3874

Szczegóły
Tytuł 3874
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

3874 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 3874 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

3874 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

MAREK ORAMUS SENNI ZWYCI�ZCY SCAN-DAL Roval Beer Clubowi 1 Pierwszy hibernator by� pusty, drugi i trzeci r�wnie�. Za szyb� czwartego biela� w pomroce nagi tors Laveersona, kt�ry le�a� z r�kami przepisowo wyci�gni�tymi w bok, jakby przymierza� si� do krzy�a. Pi�ty hibernator znowu zia� pustk�. Trzy nast�pne os�ania�y szybami nieruchome postacie o rozkrzy�owanych ramionach. Zimny, niebieskawy blask szed� od lampek kontrolnych i k�ad� si� na le��cych lodow� po�wiat�, omywa� bia�e katafalki i gin�� w rzucanych przez nie cieniach. Szyby sta�y przed katafalkami jak g�adka, r�wna barykada, zaraz za ni� druga i trzecia, a dalej w g��b hali, nikn�c w rzadkim p�mroku, nast�pne. Wisia� nad nimi bezmierny spok�j, tak przera�liwie doskona�y, jakby ca�e powietrze zamar�o i czeka�o na co�, co nie nast�pi nigdy. Hala hibernator�w na poziomie czterdziestym wydawa�a si� wype�niona oczekiwaniem po brzegi. Wszystko tu by�o czuwaniem, skrz�tnym skrywaniem duszonej w sobie energii, wypatrywaniem chwili, tej jedynej, w kt�rej �ci�ni�tym spr�ynom wolno b�dzie wystrzeli� na ca�� d�ugo��, zerwa� wi�zy, wypchn�� stalowe ograniczenia, zewrze� otwarte wy��czniki i pu�ci� przez nie pr�dy, drogami nie ucz�szczanymi od lat - aby nape�ni� pustk� tumultem, cisz� wrzaw�. Trzeba by�o jednego sygna�u, kt�ry ci�gle si� nie po�awia� - jeszcze nie przysz�a pora, nie min�� czas. �ciany hali hibernator�w, jednej z czterech, pokryte regularn� mozaik� prostok�tnych p�yt, stanowi�y wsp�lny grobowiec tych wszystkich, kt�rych po drodze wyrzek�o si� �ycie. Mo�na by�o ich mie� i ogl�da� na ka�de �yczenie, zalanych w prostopad�o�ciennych bry�ach, a nasyciwszy oczy odes�a� z powrotem do �ciany, zamieni� w jeden z wielu kafelk�w z imieniem i nazwiskiem. Byli tu i ci, kt�rzy pami�tali jeszcze prawdziwe niebo, i ci, kt�rzy nie widz�c go nigdy ani razu do niego nie zat�sknili. Byli wielcy uczeni i pro�ci piloci, �ony i kobiety lekkich obyczaj�w, tch�rze i najwi�ksi bohaterowie zdarze� minionych, kt�rych cia�a uda�o si� odnale�� lub szcz�tki pozbiera�. Eulena, Moralez, Zauber, de Camp, Foverry, Kildup, Mac Lagan - wszyscy tu le�eli, co do jednego. Chyba czuli si� znakomicie, pe�ni zadowolenia, �e kto� wreszcie zwolni� ich z �ycia, pozbawi� etatowego bohaterstwa, kt�re z czasem przestaje s�u�y� innym, a staje si� pi�kne samo w sobie i ci�gle wymaga dla siebie nowych dowod�w, nowych potwierdze�. �ciska gard�o ciasn� obr�cz� strachu, ale nogom o dr��cych kolanach pozwala i�� tylko naprz�d. Pod numerami siedemset cztery i siedemset pi�� le�� Retlich i Diss, piloci rakietki zwiadowczej wracaj�cej z jednego z ostatnich zwiad�w. Po drodze przytrafi�a si� im awaria, dy�urny dyspozytor przej�� sterowanie i prowadz�c rakietk� za pomoc� m�zgu pod��czonego do aparatury wspomagaj�cej pr�bowa� osadzi� j� gdzie� w �atwo dost�pnym rejonie. Sz�o mu dobrze, zdawa�o si�, �e wyl�duje bez trudu. Kontrol� nad ruchem rakietki utraci� niespodziewanie. Wybieraj�c l�dowisko dopu�ci� si� siedemnastu nieprawid�owych skojarze� zwi�zanych z zieleni�, ziemi� i wod�. Rakietka skr�ci�a i na pe�nej szybko�ci run�a mi�dzy skaliste wyniesienia, kt�re dyspozytor skojarzy� z kobiecymi piersiami, przestrzeni�, jakim� ma�o znanym kawa�kiem muzycznym i z imieniem Galia. Nikt go potem o nic nie zapyta�, wszyscy wiedzieli, �e przesta� by� dyspozytorem; rozkaz zasta� go patrz�cego w ekran. Odebrawszy go podni�s� si� i odszed� bez s�owa, by zg�osi� si� do aresztu. Z rakietki nie by�o co zbiera�. Wygl�da�a z g�ry jak b�yszcz�ca �y�a metalu wczepiona w ska��. Automaty odkopywa�y j� przez dwa dni, potem polecono im przesta� i wyci�� jedynie sprasowan� sterowni�. La�y si� spod palnik�w strumienie ciek�ego metalu, sp�ywa�y po osmalonym poszyciu, krzepn�c w skalnych zag��bieniach w srebrzysto-szare jeziorka. Z boku, rozdziawiaj�c z�bat� paszcz�, czeka� d�wig. Z bezpiecznej odleg�o�ci przygl�dali si� pracuj�cym automatom ludzie, w�r�d nich blady Retlich, brat tego z rakietki, p� kroku wysuni�ty do przodu, zaciskaj�cy z�by, niewidz�cym wzrokiem wparty bezmy�lnie w obraz zmaga� automat�w z opornym cielskiem pojazdu. Czasem chwyta� nagle r�wnowag�, jakby dopiero co mia� upa��, to znowu zrywa� si� do biegu po skalistym gruncie w kierunku b�yskaj�cych punkt�w, lecz po jednym kroku wraca� na poprzednie miejsce, nieustannie wbijaj�c nieruchomy wzrok w tn�ce metal palniki. Czerwone odb�yski pryskaj�cej stali igra�y weso�o po wypuk�o�ciach jego wizjera. Dwaj towarzysze Retlicha stali za nim albo przysiadali na stopniach przed w�azem, podnosz�c si� za ka�dym razem, gdy tamten wykonywa� jaki� gwa�towniejszy ruch. Czekali tak przez trzy godziny nie przem�wiwszy ani s�owa. Potem z rakiety transportowej wysun�a si� platforma, d�wig klapn�� paszcz�, uchwyci� dymi�cy jeszcze wyci�ty fragment, obr�ci� si� i z�o�y� go na platformie. Zapada� zmrok. Towarzysze Retlicha �wiecili reflektorami pomi�dzy spl�tane blachy i zagl�dali do wn�trza potrzaskanej sterowni. Retlich sta� ci�gle w tym samym miejscu, ale patrzy� ju� nie w mroczniej�c� dal, lecz w ko�ce swoich but�w. Automaty pancernym rojowiskiem znika�y w lukach. Towarzysze Retlicha stali na platformie. Obci�te blachy przed nimi tworzy�y niemal otw�r wej�ciowy, zwie�czony u g�ry poprzeczn� belk� u�ebrowania, odart� z obudowy, oplatan� zwitkami porwanych przewod�w. Z ty�u, po metalowej p�ycie, zad�wi�cza�y kroki Retlicha. Zatrzyma� si� za nimi. - Odsu�cie si� - zachrobota� w s�uchawkach jego g�os. - Chc� widzie�. Pochyli� si� w kierunku otworu, potem wsun�� si� we� prawie po pas. Fotele (lub te� to, co nimi kiedy� by�o) wci�� jeszcze trzyma�y w naci�gni�tych, a przez to teraz zbyt lu�nych pasach dwa srebrne worki skafandr�w. Z licznych rozdar� w skafandrach wycieka�a krwawa masa b�yszcz�ca szkli�cie na sterach i pogi�tych pr�tach odartych z obicia foteli. Krew zachlapa�a nawet szyby ekran�w, poci�te g�st� siatk� p�kni��. Dwa roz�upane he�my wype�nione by�y zakrzep�� krwi� i czym� bia�awym - chyba m�zgiem - wbite przy tym tak g��boko w pulpit sterowniczy, �e z trudem widoczne w�r�d mrowia potrzaskanych na mak zegar�w. Trzeba by�o nie lada wyobra�ni, �eby doszuka� si� w tym wszystkim ludzkich kszta�t�w. Szyje - obydwie prawie od��czone od bark�w; gdyby nie naci�gni�ty do granic wytrzyma�o�ci materia� skafandra, zwiotcza�y jak mokra szmata, mi�dzy he�mem a srebrnym workiem pokrywaj�cym ka�dy z foteli nie by�oby �adnego fizycznego po��czenia. Nisko, tu� nad sam� pod�og�, z rozerwanych nogawek stercza�y ukosem odarte z mi�ni ko�ci. Towarzysze wydobyli Retlicha z otworu. Dawa� si� prowadzi� jak dziecko. Przez dwie doby Retlich siedzia� zamkni�ty w swej kabinie i nie chcia� otworzy�. Cardinne, kt�ry by� wtedy Prezydentem, nie pozwoli� sforsowa� wej�cia ani te� w��cza� wewn�trznej komunikacji. Sam zrobi� to tylko raz. - Retlich - powiedzia� Cardinne. - Jeste� tam? - Jestem - powiedzia� Retlich. - Zostawcie mnie. - Dobrze - powiedzia� Cardinne i wy��czy� kontakt. W dwie godziny p�niej Retlich odblokowa� pole i z pistoletem sygna�owym w d�oni uda� si� do kabiny dyspozytora Doogana, ale poniewa� go nie zasta�, tabliczka z nazwiskiem Doogana jeszcze nie przyozdobi�a �ciany zwyci�zc�w w hali na czterdziestym. Za to trzy rz�dy w lewo od Retlicha i Dissa oraz dwana�cie w g�r� pojawi� si� nowy napis: McGregor. Dok�adnie na miesi�c przed opuszczeniem uk�adu C-12814 sp�yn�� na� niebezpieczny rodzaj szale�stwa, dot�d nie wiadomo na pewno, sk�d i dlaczego. Domy�lano si�, �e ma to zwi�zek ze sforsowaniem przez McGregora B��kitnej Bariery na Planecie Dw�ch Kolor�w, ale nikt na temat �r�de� jego dziwnego zachowania nie m�g� powiedzie� niczego poza domys�ami, tak jak nikt nie wiedzia� nic pewnego o Planecie Dw�ch Kolor�w obydwu Barierach - B��kitnej i Szkar�atnej. P�ki co jedno nie ulega�o w�tpliwo�ci: szale�stwo McGregora mianowicie. Nikt rozs�dny nie biega po korytarzach z pistoletem plazmowym na�adowanym ma sze�� godzin emisji ci�g�ej i nie sieje bez powodu seriami po �cianach. Mia� chyba jakie� przywidzenia i do nich strzela�; z tego, co wykrzykiwa�, wynika�o, �e widzi Dwukolorowych oraz �e przejrza� na wskro� ich nieprzyjazne zamiary. Mo�e rzeczywi�cie widzia� kogo� obcego? Przesta� za to dostrzega� w�asnych koleg�w - co nie przeszkodzi�o mu trafi� Rennana, psychografika. Grasowa� tak ju� od trzech godzin; na ekranach video antytaktorzy rozk�adali bezradnie r�ce - Cardinne zabroni� im interweniowa�. Mo�e chcia� jeszcze wyci�gn�� od McGregora co� na temat Dwukolorowych, bo mu wierzy�, podobnie jak wszyscy, kt�rzy byli w pobli�u Barier? A mo�e wychodz�c bez broni naprzeciw McGregora chcia� potwierdzenia w�asnego bohaterstwa? McGregor zatrzyma� si� i podni�s� pistolet. - McGregor - krzykn�� do niego Cardinne. - McGregor, naprawd� ich widzisz? - Widz� ich! - potwierdzi� McGregor. W�osy mia� rozwiane, oddycha� ci�ko i rozgl�da� si� wok�. - McGregor, to ja, Cardinne. Latali�my razem do Barier, pami�tasz? - Oni tu s�! - krzykn�� McGregor. - Czuj� ich! - Kto tu jest? Kto, na Boga?! Cardinne przesta� si� zbli�a�. Obejrza� si�; do najbli�szego za�omu by�o z siedem metr�w. Trzy d�ugie skoki, dwie sekundy, mo�e p�torej. Ale �eby nacisn�� spust, wystarczy p� sekundy. Post�pi� krok do przodu. Jeszcze jeden. - McGregor... - Nie zbli�aj si�! Cardinne zatrzyma� si� pos�usznie. Jeszcze raz si� obejrza�. W gruncie rzeczy nie by�o powiedziane, �e ten szaleniec od razu zacznie kanonad�. Ma�y krok do przodu. - Oni mog� przybiera� r�ne formy - m�wi� jakby do siebie McGregor. - R�ne... Spojrza� nagle na Cardinne�a pe�nym ol�nienia wzrokiem. Jego twarz na moment przybra�a wyraz zdziwienia, potem strachu. Zanim zd��y� u�wiadomi� sobie decyzj�, jak� podj��, Cardinne wyczyta� j� w jego oczach. Rzuci� si� do przodu, przebieg� dwa kroki i skoczy�. W tej samej chwili McGregor �ci�gn�� spust i chmura nat�onej jasno�ci polecia�a w g��b korytarza, wype�niaj�c go grzmotem i gor�cem. Struga p�ynnego s�o�ca ci�a Cardinne�a uko�nie, z�ama�a wp� i wtopi�a w �cian�. Jeszcze przez tydzie� utrzymywa�a si� na si�dmym poziomie ta okropna wo� spalonego cia�a. Dobr� minut� McGregor przypatrywa� si� temu, co zosta�o z dow�dcy. Wykona� zwrot; rycz�c zwierz�cym g�osem pu�ci� si� p�dem w g��b korytarza pruj�c na o�lep ogniem, potykaj�c si� na g�adkiej powierzchni i padaj�c co chwil�. W godzin� p�niej antytaktor Leclerc odnalaz� go w �lepym zau�ku korytarza. Zab�jca by� bez broni. Siedzia� przygl�daj�c si� nadchodz�cemu spode �ba nie pr�buj�c obrony. Kiedy Leclerc pakowa� we� po kolei elektryczne �adunki, pochyli� si� tylko i zrobi� ruch, jakby chcia� wsta� - ale w po�owie zamiaru zrezygnowa� i opad� ci�ko na posadzk�. Ka�dy m�g� obejrze� szczeg�ow� relacj� w video. Cardinne spocz�� tu� obok McGregora. Pogrzeby obydwu odbywa�y si� niemal r�wnocze�nie z nowymi wyborami; Prezydentem zosta� Laveerson. Zarz�dzi� zako�czenie bada�, przy�pieszenie hibernacji i wej�cie w hiperprzestrze�. Rozpocz�� si� powr�t. Od stulecia ju� korytarze sta�y puste, kurz osiad� wsz�dzie grubym ko�uchem. Windy towarowe i osobowe drzema�y w szybach, ze smarem zastyg�ym od bezczynno�ci w �o�yskach czeka�y lepszych czas�w �aziki i rakietki zwiadowcze. W p�mroku od czasu do czasu zamajaczy� niewyra�ny kszta�t automatu kontrolnego, sprawdzaj�cego co� metodycznie i bez po�piechu. Dwa razy od w��czenia hibernator�w g��wny komputer �Dziesi�ciornicy� og�asza� alarm zerowego stopnia - �elazne zgraje automat�w p�dzi�y korytarzami, wzbijaj�c kurz, kt�ry potem osiada� przez lata, rozbija�y si� windami towarowymi, ��czy�y jaki� przerwany obw�d, �ata�y przeciek na sto siedemnastym poziomie czy te� na sto siedemdziesi�tym, po sko�czonej pracy wraca�y do swoich legowisk z chrz�stem i wcale nie mniejsz� wrzaw� ni� poprzednio, ale nic z owej wrzawy nie dociera�o do hibernator�w, nic nie przeszkadza�o spa� martwym bohaterom. Nie do wiary, �eby jakikolwiek d�wi�k �mia� naruszy� ich �wi�ty i uroczysty sen, a ruch odwa�y� si� wype�ni� wn�trza gablot z katafalkami. W sterowni przed rz�dami pustych foteli blade ramiona Galaktyki d�ugo obejmowa�y p�askie twarze ekran�w, potem przenikn�y je j rozsypa�y si� w mrowie pojedynczych gwiazd. Oznacza�o to bliski koniec podr�y. Cia�em statku targn�� dreszcz, w �adowniach obluzowane blachy zagdaka�y w tak szale�czym rezonansie, �e a� bezd�wi�cznym -�Dziesi�ciornica� wychodzi�a z hiperprzestrzeni. Do hibernator�w poszed� sygna�, komputer po�kn�� polecenie i pi�tnasta gablota roz�wietli�a si� nagle jak wagon w ciemnym poci�gu. Profesor Medicus s�ucha� g��bokiego, buczenia pr�d�w - w tej ciszy by� to jedyny d�wi�k. Co� szcz�kn�o metalicznie, ale Medicus raczej domy�li� si� tego, ni� us�ysza�, odg�os dobieg� jakby zza dziesi�tej �ciany; w tej samej niemal chwili otwar�y si� zawory i sykn�o pompowane do hibernatora powietrze. Trumna. Nie m�g� si� wyzby� tego skojarzenia, pami�ta�, �e by�a to jego ostatnia my�l przed za�ni�ciem: k�ad� si� i nie wiadomo, kiedy wstan�, i czy w og�le wstan�. Wygodna, obszerna - ale trumna. Wpatrzony w noc rozci�gaj�c� si� nad jej wiekiem poczu� jednak co� na kszta�t sentymentu do szk�a, kt�re odgradza�o go od ciemno�ci. Natychmiast potem zjawi�a si� niech�� do przewidzianego porz�dku czynno�ci, kt�ry zna�. Poruszy� palcami r�k i n�g, pokr�ci� szyj �, jakby sprawdzaj�c, czy wszystko tkwi na swoim miejscu. Skrzy�owa� r�ce na piersiach u patrzy�, jak przezroczysta tafla nad jego g�ow� odje�d�a w bok i niknie, wiedzia�, �e zaraz to samo stanie si� ze �cianami bocznymi. Ju�. Teraz g�os. - Witaj - powiedzia� g�os. - Zgodnie z programem obudzi�e� si� w dwie�cie pi��dziesi�tym trzecim roku lotu. Mamy sobot�, 21 kwietnia. Jest wiosna. - Moje parametry - rzuci� Medicus. Sta� obok katafalku s�uchaj�c z zadowoleniem. Jest dobrze, pomy�la�. Nie spodziewa� si�, �e b�dzie tak dobrze. Automat poda� mu ubranie. W�o�y� kombinezon i za��da� ciep�ego mleka. Pij�c patrzy�, jak hibernator sk�ada si�, zje�d�a w d� - po chwili w miejscu, gdzie sta�, rozci�ga�a si� r�wna powierzchnia. Z ma�ego gabinetu przyleg�ego do hali hibernator�w mia� nadzorowa� budzenie Prezydenta i personelu medycznego. Z wysoko�ci dw�ch pi�ter przygl�da� si� hali, pij�c nast�pny kubek mleka. Trudno uwierzy�, my�la�, �e wkr�tce trzydzie�ci tysi�cy ludzi zaleje �Dziesi�ciornic�, rozpe�znie si� po dwustu poziomach i jak dawniej trudno b�dzie gdzie� znale�� odrobin� samotno�ci do rozmy�la�. Zgni�t� w palcach kubek i upu�ci� go pod nogi. Pod�oga wessa�a go niemal b�yskawicznie. Medicus omin�� to miejsce, usiad� przy aparaturze. Nie spieszy� si�. Facet, kt�rego przywie�li na st� w przeddzie� rozpocz�cia hibernacji, nie prze�y�. To by�o do przewidzenia - nie mia� szans. Medicus ogl�da� zapisy i wykresy. Tydzie� �ycia, my�la�. Po�wi�ci� mu tydzie� swojego �ycia - bez nadziei na jego �ycie. Okaza�o si�, �e s�usznie �a�owa� tego tygodnia. Ponadto cztery osoby zmar�y w trakcie hibernacji - z ich gablot nie dochodzi�y �adne sygna�y. Medicus wpatrywa� si� w martwe wska�niki. Tak�e tego nale�a�o si� spodziewa�, pomy�la�. Prze�yli swoje, przyszed� ich czas - kiedy� przyjdzie jego. Wiedz�c to i godz�c si� z tym, co wiedzia�, czu� si� wobec zmar�ych sprawiedliwy. By� sprawiedliwy. W�o�y� r�ce do kieszeni. - Zesp� G - powiedzia� do ciemnych okienek. - Stan gotowo�ci. Procedura standardowa. Zastosowa� wobec obiekt�w... - pochyli� si� nad konsolet�, �eby odczyta� numery hibernator�w. Znowu patrzy� przez szyb� po hali. Na dole zacz�� si� ruch. Automaty �adowa�y cia�a na transportery, wioz�y mi�dzy rz�dami hibernator�w o�wietlaj�c drog� kr�tkimi �wiat�ami. Niebieskie lampki, cienie �wawo biegaj�ce po posadzce, skamienia�e twarze. �adnej nie zna�. P� godziny p�niej sta� przed czterema nowymi tabliczkami. Postawi� przed sob� cztery obeliski z zalanymi mumiami w �rodku. Dobra robota. Z powrotem do szuflad. - �pijcie, zwyci�zcy - wypowiedzia� standardow� formu��. Spojrza� w prawo, ku wcze�niejszym numerom, ale poszed� w drug� stron�. Zatrzymawszy si� przed jakim� hibernatorem przygl�da� si� le��cemu za szyb� cia�u. Wywo�a� w pami�ci numer informera. - Mam ochot� pop�ywa� - oznajmi� �pi�cemu. - Basen... - Ogromnie mi przykro, prosz� pana, �aden jeszcze nie jest czynny. - Co si� sta�o? Za par� godzin wstan� ludzie... - Ogromnie mi przykro, mieli�my ma�� awari�. Je�li pan jednak sobie �yczy, zostanie przygotowany basen ekstra. - Jak d�ugo mam czeka�? - Dwie godziny. - A inne? Kt�re rusz� najwcze�niej? - Na poziomie czterdziestym - za godzin�. Rozmowy z automatami nie maj� sensu. Poczu� odrobin� z�o�liwej satysfakcji, gdy znowu odezwa� si� informer. - Czy to pan pyta� o baseny? - Ja. - Zapomnia� pan wyrazi� swoje �yczenie. - Wy��cz si� - powiedzia� Medicus. Szed� my�l�c ci�gle o dziwnej logice automat�w. To od bezczynno�ci, za kilkana�cie godzin informer b�dzie �piewa� na wszystkich kana�ach jak z�oto. Id�c mi�dzy szklanymi rz�dami mija� le��ce za szybami cia�a. Twarze hibernowanych zmieniaj� wygl�d, o�wietlenie dodatkowo deformowa�o ich wyraz, lecz niekt�re rozpoznawa� bez trudu. Znacznie wi�cej k�opotu sprawia�y nazwiska. Kanibar, Skourvensen, Stolle... nie, to Molteni. Rosney. Hyrvall. Deogracias. Zatrzyma� si�. Deogracias wygl�da� dok�adnie tak, jak go zostawia� k�ad�c si� do hibernatora w tydzie� po wszystkich z powodu tamtej operacji. Ta sama mina, ten sam u�miech. Gdy le�a�, wydawa� si� prawie pi�kny. Garb nie by� widoczny. Wracaj�c przystan�� przed �cian� zwyci�zc�w. Skin�� r�k�, kryszta�owy obelisk wysun�� si� bezszelestnie z przegrody i sp�yn�� majestatycznie w d�. Zatopiona w szkle, nieruchoma, patrzy�a z wn�trza na profesora m�oda dziewczyna. - Jeste� coraz pi�kniejsza, Linda - powiedzia� Medicus. Kryszta�owy prostopad�o�cian nabra� g��bokiego, granatowego odcienia; na jego tle Medicus zobaczy� wyra�nie w�asne odbicie, na�o�one na jasn� sylwetk� dziewczyny. Jego zwi�zek z Lind�, do�� tajemniczy i zawsze mocno skomplikowany, zerwany w ko�cu jednostronnie przez dziewczyn� - to d�uga, ci�gle jeszcze pozbawiona fina�u historia. Po obejrzeniu w video programu po�wi�conego J�zefinie Leclerc Medicus zdecydowa� si� wzi�� udzia� w seansie za�o�onej przez ni� sekty religijnej. CHOD� Z NAMI TAM. GDZIE SZUMIA PRAWDZIWE LASY I �PIEWAJA PRAWDZIWE PTAKI TAM, GDZIE PADA PRAWDZIWY �NIEG GDZIE ZWIERZ�TA S� NAJBARDZIEJ DZIKIE CHOD� TAM, GDZIE MIESZKA TWOJE SZCZʌCIE - g�osi�o has�o reklamowe sekty. Po seansie i kr�tkiej rozmowie o wra�eniach pani Leclerc przedstawi�a mu d�ugonogie stworzenie o szafirowych oczach. Gapi� si� oniemia�y, trzymaj�c w r�ku kruch� d�o�. Nie zd��yli zamieni� cho�by dw�ch s��w ponad przyj�t� formu�k� prezentacji - Linda znikn�a bardzo szybko. Wr�ci� do siebie, zjad� kolacj�. Zasiad� do oblicze�, ale tego dnia komputer myli� si� wyj�tkowo cz�sto, na ekranie wynikowym wyskakiwa�y horrendalne bzdury. Grzmotn�� pi�ci� w klawisze, gromada liczb pierzch�a zmyta polem elektro, a na ekranie pojawi�a si� twarz Lindy, taka, jak� przez t� kr�tk� chwil� zd��y� zapami�ta�. - Linda Quarr. Mo�e by� Linda. - Albert Medicus. - To naprawd� pan? Tyle s�ysza�am o panu... Po�o�y� si� spa�, ale nie m�g� zasn��. M�czy� si� zmieniaj�c pod sob� pole, jego twardo��, zapach powietrza, szukaj�c muzyki, kt�ra by przynios�a ukojenie. W ko�cu otworzy� oczy i powiedzia�: - Chc� spa� i niech mi si� nic nie �ni. Sen sp�yn�� na niego mi�kk� zas�on�. Przez nast�pne dni by�o gorzej. Nie m�g� o niej nie my�le�; sprowadzanie zapomnienia - jak snu - wyda�o mu si� obrzydliwe. Stosowane, jak dot�d w podobnych przypadkach, antidotum w postaci pracy przynosi�o stosunkowo najlepsze rezultaty. Ale i tak niedostateczne. Zacz�� jej szuka�, poszed� na nast�pne seanse J�zefiny Leclerc, kt�re by�y znacznie gorsze ni� ich reklama, ale wi�cej Lindy nie spotka�. Informer nie zda� si� na nic, wi�c zacz�� je�dzi�, rozpytywa�. Ukry� si� tak skutecznie w�r�d trzydziestu tysi�cy ludzi wydawa�o si� niepodobie�stwem - albo dzia�aniem z premedytacj�. Za du�e pieni�dze wynaj�� ca�e biuro detektyw�w, da� og�oszenie do video. Daremnie. Pewnego dnia przed laboratorium zaczepi� go m�ody cz�owiek. - Pan poszukuje Lindy? - zagadn��. - Wiem, gdzie ona jest. Przyj�� wspania�omy�lnie stukoronowy banknot i wywi�z� Medicusa bardzo wysoko - prawie na dwusetny poziom. Min�li park, potem zaniedbany ogr�d i stan�li przed odrapanymi drzwiami, - To tutaj - powiedzia� m�odzieniec otwieraj�c drzwi. Medicus zajrza� do �rodka. Przez opary tytoniowego dymu dostrzeg� istotnie kilka postaci siedz�cych wok� sto�u zalanego sk�pym �wiat�em. Chcia� podej�� bli�ej, by przyjrze� si� siedz�cym, lecz w tej chwili otrzyma� pot�ny cios w g�ow� i osun�� si� na posadzk�. Kto� za�mia� si� kr�tko. Przygoda ostudzi�a go na pewien czas. Poleci� sprawdzi�, kto zajmowa� kabin� - od dawna nie nale�a�a do nikogo, w�a�ciciel nie wr�ci� z rekonesansu par� lat temu. Po nim nikt nie chcia� jej zamieszka� - zbyt daleko od serca statku. Pomimo strachu Medicus poszed� tom znowu, tym razem uzbrojony. Kopn�� archaiczne drzwi, w �rodku nie by�o nikogo, cie� tylko jaki� ciemny szurn�� pomi�dzy zdemolowane sprz�ty i przepad�. Po kilku tygodniach wznowi� poszukiwania. Zaczyna� jej nienawidzi� za to, �e zabiera�a mu coraz wi�cej czasu i my�li. Chwilami nie by� pewien, czy ca�a historia nie narodzi�a si� od pocz�tku do ko�ca w jego m�zgu. Mo�e zamkn�a si� w laboratorium, pyta� sam siebie. Ale nie, nie m�g� uwierzy�, by taka dziewczyna przedk�ada�a laboratoryjne zacisza nad zgie�k hulanek i �miech towarzystwa. Zebra� o niej wszystko, co by�o dost�pne; zacz�� od tego, co znajdowa�o si� najbli�ej - od opis�w psychofizjologicznych, somatycznych i genetycznych. Po tygodniu zna� je na pami��. Nast�pnie j�� grzeba� w jej �genealogii� - dowiedzia� si�, �e jest c�rk� emerytowanego pilota; i tancerki z Czerwonego Poziomu. Rekonstruowa� jej dziewi�tnastoletnie �ycie zawzi�cie i z pasj�, absorbowa�o go to zaj�cie. Nie zaniedbywa� oczywi�cie medycyny. W mi�dzyczasie zosta� Generalnym Opiekunem Zdrowia �Dziesi�ciornicy�, a po wyborze Cardinne�a na Prezydenta jego osobistym lekarzem. Mia� pieni�dze, by� popularny. Tym bardziej pragn�� pomy�lnego zamkni�cia �sprawy Lindy�, jak przywyk� w my�lach rzecz okre�la�. Szcz�cie sprzyja�o Medicusowi - pojawi� si� przed nim ten sam m�ody cz�owiek z t� sam� propozycj�. Przyszed� w �rodku nocy. Wypowiedziawszy swoj� kwesti� przemierzy� ca�� kabin� wielkimi krotkami, poszuka� tasteru w �cianie, wcisn�� go i macaj�c nog� sprawdzi�, czy pole si�owe jest wystarczaj�co wytrzyma�e, po czym zwali� si� na nie jak d�ugi. - Ona bardzo pragnie widzie� si� z panem - oznajmi�. - Szalenie za panem t�skni. Niech pan j� zrozumie - doda� b�yskaj�c luf� ma�ego pistoletu elektrycznego. - Zreszt� co to ma za znaczenie. Niech si� pan ubiera. Szli kr�tko nie korzystaj�c po drodze z windy. Wpadli do jednej z kabin tak nagle, �e Medicus nie zdo�a� zauwa�y� numeru. Stoj�c przed wej�ciem zobaczy� j� od razu. Nogi w b�yszcz�cych czarnych butach opiera�a o �eb zepsutego automatu. Jej piersi, pomalowane na fioletowo, pokryte by�y srebrnymi cekinami. Patrzyli na siebie przez chwil�. Odezwa�a si� pierwsza. - Czemu mnie pan prze�laduje, Medicus? - powiedzia�a zm�czonym g�osem, bez cienia z�o�ci. Pr�bowa� zdoby� si� na u�miech. - Chcia�em uczyni� pani� moj� gwendolin�. W k�cie poruszy� si� zwalisty kszta�t. Medicus spojrza� w tamtym kierunku; zaro�ni�ty troglodyta o mi�niach gladiatora podnosi� si� bez po�piechu i �yczliwo�ci w oczach. Linda powstrzyma�a go ruchem r�ki. - Niepotrzebnie usi�owa� mnie pan zrani�. Du�o s�ysza�am o panu i nie wiem, czy nie mia�abym ochoty zgodzi� si� na wszystko, co pan wymy�li. Ale zasz�y zdarzenia, kt�re wszystko wywr�ci�y. Teraz pa�skie zainteresowanie jest mi nie na r�k�. Kiedy� mo�e zrozumie pan, dlaczego. W jej g�osie pr�cz zm�czenia pobrzmiewa�a jaka� smutna nutka. - Na co pan czeka? - spyta�a tym samym tonem. - Niech pan idzie do diab�a. Praca, praca. Rzuca� si� na o�lep na ka�dy problem, wybiera� najtrudniejsze - i ci�gle nie m�g� zapomnie�. Rozprawia� si� b�yskawicznie z zagadnieniami, nad kt�rymi inni siedzieli bez efekt�w przez lata. By� zdolny i b�yskotliwy; nie sko�czy� dwudziestu sze�ciu lat, kiedy Rada Statku nada�a mu profesorski tytu� i przyzna�a wa�n� nagrod� za badania genetyczne. Z�� pami�� o jednej kobiecie, kt�ra liczy�a si� w jego �yciu, zwalczy� Medicus przy pomocy obsesji, kt�rej uleg� niepostrze�enie nawet dla samego siebie. Udowodni�, �e przy pomocy korekt genetycznych mo�liwe jest �otrzymanie� lepszego cz�owieka: bardziej inteligentnego, o wi�kszym m�zgu i sprawniejszym ciele. Wszystkie jego do�wiadczenia posz�y w tym kierunku, stanowi�c wst�p do tego, co nazwa� na w�asny u�ytek �eksperymentem finalnym�. Okre�li� warunki, jakie powinny spe�nia� geny u�yte w eksperymencie, by mo�na liczy� na sukces, po czym poleci� asystentom spo�r�d trzydziestu tysi�cy wybra� zestaw najoptymalniejszy. Wybrali cztery. Profesor Medicus analizowa� genotypy czterech os�b. Czwarty, notabene najmniej ciekawy i przydatny, wyda� mu si� znajomy. Poprosi� o identyfikacj�. Tak jak si� spodziewa�, nale�a� do Lindy Quarr. Wyj�� kryszta�ek z czytnika, schowa� do pojemnika, zamkn�� go i odes�a� do Centralnej Krioteki Osobowej na poziomie czterdziestym �smym. Do ko�ca dnia nie potrafi� si� skoncentrowa�. Sz�y na marne miesi�ce stara� o to, by zapomnie�. Wieczorem nast�pnego dnia video przynios�o sensacyjn� wiadomo��: dokonano napadu na fili� banku Gramma. Rabusie - s�owo na �Dziesi�ciornicy� prawie nie znane - zostali uj�ci. Jedyna w�r�d nich kobieta nazywa si�... Za wiele na raz. Jeszcze tego samego wieczora profesor Medicus upi� si� do utraty pami�ci. Kolejne wieczory zastawa�y go niezmiennie przed ekranem video: �ledzi� przebieg procesu od pocz�tku do ko�ca, ogl�da� z bliska twarz Lindy i s�ucha� jej hardych odpowiedzi na pytania s�dzi�w. Zapad�y surowe wyroki: troje m�odych anarchist�w (w�r�d nich tak�e Lind�) skazano na wymian� osobowo�ci. Pozostali mieli otrzyma� po dwa zadania o �miertelnym stopniu zagro�enia. - Korekty osobowo�ci to pa�ski zesp�? - spyta� Medicusa Prezydent Cardinne pod koniec jednej z wizyt. - Jutro dostarcz� pa�skim ludziom t� tr�jk�, wie pan... Kogo pan wyznaczy do operacji? - Emmery�ego i Llatza. Lind� Quarr zajm� si� osobi�cie. - Podobno jest pi�kna. - Podobno. Ba� si� tego spotkania. Przywie�li j� dok�adnie o wyznaczonej godzinie, wprowadzili do gabinetu. Chcia� si� syci� jej strachem, ale go nie okaza�a. - Masz mnie - powiedzia�a. - Ty g�upcze. Kaza� stra�nikom wyj�� i uderzy� j� w twarz. - Ty g�upcze z profesorskim tytu�em - powt�rzy�a. - Masz mnie wreszcie - i co mi zrobisz? - Na st� - powiedzia� dusz�c si� ze z�o�ci. - Na st�. Le�a�a przed nim naga i cicha. Przygl�da� si� jej spod zmru�onych powiek czekaj�c na sygna�y gotowo�ci automed�w. Gdy nadesz�y, mia� ju� inn� koncepcj�. - Koniec operacji - powiedzia�. - Wy��czcie si�. W dziesi�� minut p�niej siedzia� w fotelu naprzeciwko Lindy. Z fili�anek parowa�a gor�ca kawa. - Proponuj� pani uk�ad - zacz�� bez ogr�dek. Milcza�a. - Na pewno chce pani pozosta� taka jak dot�d - my�l� o osobowo�ci... - Taki pan pewien? - Je�li nie, nie mam pani nic do zaoferowania. - A je�li tak? - Potrafi� upozorowa� zmian� pani osobowo�ci nie zmieniaj�c jej. - Co chce pan uzyska� w zamian? - Zgod� na eksperyment genetyczny. Pani genotyp odpowiada pewnym za�o�eniom, kt�re przyj��em... mniejsza o nie i o istot� eksperymentu. W ka�dym razie zamierzam dokona� w pani genotypie kilku drobnych korekt... - Jeszcze si� nie zgodzi�am. - Je�li si� pani zgodzi... nast�pnie jajo ze skorygowanymi - tak to nazwijmy - genami zostanie zap�odnione. W specjalnym automedzie minie mu okres ci��y, po kt�rym �urodzimy� je, aby przekona� si�, co z naszych przewidywa� wysz�o. - A je�li si� oka�e, �e to pomy�ka? - Zniszczymy to �ycie. - Nie zgadzam si�. Przez d�ug� chwil� siedzieli w milczeniu. Medicus podni�s� do ust fili�ank�. - W takim razie zmuszony jestem... - Mam si� k�a�� na st�? - Nie. Znowu pomilczeli. - Niech pani pos�ucha - zacz�� Medicus. Nie da�a mu doko�czy�. - Dlaczego zwraca si� pan do mnie? Wykorzystuje pan moj� trudn� sytuacj�. Pan wie, jak to si� nazywa? - Wiem. W innej sytuacji tak�e zwr�ci�bym si� do pani. Przed pani� trzy osoby odm�wi�y mi zgody. Pani jest moj� ostatni� nadziej�... - Niech pan nie kpi. Nie zgadzam si�. Wsta�a i przesz�a par� krok�w, nim u�wiadomi�a sobie, �e w gruncie rzeczy nie ma dok�d p�j��. - Prosz� zaczeka� - powiedzia� Medicus. - Rozmowa jeszcze nie sko�czona. W takim razie b�d� musia� wype�ni� polecenie s�du. Otworz� pani m�zg, odbior� pani pami�� o wszystkim, co pani prze�y�a. Niczego nie b�dzie pani pami�ta�, ani m�czyzn w swoim �yciu, anarchist�w, napadu na bank, ani nawet naszej dzisiejszej pogaw�dki. Dam pani nowe wspomnienia i nowe prze�ycia, kt�rych nigdy nie by�o. Spojrza� na ni� po raz pierwszy od pocz�tku rozmowy. - Mi�dzy wszystkimi czynno�ciami z tym zwi�zanymi znajd� dosy� czasu i sposobno�ci, by zabra� to, czego mi pani odmawia. Bez pani zgody - o kwalifikacje moralne takiego czynu mniejsza. Zrobi� to tak czy owak, lecz pani nigdy si� o tym nie dowie, bo straci pani pami�� nawet nie wiedz�c kiedy, a ja do�o�� stara�, aby moje przest�pstwo - mam odwag� nazwa� to po imieniu - nie ujrza�o �wiat�a dziennego. W ten spos�b zdob�d� pani geny, pani za� nie zdob�dzie nic. Niech si� pani zastanowi, co op�aca si� bardziej. Kawa dawno wystyg�a w fili�ance Landy. - Pan jest potworem - powiedzia�a s�abym g�osem. - Oszcz�d�my sobie komplement�w. Zgadza si� pani? - Tak. - Jest jeszcze jeden niuans: w warunkach sztucznych p��d rozwija si� o wiele gorzej ni� w naturalnych. Rozumie pani, co chc� przez to powiedzie�? Chcia�bym... - Niech pan przestanie, b�agam. Przecie� i tak pan dopnie swego. - Chodzi o to, czy akceptuje pani to uzupe�nienie. - Wszystko mi jedno. Niech mnie pan nie m�czy. - Linda - powiedzia� Medicus do dziewczyny zatopionej w szkle. - Wcale si� nie postarza�a�, wiesz? To nie by�a Linda. Nawet nie jej trup. Prawdziwa Linda uciek�a ze statku rakietk� wycieczkow�. Pu�ci�a silniki na pe�n� moc i wzi�a kurs na najbli�sze s�o�ce. Kiedy zauwa�yli i zrozumieli, o co jej sz�o, nie byli w stanie ju� jej przeszkodzi�. Medicus wiele razy pr�bowa� sobie wyobrazi�, jak wygl�da�y jej ostatnie minuty. Narastaj�cy �ar... pociesza� si�, �e mo�e umar�a wcze�niej, za�ywaj�c na przyk�ad pastylki. Gdy wrzawa wok� samob�jstwa troch� ucich�a, zam�wi� u plastyk�w kuk�� Lindy i pochowa� j� ze wszystkimi honorami. Nawet o ��pij, zwyci�zco� nie zapomnia�. Jak wygl�da�aby dzisiaj, po pi�tnastu latach bezwzgl�dnych? Co by my�la�a? O czym chcia�aby rozmawia�? Zza przezroczystej tafli spogl�da�a na� twarz pe�na wynios�ej oboj�tno�ci. Kto� szarpn�� go z ty�u za r�kaw. Obejrza� si�. - Profesorze Medicus - wysapa� z oburzeniem Laveerson. - Tak pan czuwa nad moim zmartwychwstaniem? 2 Jeden jedyny hibernator sta� na �rodku pustej hali. Na jego pokrywie, dudni�c o boczn� szyb� butami, siedzia�o dw�ch m�czyzn. - Pos�uchaj echa - powiedzia� pierwszy z nich. - Ho, ho! - Zdrowa pustka - powiedzia� drugi. - Powinno si� zrobi� tutaj prawdziwy ocean z wielorybami, rekinami i kaczkami. - Zwariowa�e�? - oburzy� si� pierwszy. - Kaczki nie �yj� w oceanie. Umilkli nagle, bo niebieska lampka wewn�trz hibernatora mrugn�a i zgas�a. - Zaraz b�dziecie go mieli - odezwa� si� kto� z o�rodka kontroli. - Tylko zejd�cie z hibernatora, do cholery. Stan�li z boku z r�kami w kieszeniach, Doogan w�a�nie otworzy� oczy, szyby pocz�y zje�d�a� w d�. - Witaj - powiedzia� jeden z m�czyzn podchodz�c bli�ej. - Obudzi�e� si� jak zwykle zgodnie z programem. - Nie zapomnij przypadkiem, �e jest dwie�cie pi��dziesi�ty trzeci rok lotu - doda� drugi. - Jest poniedzia�ek, pocz�tek tygodnia. - W dodatku kwiecie�. - I wiosna. Doogan sta� naprzeciwko nich dopinaj�c spodnie. - Witajcie - rzek�. - Ca�kiem sympatyczni z was faceci, cho� nie powiem, �eby wasz widok akurat w tej chwili by� pierwsz� przyjemno�ci�, kt�rej pragn�. M�czy�ni spojrzeli po sobie z zak�opotaniem. - Jasne - powiedzia� ten, kt�ry sta� bli�ej. - Jako� tak si� przyj�o, �e nikt nas nie lubi. - Na p�acz mi si� zbiera z tego powodu - doda� stoj�cy dalej. - Cud prawdziwy, �e zdo�a�em si� opanowa�. - Nie jest tak �le - os�dzi� Doogan manipuluj�c przy automacie do wydawania napoj�w. - Napijecie si� czego�? Obaj wydali okrzyk grozy i cofn�li si� do tylu. - Pij� tylko piwo u Quevasa. - Jasne. Cudowny facet, ten Quevas. Id� wczoraj do niego rozluzowany jak stary fantomat, �wiata na oczy nie widz� - i m�wi�, �e w trybie po�piesznym potrzebuj� poda� trzewiom pewne pensum piwa, inaczej skonam niechybnie w przeci�gu p� minuty. Quevas na to, �e nic nie stoi na przeszkodzie, o ile mam czym zap�aci�, gdy� w jego lokalu serwuje si� ciecz nie zwa�aj�c na p�e�, wiek i stopie� upojenia go�cia. Chyba �e jest pan Dwukolorowym, m�wi, przyznaj si� pan, bo tych dyskryminuj� ile wlezie - jeszcze �aden si� u mnie nie napi�. - Mo�e moj� w�asne knajpy? - Jasne, musz� mie�, inaczej niechybnie by zdechli. Jak s� tacy m�drzy, jak o nich m�wi�, musieli wymy�li� piwo. Doogan przygl�da� si� im z rozbawieniem. - Po mojemu - rzek� - nie od rzeczy by�oby zajrze� do Quevasa. Widzi mi si�, �e to po drodze. - Tak, po drodze, jak na trzydziesty poziom przez sto dziewi��dziesi�ty - zarechota� pierwszy z m�czyzn. - Ale ja nie mam nic przeciwko. - Ani ja - spiesznie uzupe�ni� drugi. Windy dalekiego zasi�gu sta�y puste - widocznie ludzie mo�cili si� jeszcze w kabinach, przychodzili do siebie po hibernacyjnym pr�niactwie. Po korytarzu kr�ci�o si� niewielu przechodni�w, co mog�o wyda� si� dziwne - b�d� co b�d� czterdziesty by� jednym z popularniejszych poziom�w promenadowych. Podszed� do nich m�ody m�czyzna, w�a�ciwie ch�opiec. - Halo, Deogracias - powiedzia� Doogan. - Jak si� masz? - Nie�le - odrzek� Deogracias. - Za to ty najwyra�niej wp�dzi�e� si� w tarapaty. - Ja? - zdziwi� si� Doogan. - Sk�d�e. To moi nowi przyjaciele. C� poradz�, �e maj� brzydki zaw�d? - Przyjaci� cz�owiek nie wybiera - stwierdzi� filozoficznie Deogracias. - W�a�nie. Jedziemy jak raz na piwo do Quevasa. Dasz si� zaprosi�? - Z ch�ci�. Lubi� piwo jak nic na, �wiecie. Weszli do windy. - Witam - powiedzia�a winda. - Bardzo mi przyjemnie, �e wybrali�cie w�a�nie mnie. Okre�laj�c poziom docelowy prosz� jednak pami�ta�, �e po��czenia z poziomami 187 i 188 zosta�y tymczasowo zawieszone. Policjanci spojrzeli na siebie porozumiewawczo. - Nie wybieramy si� a� tak daleko, windo - powiedzia� Doogan. - W zupe�no�ci zadowoli nas poziom setny. - Chwileczk� - powiedzia� jeden z policjant�w. - Centrala? Co si� dzieje na sto osiemdziesi�tym si�dmym i �smym? - Demonstracja dw�ch tysi�cy ludzi z hali hibernator�w na sto sze��dziesi�tym. - O co im chodzi? - Ich zdaniem zostali obudzeni za wcze�nie. Ich kabiny nie zosta�y na czas odnowione, nie by�y te� czynne baseny. - Jak to wygl�da? - Na razie niegro�nie, ale b�d�cie do dyspozycji. Gdzie jeste�cie teraz, co robicie? - Z hali hibernator�w na czterdziestym eskortujemy wi�nia Doogana. - Dok�d? - Na dziesi�ty. - Za�atwcie to szybko i wracajcie. - Przykro nam, panie Doogan - powiedzia� ten z policjant�w, kt�ry rozmawia� z Central�. - Widzi pan, �e to nie nasza wina. - W porz�dku - odrzek� Doogan. - Deogracias, napijemy si� kiedy indziej. B�dziesz mi kibicowa� na procesie? - Jakiego wyroku nale�y si� spodziewa�? - Zadania z dwukrotnym zagro�eniem. A jak dopisze szcz�cie, to z jednokrotnym - rzek� policjant. - Dziesi�ty. - zwr�ci� si� do windy. - Jedziesz z nami, ch�opcze? - Nie - powiedzia� Deogracias. - Nie mam interesu. - Radzi�bym ci, �eby� nie mia� go jak najd�u�ej. Czo�em. Winda z gwizdem ruszy�a w d�. - Ten ch�opiec jest garbaty - powiedzia� policjant do Doogana. - Czemu jeszcze nie podda� si� operacji? - Podobno to niezmiernie skomplikowany przypadek. Na ca�ej �Dziesi�ciornicy� chyba tylko profesor Medicus by�by w stanie mu sprosta�. Ale leczenie u Medicusa drogo kosztuje. - A� tak drogo? - Nie wiem. Inaczej chyba dawno zg�osi�by si� do kliniki. - I ja tak my�l� - wtr�ci� si� drugi policjant. - Paradowanie z takim garbem wcale nie musi by� przyjemne. Deogracias tymczasem wsiad� do nast�pnej windy i powiedzia�: - Sto osiemdziesi�ty si�dmy. - Nie wolno. Zakaz. Czasowe wstrzymanie komunikacji z poziomami od sto osiemdziesi�t wzwy�. Przepraszam. - Sto siedemdziesi�ty dziewi�ty - wrzuci� monet�, ruszyli. Na osiemdziesi�tym wsiad�a staruszka, kt�ra wysiad�a na sto czterdziestym. Jej miejsce zaj�to o�miu uzbrojonych policjant�w taszcz�cych ze sob� prostopad�o�cienny pojemnik na k�kach. Przez otwarte wej�cie do windy Deogracias ujrza� napieraj�cy na policjant�w t�um. �Windy s� dla ludzi!�, krzycza� jaki� m�czyzna. �Sprz�t do wind towarowych!� Policjanci spogl�dali na siebie niepewnie, po twarzach sp�ywa� im pot. - Prosz� p�aci� za przejazd - powiedzia�a winda. Jeden z policjant�w wetkn�� w otw�r pekuniarny niewielk� blaszk�. - Osiem os�b na sto osiemdziesi�ty pi�ty - zakomenderowa�. - Po drodze post�j dziesi�� poziom�w ni�ej. - Wysiadam na sto siedemdziesi�tym dziewi�tym - odezwa� si� Deogracias. Policjant spojrza� na niego przeci�gle. - Niech pan nie spiera si� ze mn�, m�ody cz�owieku, dobrze panu radz�. - Kiedy wsiada�em, tylko dwa poziomy by�y odci�te. W chwil� p�niej - siedem. Teraz s�ysz�, �e odci�to pi�� dalszych. Co si� dzieje? Policjanci milczeli zawzi�cie. - Poziom sto siedemdziesi�t pi�� - powiedzia�a winda. - Niech pan wysiada - policjant stan�� przy wyj�ciu czekaj�c, a� pole ust�pi. Jedn� r�k� odpina� kabur� z pistoletem, drug� ponagla� Deograciasa. W tej samej chwili, kiedy Deogracias podni�s� si� z miejsca, o�lepi� go b�ysk elektrycznego wystrza�u. Policjant przy wej�ciu run�� jak d�ugi, pozostali pr�bowali zasun�� pole, lecz bezskutecznie - w szczelinie tkwi� trup blokuj�c generatory. W momencie strza�u Deogracias pad� na dno windy i odczo�ga� si� w kierunku foteli - w sam� por�, gdy� w wej�ciu ukaza� si� m�czyzna z kr�tk� rur� w r�kach, wyda� gard�owy okrzyk, zielony p�omie� wystrzeli� z jego broni i uderzy� w zbit� gromadk� policjant�w. Z gorej�cym rubinowa wylotem lufy m�czyzna zwr�ci� si� w kierunku Deograciasa. - Nie mam z nimi nic wsp�lnego - powiedzia� Deogracias podnosz�c si� z pod�ogi. - Jad� z samego do�u, chcieli, �ebym tu wysiad�. - Aha - m�czyzna dysza� ci�ko. - Co tam na dole o nas wiedz�? - Niewiele. Ja dowiedzia�em si� od windy, �e na dw�ch poziomach trwa demonstracja. - Na dw�ch! - �achn�� si� m�czyzna. - P� dnia dwadzie�cia g�rnych poziom�w bije si� z ca�� policj� �Dziesi�ciornicy�, a oni m�wi� o dw�ch! Kopn�� z pogard� rozbebeszony automat. - Ga�nica - mrukn��. - Przyda�aby si�. Niepotrzebnie j� rozwali�em, ale sk�d mog�em wiedzie�, co to jest? Wychyli� si� z windy i zawo�a� na swoich. Przybiegli w kilkunastu, kilku zaraz rzuci�o si� w stron� policjant�w, �eby zabra� im bro�, pozostali otoczyli m�czyzn� przekrzykuj�c si� nawzajem. - Dobra robota, Werner! M�czyzna z wyra�nym zak�opotaniem odbiera� ich pochwa�y, ale nie robi� nic, �eby je przerwa�. Kto� wreszcie dostrzeg� Deograciasa. - A to co za jeden? - Sw�j - odrzek� Werner. - Idziesz z nami, ch�opcze? Jak ci na imi�? Korytarz by� pe�en dymu, drog� przed sob� widzieli nie dalej ni� na dziesi�� krok�w. Nigdzie jednak nie by�o �ladu ognia, kt�ry by rodzi� �w dym. Towarzysze Wernera rozbiegli si� nie wiedzie� gdzie i kiedy, on sam rozgl�da� si� bacznie dooko�a i z zak�opotaniem spogl�da� na Deograciasa. Min�li ich biegn�cy ludzie, Werner krzykn�� co� do nich kr�tko, odpowied� zla�a si� niemal z jego g�osem. - Trzymaj si� mnie, ch�opcze. Wycofujemy si� wy�ej. Pobiegli za tamtymi w stron� awaryjnego przej�cia. Przed w�azem k��bi� si� t�um. - Atakuj� automatami - powiedzia� kto� w pobli�u. Werner zaraz wda� si� z nim w dyskusj� nie przerywaj�c ani na chwil� parcia w kierunku w�azu. Deogracias posuwa� si� tu� za nim. - Jest �le, ch�opcze - wysapa� mu nad uchem Werner. - Nie przypuszcza�em, �e posun� si� do tego. Byli tu� przy samym w�azie, kiedy w k��bach dymu buchaj�cych z g��bi korytarza b�ysn�o raz i drugi. Jednocze�nie dotar� do nich odg�os dartej na strz�py tektury - pracuj�ce przy maksymalnym otwarciu przepustnic miotacze policji czy�ci�y pole. Z dymu wy�ania�y si� z wolna kanciaste kszta�ty �azik�w automatycznych. T�um zafalowa� wbijaj�c Wernera i Deograciasa w otw�r. Pobiegli schodami na g�r� wklinowani w �yw� rzek� uciekinier�w. Werner roztr�ca� ludzi jak lodo�amacz; Deogracias, usi�uj�c nad��y�, utkwi� wzrok w jego plecach i bieg� tu� za nim, aby zrastaj�ce si� b�yskawicznie kraw�dzie t�umu nie zdo�a�y go mi�dzy siebie wci�gn��. W pewnej chwili nast�pi� nog� na ohydn� mi�kko�� le��cego cia�a, stopnie powy�ej by�y o�lizg�e i Deogracias poczu�, �e zapada si� w ci�b�. Plecy Wernera znalaz�y si� nagle bardzo wysoko, lecz do po�owy wessany przez t�um Deogracias w ostatniej chwili namaca� pas u jego spodni i wczepi� si� we� kurczowo. Uczu�, jak nadludzka si�a wyrywa go z t�oku i stawia z powrotem na nogi. Nim zd��y� to sobie u�wiadomi�, bieg� ju� za Wernerem z poprzedni� r�wnomierno�ci�, jakby �adna przerwa w biegu nie mia�a po drodze miejsca. Z do�u rozleg� si� ryk przynajmniej setki garde�, st�umiony przez kolejne kondygnacje. Werner jeszcze przy�pieszy�, za chwil� byli ju� na g�rze. Przed schodami kilku m�czyzn, z kt�rych pot la� si� strumieniami, wyci�ga�o przybywaj�cych i odrzuca�o za siebie, sk�d odci�gali ich nast�pni. Tupot wielu n�g wype�nia� korytarz, �wiszcz�ce oddechy g�sto przecina�y powietrze. Po kilkuset metrach zwolnili. Za plecami biegn�cych rozleg� si� grzmot pot�nej eksplozji. Pok�ad pod nogami Deograciasa ugi�� si�, jakby by� z gumy, powietrze uderzy�o go w twarz gor�c� fal�, gdy jak inni sta� i patrzy� w kierunku, sk�d niedawno przybyli. - Wysadzili przej�cie awaryjne - powiedzia� w kompletnej ciszy s�siad Wernera. Wkr�tce drugie pot�ne st�kni�cie da�o si� s�ysze� z przeciwnej strony korytarza. Powiew powietrza by� tym razem o wiele delikatniejszy - ledwo tchnienie na granicy wyczuwalno�ci. - Jeste�my odci�ci - powiedzia� s�siad Wernera. - Zanim dobior� si� do nas, up�ynie troch� czasu. Jedni siadali, inni cz�apali dalej w kierunku przej�cia na wy�szy poziom. Werner spojrza� na trzymany w r�ku miotacz zdziwionym wzrokiem, jakby nie m�g� sobie przypomnie�, jakim cudem przedmiot ten znalaz� si� w jego posiadaniu, po czym od�o�y� go i r�wnie� usiad�. Obok z twarz� ukryt� w d�oniach szlocha�a m�oda kobieta. Dopiero teraz Deogracias spostrzeg�, �e nogi ma mi�kkie i zwacia�e, usiad� przy �cianie i opar� si� plecami o zimny mur. - Chcia�bym panu podzi�kowa� - powiedzia� do Wernera. - Gdyby nie pan... - G�upstwo - machn�� r�k� Werner. - Sam o ma�o co nie zary�em nosem. Wstali i poszli szuka� miejsca w najbli�szych kabinach, ale wszystkie zosta�y zaj�te wcze�niej, wi�c wr�cili na korytarz. Ledwo si� rozsiedli, ju� na nowo musieli wstawa�. Wysoki czarnobrody m�czyzna z praw� r�k� obci��on� pot�nym miotaczem wybiera� z t�umu uzbrojonych i odsy�a� do ty�u, pozosta�ym natomiast poleci� wynosi� si� wy�ej. - Tu zostan� tylko ci, kt�rzy b�d� broni� poziomu. Trzeba zwolni� dla nich kabiny. W ka�dej chwili mo�e zacz�� si� na nowo. Ludzie opuszczali kabiny niech�tnie i wlekli si� w kierunku przej�� awaryjnych. Ich miejsce zajmowali natychmiast uzbrojeni m�czy�ni i kobiety. W��czali indywidualne stanowiska relaksowe - instary - i szykowali si� do snu. - Zamierza pan zosta�? - zagadn�� Wernera czarnobrody popychaj�c jednocze�nie Deograciasa w stron� w�azu. - Ale ch�opiec jest ze mn�. Na pewno co� si� dla niego znajdzie. - Dobra, zosta�cie obaj. Uk�adali si� do spania, gdy zgas�o �wiat�o. W kabinach odezwa�y si� podniesione g�osy i przekle�stwa: to ci, kt�rzy po�o�yli si� wcze�niej, podnosili si� teraz pot�uczeni z pod�ogi. - Ci z do�u nie pr�nuj� - powiedzia� Werner. - A� dziw bierze, �e zrobili to dopiero teraz - odezwa� si� jaki� g�os z ciemno�ci. - Maj� nas. - No, nie tak szybko... - Macie co� do �arcia? Nikt nie mia�. Szykowali si� do sp�dzenia nocy na pod�odze. Przez puste, pozbawione kurtyn si�owych otwory wej�ciowe wlewa�y si� odg�osy z korytarza. Zasypiali, gdy kto� nadszed� od s�siedniej kabiny. - Szukam ochotnik�w do trzymania wart. Kto si� zg�asza. Nikt si� nie zg�osi� i m�czyzna poszed� dalej. W kilka minut p�niej Werner podni�s� si� ci�ko, pomaca� r�k� po pod�odze szukaj�c but�w, po czym za�o�y� je na nogi. - Spij - powiedzia� do Deograciasa. - Nied�ugo wr�c�. Kto� w ko�cu musi zabawi� si� w wartownika. Inaczej powyjmuj� nas st�d jak piskl�ta. - Zaczekaj, id� z tob� - dobieg�o z ciemno�ci. Przez sen Deogracias us�ysza�, jak Werner wraca. Szura� butami przera�liwie g�o�no, uk�ada� si� niesamowicie d�ugo. To jedno Deograciasa nie dziwi�o - pod�oga by�a twarda i sen na niej nie nale�a� do przyjemno�ci. My�l�c, jakie to wszystko straszne, jakie niespodziewane, zasn�� kamiennym snem �miertelnie zm�czonego cz�owieka. Obudzi�y go g�osy. Kt�ry� z m�czyzn w kabinie wybiera� si� w�a�nie na wart� i namawia� do tego le��cego obok koleg�. Pocertolili si� troch� i wyszli. Werner spa� w najlepsze, oddech mia� d�ugi i r�wny. - Kt�ra godzina? - rzuci� w ciemno�� Deogracias, ale nikt nie odpowiedzia�. Uzna�, ze nie ma sensu powtarza� pytania, skulony pr�bowa� zasn��. �wiat�o uderzy�o go w oczy tak niespodziewanie, �e sporo czasu up�yn�o, nim zareagowa�. Werner przerwa� senne mamrotanie i zapyta�: - �wiat�o? Sk�d tutaj �wiat�o? Co si� sta�o? Wstawali, wciskali tastery w �cianach i niemal w tym samym momencie padali na instary. Deogracias obudzi� si� na dobre, gdy po sko�czonej warcie wr�cili tamci dwaj. Stali d�ugo przed kabin� z dwoma lub trzema obcymi i spierali si� z nimi zapalczywie, w tym sporze s�owo �komunikat� d�wi�cza�o cz�ciej ni� inne, wreszcie po�egnali si� ze �miechem i weszli do kabiny. - Co za komunikat? - spyta� p�pi�cy Werner. - Oni jeszcze nic nie wiedz�, Marc - powiedzia� jeden z nich takim tonem, jakby sam posiad� ca�� wiedz� �Dziesi�ciornicy�. - Komunikat o zawieszeniu broni, w��czcie tylko video, a dowiecie si� wszystkiego. Nadaj� go co pi�� minut na wszystkich programach. Werner wsta� i w��czy�, ekran wielki na p� �ciany poja�nia�, wype�niony gadaj�cym bez przerwy facetem. Zapowiedziano relacj� ze sto siedemdziesi�tego pi�tego poziomu, ekran zgas� i zaraz si� roz�wietli�, policjanci siedzieli obok �azik�w popijaj�c piwo, nie by�o trup�w ani dymu, w dali spychacz pcha� przed sob� stos gruz�w, pogi�tych belek i osmalonych pni sztucznych drzew, z drugiej strony sz�y chrz�szcz�ce �aw� inne maszyny, �ata�y poszarpane �ciany, ��czy�y przewody i ruroci�gi, cukierkowy krajobraz zostawa� za nimi nowiutki jak spod ig�y. - Niech skonam - wymkn�o si� Wernerowi. - Niech mnie szlag trafi, Je�li tak to wygl�da rzeczywi�cie. To� to piknik, nie wojna! - Ca�kiem mo�liwe - odezwa� si� Marc - �e oni ju� s� na etapie pikniku. Od pi�ciu godzin mamy zawieszenie broni. - Ale ich mn�stwo - powiedzia� Werner wskazuj�c policjant�w. - My�la�em, �e�my ich troch� wybili, a tu sporo jeszcze zosta�o. - Zwerbowali nowych - rozstrzygn�� towarzysz Marca wal�c o pod�og� butami. - My�lisz, �e tak trudno zosta� policjantem? Mundur, pi��set koron tygodniowo - sam bym si� po�akomi�. A za tak� akcj� leci im grubo ekstra. - Musieliby�my wyt�uc trzy czwarte �Dziesi�ciornicy�, �eby wygra�. - Jasne - odrzek� Marc. - To od pocz�tku nie mia�o sensu. - Jak to si� w�a�ciwie zacz�o? - spyta� Deogracias. Z g��bi kabiny podni�s� si� drab o ponurym wygl�dzie, kt�ry zdaje si� w nocy wychodzi� z Wernerem. - Niewinnie. Na sto osiemdziesi�tym �smym by�a demon