3868
Szczegóły |
Tytuł |
3868 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
3868 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 3868 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
3868 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
KATHY REICHS
ZAPACH �MIERCI
(PRZEK�AD: WOJCIECH KALLAS )
SCAN-DAL
1
Nie my�la�am ju� o cz�owieku, kt�ry wysadzi� si� w powietrze. Przedtem tak. Teraz go sk�ada�am. Przede mn� le�a�y dwa fragmenty czaszki, a trzeci wystawa� z wype�nionej piaskiem miski z nierdzewnej stali. Klej jeszcze nie wysech� na �wie�o zlepionych fragmentach. Ko�ci wystarczy do potwierdzenia to�samo�ci. Koroner b�dzie zadowolony.
By�o p�ne popo�udnie czwartku 2 czerwca 1994 roku. Kiedy zasycha� klej, m�j umys� mia� czas na chwil� beztroski. Pukanie w drzwi, kt�re mia�o wyrwa� mnie z zamy�lenia, zmieni� kurs mojego �ycia i rozumienie granic ludzkiej niegodziwo�ci, mia�o nadej�� dopiero za dziesi�� minut. Z przyjemno�ci� przygl�da�am si� rzece �wi�tego Wawrzy�ca - ten widok by� jedyn� zalet� mojego ciasnego, zagraconego gabinetu. Obraz wody, szczeg�lnie p�yn�cej rytmicznie, zawsze mnie jako� o�ywia�. Nie dawa� zapomnie� o Z�otym Stawie. I jestem pewna, �e Freud mia�by tu co� do powiedzenia.
My�lami by�am ju� w zbli�aj�cym si� weekendzie. Rozwa�a�am wycieczk� do Quebec City, ale nie mia�am jasnych plan�w. My�la�am o zobaczeniu Plains of Abraham, o jedzeniu ma�� i nale�nik�w, o kupowaniu b�yskotek od ulicznych sprzedawc�w. Taka wycieczka-ucieczka. Sp�dzi�am w Montrealu rok, pracuj�c jako antropolog s�dowy dla ca�ej prowincji, a do tej pory jeszcze tam nie by�am, wi�c taka wycieczka to by� chyba dobry pomys�. Potrzebne mi by�o par� dni bez szkielet�w, rozk�adaj�cych si� cia� czy nieboszczyk�w �wie�o wydobytych z rzeki.
Pomys�y zawsze przychodzi�y mi �atwo, gorzej z wprowadzaniem ich w �ycie. Przewa�nie pozwalam rzeczom toczy� si� ich w�asnym torem. Mo�e to spos�b na to, �eby nie zbzikowa� w pracy. Jestem niezbyt zorganizowana w �yciu prywatnym, ale obsesyjna, je�li chodzi o prac�.
Wiedzia�am, �e tam stoi, nim zd��y� zapuka�. Chocia� jak na cz�owieka takiej postury, porusza� si� cicho, nieodmiennie zdradza� go zapach starego tytoniu fajkowego. Pierre LaManche by� dyrektorem Laboratoire de Medecine Legale ju� od prawie dwudziestu lat. Nigdy nie przychodzi� do mojego gabinetu w celach towarzyskich, podejrzewa�am wi�c, �e nie przynosi najlepszych nowin. Delikatnie zapuka� w drzwi kostkami d�oni.
- Temperance? - Rymuje si� z France. Nigdy nie u�ywa� zdrobnienia. Mo�e po prostu nie brzmia�o to dobrze dla jego ucha. Mo�e mia� niemi�e wspomnienia z Arizony. Tylko on nie zwraca� si� do mnie per Tempe.
- Oui? - Po miesi�cach sp�dzonych tutaj by�o to ju� automatyczne. Przyje�d�a�am do Montrealu uwa�aj�c, �e m�wi� biegle po francusku, ale nie wzi�am pod uwag� Le Fran�ais Quebecois. Uczy�am si�, ale powoli.
- W�a�nie telefonowano do mnie. - Spojrza� na r�owy �wistek papieru trzymany w r�ku.
Wszystko w jego twarzy uk�ada�o si� pionowo, zmarszczki i bruzdy o r�nej g��boko�ci bieg�y r�wnolegle do d�ugiego, prostego nosa i uszu. Wygl�da� zupe�nie jak basset. By�a to twarz, kt�ra ju� w m�odo�ci musia�a wygl�da� na star�, a czas tylko czyni� rysy twarzy wyra�niejszymi. Nie mog�am odgadn��, ile ma lat.
- Dw�ch pracownik�w Hydro-Quebec znalaz�o dzisiaj jakie� ko�ci. - Przygl�da� si� mojej twarzy, na kt�rej na pr�no by szuka� oznak zadowolenia. Przeni�s� wzrok z powrotem na r�owy �wistek. - S� blisko miejsca, gdzie zesz�ego lata znaleziono dawne groby - ci�gn�� swoim formalnym, poprawnym francuskim. Nigdy nie s�ysza�am, by u�ywa� skr�conych form. Albo slangu czy policyjnego �argonu. - By�a� tam. Pewnie to ci�g dalszy tego samego. Musz� wys�a� tam kogo�, kto stwierdzi, �e to rzeczywi�cie nie jest sprawa dla koronera.
Kiedy podni�s� wzrok znad papierka, zmiana k�ta padania �wiat�a sprawi�a, �e ��obi�ce jego twarz bruzdy i zmarszczki wydawa�y si� pog��bia�, wch�aniaj�c �wiat�o popo�udniowego s�o�ca tak, jak czarna dziura wch�ania materi�. Na jego twarzy zago�ci� blady u�miech, przesuwaj�c cztery bruzdy w g�r� twarzy.
- My�li pan, �e to znalezisko archeologiczne? - Stara�am si� wymiga�. Wyprawy w teren z pewno�ci� nie by�o w moich niezupe�nie sprecyzowanych planach. �eby wyjecha� nast�pnego dnia, musia�am odebra� rzeczy z pralni chemicznej, zrobi� pranie, wst�pi� do apteki, spakowa� si�, zmieni� olej w samochodzie i wyt�umaczy� Winstonowi, dozorcy budynku, w kt�rym mieszka�am, jak ma si� opiekowa� moim kotem.
Pokiwa� tylko g�ow�.
- Okej.- Wcale nie by�o okej.
Wr�czy� mi karteczk�.
- Chcesz, �eby zawi�z� ci� tam radiow�z?
Popatrzy�am na niego, staraj�c si� zawrze� w moim spojrzeniu niech�� i niezadowolenie.
- Nie, dzisiaj jestem samochodem. - Przeczyta�am adres. Blisko domu. - Znajd� to miejsce.
Oddali� si� r�wnie cicho, jak si� zjawi�. Pierre LaManche preferowa� gumowe podeszwy, a kieszenie mia� zawsze puste, �eby nic w nich nie brz�cza�o czy szele�ci�o. Tak, jak z krokodylem w rzece, o jego pojawieniu i oddaleniu si� nie ostrzega�y �adne d�wi�ki. Niekt�rym pracownikom dzia�a�o to na nerwy.
W�o�y�am do p��ciennej torby kombinezon i par� gumiak�w, �udz�c si�, �e nie b�d� mi potrzebne, po czym wzi�am laptopa, akt�wk� i zdobiony haftami worek, kt�ry w tym sezonie pe�ni� funkcj� torby. Obiecywa�am sobie, �e nie wr�c� tu przed poniedzia�kiem, ale natarczywy glos w mojej g�owie przekonywa�, �e b�dzie inaczej.
Kiedy w Montrealu nadchodzi lato, zjawia si� z impetem dor�wnuj�cym tancerce rumby: ca�ej w falbankach i jaskrawej bawe�nie z migaj�cymi udami i l�ni�c� od potu sk�r�. Ta bezwstydna zabawa zaczyna si� w czerwcu i trwa do wrze�nia.
Wszyscy z rado�ci� witaj� t� por� roku i traktuj� j� z pewn� nabo�no�ci�. �ycie toczy si� na ulicach. Po d�ugiej, surowej zimie pojawiaj� si� na nich kafejki, rowerzy�ci i rolkowcy walcz� ze sob� o miejsce na �cie�kach rowerowych, jest mn�stwo festiwali na �wie�ym powietrzu, a ludzie k��bi� si� na chodnikach.
Lato sp�dza si� tu zupe�nie inaczej, ni� w moim rodzinnym stanie P�nocnej Karolinie, gdzie w czasie letnich miesi�cy ludzie leniwie wyleguj� si� na le�akach, sp�dzaj� czas na tarasach w swoich podmiejskich domach albo w mie�cie, a bez kalendarza trudno si� tam po�apa�, jaka jest pora roku.
Bardziej od surowej zimy zaskoczy� mnie ten wybuch wiosny podczas pierwszego roku sp�dzonego na p�nocy i odp�dzi� ode mnie t�sknot�, kt�ra nie opuszcza�a mnie podczas d�ugiej, zimnej i ciemnej zimy.
Takie my�li przychodzi�y mi do g�owy, kiedy przeje�d�a�am pod mostem Jacques-Cartier i skr�ca�am na zach�d w Yiger. Min�am browar Molson, kt�ry rozci�ga� si� wzd�u� rzeki po mojej lewej stronie, po czym wie�� biurowca Radio-Canada, my�l�c o ludziach w niej uwi�zionych: rezydentach przemys�owych pasiek, kt�rzy na pewno podobnie jak ja marzyli o wyrwaniu si� st�d. Wyobrazi�am sobie, jak zza szklanych prostok�t�w obserwuj� �wiat�o s�oneczne, t�skni�c do jacht�w, rower�w i tenis�wek i spogl�daj� na zegarki, czuj�c atmosfer� czerwca.
Odkr�ci�am szyb� i w��czy�am radio.
- Aujourd'hui je vois la vie avec les yeux du coeur. - Odruchowo t�umaczy�am w my�lach: �Dzisiaj patrz� na �ycie oczyma mego serca". To �piewa� Gerry Boulet. Dobrze go pami�ta�am: energiczny m�czyzna z czarnymi oczyma i kosmykami w�os�w okalaj�cymi jego twarz, kochaj�cy sw� muzyk� ponad wszystko, zmar�y w wieku czterdziestu czterech lat.
Stare groby nasun�y si� same. Ka�dy antropolog s�dowy zajmuje si� takimi przypadkami. Starymi ko��mi wygrzebanymi z ziemi przez psy, wykopanymi przez budowniczych, wymytymi po wiosennych powodziach czy znalezionymi przez grabarzy. Biuro koronera sprawuje kontrol� nad �mierci� w prowincji Quebec. Je�li umrzesz w niew�a�ciwy spos�b, bez opieki lekarza, nie w ��ku, to koroner chce wiedzie�, dlaczego. Je�li twoja �mier� mo�e za sob� poci�gn�� inne ofiary, koroner chce to tak�e wiedzie�. Koroner ��da wyja�nie� w przypadku gwa�townej, niespodziewanej b�d� przedwczesnej �mierci. Ale osoby nie �yj�ce od dawna go nie interesuj�. Chocia� ich �mier� mog�a wo�a� o pomst� do nieba albo zwiastowa� nadchodz�c� epidemi�, ich g�osy ucich�y na zbyt d�ugo. Takie znaleziska przekazuje si� archeologom. Teraz te� si� na to zanosi. Niestety.
Jecha�am slalomem przez zat�oczone centrum miasta i ju� po pi�tnastu minutach dotar�am pod adres, kt�ry poda� mi LaManche. Le Grand Seminaire. B�d�c resztk� rozleg�ych posiad�o�ci Ko�cio�a katolickiego, Le Grand Seminaire zajmuje spory kawa�ek ziemi w sercu Montrealu. Centre-ville. Centrum. Niedaleko do mnie. Ma�a, miejska twierdza pozostaje zielon� wysp� w morzu betonowych drapaczy chmur i jest niemym �wiadectwem minionej pot�gi tej instytucji. Kamienne mury i liczne baszty otaczaj� ponure, szare zamki, zadbane trawniki i zdzicza�e ju� nie zabudowane dzia�ki.
W czasach �wietno�ci ko�cio�a tysi�ce rodzin przysy�a�o tu swoich syn�w, aby stali si� ksi�mi. Ci�gle jeszcze tutaj nap�ywaj�, ale teraz jest ich niewielu. Wi�ksze budynki s� teraz wynajmowane, a miejscowa szko�a i instytucje nieco si� ze�wiecczy�y - w programach nauczania internet i faks zaj�y miejsce �wi�tych ksi�g i dysput teologicznych. Mo�e to dobra metafora wsp�czesnego spo�ecze�stwa. Jeste�my zbyt zaj�ci komunikowaniem si� ze sob�, �eby jeszcze si� zajmowa� wszechmocnym architektem.
Zatrzyma�am si� w uliczce naprzeciw teren�w seminarium i spojrza�am na wsch�d, na tereny le��ce wzd�u� Sherbrooke, w kierunku budynk�w wynajmowanych teraz przez Le College de Montreal. Nie zauwa�y�am nic nietypowego. Wystawi�am �okie� za okno i spojrza�am w drug� stron�. Zakurzony, gor�cy metal oparzy� mi sk�r� po wewn�trznej stronie ramienia. Cofn�am wi�c szybko r�k�, jak krab, kt�rego d�gni�to kijkiem.
Byli tam. Skontrastowany ze �redniowieczn�, kamienn� wie�� w tle, sta� bia�o-niebieski radiow�z z napisem POLICE-COMMUNAUTE URBAINE DE MONTREAL wymalowanym na boku samochodu. Blokowa� zachodni wjazd na teren seminarium. Tu� przed radiowozem sta�a szara ci�ar�wka Hydro-Quebecu. Wystawa�y z niej drabiny i sprz�t, wygl�daj�ce na aparatur� stacji kosmicznej. Obok ci�ar�wki sta� umundurowany policjant i rozmawia� z dwoma lud�mi w roboczych kombinezonach.
Skr�ci�am w lewo i wjecha�am na pas Sherbrooke prowadz�cy na zach�d. Ul�y�o mi, kiedy nie zauwa�y�am �adnych dziennikarzy. W Montrealu spotkanie z pras� jest podw�jnie uci��liwe, bo gazety i programy telewizyjne ukazuj� si� po francusku i angielsku. Wystarczy, �e jestem napastowana w jednym j�zyku, �eby zachowywa� si� niezbyt elegancko, a kiedy atakuje si� mnie na dw�ch frontach, potrafi� by� naprawd� obcesowa.
LaManche mia� racj�. By�am tutaj zesz�ego lata. Pami�ta�am tamt� spraw� - ko�ci wykopano podczas naprawy wodoci�gu. W�asno�� ko�cielna. Stary cmentarz. Poch�wek w trumnach. Zostawi� archeologom. Sprawa zamkni�ta. Jak dobrze p�jdzie, dzisiejszy raport niczym si� nie b�dzie r�ni�.
Kiedy wcisn�am si� moj� mazd� przed ci�ar�wk� i zaparkowa�am, trzech m�czyzn przesta�o rozmawia� i spojrzeli w moj� stron�. Gdy wysiada�am z samochodu, policjant zawaha� si�, jakby si� nad czym� zastanawiaj�c, po czym ruszy� w moj� stron�. Nie u�miecha� si�. By�o pi�tna�cie po czwartej i na pewno jego zmiana ju� si� sko�czy�a i nie powinno go tu by�. Hm, mnie te� nie.
- B�dzie pani musia�a pojecha� dalej. Tu nie wolno parkowa�.
Kiedy m�wi�, gestykulowa� r�koma, wskazuj�c kierunek, gdzie powinnam pojecha�. Wyobrazi�am sobie, jak tym samym gestem wyjmuje muchy z sa�atki ziemniaczanej.
- Jestem doktor Brennan - wyja�ni�am, zatrzaskuj�c drzwi samochodu. - Z Laboratoire de Medecine Legale.
- To pani� przys�a� koroner? - Powiedzia� to takim tonem, �e przy nim g�os przes�uchuj�cego oficera KGB brzmia�by umie.
- Tak. Jestem anthropologiste judiciaire. - M�wi�am powoli, jak nauczyciel w drugiej klasie podstaw�wki. - Zajmuj� si� ekshumacjami i szkieletami. Rozumiem, �e wasze znalezisko podpada pod obie te kategorie?
Poda�am mu moj� legitymacj�. Na ma�ym, mosi�nym prostok�cie nad kieszeni� jego koszuli widnia� napis: Konstabl Groulx.
Spojrza� na zdj�cie, a potem na mnie. M�j wygl�d chyba go nie przekona�. Mia�am zamiar przez ca�y dzie� pracowa� nad rekonstrukcj� czaszki, wi�c ubra�am si� roboczo - w wytarte, br�zowe d�insy, bawe�nian� koszul� i tenis�wki, r�kawy podwin�am do �okcia i nie mia�am skarpetek. Wi�kszo�� moich w�os�w by�a spi�ta u g�ry, ale reszta, przegrywaj�c walk� z grawitacj�, opada�a mi na twarz i szyj�. Twarz usiana by�a zaschni�tymi plamkami kleju. Musia�am wygl�da� bardziej na matk� w �rednim wieku, kt�ra przerwa�a prac� przy tapetowaniu mieszkania, ni� na antropologa s�dowego.
D�ugo przygl�da� si� mojej legitymacji, po czym odda� mi j� bez s�owa komentarza. Wyra�nie nie tego si� spodziewa�.
- Widzia� pan szcz�tki? - spyta�am.
- Nie. Ja tylko zabezpieczam teren. - Wskaza� r�k� na dw�ch m�czyzn, kt�rzy przerwali rozmow� i przypatrywali si� nam. - To oni to znale�li. Ja o tym zameldowa�em. Zaprowadz� pani�.
Zastanawia�am si�, czy konstabl Groulx potrafi�by skleci� zdanie z�o�one. Kolejnym gestem ponownie wskaza� na robotnik�w.
- B�d� mia� oko na pani samoch�d.
Pokiwa�am g�ow�, ale on ju� si� odwraca�. Pracownicy Hydro w milczeniu patrzyli, jak si� do nich zbli�am. Obaj mieli na g�owach grube okulary przeciws�oneczne i kiedy kt�ry� z nich ruszy� g�ow�, w szk�ach odbija�o si� �wiat�o popo�udniowego s�o�ca. Obaj mieli te� identycznie zakrzywione w�sy w kszta�cie odwr�conej litery U.
Ten stoj�cy z lewej wygl�da� na starszego. By� szczup�ym, smag�ym m�czyzn� o spojrzeniu teriera. Rozgl�da� si� nerwowo doko�a, co chwil� przenosi� wzrok z jednej rzeczy na drug�, z jednego cz�owieka na drugiego, jak pszczo�a to nurkuj�ca, to wysuwaj�ca si� z kwiatu p�onii. Raz po raz �widrowa� mnie oczyma, ale ju� po chwili je odwraca�, jakby si� obawia�, �e kontakt wzrokowy mo�e go sk�oni� do zrobienia rzeczy, kt�rych p�niej b�dzie �a�owa�. Przest�powa� z nogi na nog� i raz po raz prostowa� si� i znowu garbi�.
Jego kolega by� du�o postawniejszym m�czyzn� z ogorza�� twarz� i w�osami spi�tymi w d�ug�, g�adk� kitk�. U�miechn�� si�, kiedy by�am ju� blisko, ukazuj�c miejsca, gdzie kiedy� by�y z�by. Podejrzewa�am, �e on b�dzie bardziej rozmownym z tej dw�jki.
- Bonjour. Comment ca va? - Zacz�am od francuskiego odpowiednika �Dzie� dobry. Jak leci?"
- Bien. Bien. - Jednoczesne kiwni�cie g��w. Dobrze. Dobrze.
Przedstawi�am si� i spyta�am, czy to oni zameldowali, �e znale�li ko�ci. Kolejne kiwni�cia.
- Niech mi panowie powiedz� o tym co� wi�cej. - M�wi�c to, wyci�gn�am z plecaczka notatnik, otworzy�am go i w��czy�am d�ugopis. U�miechn�am si� zach�caj�co.
Cz�owiek z kitk� m�wi� ch�tnie i szybko, jak dzieci wypuszczone na d�ug� przerw�. By� podniecony ca�ym zdarzeniem. M�wi� po francusku z bardzo silnym akcentem - s�owa zlewa�y si� i nie wymawia� ko�c�wek - tak, jak to robi� mieszka�cy Quebecu mieszkaj�cy w g�rze rzeki. Musia�am uwa�nie go s�ucha�.
- Obcinali�my ga��zie, to jeden z naszych obowi�zk�w. - Wskaza� na znajduj�ce si� nad naszymi g�owami linie wysokiego napi�cia, po czym powi�d� wzrokiem po ziemi. - Musimy dba� o to, �eby nic nie haczy�o o linie.
Pokiwa�am g�ow�.
- Kiedy wszed�em do tego wykopu tam - odwr�ci� si� i wskaza� w stron� pasa drzew ci�gn�cych si� wzd�u� budynk�w - poczu�em jaki� dziwny zapach. - Przerwa�, nie odrywaj�c oczu od drzew. Ca�y czas mia� wyci�gni�t� r�k�, a jego palec wskazuj�cy przecina� powietrze.
- Dziwny?
Odwr�ci� si�.
- Hm, nie taki mocno dziwny... - Przerwa� i zacz�� przygryza� doln� warg�, kiedy w swoim s�owniku mentalnym szuka� odpowiedniego s�owa. - Zapach �mierci - powiedzia�. - Rozumie pani?
Czeka�am, by rozwin��.
- Wie pani, taki jak wtedy, kiedy jakie� zwierz� gdzie� wpe�znie i umrze... - Kiedy to m�wi�, wzdrygn�� si� nieznacznie, po czym spojrza� na mnie, oczekuj�c przytakni�cia.
Wiedzia�am a� za dobrze. Z odorem �mierci jestem za pan brat. Ponownie pokiwa�am g�ow�.
- Tak w�a�nie my�la�em. �e jaki� pies albo szop zdech�. Wi�c zacz��em grzeba� grabiami w g�stwinie w miejscu, gdzie zapach by� naprawd� silny. I rzeczywi�cie, znalaz�em troch� ko�ci. - Kolejne wzdrygni�cie.
- Aha. - Zaczyna�am czu� si� nieswojo. Stare groby nie �mierdz�.
- Wi�c przywo�a�em do siebie Gila... - Spojrza� na starszego cz�owieka, oczekuj�c potwierdzenia. Gil wpatrywa� si� w ziemi�. - I obaj zacz�li�my przekopywa� li�cie i w og�le. To, co znale�li�my, zupe�nie mi nie wygl�da na szopa czy kr�lika... - Kiedy to powiedzia�, spl�t� r�ce na piersiach, spu�ci� brod� i zacz�� ko�ysa� si� na pi�tach.
- A to dlaczego?
- Ko�ci s� za du�e. - Zwin�� j�zyk w rurk�, po czym wepchn�� go w jedno z miejsc po z�bach. Koniuszek j�zyka pojawia� si� i znika� mi�dzy jego z�bami, jak robak szukaj�cy �wiat�a dziennego.
- Co� jeszcze?
- A niby co? - Robak si� schowa�.
- Znalaz� pan co� obok ko�ci?
- Tak. I tu w�a�nie co� nie gra. - Wyci�gn�� r�ce, pokazuj�c nimi rozmiary. - To wszystko by�o w du�ym, plastikowym worku i... - Wzdrygn�� si�, ustawi� r�ce d�o�mi do g�ry i nie doko�czy� zdania.
- I? - Czu�am si� coraz bardziej nieswojo.
- Une uentouse. - Rzuci� to szybko, b�d�c jednocze�nie skr�powanym i podnieconym.
Gil musia� by� duchem ze mn�, jego obawy na pewno dor�wnywa�y moim. Oderwa� wzrok od ziemi i nerwowo wodzi� oczami wok�.
- Co? - spyta�am, my�l�c, �e mo�e �le zrozumia�am to s�owo.
- Une ventouse. Przetykaczka. Taka do �azienki. - Pokaza�, jak jej si� u�ywa. Pochylony do przodu, chwyci� r�koma za niewidoczny uchwyt i porusza� r�koma w g�r� i w d�. Ta makabryczna scenka by�a tak nie na miejscu, �e a� wstrz�saj�ca.
Gilowi wyrwa�o si� �Sacre...", po czym ponownie utkwi� wzrok w ziemi. Przygl�da�am mu si�. Co� rzeczywi�cie nie gra�o. Sko�czy�am notowa� i zamkn�am notes.
- Czy w wykopie jest mokro? - Zupe�nie nie mia�am ochoty zak�ada� gumiak�w i kombinezonu, je�li nie by�o to konieczne.
- Nie - odpar� ten z kitk� i ponownie spojrza� na Gila, oczekuj�c przytakni�cia. Gil potrz�sn�� g�ow�, nie odrywaj�c oczu od ziemi.
- No dobra - powiedzia�am. - Chod�my. - Mia�am nadziej�, �e wygl�da�am na spokojniejsz�, ni� si� naprawd� czu�am.
Cz�owiek z kitk� ruszy� przez traw� w stron� lasku. Powoli schodzili�my w d� parowu, a im bli�ej byli�my dna, tym wi�cej by�o krzak�w i drzew. Zag��bi�am si� w g�stwinie, praw� r�k� chwytaj�c wi�ksze ga��zie, kt�re dla mnie odgina�, po czym przekazywa�am je Gilowi. Pomimo tego ga��zki haczy�y o moje w�osy. Miejsce pachnia�o mokr� ziemi�, traw� i gnij�cymi li��mi. �wiat�o s�oneczne z trudem przebija�o si� przez korony drzew, wi�c ziemia wydawa�a si� by� pokryta plamami wygl�daj�cymi jak kawa�ki z uk�adanki puzzle. Gdzieniegdzie, pochy�y promie� s�o�ca znalaz� jednak przesmyk i dotyka� ziemi, a w jego �wietle wida� by�o unosz�ce si� drobinki py�u. Owady k��bi�y si� wok� mojej twarzy i s�ysza�am ich bzyczenie, a pe�zaj�ce robaki oblepia�y moje kostki.
Na dnie parowu m�czyzna stan��, �eby zorientowa� si�, gdzie jest, po czym skr�ci� w prawo. Ruszy�am za nim, odganiaj�c si� od komar�w, r�k� odgarniaj�c ro�liny, przechodz�c ze zmru�onymi oczyma przez chmury muszek k��bi�cych si� przede mn�. Czasami kt�ra� lecia�a prosto na rog�wk�. Kropelki potu gromadzi�y si� na moich ustach i przylepia�y kosmyki nie upi�tych w�os�w do czo�a i szyi. Niepotrzebnie si� martwi�am moim strojem i fryzur�.
Pi�tna�cie metr�w od cia�a ju� nie potrzebowa�am przewodnika. Z zapachem wilgotnego lasu miesza� si� zapach �mierci, kt�rego nie mo�na by�o z niczym pomyli�. Od�r rozk�adaj�cego si� cia�a jest jedyny w swoim rodzaju. Wisia� w ciep�ym, popo�udniowym powietrzu, s�aby, ale wyra�ny. Z ka�dym krokiem s�odkawy, cuchn�cy zapach przybiera� na sile, jego intensywno�� narasta�a jak brz�czenie szara�czy, a� w ko�cu przesta� si� miesza� z innymi zapachami i przy�mi� wszystkie. Aromaty mchu, ziemi, iglak�w i powietrza ust�pi�y miejsca odorowi gnij�cego cia�a.
Gil zatrzyma� si� w pewnej odleg�o�ci. Sam zapach mu wystarcza�. Nie potrzebowa� przygl�da� si� cia�u ponownie. Trzy metry dalej zatrzyma� si� m�odszy m�czyzna, odwr�ci� si� i bez s�owa wskaza� za ma�y wzg�rek cz�ciowo przykryty li��mi i szcz�tkami ro�lin. G�o�no bzycz�c, muchy zatacza�y kr�gi, jak pracownicy uniwersytetu wok� darmowego szwedzkiego sto�u.
Na widok tego m�j �o��dek si� skurczy�, a w g�owie odezwa� si� g�os: �Wiedzia�am, �e tak b�dzie". Z narastaj�cym we mnie przera�eniem po�o�y�am plecak u st�p drzewa, wyci�gn�am par� r�kawiczek chirurgicznych i zacz�am ostro�nie przedziera� si� przez listowie. Zbli�ywszy si� do wzg�rka, zauwa�y�am miejsce, z kt�rego m�czyzna zgrabi� ro�linno��. To co ujrza�am, potwierdza�o moje obawy.
Z ziemi i li�ci wystawa�a klawiatura �eber, kt�rych ko�ce zakrzywia�y si� ku g�rze tworz�c jakby szkielet embrionalnego statku. Schyli�am si�, �eby si� lepiej przyjrze�. Niezadowolone muchy g�o�no bzycza�y, a ich niebiesko-zielone cia�a mieni�y si� w s�o�cu. Gdy odgarn�am przys�aniaj�ce �ebra szcz�tki ro�lin, okaza�o si�, �e spaja� je fragment kr�gos�upa.
Wzi�am g��boki oddech, za�o�y�am lateksowe r�kawiczki i zacz�am r�koma zdejmowa� martwe li�cie i wyschni�te ig�y. Kiedy ods�oni�am kr�gos�up, w �wietle s�o�ca zauwa�y�am k��bowisko wystraszonych �uk�w, kt�re zacz�y odlatywa�. Robaki wyswobadza�y si� ze zbitej masy i w po�piechu, jeden po drugim, znika�y pod kr�gami.
Ignoruj�c insekty, ca�y czas usuwa�am przykrywaj�ce cia�o warstwy. Pracuj�c ostro�nie, powoli oczy�ci�am przestrze� mniej wi�cej metra kwadratowego. Ju� po nieca�ych dziesi�ciu minutach zobaczy�am to, co odkryli Gil i jego kolega. Odgarniaj�c w�osy z twarzy odzian� w r�kawiczk� d�oni�, odchyli�am si� do tylu i patrzy�am na wy�aniaj�cy si� obraz.
Przygl�da�am si� cz�ciowo ju� zamienionemu w szkielet tu�owiowi, klatce piersiowej, kr�gos�upowi i miednicy, ci�gle jeszcze po��czonym wyschni�tymi mi�niami i wi�zad�ami. W odr�nieniu od m�zgu i organ�w wewn�trznych, kt�re z pomoc� bakterii i robactwa szybko si� rozk�adaj�, czasami w ci�gu paru tygodni, tkanka ��czna jest nader wytrzyma�a i potrafi spina� stawy ca�ymi miesi�cami, a nawet latami.
Widzia�am resztki br�zowej i wysuszonej tkanki przylegaj�cej do ko�ci klatki piersiowej i tu�owia. Kiedy tak siedzia�am w kucki, s�ysz�c bzyczenie much i widz�c plamki �wiat�a na li�ciach otaczaj�cych mnie drzew, nie mia�am �adnych w�tpliwo�ci co do dw�ch rzeczy. Tu��w by� ludzki i le�a� tutaj od niedawna.
Wiedzia�am r�wnie�, �e jego znalezienie si� w tym miejscu nie by�o przypadkiem. Ofiara zosta�a zabita i porzucona. Resztki cia�a le�a�y na plastikowym worku, takim, jakich si� powszechnie u�ywa w kuchni na �mieci. Teraz worek by� rozdarty, ale przypuszcza�am, �e u�yto go do przetransportowania cia�a. Nie by�o ani g�owy, ani ko�czyn, a w pobli�u nie by�o wida� �adnych rzeczy osobistych czy przedmiot�w. Opr�cz jednego.
Ko�ci miednicy obejmowa�y �azienkow� przetykaczk�. Jej drewniana r�czka wystawa�a z nich jakby to by�y po�o�one do g�ry nogami lody na patyku, a cz�� z czerwonej gumy mocno przylega�a w miejscu otworu dolnego ko�ci miednicy. Pozycja przetykaczki sugerowa�a to, �e umieszczono j� tam specjalnie. Pomimo �e my�l ta by�a do�� przera�aj�ca, by�am pewna, �e si� nie myli�am.
Wsta�am i rozejrza�am si� wok�. Kolana protestowa�y przeciwko gwa�townej zmianie pozycji. Z do�wiadczenia wiedzia�am, �e g�odne zwierz�ta mog� roznosi� fragmenty cia�a na imponuj�c� odleg�o��. Psy cz�sto je chowaj� w pl�taninie krzak�w i niskiej ro�linno�ci, a zwierz�ta �yj�ce w norach wci�gaj� ma�e ko�ci i z�by do swoich jam. Strzepa�am ziemi� z r�k, po czym dok�adnie rozejrza�am si� wok�, szukaj�c tras, kt�rymi zwierz�ta mog�y si� przemieszcza�.
Bzycza�y muchy, a z oddalonego o setki kilometr�w Sherbrooke dobieg� mnie teraz odg�os klaksonu. Wspomnienia innych las�w, innych grob�w i innych ko�ci przebiega�y przez m�j umys�, jakby to by�y nie powi�zane ze sob� obrazki ze starych film�w. Sta�am zupe�nie nieruchomo, zmys�y mia�am wyostrzone i szuka�am. W ko�cu wyczu�am raczej ni� zauwa�y�am pewn� nieregularno�� w otaczaj�cej mnie g�stwinie. Jak promie� s�oneczny odbijaj�cy si� od lustra, wra�enie min�o, nim neuronom w moim m�zgu uda�o si� stworzy� jaki� obraz. Prawie niezauwa�alny b�ysk sk�oni� mnie do obr�cenia g�owy. Nic. Sta�am sztywno, nie maj�c pewno�ci, czy naprawd� co� widzia�am. Przesun�am r�k� po twarzy, �eby odp�dzi� insekty, i zauwa�y�am, �e robi si� ch�odniej.
Cholera. Nie przestawa�am si� rozgl�da�. Lekki powiew wiatru uni�s� moje wilgotne w�osy z czo�a i poruszy� li�cie. Wtedy znowu to wyczu�am. Mia�am niejasne wra�enie, �e �wiat�o s�oneczne si� od czego� odbija. Zrobi�am kilka krok�w, nie b�d�c pewna, gdzie to by�o, i zatrzyma�am si�, ka�d� kom�rk� mego cia�a staraj�c si� rozszyfrowa� gr� �wiat�a i cienia. Nic. Oczywi�cie, �e nic, g�upia. Tam nie mo�e niczego by�. Nie ma much.
I wtedy to zauwa�y�am. Wiatr powia� delikatnie poruszaj�c li�cie, przez co natychmiast zmieni� si� uk�ad �wiat�a i co� wpad�o mi w oko. Nie by�am pewna, ale wstrzymuj�c oddech z wra�enia podesz�am bli�ej i spojrza�am na d�. Nie zdziwi�o mnie to, co zobaczy�am. Ot� to, pomy�la�am.
Z dziury mi�dzy korzeniami ��tej topoli wyziera� r�g drugiego plastikowego worka. Wianek jaskr�w otacza� zar�wno topol�, jak i worek, tworzy�y g�sty dywan, a jego macki gin�y w otaczaj�cych je chwastach. Jaskrawo��te kwiaty wygl�da�y, jakby pochodzi�y z ilustracji Beatrbc Potter - soczyste, �wie�e p�ki ostro kontrastowa�y z tym, co wiedzia�am, �e le�y schowane w worku.
Podesz�am do drzewa. Pod moimi nogami szele�ci�y li�cie i trzaska�y ga��zki. Podpieraj�c si� jedn� r�k�, drug� odgarn�am tyle ziemi, �eby m�c porz�dnie chwyci� worek; z�apa�am go mocno i poci�gn�am delikatnie. Ani drgn��. Owin�am koniec worka wok� r�ki, poci�gn�am mocniej i poczu�am, �e si� rusza. Czu�am, �e zawarto�� worka ma swoj� mas�. Insekty k��bi�y si� wok� mojej twarzy. Pot sp�ywa� mi po plecach. Serce wali�o mi jak gitara basowa podczas koncertu zespo�u heavy metalowego.
Szarpn�am jeszcze raz i uda�o mi si� uwolni� worek. Odci�gn�am go kawa�ek, �eby zajrze� do �rodka. A mo�e tylko chcia�am przesun�� go dalej, �eby nie by� zbyt blisko kwiat�w pani Potter. Cokolwiek by�o w �rodku, wa�y�o niema�o, a by�am prawie pewna, co znajd� w �rodku. I mia�am racj�. Kiedy rozwi�za�am ko�c�wki plastiku, do moich nozdrzy doszed� intensywny zapach gnicia. Rozwar�am brzegi worka i zajrza�am do �rodka.
Spojrza�a na mnie ludzka twarz. Dlatego, �e by�a schowana przed robactwem, kt�re przyspiesza proces rozk�adu, cia�o nie by�o jeszcze zupe�nie roz�o�one, ale upa� i wilgo� ju� naruszy�y rysy twarzy, zamieniaj�c j� w po�miertn� mask� s�abo przypominaj�c� osob�, kt�r� kiedy� by�a. Dwoje oczu, wyschni�tych i skurczonych, wyziera�o spod przymkni�tych powiek. Sprasowany nos by� przekrzywiony w jedn� stron� i le�a� p�asko na zapadni�tym policzku. Wargi si� skurczy�y, zapewniaj�c zestawowi idealnych z�b�w u�miech na wieki. Sk�ra by�a niczym wi�cej ni� chorobliwie blad�, bia��, wilgotn�, cienk� pow�ok� dopasowan� do znajduj�cych si� pod ni� ko�ci. Wszystko to otacza�a g�stwina lepkich, rudych, kr�conych w�os�w, matowych kosmyk�w przylepionych do g�owy tym, co wyciek�o z zamienionego w ciecz m�zgu.
Wstrz��ni�ta, zamkn�am worek. Przypominaj�c sobie o pracownikach Hydro, spojrza�am w miejsce, gdzie ich zostawi�am. M�odszy przygl�da� mi si� uwa�nie. Jego kolega sta� nieco dalej, przygarbiony, r�ce trzyma� g��boko w kieszeniach spodni.
Zdj�am r�kawiczki, min�am ich i wysz�am z lasku, kieruj�c si� w stron� radiowozu. Nic nie m�wili, ale s�ysza�am ich kroki i chrz�st pod�o�a tuz za sob�.
Konstabl Groulx sta� oparty o mask�. Patrzy�, jak si� zbli�am, ale nie zmieni� pozycji. Zdarza�o mi si� pracowa� z przyja�niej nastawionymi lud�mi.
- Mog� skorzysta� z radia? - Te� mog� by� osch�a. Odepchn�� si� od samochodu dwoma r�koma i obszed� go. Stan�� po stronie kierowcy, przez otwarte okno wyci�gn�� mikrofon i spojrza� na mnie pytaj�co.
- Zab�jstwo - powiedzia�am.
Wygl�da� na zdziwionego; po�a�owa� szybko tego i rzuci� do mikrofonu:
- Section des homicides.
Po chwili zwyczajnych zak��ce� i szum�w, przebi� si� g�os detektywa:
�Claudel". G�os wydawa� si� poirytowany.
Konstabl Groulx poda� mi mikrofon.
Przedstawi�am si� i powiedzia�am, gdzie jestem.
- Mam tutaj zab�jstwo - wyja�ni�am. - Prawdopodobnie porzucono cia�o. Prawdopodobnie kobiece. Prawdopodobnie obci�to g�ow�. Lepiej tu kogo� od razu przy�lijcie.
Zapad�a d�uga chwila ciszy. Nikt nie jest zachwycony takimi wie�ciami.
- Pardon?
Powt�rzy�am wszystko, prosz�c Claudela, �eby przekaza� te wiadomo�ci Pierre'owi LaManche, kiedy b�dzie dzwoni� do kostnicy. Tym razem nie b�dzie nic dla archeolog�w.
Odda�am mikrofon Groubcowi, kt�ry przys�uchiwa� si� ka�demu mojemu s�owu. Przypomnia�am mu, �eby spisa� dok�adne zeznania robotnik�w. Wygl�da� jak cz�owiek, kt�rego w�a�nie skazano na jakie� dziesi�� do dwudziestu lat. Wiedzia�, �e przez jaki� czas nigdzie si� nie urwie. Nie wsp�czu�am mu zbytnio. Ja te� nie b�d� spa�a w Quebec City w ten weekend. W rzeczywisto�ci, kiedy jecha�am do mojego blisko po�o�onego mieszkania, podejrzewa�am, �e przez d�u�szy czas nikt si� nie wy�pi. Jak si� p�niej okaza�o, mia�am racj�. Nie zdawa�am sobie tylko sprawy z rozmiar�w horroru, kt�remu mieli�my stawi� czo�o.
2
Kolejny dzie� zacz�� si� r�wnie s�onecznie i ciep�o, jak poprzedni, co normalnie wprawi�oby mnie w dobry humor. Jestem kobiet�, kt�rej nastr�j zale�y od pogody - podnosi si� i spada razem z barometrem. Ale tego dnia pogoda mia�a nie mie� �adnego znaczenia. O dziewi�tej rano by�am ju� w sali numer 4, jednej z sal, w kt�rych przeprowadza si� autopsje.
Jest to najmniejsze i najlepiej wentylowane pomieszczenie w Laboratoire de Medecine Legale. Cz�sto tu pracuj�, bo wi�kszo�� przypadk�w, kt�rymi si� zajmuj� jest, delikatnie m�wi�c, nie najlepiej zachowana. Ale wentylacja nie zawsze jest stuprocentowo skuteczna. Nic nie jest. Wiatraki i �rodki dezynfekcyjne nigdy zupe�nie nie wygrywaj� walki z zapachem dojrza�ej �mierci. Blask nierdzewnej stali w tej antyseptycznej sali nigdy do ko�ca nie wymazuje z umys�u obrazu ludzkich cia�.
Resztki znalezione przy Le Grand Seminaire zdecydowanie kwalifikowa�y si� do pokoju numer 4. Po pospiesznej kolacji zjedzonej poprzedniego wieczora, pojecha�am z powrotem do lasku i dalej zajmowali�my si� miejscem, w kt�rym znaleziono zw�oki. Ko�ci by�y w kostnicy ju� o wp� do dziesi�tej wieczorem. Teraz le�a�y w worku na w�zku stoj�cym ko�o mnie. Przypadek numer 26704 by� omawiany na porannym spotkaniu pracownik�w. Zgodnie z normaln� procedur�, cia�o powierzono jednemu z pi�ciu patolog�w pracuj�cych w laboratorium. Poniewa� zw�oki by�y w du�ej mierze ju� tylko szkieletem, a resztki mi�kkich tkanek by�y w zdecydowanie zbyt posuni�tym stadium rozk�adu, �eby mo�na je podda� standardowej autopsji, mnie powierzono to zadanie.
Jeden z technik�w od autopsji zadzwoni� rano, �e jest chory, przez co mieli�my za ma�o r�k do pracy. Jak na z�o��. To by�a pracowita noc: samob�jstwo nastolatka, cia�a dwojga starszych ludzi odkryte w ich domu i ofiara po�aru samochodu, okropnie poparzona. Cztery autopsje. Powiedzia�am, �e mog� pracowa� sama.
By�am ubrana w zielony kitel chirurgiczny, plastikowe gogle i lateksowe r�kawiczki. Przygotowuj�c si�, zd��y�am ju� oczy�ci� i sfotografowa� g�ow�. Jeszcze tego ranka zrobi� jej rentgena, potem wygotuj� w celu usuni�cia zepsutych resztek cia�a i pozosta�o�ci m�zgu po to, �ebym mog�a dok�adnie zbada� czaszk�.
Drobiazgowo zbada�am w�osy, szukaj�c w nich nitek albo �lad�w jakich� innych substancji. Kiedy rozdziela�am pozlepiane, wilgotne kosmyki, nie mog�am przesta� wyobra�a� sobie tego, jak ofiara po raz ostatni rozczesywa�a w�osy. Zastanawia�am si�, czy robi�c to by�a zadowolona, sfrustrowana czy mo�e zoboj�tnia�a. Dzie� dobrych w�os�w. Dzie� nie�adnych w�os�w. Dzie� martwych w�os�w.
Odp�dzaj�c od siebie te my�li, w�o�y�am pr�bk� w�os�w do torebki i wys�a�am j� na g�r�, do biologii, �eby przyjrzeli si� temu pod mikroskopem. Przetykaczk� i plastikowe worki r�wnie� przekazano Laboratoire de Medecine Legale, gdzie sprawdz� je pod k�tem odcisk�w palc�w, wydzielin cielesnych i innych niewidocznych go�ym okiem znak�w mog�cych ujawni� co� dotycz�cego zab�jcy b�d� ofiary.
Pomimo naszych wczorajszych trzygodzinnych poszukiwa�, kiedy to na czworakach przerzucali�my ziemi�, przeczesywali�my li�cie i traw�, przesuwali�my kamienie i pnie drzew, nic wi�cej nie znale�li�my. Szukali�my a� do zmierzchu, ale bez rezultatu. �adnych ubra�. �adnych but�w. �adnej bi�uterii. �adnych rzeczy osobistych. Specjalny zesp� mia� pojecha� tam dzisiaj, �eby spr�bowa� co� wykopa� i jeszcze raz dok�adnie przeczesa� teren, ale nie wierzy�am, �e co� znajd�. Nie b�d� mia�a do dyspozycji metek ubra�, zamk�w b�yskawicznych czy klamer, �adnych rozdar� czy dziur w ubraniach, kt�re by potwierdza�y wyniki moich bada�. Porzucono cia�o go�e i okaleczone i pozbawiono je wszelkich wi�zi z �yciem.
Podesz�am do worka, �eby wyj�� z niego reszt� jego przera�aj�cej zawarto�ci, gotowa do rozpocz�cia wst�pnych ogl�dzin. P�niej ko�czyny i tu��w zostan� wyczyszczone, a ja przeprowadz� szczeg�ow� analiz� wszystkich ko�ci. Znale�li�my prawie ca�y szkielet. Zab�jca u�atwi� nam zadanie. Podobnie jak z tu�owiem i g�ow�, umie�ci� albo umie�ci�a, r�ce i nogi w osobnych workach. W sumie by�o ich cztery. Bardzo schludnie. Zapakowane i wyrzucone jak �mieci z zesz�ego tygodnia. Zdusi�am w sobie gniew i zmusi�am si�, �eby si� skoncentrowa�.
Wyjmowa�am po kolei fragmenty cia�a i uk�ada�am je w porz�dku anatomicznym na ustawionym na �rodku sali stole z nierdzewnej stali, na kt�rym przeprowadza si� autopsje. Najpierw przenios�am tu��w i umie�ci�am go na �rodku, piersiami do g�ry. Trzyma� si� ca�kiem dobrze. W odr�nieniu od worka, w kt�rym by�a g�owa, te zawieraj�ce inne cz�ci cia�a nie by�y tak szczelnie zamkni�te. Tu��w by� w najgorszym stanie, ko�ci trzyma�y si� razem tylko dzi�ki cienkim paskom wyschni�tych mi�ni i wi�zade�. Zauwa�y�am, �e brakuje najwy�szych kr�g�w, i mia�am nadziej�, �e znajd� je przy g�owie. Poza ma�ymi kawa�eczkami, po organach wewn�trznych ju� od dawna nie by�o �ladu.
Potem u�o�y�am r�ce po bokach, a nogi pod spodem. Ko�czyny nie by�y wystawione na s�o�ce i nie by�y tak wyschni�te jak klatka piersiowa i brzuch, wi�c zachowa�y si� na nich spore cz�ci nadgni�ych tkanek. Stara�am si� ignorowa� ruszaj�c� si� warstw� bladej ��ci, kt�ra powolnie, jak fale odp�ywa�a z powierzchni ko�czyn, kiedy wyci�ga�am je z worka. Larwy opuszczaj� cia�o, kiedy zostaje ono wystawione na �wiat�o. Sp�ywa�y ze zw�ok na st� i ze sto�u na pod�og� powolnym, ale nieprzerwanym strumieniem. Blado��te ziarnka ry�u wi�y si� ko�o moich st�p. Stara�am si� ich nie depta�. Nigdy tak naprawd� do nich si� nie przyzwyczai�am.
Si�gn�am po desk� z klipem i zacz�am wype�nia� formularz. Nazwisko: Inconnue. Nieznane. Data autopsji: 3 czerwca 1994. Prowadz�cy dochodzenie: Luc Claudel, Michel Charbonneau, Section des homicides, CUM. Wydzia� zab�jstw, Montreal Urban Community Police.
Dopisa�am jeszcze numer policyjnego raportu, numer z kostnicy i numer Laboratoire de Medecine Legale, czyli LML i jak zwykle ogarn�a mnie fala gniewu z powodu aroganckiej oboj�tno�ci systemu. Gwa�towna �mier� nie pozwala na prywatno��. Odziera cz�owieka z godno�ci w r�wnym stopniu, jak zrobi� to jego morderca. Cia�o ca�y czas jest przekazywane, badane i obfotografowywane i po ka�dej czynno�ci przyporz�dkowuje mu si� kolejne liczby. Ofiara staje si� cz�ci� materia�u dowodowego, czym� na pokaz dla policji, patolog�w, bieg�ych, prawnik�w i, w ko�cu, s�dzi�w. Numeruje si� je. Fotografuje. Pobiera pr�bki. Zawiesza identyfikator na du�ym palcu u nogi. Pomimo �e jestem aktywn� jednostk� w ca�ej tej procedurze, nigdy nie mog� zaakceptowa� bezosobowo�ci tego systemu. Ma to w sobie co� z pl�drowania i to na najbardziej osobistym poziomie. Ja przynajmniej nadawa�abym ofiarom imi�. Anonimowa �mier� nie sta�aby si� kolejn� pozycj� na li�cie upokorze�, kt�re on lub ona musi znosi�.
Wybra�am formularz z tych znajduj�cych si� na desce z klipem. Inaczej ni� zwykle, zostawi� sobie sporz�dzenie szczeg�owego inwentarza wszystkich ko�ci na p�niej. Na razie detektywi chcieli tylko zna� podstawowe dane: p�e�, wiek i ras�.
Z ustaleniem rasy nie by�o praktycznie �adnych problem�w. W�osy by�y rude, a pozosta�o�ci sk�ry jasne. Procesy rozk�adu, jednak�e, potrafi� robi� r�ne rzeczy. Dok�adnym zbadaniem szkieletu zajm� si� po jego wyczyszczeniu. Jak na razie, wszystko wskazywa�o na to, �e to przedstawiciel bia�ej rasy.
Ju� wcze�niej podejrzewa�am, �e ofiara jest kobiet�. Rysy twarzy by�y delikatne, a budowa cia�a drobna. D�ugie w�osy o niczym nie �wiadczy�y.
Spojrza�am na miednic�. Przewracaj�c j� na bok, zauwa�y�am, �e rowek pod ko�ci� biodrow� jest szeroki i p�ytki. Obr�ci�am j� tak, �eby widzie� ko�ci �onowe, t� cz�� po�o�on� z przodu, gdzie ��czy si� lewa i prawa cz�� miednicy. Wygi�cie wyznaczone przez ich doln� granic� tworzy�o szeroki �uk. Delikatne wzniesione kraw�dzie przecina�y prz�d wszystkich ko�ci �onowych, tworz�c wyra�ne tr�jk�ty w ich ni�ej po�o�onych rogach. Typowe cechy kobiece. P�niej wykonam pomiary i wprowadz� je do komputera, kt�ry przeprowadzi ich analiz�, ale i tak nie mia�am w�tpliwo�ci, �e chodzi o kobiet�.
W�a�nie zawija�am okolic� �onow� w wilgotn� szmat�, kiedy wystraszy� mnie d�wi�k telefonu. Przedtem nie zdawa�am sobie sprawy, jak tu cicho. Albo jaka by�am spi�ta. Podesz�am do biurka, klucz�c mi�dzy larwami jak dziecko graj�ce w klasy.
- Doktor Brennan - powiedzia�am, wci�gaj�c gogle na czubek g�owy, po czym je zdj�am i rzuci�am na krzes�o. D�ugopisem str�ci�am jedn� larw� z blatu.
- Claudel - przedstawi� si� glos. Jeden z dw�ch detektyw�w, kt�rym powierzono t� spraw�. Spojrza�am na �cienny zegar: dziesi�ta czterdzie�ci. P�niej, ni� my�la�am. Nic wi�cej nie powiedzia�. Wyra�nie zak�ada�, �e jego nazwisko by�o wystarczaj�c� wiadomo�ci�.
- Pracuj� teraz nad ni� - poda�am r�wnie sucho. Us�ysza�am jaki� metaliczny, chropowaty d�wi�k. - Powin...
- Elle? - przerwa�. Kobieta?
- Tak. - Patrzy�am, jak kolejna larwa zwija si� w p�ksi�yc, po czym powtarza ten sam manewr, tym razem zwijaj�c si� w drug� stron�. Nie�le.
- Bia�a?
- Tak.
- Wiek?
- Za jak�� godzin� powinnam panu to okre�li� w przybli�eniu.
Wyobrazi�am sobie, jak patrzy na zegarek.
- Okej. Zjawi� si� po lunchu. - Trzask s�uchawki. To by�o stwierdzenie, nie pro�ba. Wyra�nie nie mia�o dla niego znaczenia, czy ten termin mi pasuje.
Od�o�y�am s�uchawk� i wr�ci�am do damy le��cej na stole. Podnios�am desk� z klipem i prze�o�y�am formularz na nast�pn� stron�.
Wiek. Na pewno doros�a kobieta. Ju� wcze�niej sprawdzi�am jej usta. Z�by m�dro�ci by�y w pe�ni wykszta�cone.
Dok�adnie obejrza�am ramiona w miejscu, gdzie zosta�y oddzielone od tu�owia. Ko�c�wki obu ko�ci ramienia r�wnie� by�y w pe�ni wykszta�cone. Nie zauwa�y�am granicy mi�dzy trzonem ko�ci a nasad�. Spojrza�am na nogi. Nasada ko�ci udowej te� by�a zupe�nie uformowana, i na prawej, i na lewej nodze.
Co� w tych rozerwanych stawach nie dawa�o mi spokoju. I to co� wi�cej, ni� zwyk�a w takich przypadkach reakcja na niegodziwo��. Ale by�o to niejasne uczucie, sama dok�adnie nie wiedzia�am, o co chodzi. Kiedy opu�ci�am lew� nog� z powrotem na st�, czu�am si� tak, jakbym mia�a w brzuchu bry�� lodu. Powr�ci�o uczucie przera�enia, kt�re mnie opanowa�o wtedy w lesie. Zdusi�am je w sobie i zmusi�am si�, �eby zaj�� si� tym, czym powinnam. Wiekiem. Ustaleniem wieku. Poprawnie oszacowany wiek mo�e doprowadzi� do ustalenia to�samo�ci ofiary. Dop�ki nie poznamy nazwiska, nic innego nie b�dzie wa�niejsze.
Rozci�am skalpelem cia�o, �eby ods�oni� staw kolanowy i �okie�. Odchodzi�o �atwo. Tak�e tutaj d�ugie ko�ci by�y w pe�ni rozwini�te. Sprawdz� to jeszcze na zdj�ciu rentgenowskim, ale wiedzia�am, �e to oznacza, i� wzrost ko�ci dobieg� ko�ca. W stawach nie dostrzeg�am �adnych �lad�w chorobowych ani zmian artretycznych. Doros�a, ale m�oda. Zgadza�o si� to z moj� wcze�niejsz� obserwacj� dotycz�c� z�b�w - nie by�o na nich �lad�w zu�ycia.
Ale chcia�am by� dok�adniejsza. Claudel b�dzie tego oczekiwa�. Przyjrza�am si� obu obojczykom w miejscu, gdzie stykaj� si� z mostkiem u podn�a gard�a. Chocia� prawy by� zerwany, p�aszczyzna stawu by�a otoczona zakrzep�� wyschni�t� chrz�stk� i wi�zad�ami. No�yczkami obci�am tyle twardej tkanki, ile mi si� uda�o, po czym owin�am ko�� w mokr� szmat�. Ponownie skoncentrowa�am si� na miednicy.
Zdj�am z niej szmat� i, u�ywaj�c znowu skalpela, zacz�am delikatnie pi�owa� chrz�stk� ��cz�c� z przodu obie po�owy. Namoczenie jej rozmi�kczy�o j� i �atwiej by�o j� przeci��, ale czynno�� i tak by�a czasoch�onna i uci��liwa. Nie chcia�am ryzykowa� zniszczenia tego, co znajdowa�o si� pod spodem. Kiedy ko�ci �onowe by�y w ko�cu rozdzielone, przeci�am kilka pask�w wyschni�tych mi�ni ��cz�cych z ty�u miednic� z dolnym ko�cem kr�gos�upa, po czym j� wyci�gn�am, podesz�am do zlewu i zanurzy�am jej cz�� �onow� w wodzie.
Potem wr�ci�am do cia�a i odwin�am szmat� z obojczyka. Znowu wyci�am tyle tkanki, ile si� da�o, po czym nape�ni�am plastikowy pojemnik wod�, opar�am go o klatk� piersiow� i wcisn�am do niego ko�c�wk� obojczyka.
Rzuci�am okiem na �cienny zegar. 12:25. Odesz�am od sto�u, �ci�gn�am r�kawiczki i wyprostowa�am si�. Powoli. Mia�am wra�enie, jakby na moim kr�gos�upie odbywa� si� trening zespo�u futbolu ameryka�skiego. Opar�am r�ce na biodrach i rozci�gn�am si�, wyginaj�c si� do ty�u i obracaj�c g�rnymi partiami cia�a. Tak naprawd� to nie u�mierza�o b�lu, ale te� nie bola�o. Ostatnio kr�gos�up cz�sto mi dokucza�, a trzy godziny schylania si� nad sto�em do autopsji pot�gowa�y b�l. Nie przyjmowa�am do wiadomo�ci, �e mo�e mie� to co� wsp�lnego z wiekiem. Niedawne odkrycie, �e potrzebuj� okular�w do czytania i �e zamiast 57 kilogram�w wa�� 60, te� nie by�y wynikiem starzenia si�. Nic nie by�o.
Odwr�ci�am si� i zobaczy�am Daniela, jednego z technik�w od autopsji, patrz�cego na mnie zza drzwi. Tik zmarszczy� mu g�rn� warg�, a jego oczy natychmiast si� zamkn�y. Gwa�townym ruchem przeni�s� ca�y ci�ar cia�a na jedn� nog�, a drug� lekko uni�s�. Wygl�da� jak brodziec, przeczekuj�cy fal�.
- Kiedy chcesz, �ebym zrobi� radiografi�? - spyta�. Okulary siedzia�y nisko na jego nosie i wygl�da�o to tak, jakby nie patrzy� przez nie, tylko ponad nimi.
- Powinnam sko�czy� do trzeciej - odpar�am, wrzucaj�c r�kawiczki do zbiornika na odpady biologiczne. Nagle u�wiadomi�am sobie, jaka jestem g�odna. Moja poranna kawa sta�a na biurku - by�a zimna i nawet nie napocz�ta. Zupe�nie o niej zapomnia�am.
- Okej. - Cofn�� si�, odwr�ci� i znikn�� w korytarzu.
Od�o�y�am gogle na biurko, wyci�gn�am z jednej z szuflad rolk� bia�ego papieru, rozwin�am go i przykry�am nim cia�o. Po umyciu r�k wr�ci�am do swojego biura na pi�tym pi�trze, przebra�am si� i wysz�am na lunch. Rzadko mi si� to zdarza�o, ale dzisiaj potrzebowa�am �wiat�a s�onecznego.
Claudel dotrzyma� s�owa. Kiedy wr�ci�am o wp� do drugiej, ju� by� w moim gabinecie. Siedzia� naprzeciw mojego biurka i bardzo uwa�nie przygl�da� si� zrekonstruowanej czaszce le��cej na stole. Kiedy mnie us�ysza�, odwr�ci� g�ow�, ale nic nie powiedzia�. Powiesi�am kurtk� na drzwiach, przesz�am ko�o niego i usiad�am na swoim krze�le.
- Bonjour, monsieur. Claudel. Comment ca va? - U�miechn�am si� do niego zza biurka.
- Bonjour - odpar� kr�tko.
Wyra�nie nie interesowa�o go, jak si� miewam. Nie ma sprawy. Czeka�am. Nie poddam si� jego urokowi.
Skoroszyt le�a� przed nim na biurku. Po�o�y� na nim r�k� i spojrza� na mnie. Jego oblicze kojarzy�o si� z papug�. Mia� ostre rysy twarzy, w kt�rej centralne miejsce zajmowa� przypominaj�cy dzi�b nos. Jego broda, usta i czubek nosa uk�ada�y si� w seri� skierowanych ku do�owi liter V. Kiedy si� u�miecha�, co zdarza�o si� rzadko, V jego ust robi�o si� ostrzejsze, a wargi uwypukla�y si�, zamiast si� zw�a�.
Westchn��. By� wobec mnie bardzo cierpliwy. Nie pracowa�am przedtem z Claudelem, ale wiedzia�am, jak� si� cieszy reputacj�. Uwa�a� siebie za niezwykle inteligentnego cz�owieka.
- Mam kilka nazwisk - powiedzia�. - Prawdopodobnych ofiar. Wszyscy z mojej listy zagin�li w ci�gu ostatnich sze�ciu miesi�cy.
Ju� wcze�niej rozmawiali�my o tym, ile czasu mog�o up�yn�� od �mierci. Badania, kt�re przeprowadzi�am rano, nie zmieni�y mojej opinii. By�am pewna, �e umar�a najwy�ej trzy miesi�ce temu. To by znaczy�o, �e morderstwo pope�niono w marcu albo p�niej. Zimy s� mro�ne w Quebecu, uprzykrzaj� �ycie �ywym, ale s� �askawe dla umar�ych. Zamarzni�te cia�a nie rozk�adaj� si�. Nie przyci�gaj� te� robactwa. Gdyby porzucono cia�o zesz�ej jesieni, przed nadej�ciem zimy, by�yby w nim �lady dzia�alno�ci robactwa. Obecno�� pancerzyk�w i larw wskaza�aby na obecno�� robactwa ju� jesieni�. Nie by�o nic takiego. Bior�c pod uwag� to, �e wiosna by�a ciep�a, mnogo�� robak�w i stopie� rozk�adu cia�a jednoznacznie wskazywa�y na to, �e od morderstwa up�yn�y trzy miesi�ce, a mo�e i mniej. Obecno�� tkanki ��cznej i praktycznie zupe�ny brak trzewi i m�zgu te� wskazywa�y na to, �e �mier� nast�pi�a pod koniec zimy albo wczesn� wiosn�.
Odchyli�am si� i spojrza�am na niego wyczekuj�co. Te� potrafi� by� szczwana.
Otworzy� skoroszyt i zacz�� przegl�da� jego zawarto��.
Czeka�am. Wybra� jeden z formularzy i zacz�� czyta�.
- Myriam Weider. - Zamilk�, kiedy oczyma przebiega� po informacjach zapisanych na formularzu. - Znikn�a 4 kwietnia 1994. - Chwila ciszy. - Kobieta. Bia�a. - D�u�sza chwila ciszy. - Data urodzenia: 6 wrze�nia 1948.
Oboje liczyli�my w my�lach: czterdzie�ci pi�� lat.
- Mo�liwe - powiedzia�am, gestem pokazuj�c, �eby kontynuowa�. Po�o�y� formularz na biurku i zacz�� czyta� nast�pny.
- Solange Leger. O jej zagini�ciu powiadomi� m��... - Przerwa�, staraj�c si� odczyta� dat�. - 2 maja 1994. Kobieta. Bia�a. Data urodzenia: 17 sierpnia 1928.
- Nie. - Potrz�sn�am g�ow�. - Za stara.
Umie�ci� formularz na dnie skoroszytu i wybra� nast�pny.
- Isabelle Gagnon. Po raz ostatni widziano j� l kwietnia 1994. Kobieta. Bia�a. Data urodzenia: 15 stycznia 1971.
- Dwadzie�cia trzy lata. Tak. - Powoli pokiwa�am g�ow�. - Mo�liwe. Kartka pow�drowa�a na biurko.
- Suzanne St. Pierre. Kobieta. Zagin�a 9 marca 1994. - Jego wargi drga�y, kiedy czyta�. - Nie wr�ci�a ze szko�y. - Zamilk�, samemu obliczaj�c jej wiek. - Szesnastolatka. Jezu Chryste...
Znowu potrz�sn�am g�ow�.
- Zbyt m�oda. To nie jest dziecko.
Zmarszczy� brwi i wyci�gn�� ostatni formularz.
- Evelyn Fontaine. Kobieta. Trzydzie�ci sze�� lat. Po raz ostatni widziano j� w Sept Iles 28 marca. Aha, to Indianka.
- W�tpliwe - odpar�am. Nie s�dzi�am, �eby resztki zw�ok nale�a�y do Indianki.
- To tyle - powiedzia�.
Na biurku le�a�y dwa formularze. Myriam Weider, wiek czterdzie�ci pi�� lat, i Isabelle Gagnon, wiek dwadzie�cia trzy lata. Mo�e jedna z nich le�a�a na dole, w sali nr 4. Claudel spojrza� na mnie. Jego uniesione brwi utworzy�y jeszcze jedno V, ale to by�o zwr�cone ku g�rze.
- A ile ona mia�a lat? - spyta�, silnie akcentuj�c czasownik i swoj� cierpliwo��.
- Zejd�my na d� i zobaczmy. - Dzi�ki temu chocia� na chwil� s�o�ce zago�ci w twoim dniu, doda�am w my�li.
Zachowywa�am si� ma�ostkowo, ale nic nie mog�am na to poradzi�. Wiedzia�am, �e Claudel s�yn�� z tego, i� unika� wchodzenia do sali, w kt�rej przeprowadzano autopsje, i w ten spos�b chcia�am sprawi�, �eby si� poczu� nieswojo. Przez chwil� wygl�da� na znajduj�cego si� w potrzasku. Rozkoszowa�am si� maluj�cym si� na jego twarzy skr�powaniem. Zdj�am z haka na drzwiach laboratoryjny kitel, wysz�am na korytarz, podesz�am do windy i w�o�y�am klucz, �eby j� otworzy�. Kiedy zje�d�ali�my na d�, nic nie m�wi�. Wygl�da� jak cz�owiek udaj�cy si� na badanie prostaty. Claudel rzadko je�dzi� t� wind�. Zatrzymywa�a si� tylko w kostnicy.
Cia�o le�a�o nieruszone. Za�o�y�am r�kawiczki i zdj�am arkusz bia�ego papieru. K�tem oka widzia�am Claudela stoj�cego w drzwiach. Wszed� do sali tylko tyle, by m�c powiedzie�, �e w niej by�. Jego oczy b��dzi�y po metalowych sto�ach, przeszklonych szafach wype�nionych czystymi plastikowymi pojemnikami, wisz�cej wadze; patrzy� wsz�dzie, tylko nie na cia�o. Ju� widzia�am takie zachowanie. Fotografie by�y niegro�ne. Krew i skrzepy by�y gdzie� indziej. By�y odleg�e. Rekonesans na miejscu zbrodni by� niczym innym, jak �wiczeniem klinicznym. �adnych problem�w. Wystarczy je dok�adnie obejrze� i rozwi�za� zagadk�. Ale wystarczy umie�ci� cia�o na stole do autopsji i wszystko dramatycznie si� zmienia. Claudel stara� si� nada� swojej twarzy spokojny i oboj�tny wyraz.
Wyj�am ko�ci �onowe z wody i delikatnie je rozdzieli�am. Sond� zdra