patrzy� na mnie przez chwil�, trzymaj�c he�m pod pach�, z przechylon� g�ow�. Potem wytar� nos wierzchem d�oni i znowu spojrza� na LaManche'a. - Mo�e pan tam zej��, jak tylko dow�dca oczy�ci przej�cie. I lepiej wzi�� ze sob� �y�k�. Z tego niewiele zosta�o. 3 Stra�ak ochotnik zaprowadzi� nas w d� schodami i na ty� domu; Nie by�o tu cz�ci dachu i do ponurego �rodka wpada�o s�o�ce. W zimnym powietrzu ta�czy�y cz�steczki sadzy i kurzu. Zatrzymali�my si� w drzwiach prowadz�cych do kuchni. Po lewej stronie zauwa�y�am to, co zosta�o z kontuaru, zlewu i kilku wi�kszych sprz�t�w. Otwarta zmywarka straszy�a czarnym wn�trzem. Wsz�dzie le�a�y zw�glone deski, te same, co we frontowych pomieszczeniach. - Prosz� chodzi� przy �cianach - rozkaza� stra�ak i gestykuluj�c znikn�� za drzwiami. Zaraz potem