3771
Szczegóły |
Tytuł |
3771 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
3771 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 3771 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
3771 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: WIKTOR GOMULICKI
Tytul: WSPOMNIENIA NIEBIESKIEGO MUNDURKA
PRZYGOTOWANIE TEKSTU: HELENA DRAGANIK;
OPRACOWANIE: MAREK ADAMIEC;
WSPӣPRACA H&M.
PODSTAWA TEKSTU:
WIKTOR GOMULICKI, WSPOMNIENIA NIEBIESKIEGO MUNDURKA,
WARSZAWA 1969
----
Pami�ci
BRONIS�AWA DEMBOWSKIEGO
towarzysza lat ch�opi�cych,
urodzonego w Pu�tusku,
zmar�ego w Zakopanem,
te wspomnienia dni razem prze�ytych
po�wi�cam
W.G.
+OD AUTORA
Najwi�ksz� dla pisz�cego pociech�, a cz�stokro� i jedyn� za prac�
nagrod�, jest prze�wiadczenie, �e jego ksi��ka zdoby�a sobie �yczliwo��
czytelnik�w i w sercach ich przyjazne zbudzi�a echo.
Tej pociechy do�wiadcza i t� nagrod� szczyci si� autor Wspomnie�
niebieskiego mundurka, przygotowuj�c do druku trzecie swej pracy wydanie.
Rado�� najwi�ksz� sprawia mu my�l, �e oto dzi�ki serdecznej nici
nawi�zanej pomi�dzy autorem a czytelnikami zatar�a si� - przynajmniej ideowo -
r�nica dziel�ca m�odzie� dzisiejsz� od tamtej, kt�ra �y�a, �l�cza�a nad
ksi��kami, swawoli�a i pierwszych trosk o przysz�o�� sw� do�wiadcza�a przed
laty kilkudziesi�ciu.
Gdy Wspomnienia ukaza�y si� po raz pierwszy, m�ode pokolenie ucz�cych
si� przygniata�a jeszcze groza tylko co minionej epoki Apuchtinowskiej. Mimo
�e cisn�ca nas wszystkich obr�cz ju� si� w�wczas cokolwiek rozlu�ni�a, nie
mo�na jeszcze by�o z zupe�n� swobod� kszta�ci� si�, m�wi�, my�le�, a co
najwa�niejsze: post�powa� po polsku.
Ksi��k� przyj�to �yczliwie, jako echo dni minionych i jako zwiastuna dni
spodziewanych. M�odzie� dowiadywa�a si� z niej, jak to szko�a polska
wygl�da�a, gdy Hurk�w, Hurkowych i Apuchtin�w jeszcze nie by�o; tworzy�a te�
sobie na jej podstawie obraz jutra, w kt�rym tej znienawidzonej zgrai
rusyfikacyjnej ju� nie b�dzie.
Niebo nad Polsk� r�owia�o - jednak dzie� wygl�dany d�ugo si� nie
ukazywa� budz�c w sercach i umys�ach dr�cz�cy niepok�j. I bywa�y chwile, gdy w
dusze pada� l�k, �e mo�e wschodu s�o�ca nie doczekamy...
W innych warunkach ukazuje si� niniejsze Wspomnie� niebieskiego mundurka
wydanie. Zorza wolno�ci rozpostar�a si� szeroko nad naszymi g�owami - wybuchu
s�onecznego blasku spodziewamy si� lada dzie�, lada chwila...
By� mo�e, i� gdy ta ksi��ka r�k waszych dojdzie, ju� s�o�ce b�dzie sta�o
wysoko, a jego promienie b�d� o�wieca�y woln�, zwyci�sk�, tryumfuj�c� Polsk�
od ko�ca do ko�ca!
Zmienione warunki pozwoli�y autorowi do serii obrazk�w sk�adaj�cych si�
na Wspomnienia, wsun�� jeden jeszcze, na kt�ry w wydaniach poprzednich miejsca
nie by�o.
Obok profesor�w �aciny, francuszczyzny itd. ukazuje si� w tym nowym
wydaniu nauczyciel j�zyka rosyjskiego, wiernie z natury odmalowany. Niepodobny
on zgo�a do przedajnych rusyfikator�w, kat�w dzieci i m�odzie�y, wampir�w ju�
nie tylko krew, lecz i dusze z ofiar swych wypijaj�cych, kt�rych wspomnienie
dot�d jak zmora ci�y nad nami.
Jest i �w Jastrebow ofiar� - i ginie �mierci� niemal samob�jcz�,
prze�arty melancholi� oraz dziwacznym, chorobliwym marzycielstwem. Nie budzi
nienawi�ci, raczej - politowanie.
M�wi�c o swej ksi��ce i jej losach, nie mog� przemilcze� faktu, �e do
powodzenia Niebieskiego mundurka przyczyni�y si� w znacznym stopniu przepi�kne
rysunki, kt�rymi ozdobi� go p. Konstanty Gorski. Moj� wizj� ludzi i spraw
dawno zamar�ych uciele�ni� on z odgadnion� intuicyjnie prawd�, kt�ra mnie
samego w podziw wprawi�a. Do takiego wmy�lenia si� i wczucia w cudz� dusz�
zdolni s� tylko wielkiej miary arty�ci.
Warszawa, w czerwcu 1918 r. Wiktor Gomulicki
+* * *
Ze starego kufra dzieci wyci�gn�y i ojcu przynios�y ko�nierz z sukna
niebieskiego, oszyty srebrzyst� tasiemk�.
- Co to, tatusiu?... Od czego to?... Sk�d si� to tam wzi�o?.. Ojciec
wzi�� w r�ce w�ski, wyp�owia�y pasek, do oczu go przybli�y� - d�ugo wpatrywa�
si� we� w milczeniu, Ciekawo�� dzieci jeszcze bardziej wzros�a.
- Tatusiu kochany! - niech nam tatu� powie!... My koniecznie chcieliby�my
si� dowiedzie�!...
Ojciec przesun�� r�k� po oczach - mo�e mu si� czym zapr�szy�y? - potem
westchn�� g��boko i rzek� dr��cym g�osem:
- To jest ko�nierz od mojego mundura...
- Od mundura? - zdziwi� si� najm�odszy synek, - To tatu� by� w wojsku?...
- Od mego mundura szkolnego!
Dwaj starsi ch�opcy wyst�pili z opozycj�.
- To by� nie mo�e! �adna szko�a nie nosi mundur�w niebieskich ze srebrnym
oszyciem. Przecie� znamy wszystkie: rz�dowe i prywatne.
- Nie nosz� dzi� - nosi�y pomi�dzy rokiem 1860 a 1870, to jest w�wczas,
gdy wasz ojciec by� takim, jak wy, uczniakiem...
Ch�opcy wyrywali sobie ko�nierz, przygl�daj�c mu si� z nadzwyczajnym
zaj�ciem...
- To musia�y by� �adne mundury?... - zauwa�y� najstarszy.
- �adne. Skrajane "do figury", zapinane na jeden rz�d srebrnych, g�adkich
guzik�w, z ma�ymi guziczkami przy r�kawach. Czapki za� by�y formy francuskiej,
r�wnie� niebieskie, z bia�� wypustk�, z prostym daszkiem, takie, jakich dot�d
wojsko francuskie u�ywa.
- To musia�y by� "kiepy"! - wyrwa� si� najm�odszy ch�opiec,
pierwszoklasista. - Nosili je "g�rale".
- Jacy "g�rale"?
- No, wie tatu�: te sztubaki od G�rskiego!
- Takie czapki nie nazywaj� si� "kiepy", lecz "kepi". Tamte r�ni�y si� od
dzisiejszych tym, �e by�y mi�kkie i dawa�y si� najrozmaiciej na g�owie
uk�ada�. Przywdziewa� je te� ka�dy inaczej, nieraz bardzo fantastycznie.
Ch�opcy starali si� wyobrazi� sobie, jak wygl�da� ich ojciec w niebieskim
kepi. Ale trudno im by�o przedstawi� go sobie bez w�s�w, z g�adk�, rumian�
twarz�, bez siwiej�cych na skroniach w�os�w...
Ojciec tymczasem nie przestawa� wpatrywa� si� w wyp�owia�y ko�nierz, oczy
za� jego musia�y by� wci�� zapr�szone, bo je przeciera� nieustannie, najpierw
d�oni�, p�niej chusteczk�...
Nagle szepn�� z nowym westchnieniem:
- Ach, gdyby ten ko�nierz umia� m�wi�!...
- To co?... To co, tatusiu?... - wykrzykn�li pytaj�co wszyscy trzej
ch�opcy.
- To opowiedzia�by wam swoje wspomnienia, kt�re by was niezawodnie
zaj�y...
- Ba!... - westchn�� smutno �redni ch�opiec - nie tylko ko�nierz, ale
nawet ca�y mundurek tej sztuki nie doka�e.
- Ale mo�e dokaza� jej tatu�, kt�ry w tym mundurku chodzi�! - os�dzi�
spokojnie najstarszy. Ojciec przygarn�� do siebie sw� "tr�jk� hultajsk�".
- Wi�c ciekawi�cie naprawd� "wspomnie� niebieskiego mundurka?"...
- Jeszcze jak, kochany tatusiu!... Zaraz by�my siedli i s�uchali...
- No, to wam je opowiem. Albo lepiej - po namy�le doda� - napisz�.
...Z tej rozmowy i z dotrzymanego przez ojca przyrzeczenia powsta�y
poni�sze obrazki.
+I. DZWONEK SZKOLNY
- Dendele!... Dendele!...
Miasteczko �pi jeszcze, nakryte mg�� jak pierzyn�. Godzina zaledwie
si�dma. W ko�cu pa�dziernika nie wszyscy o tej porze wstaj� do pracy, czyni�
to tylko ci, co musz�: rzemie�lnicy, s�ugi, uczniowie.
G�os dzwonka z trudno�ci� przedziera si� przez mg��. Jednak dolatuje,
gdzie trzeba. �wiadcz� o tym migaj�ce tu i owdzie w oknach blade p�omyki �wiec
- �ojowych. Stearyny oszcz�dni obywatele u�ywaj� tylko ,,od wielkiego dzwonu":
szkoda jej dla dzieciak�w, kt�re w tej chwili z po�piechem nadzwyczajnym parz�
sobie usta gor�c� kaw�, wpychaj� do tek ksi��ki, jab�ka, kajety i obwarzanki,
"przepowiadaj�c" jednocze�nie na ca�y g�os: katechizm, gramatyk� polsk�,
deklamacj� �aci�sk� i geografi�.
- Dendele!... dendele!... dendele!...
Dzwonek odzywa si� to g�o�niej, bardzo g�o�no nawet, jakby krzycza� na
opiesza�ych z gniewem i niecierpliwo�ci�; to zn�w ciszej, nawet zupe�nie
cicho, jakby mu si� brak�o lub sam w drzemk� zapada�...
W szarym �wietle poranku przebiegaj� w r�nych kierunkach, z koszykami i
bez koszyk�w, boso i w przydeptanych pantoflach, rozczochrane, na p� senne
s�u��ce.
- Kasiu! czy to ju drugi raz dzwonili?
- Nie, dopiru pierwszy.
- Nie gadaj!
- Tociem na w�asne uszy s�ysza�a...
- S�ysza�a�, ale segnaturk� u Refermat�w.
- Spieszajta! paniczowi bu�k�w na gwa�t trzeba!
- Ojoj! wielka rzecz! Mo�e zaczeka�. I tak Judkowa jeszcze nie upiek�a.
- Upiek�a. Le�ta duchem do �yd�wki.
- Na jednej nodze!
- Jak bocion!
Kilka dziewuch p�dzi w stron� w�skiej uliczki, zamieszka�ej przez �yd�w.
Jest tam jeden ma�y, krzywy, w ziemi� zasuni�ty domek, nad kt�rym zawsze o tej
porze unosi si� to prosta jak obelisk, to maczugowato u g�ry rozszerzaj�ca
si�, to rozpry�ni�ta jak fontanna, to spiralnie skr�cona, to wreszcie jakby
prze�amana i w d� spadaj�ca kolumna burego dymu. W tym domku mieszka Judkowa,
g��wna karmicielka student�w, kt�rych nazywa "skubentami", najpierwsza na
ca�e-miasteczko obwarzankarka, przez nikogo nieprze�cigni�ta, tw�rczyni
obwarzank�w "groszowych", "plecionych", "jajecznych" oraz "cha�", "makagig" i
s�odkich "mac", cynamonem. osypywanych.
- Dendele!... dendele!... dendele!...
Po pi�ciominutowym odpoczynku dzwonek z now� si��, i z wyra�n� ju� z�o�ci�
krzyczy na sp�niaj�cych si�. Krzyczy d�ugo, zajadle, potem w najwi�kszym
paroksyzmie gniewu. urywa w jednej chwili, jak cz�owiek, kt�ry g�o�no i
nami�tnie spieraj�c si�, nagle machn�� r�k�, odwr�ci� si� - odchodzi...
Kto mow� dzwonk�w rozumie, w tym dzwonieniu s�ysza� wyra�nie:
- Nu�e, leniuchy, ospalcy, pr�niaki! Czy� si� was dzi� nie dowo�am?
Piersi zrywam, serce ledwie mi nie p�knie, a wy nic! �piesznie rzucajcie
wszystko, przybywajcie, bo inaczej... Zreszt� - jak si� wam podoba! Mo�ecie
zwleka�, sp�nia� si�, nawet wcale nie przychodzi�... Nic mi do tego. Ale
wiedzcie, �e was czeka "pa�ka" z pilno�ci, zamkni�cie w ciemnej izbie przy
kancelarii, rozmowa w cztery oczy z inspektorem, ze str�em, mo�e nawet
wysy�ka bezterminowa "na grzyby"... W ko�cu - dajcie mi pok�j. Mam was dosy�!
Na ulicach zaniebieszczy�o si� od mundurk�w granatowych. Z kamienic i
kamieniczek, z drewnianych oparkanionych dwork�w, z kletek ledwie kupy si�
trzymaj�cych wybiegaj� malcy i wyrostki. Pod��aj� w jedn� stron�, potr�caj�c
si�, wy�cigaj�c. Na rogu ulicy dw�ch si� spotka�o; przez reszt� drogi biegn�
obok siebie cwa�em, rzucaj�c s�owa oderwane...
- Te, G�ba.
- A co?
- S�ysza�e� dzwonek?
- Aha!
- To ci dopiero by� z�y!
- Iii... g�upstwo!
- Nie gadaj! Ja si� znam na dzwonku!
- Wi�c c�?
- Inspektor pewnie si� w�cieka...
Ju� nie biegn�, ale p�dz�. Dobiegli zdyszani do szko�y. Ledwie w�lizn�li
si� na korytarz, kulawy Szymon zatrzasn�� za nimi z �oskotem ci�kie, okute
drzwi, wiod�ce razem do szko�y i do klasztoru.
Maj� tylko tyle czasu, ile trzeba na zrzucenie p�aszcz�w, zawieszenie
czapek na ko�kach, wsuni�cie tek we w�a�ciwe przegr�dki.
Ju� w d�ugim korytarzu, ��cz�cym szko�� z ko�cio�em, formuj� si� pary.
Pierwsza klasa w samych mundurkach, z go�ymi g�owami, stoi gotowa do marszu;
druga klasa wysypuje si� na korytarz; trzecia wychyla si� z otwartych drzwi,
czekaj�c na sw� kolej; czwarta bez zbytniego po�piechu szykuje si� do wyj�cia;
pi�ta - same filozofy z r�koma w kieszeniach, z golonymi scyzorykiem brodami -
wygl�da przez okna oboj�tnie, po stoicku, po�wistuj�c lekko, jakby jej ten
ruch wcale nie dotyczy�.
Profesor Salamonowicz, ruchliwy, nerwowy, biega szybko w prawo i lewo, na
g�r� i na d�, do wszystkich klas zagl�daj�c, do po�piechu nagl�c. Profesor
Izdebski, powa�ny, zatabaczony, w granatowym fa�dzistym, szeroko rozpostartym
p�aszczu z peleryn�, z podci�gni�tymi wysoko, dla oszcz�dno�ci, nogawicami,
sunie �rodkiem korytarza, mi�dzy dwoma rz�dami mundurk�w, ko�ysz�c si� lekko
na du�ych, p�askich stopach, w obuwiu z grubej, juchtowej sk�ry, ze startymi
doszcz�tnie napi�tkami. Nosowym, przyciszonym g�osem strofuje malc�w, rzucaj�c
im co chwila swe ulubione has�o:
- Baczno��!... Uwaga!...
W kilka chwil p�niej d�ugim, p�ciemnym korytarzem, na kszta�t d�ugiej,
niebieskiej, o srebrnych c�tkach liszki, posuwa si� ca�a szko�a, szeleszcz�c
rytmicznie stopami. Wp�yn�a bocznym wej�ciem do ko�cio�a i skupi�a si� w
prawid�owych czworobokach tu� przy prezbiterium dla wys�uchania "mszy
studenckiej", odprawianej przy wielkim o�tarzu codziennie, z wyj�tkiem
miesi�cy zimowych, przed lekcjami.
Pod wysokim sklepieniem, w zag��bieniach o�tarzy, na ch�rze, zawsze pe�nym
mroku, czaj� si� jeszcze resztki nocy i snu. ,,Nowozaci�nym"
pierwszoklasistom, nie wyzwolonym ca�kowicie z dziecinnych, domowych
przyzwyczaje�, klej� si� jeszcze oczy. Ale zab�ysn�y w o�tarzu �wiat�a, ozwa�
si� mi�y g�os ksi�dza prefekta:
- Introibo ad altare Dei.
Trzecioklasista w bia�ej kome�ce, s�u��cy do mszy, uderzy� mocno w
dzwonek, zagrzmia� z g�ry akord organowy - noc i sen pierzchaj� pokonane.
W powa�nym milczeniu szli uczniowie na msz�; powracaj� z gwarem g�o�nym,
kt�ry g�ucho t�tni pod niskim sklepieniem korytarza. Szybko zaj�li swe
miejsca, rozk�adaj� ha�a�liwie ksi��ki i kajety. Ka�da klasa zmienia si� na
chwil� w ul brz�cz�cy. Potem wchodz� nauczyciele - wszystko zapada w cisz�.
Rozpoczyna si� pierwsza lekcja, ,,od �smej do dziewi�tej".
Dzwonek spe�ni�, co do niego nale�a�o. Kilku maruder�w pozosta�o za
drzwiami, ale dwustu kilkudziesi�ciu ch�opc�w kl�czy przyk�adnie w �awkach,
powtarzaj�c zmieszanym ch�rem:
- Przyjd�, Duchu �wi�ty, nape�nij serca nasze...
Zaraz potem, na dole i na g�rze, spoza drzwi zamkni�tych dochodz�
st�umione g�osy nauczycieli, odczytuj�cych "list�". W jednym miejscu g�os
mocniejszy od innych wywo�uje dono�nie:
- Bagi�ski, Batogowski, Bellon, Brudzy�ski, Ciaputowicz, D�browski,
Dembowski, Demianowicz, El�anowski, Gadomski. Gembarzewski, Gomulicki...
Dzwonek zrobi� swoje - teraz mo�e odpoczywa� do godziny drugiej, o kt�rej
zn�w b�dzie wzywa� niesforn� gromadk� na dwie lekcje poobiednie. Odpoczynek
d�u�szy, pr�cz �wi�t, "gal�wek" i ferii, miewa jeszcze we �rody i w soboty. W
te dni dzieci nie przychodz� ju� po obiedzie do szko�y.
Poczciwy, czujny, niezmordowany dzwonek! Ile� pokole� budzi wytrwale z
gnu�nego lenistwa do modlitwy i nauki, dw�ch najwi�kszych skarb�w �ycia, bez
kt�rych nie mo�na ani szcz�cia zdoby�, ani zosta� cz�owiekiem w pe�nym tego
s�owa znaczeniu!
Mieszka ten dzwonek wysoko, na jednej z wie� ko�cio�a, dzi�
benedykty�skiego, a kt�ry wcze�niej, przez dwa stulecia blisko, s�u�y�
jezuitom. Kto ma dobre oko, dojrze� go mo�e w dzie� jasny przez jedno z
w�ziutkich, do strzelnic podobnych okienek. Jest wysmuk�y, jak kleryk w
obcis�ej sutannie, a od staro�ci ju� nie zielony, lecz czarny. Przypomina
kruka, do�ywaj�cego dni swych w niedost�pnym gnie�dzie.
Kto wie, czy nie ten sam dzwonek przed dwustu kilkudziesi�ciu laty budzi�
i do rzeczywisto�ci przywo�ywa� pewnego sk�onnego do marze�, zawsze
zamy�lonego m�odzie�czyka, owego ma�ego, z ostrym, wyrazistym profilem
"Matyjaszka", z kt�rego wyrosn�� mia� g�o�ny na ca�� Europ� Mateusz
Sarbiewski?... Kto wie, czy rze�ki i skoczny rytm tego dzwonka nie rozwesela�
ongi usz�w ksi�dza Piotra Skargi i ksi�dza Jakuba Wujka, kt�rzy w tych murach
d�ugie chwile przemodlili i przemy�leli?...
To pewne, �e widuje si� niekiedy starc�w dr��cych, kt�rym si� "na drugie
stulecie zabiera", jak dzwonek �w us�yszawszy, staj� w miejscu, prostuj� si� i
szyj� wyci�gaj� niby wierzchowiec kawaleryjski na g�os tr�bki wojskowej. Potem
u�miech rozszerza ich szcz�ki bezz�bne, w przygas�ych oczach �ywy p�omie�
b�yska. Machaj�c r�koma, niby ptaki ci�kie, silnym rozmachem skrzyde�
pomagaj�ce sobie do lotu - pr�buj� biec na r�wni z uczniami w stron� gmachu
szkolnego. Nogi im si� spl�ta�y - przystaj� zdyszani...
- Nie zd��ymy... - szepleni�. - Ksi�dz rektor zn�w nam z�� not� postawi...
I pomarszczone ich twarze osmucaj� si� tym samym wyrazem zmartwienia, jaki
mia�y przed osiemdziesi�ciu kilku laty w podobnym wypadku...
Nie tylko ucz�ca si� dziatwa, ale razem z ni� jej ojcowie, dziadkowie i
pradziadkowie s�uchaj� dzwonka benedykty�skiego jak starego, dobrego
przyjaciela i ochmistrza.
Kto urodzi� si� w miasteczku i kto w nim umiera, temu jest ten dzwonek
nieodst�pnym przez ca�e �ycie towarzyszem.
Wi�c by� mo�e nawet, �e gdy w ciche, b��kitne poranki g�os dzwonka dop�ywa
a� do kra�c�w miasta, gdzie na zielonym wzg�rzu ponad Narwi� szarzej�, bielej�
i z�oceniami migoc� krzy�e i kamienie nagrobne - dreszcz mi�y przenika prochy
praojc�w, co tam od niepami�tnych czas�w snem nie przespanym zasypiaj�...
Na cmentarzu staje si� prawie weso�o, gdy pomi�dzy groby wpada w
podskokach rze�kie, pobudliwe, jakby rozta�czone:
- Dendele!... dendele!... dendele!...
+II. KNOT
- Prosz� pana! Gdzie tu jest pierwsza klasa?
- To ci dopiero g�upi! Stoi przed klas� i o klas� pyta!
Przy tych s�owach zapytany, ch�opiec jedenastoletni, ujmuje za ko�nierz
pytaj�cego malca, o rok nieca�y m�odszego od siebie, i otworzywszy drzwi,
wpycha go do �rodka. Malec wpada jak kartacz na �rodek klasy, pe�nej wrzasku,
tupania n�g i nieopisanego zam�tu. Ten ha�as w po��czeniu z piaskiem, kt�rym
wysypano pod�og�, oraz zbyt d�ugimi i zbyt szerokimi "na wyrost" uszytymi
spode�kami, przyprawia go o utrat� r�wnowagi. Przewraca si� upuszczaj�c tek�,
z kt�rej wysypuje si� troch� ksi��ek i wielka ilo�� "prowiantu"...
Sze��dziesi�ciu ch�opc�w wybucha �miechem i krzykiem. Malec podnosi si�
zaczerwieniony, kurzem okryty - do przewodnika swego si� zwraca.
- Dzi�kuj� panu! - m�wi k�aniaj�c si� pokornie.
Nowe �miechy i krzyki.
Tamten pomaga mu wspania�omy�lnie zbiera� ksi��ki, jab�ka, serdelki; potem
skierowywa go pod �cian� i pcha przed sob� w stron� ostatnich rz�d�w �awek. Po
drodze wyb�bnia mu pi�ci� marsza to na jednej, to na drugiej �opatce.
Znale�li z trudno�ci� wolne miejsce. Protektor sadza na nim protegowanego,
obja�nia, gdzie si� chowa tek�, i przykazuje najsurowiej, �eby �awki nie r�n��
scyzorykiem, gdy� za to "bij�".
- A jak wejdzie inspektor, wsta�, milcze� i s�ucha�.
- Dzi�kuj� panu... - k�ania si� zn�w malec uprzejmie.
Tamten szczypie go w rami� ze z�o�ci�.
- Nie nazywaj mnie, "knocie", "panem". W sztubie nie ma �adnego pa�stwa.
Wszyscy�my koledzy i kwita! M�w do mnie po prostu: ty.
- Dobrze, prosz�... ciebie.
Malec jest zadowolony. Sadowi si� wygodnie, u�miecha sam do siebie. Zaraz
te� zanurza r�k� do teki, wydobywa bu�k� z serem i zaczyna spokojnie zajada�
wodz�c oczyma po �cianach i suficie. Towarzysze zdaj� si� go ma�o obchodzi�
opr�cz tego, co go tu wprowadzi�, nazwa� dwukrotnie "g�upcem" i "knotem", i
dla kt�rego uczuwa nadzwyczajn� sympati� po��czon� z szacunkiem.
- Musi to by� jaka� "starsza osoba" - my�li, �a�uj�c, �e go ju� nie ma
przy sobie.
Tamten za� nie mo�e wytrzyma� na jednym miejscu. Wsz�dzie go pe�no.
Przebiega z �awki do �awki, mustruj�c ma�ych, zal�knionych nowicjusz�w; jednym
wskazuje miejsca, innym zapina guziki u mundur�w, innym jeszcze podsuwa pi��
pod brod�, zalecaj�c, �eby si� prosto trzymali. To zn�w wskakuje na katedr�,
przesuwa stolik, fotel, chusteczk� kurz strzepuje. Za chwil� jest ju� przy
tablicy, rysuje kred� olbrzymi� g�ow�, �ciera rysunek r�kawem, a g�bk� nos
uciera, co wywo�uje ha�a�liw� weso�o�� w grupie przygl�daj�cych mu si� malc�w.
Wreszcie porzuca wszystko i przyskoczywszy do najbli�szego towarzysza, zaczyna
mocowa� si� z nim jak si�acz cyrkowy.
Z ca�ego jego zachowania si� wida�, �e uwa�a si� w istocie za "starsz�
osob�".
Jest zreszt� w klasie kilku takich jak on. Odbijaj� od t�umu nie�mia�ych,
niezgrabnych, niem�drze u�miechaj�cych si� pierwszoklasist�w wielk� pewno�ci�
siebie, minami zuchowatymi, ci�g�� gotowo�ci� do b�jki. Tamci to niby
nowozaci�ni rekruci; oni - stara gwardia. Ju� byli w ogniu, ju� proch
w�chali. Zna� to po ich twarzach, po mundurkach wytartych, po czuprynach, na
kt�rych stercz� znamienne "wicherki"...
S� to - drugoroczni.
Ka�dy z nich z wy�szo�ci� i lekcewa�eniem patrzy na "knot�w", co dzi� w
pierwszym powakacyjnym dniu szkolnym zape�nili klas�.
Szko�a nie jest wod� stoj�c�, przypomina raczej morze, kt�re ma swe
ci�g�e, sta�e przyp�ywy i odp�ywy. Przy ko�cu ka�dego roku z pi�tej,
najwy�szej klasy odp�ywa nadmiar ruchliwej, niebieskiej fali, szukaj�c dla
siebie uj�cia w gimnazjach gubernialnych, w kancelariach instytucyj rz�dowych
i prywatnych, na wsiach w�asnych lub cudzych, przy gospodarstwie. Pocz�tek
roku wyr�wnywa ubytek z nadp�at�. Z miasta i ze wsi, z dom�w urz�dniczych i
rzemie�lniczych, z dwor�w, dwork�w, nawet z chat s�om� krytych nap�ywa �wie�a
fala, szumna, ha�a�liwa, nie umiej�ca jeszcze posuwa� si� spokojnie r�wnym,
prawid�owo wykre�lonym �o�yskiem...
Bo�e! jacy� s� �mieszni ci nowicjusze w swych workowatych mundurkach, w za
d�ugich, zawini�tych u do�u spode�kach, z w�osami spadaj�cymi na ramiona lub
przy samej sk�rze ostrzy�onymi (przy czym niewprawna r�ka matki lub s�u��cej
usia�a na ich g�owach ca�e konstelacje gwiazd, s�o�c i ksi�yc�w), z wyrazem
twarzy na p� weso�ym, na p� p�aczliwym, z niespokojnymi palcami, kt�re musz�
nieustannie co� skuba�, czego� dotyka�, po czym� b�bni�...
Niekt�rym matki poprzypina�y na t� uroczysto�� wielkie kokardy z kolorowej
wst��ki, wysuwaj�ce si� spod ko�nierza w spos�b ra��cy. Zanim inspektor
wyszarpnie i do kieszeni schowa� ka�e te "nadetatowe" dodatki, �artownisie
szkolni (stara gwardia!) rzucaj� w nie czapkami wo�aj�c, �e to... motyle,
kt�re nakry�, a potem na szpilk� wbi� trzeba.
P� biedy jeszcze z tymi, co przeszli przez bakalarni�, gdzie nabrali cho�
cokolwiek szkolnej "tresury". Ci umiej� przynajmniej siedzie� prosto na �awce,
patrze�, gdzie nale�y, obchodzi� si� porz�dnie z pi�rem i atramentem. Ale
"wolontariusze", przybywaj�cy wprost z dziecinnego pokoju, z izby czeladnej, z
lasu, z pola, z podw�rza wiejskiej zagrody, mog� zwierzchnik�w szkolnych o
rozpacz przyprawi�!...
Jeden podczas lekcji usiad� ty�em do nauczyciela. Drugi, znudzony
wyk�adem, przeci�ga si� i na ca�y g�os ziewa. Trzeci po�o�y� g�ow� na ksi��ce
i zasn��. Czwarty wytkn�� dwa palce i z ca�� szczero�ci� zwierza si�
nauczycielowi, �e "okropnie chce mu si� je��". Pi�ty, wywo�any do lekcji,
o�wiadcza, �e wsta� nie mo�e, gdy�... urwa� mu si� guzik od spodni.
Zw�aszcza pierwszego dnia przedstawia si� to wszystko przestraszaj�co.
Jaka� masa bezkszta�tna i bezkarna, kt�rej, zda si�, �adna si�a nie potrafi
wt�oczy� w porz�dn�, wychowawcz� form�. Oczy stale roztargnione, niespokojne,
biegaj�ce w prawo i lewo, jak u myszy schwytanej w pu�apk�; brzuchy wystaj�ce,
piersi w ty� cofni�te, r�ce i nogi w ci�g�ych podrygach... Trzeba by geniuszu
Napoleona I, �eby z tej "ruchawki" utworzy� porz�dne, prawid�owe kadry,
pos�uszne g�osowi dzwonka, rozkazom inspektora, upomnieniom nauczycieli,
szanuj�ce powag� kulawego Szymona, nie opalanej zim� "kozy", brzezinowych,
gi�tkich, w wodzie deszczowej wymoczonych pr�t�w...
W praktyce rzecz przybiera formy o wiele pro�ciejsze. Po okresie wrzenia,
burzenia si�, rozpryskiwania, kt�ry trwa kr�cej lub d�u�ej, nigdy jednak
granic pierwszego szkolnego kwarta�u nie przekracza, wrz�tek zaczyna z wolna
stygn�� i p�ynny, iskrami sypi�cy metal uk�ada si� pos�usznie w przygotowane
zawczasu formy. Wybuchy fajerwerkowe zdarzaj� si� i p�niej niekiedy, ale ju�
og�lnego porz�dku rzeczy nie s� w mo�no�ci odmieni�.
Ha�as nadzwyczajny, panuj�cy dzi� w klasie, stwierdza, �e okres burzy trwa
tu w ca�ej pe�ni - ba! dopiero si� rozpocz��...
Naszego malca jednak nic on nie obchodzi. Rumiany t�u�cioszek, usadowiony
wygodnie w jednej z oddalonych �awek, spo�ywa sw�j ser z bu�k� z takim
spokojem, jakby znajdowa� si� gdzie� na skraju lasu, pod k�pk� brz�z lub
sosenek.
Nagle kto� wo�a w pobli�u:
- Te, "knot"!...
Nie wiadomo sk�d, malec odgaduje od razu, �e to o nim mowa.
Zwraca si� w stron� g�osu, kt�ry p�ynie z wysoka, i widzi swego
protektora, stoj�cego na wierzchu dw�ch �awek w postawie Kolosa Rodyjskiego, z
r�k� przyja�nie ku niemu wyci�gni�t�.
Nie prze�kni�te jeszcze jedzenie nie pozwala t�u�cioszkowi przem�wi�,
oczyma tylko zapytuje, czego chc� od niego.
- Nazywam si� Koz�owski Karol! - krzyczy miniaturowy kolosik. - A ty,
"knocie"?
Malec zrozumia�, �e tu idzie o rzecz wa�n�: o wzajemn� rekomendacj�. Nie
mo�na jej uchybia� nawet w�wczas, gdy si� w tak niezwyk�ej formie odbywa. Wi�c
po�ykaj�c z po�piechem ser, najg�o�niej jak mo�e odpowiada:
- Moje nazwisko: Mieszkowski Piotru�!...
- Piotru�? - wrzeszczy tamten staraj�c si� przekrzycze� ha�asuj�cych w
pobli�u koleg�w. - Bardzo mi przyjemnie! Lubi� pasjami Piotrusi�w! �ciskam tw�
r�k�, Piotrusiu!
Przy tych s�owach potrz�sa kilkakrotnie d�oni� w powietrzu.
W tej�e chwili odwraca si�, wymierza prztyczka w ucho najbli�szemu koledze
i zeskoczywszy daje nurka pod �awk�.
Okr�g�e oczy Piotrusia Mieszkowskiego wyra�aj� zachwyt. Jest dumny z
posiadania tak dzielnego kolegi...
Ha�as wzmaga si� z ka�d� chwil�. Obawia� si� mo�na, �e od grzmotliwego
tupania zapadnie si� pod�oga, �e szyby pop�kaj� od okropnego krzyku.
K�adzie temu kres wej�cie inspektora.
Sama posta� zwierzchnika i wyraz jego twarzy wzbudzaj� l�k. Niezbyt
wysoki, ale gruby, z wielkim wystaj�cym brzuchem, z doln� warg� wysuni�t�, z
wiecznym "marsem" na czole, przemawia kr�tko, g�osem basowym, gniewnym.
Ch�opcy nic prawie nie rozumiej� z jego przemowy. Powtarza si� w niej
nieustannie: obowi�zek... obowi�zek... obowi�zek... Pi�kne i wznios�e s�owo!
ale �eby do umys��w dzieci�cych trafi�o, musi wyst�powa� w towarzystwie s��w
innych: prostych, serdecznych...
W klasie staje si� cicho, ale razem z cisz� pada na ni� dziwna pos�pno��.
Iskrz�ce si� weso�o�ci� oczy trac� nagle blask, z kilku piersi wydobywa si�
mimowolne westchnienie. Wszystkie twarze smutniej�.
Dzieci czuj� instynktem, �e w ich �yciu zasz�o co� prze�omowego. Bywaj
zdrowa, swobodo ptasz�ca! Bywaj zdr�w, "�nie z�oty! �nie na kwiatach!"
Pomi�dzy dniem wczorajszym a dzisiejszym wyr�s� nagle mur nieprzebyty,
kamienny.
A na tym murze czernieje gro�nie s�owo: Obowi�zek.
Ha, pogodzi� si� trzeba z konieczno�ci�!... Dzieci�stwo trwa� wiecznie nie
mo�e; �ycia sam� zabaw� wype�ni� niepodobna. Ju� ksi�dz prefekt w swej
pierwszej nauce moralnej wspomnia�, �e za niepos�usze�stwo pierwszych rodzic�w
ca�y rodzaj ludzki zosta� skazany na prac�, �e cz�owiek w ci�kim znoju chleb
sw�j zdobywa� musi...
O Adamie! o Ewo! Jak�e was serdecznie te wszystkie niebieskie mundurki
nienawidz�! O w�u, w�u przewrotny! godny, �eby ci� na �rodku klasy
rozci�gni�to i pozwolono kulawemu Szymonowi �wiczy� a� do zdechni�cia!...
Po odej�ciu inspektora odbywa si� pierwsza lekcja - potem druga. Ale s� to
lekcje tylko z nazwiska. Co chwila co� je przerywa: to przychodzi nowy ucze�;
to stolarz wnosi now� �awk�; to kt�ry� z nauczycieli wypukuje koleg� "na
minutk�", kt�ra przeci�ga si� do ca�ego kwadransa; to przybywa str� szkolny z
kartk� od inspektora; to matka jednego z "knot�w" przybiega zdyszana nios�c
chleb z zimn� ciel�cin�, kt�rego "nieboraczek zabra� zapomnia�, tak si� wyl�k�
dzwonka - bo toto jeszcze ma�e, delikatne i nie przywyk�o"...
O dziesi�tej zjawia si� raz jeszcze inspektor i ka�e "knotom" i�� do domu,
nazajutrz za� "punkt o si�dmej" stawi� si� na msz� uczniowsk�, "nie sp�niaj�c
si� ani na sekund�, gdy� punktualno�� to ich obowi�zek, obowi�zki za� swe
obowi�zani s�..." itd.
Gdy Karol Koz�owski przeciska si� przez zat�oczony niebieskimi mundurkami
korytarz, rozdaj�c na wszystkie strony ukradkowe kuksa�ce, prztyczki, "gruszki
stolarskie" i uszczypni�cia - kto� poci�ga go nagle z ca�ej si�y za po��...
Ogl�da si� i spostrzega Piotrusia.
- Lubisz orzechy? - pyta malec, z min� pe�n� zarazem uprzejmo�ci i
zak�opotania.
- Co nie mam lubi�! - odpowiada tamten.
- To przyjd� do mnie. Mam ca�y worek.
- Oho! A gdzie ty "stoisz"?
- U Wojcieszkowej, na Starym Mie�cie, wpodle Reformat�w.
Piotru� wyra�a si� po prostu - ca�y jest pe�en sielskiej prostoty. Czu� go
bardziej dworkiem ni� dworem.
- Przyjd�! - zgadza si� wynio�le Koz�owski i szybko odchodzi.
Ale niebawem zn�w go ci�gn� za po��.
- A co mi dasz za to? - dopytuje malec nie uwa�aj�c sprawy za sko�czon�.
- Mam pi�k�... Chcesz?
- Iiii... Pewnie "parcianka".
- Nie, "w�osianka". Na wierzchu sk�ra prawdziwa.
- Eeee!... Taka to nie bardzo odskakuje.
Koz�owski, silnie ju� zirytowany, wybucha:
- Patrzcie go! "Knot" jeden! Chcia�by pewnie "d�tki" albo ,,lanki" za
swoje g�upie orzechy! Mo�esz je schowa� dla siebie. Ty jeszcze, kochanku, nie
znasz Koz�owskiego. Ja wcale twoich orzech�w nie potrzebuj�!
Malec stoi przez kilka chwil w milczeniu. Twarz jego wyra�a zupe�ne
og�upienie.
- Jak nie, to nie! - przemawia wreszcie z flegmatyczn� rezygnacj�.
I prze�o�ywszy tek� z jednej pachy pod drug�, odchodzi z wolna w swoj�
drog�.
Koz�owskiego zaj�y tymczasem ca�kowicie wr�ble, kt�rych ca�e stadko
zbieg�o si� do rozsypanego na ulicy obroku. P�oszy je sw� tek�, potem biegnie
za sp�oszonymi i p�dzi je Przed sob�, dop�ki nie przefrun�y przez mur do
ogrodu klasztornego.
O Piotrusiu i jego orzechach zupe�nie zapomnia�.
Do domu ma blisko, ale jak zawsze, nie idzie do� prosta drog�. W jednym
miejscu przystan��, �eby przypatrze� si� mularzom, pracuj�cym przy budowie
nowej kamienicy; w innym, �eby wypyta� przekupk� o cen� gruszek, jab�ek,
�liwek, pestek dyni i ziarn s�onecznikowych (kupowa� tymczasem nie chce - no,
i nie ma za co); w innym jeszcze, �eby postraszy� �ydowskiego bach�rka i
ucieszy� si�, widz�c, jak pada, fikaj�c go�ymi t�ustymi no�ynami...
Nie wiadomo jak i kiedy znalaz� si� na mo�cie staromiejskim. Wspar� si�
obiema r�koma o por�cz - wzrokiem melancholijnym �ciga przep�ywaj�ce pod
mostem fale.
- Mo�e wolisz mi�d? - odzywa si� nagle za jego plecami g�os dziecinny,
nie�mia�y.
Jednocze�nie wychyla si� do niego puco�owata, rumiana twarzyczka z
b�yszcz�cymi poczciwie oczyma.
To Piotru�, kt�ry od wyj�cia ze szko�y nie porzuca� swego protektora,
�a��c za nim w odleg�o�ci kilku krok�w po uliczkach i zau�kach miasteczka...
Na wspomnienie o miodzie Koz�owski oblizuje si�.
- A bo ty, "knocie", masz mi�d?... - odzywa si� sceptycznie.
- Mam ca�y garnek.
- Nie gadaj!
- Jak Bozi� kocham!
Koz�owski pos�pnieje.
- Ba! c� z tego! - m�wi, na wod� patrz�c. - I tak wiem, �e mi nie dasz!...
- Dam, tylko przyjd� do mnie.
- Naprawd� dasz?
- Co nie mam da�! I orzech�w do�o��.
Oczy Koz�owskiego nabieraj� nadzwyczajnego blasku. B�ogo u�miechni�ty,
rozrzewniony i oblizuj�cy si�, wpatruje si� w malca, jakby nacieszy� si� nie
m�g� jego widokiem.
- Kiedy tak - wybucha wreszcie - to... b�d� twoim przyjacielem!
- A ja twoim, je�eli pozwolisz.
- Pozwol�!
Bior� si� za r�ce, potem za szyj� i g�o�no, serdecznie si� ca�uj�.
- Przynios� ci "gumy strzelaj�cej" - dodaje rozrzewniony Koz�owski. Zn�w
si� ca�uj�.
- I trociczek! Ponawiaj� u�ciski.
- I wiesz co? - o�wiadcza na zako�czenie starszy. - Nie nazywaj mnie odt�d
Koz�owskim...
- A jak?
- M�w do mnie po prostu: "Ko�le!"
+III. "ZABACU�"
- To zrobi� z pewno�ci� Zabacu�!
- Z tym Zabacu�em wytrzyma� ju� trudno!
- Powiedzcie Zabacu�owi, �e klasa to nie stajnia.
- Hej, Zabacu�! Zabacu�! mo�e by� przyj�� tu racu�!
Od razu poznaje si�, �e "Zabacu�" nie jest nazwiskiem. Nikt nazywa� si�
tak nie mo�e. I w istocie, nazwisko ch�opca, na kt�rego tak wo�aj�, brzmi
zupe�nie inaczej, cho� r�wnie� niezwyczajnie: Ksi�opolczyk.
Profesor Luce�ski, nauczyciel j�zyka francuskiego, wielki wykpisz, z
upodobaniem przekr�caj�cy cudze nazwiska, odczytuj�c list� uczni�w mianuje
tego "knota" coraz inaczej: Ksi�y palczyk, Ksi�y kolczyk, Ksi��� Opolczyk,
Konstantynopolczyk...
Klasa, cho� ka�de z tych przekr�ce� �miechem g�o�nym przyjmuje, �adnego
nie raczy�a adoptowa�. Klasa ochrzci�a "knota" samodzielnie, daj�c mu
przezwisko: Zabacu�.
Rozumie si�, �e to przezwisko nie powsta�o przypadkowo, �e posiada sw�j
w�a�ciwy rodow�d.
Ksi�opolczyk jest synem ubogiego szlachcica zagrodowego. na p� ch�opa.
Jego ojciec wzbudzi� raz podziw wszystkich uczni�w, przybywszy na dziedziniec
szkolny podczas pauzy. Mia� na sobie prost� w�o�cia�sk� sukman�, ale do jednej
z p� tej sukmany by�a przyszyta male�ka, blaszana szabelka - �wiadectwo
otrzymanej niegdy� od kt�rego� z kr�l�w polskich nobilitacji.
M�ody Ksi�opolczyk, cho� piastuje godno�� "knota", jest sporym ju�, lat
trzynastu, mo�e nawet czternastu, wyrostkiem. Wie� cz�sto przysy�a szkole
takich, niekiedy i starszych, wychowa�c�w. Sp�nili si� z nauk�, bo musieli
ojcu pomaga� w polu, w stajni, w lesie, w oborze.
Zdrowi, krzepcy fizycznie, imponuj� z pocz�tku kolegom si�� r�ki, z�b�w
(podnosz� w z�bach stolik stoj�cy na katedrze), bark (obnosz� po czterech na
raz malc�w, siadaj�cych im na ramionach i plecach) - potem jednak poznawszy,
�e si�� pi�ci nie mo�na wywalczy� nie tylko nagrody i pochwa�y, ale nawet
promocji, trac� humor, przygarbiaj� si�, mizerniej�... W�wczas te� odbywa si�
w nich stanowczy prze�om, o ca�ej przysz�o�ci stanowi�cy. Jedni z zimn�,
�elazn�, prawdziwie ch�opsk� zawzi�to�ci� zabieraj� si� ca�� si�� do nauki,
"kuj�" po ca�ych dniach i nocach, nie wiedz�, co zabawa i odpoczynek, i w
ko�cu wyrastaj� na dzielnych co si� zowie ludzi. Inni po prostu - rejteruj�.
Znalaz� si� raz pomi�dzy "knotami" wyrostek z wysypuj�cym si� ju� w�sem,
wysoki, barczysty, z g�osem dojrza�ego ju� m�czyzny. Siedzia� na ostatniej
�awce i ku� a ku�. Pomimo "kucia" promocji nie otrzyma�.
Po wakacjach przyjecha� i jako drugoroczny pierwszoklasista zn�w zabra�
si� do "kucia" - z mniejszym ju� zapa�em. W�s mu tymczasem sypa� si� coraz
g�ciejszy i twardszy.
Na Bo�e Narodzenie pojecha� do domu - i ju� nie powr�ci�.
- Co si� sta�o z Mosakowskim? - wypytywali na wszystkie strony malcy. -
Dlaczego Mosakowski do szko�y nie wraca?
Nikt nie umia� na to odpowiedzie�.
Dopiero w po�owie karnawa�u rzecz si� wyja�ni�a.
Ten sam profesor Luce�ski, przyszed�szy na lekcj� w dobrym humorze i
zabrawszy si� do czytania listy, przy nazwisku Mosakowskiego zatrzyma� si�,
g�ow� pokiwa�... Klasa uszy nastawi�a.
- Ach, Mosakowski!... - westchn�� profesor. - Nie zobaczymy wi�cej
Mosakowskiego! Ju� po Mosakowskim... Parole!
- Co si� z nim sta�o, panie pro...sorze? - zapyta�o kilku �mielszych nie
mog�c zapanowa� nad ciekawo�ci� i niepokojem.
- Nieszcz�cie!
- Co takiego, panie pro...sorze?
- A c�! Nie chcia� si� ga�gan uczy�, od gramatyki ucieka�, do pisania
s��wek leni� si�, do geografii nie mo�na go by�o kijem nagna�, wi�c jego
biedny, stary ojciec, rady �adnej da� sobie nie mog�c, wzi�� i...
- I co? I co?... Niech pan prosor powie! M�j panie prosorze!
Profesor wygarn�� szczypt� proszku z male�kiej, szyldkretowej
tabakiereczki, za�y�, palce o rud� peruk� wytar�...
- I... o�eni� go! - powa�nie doko�czy�.
Ch�opcy otworzyli szeroko oczy i usta, nie wiedz�c, co o tym s�dzi�. Byli
zdziwieni i jakby przel�kli. Wyobra�ali sobie swego koleg� pod r�k� z
dojrza��, powa�n� osob� p�ci �e�skiej, tak� jak ich matki i babcie, i uczuwali
�al nad jego losem. "Biedny ch�opiec! - my�leli. - Nie wolno mu pewnie teraz
ani w pi�k� gra�, ani koz�a wywin��, ani wykrzywi� si� pociesznie, ani zapia�
po koguciemu... Powa�na osoba p�ci �e�skiej, kt�r� on musi "�on�" nazywa�, na
krok go nie odst�puje, za wszelkie wybryki karci..."
Profesor Luce�ski dostrzeg� i zapami�ta� wywo�ane przez siebie wra�enie.
Postanowi� te� pos�ugiwa� si� nim w celach pedagogicznych.
"Knoty" mieli dziwnie twarde j�zyki, nie pozwalaj�ce im na dobr�
"pronuncjacj�" s��w francuskich. Profesora nadzwyczaj to dra�ni�o. W
zniecierpliwieniu uderza� sw� grub� trzcin� w stolik lub katedr�, budz�c
wielki strach mi�dzy malcami.
Najwi�cej biedy by�o zawsze z wymawianiem dyftong�w: en, an. Przy nich te�
zawsze bambus profesorski wywo�ywa� grzmoty, rozlegaj�ce si� po ca�ym budynku
szkolnym.
Profesor uk�ada� i wymawia� kaza� zdania dziwaczne, s�u�y� maj�ce do
gimnastyki j�zyk�w.
- L'enfant en venant sentit le sentiment...
Na dziesi�ciu malc�w jeden zaledwie umia� nada� s�owom brzmienie w�a�ciwe.
Reszta wymawia�a je tak:
- L�f� � wen� s�ti le s�tim�...
- Kapu�ciane g�owy! - krzyczy profesor. - Drewniane j�zyki! Krowy wam
pa��, parole!
Najlepsz� pronuncjacj� mia� Szabu�ski, kt�rego matka by�a madam�, to
znaczy utrzymywa�a dwuklasow� pensj� dla panien. I on jednak niezupe�nie
zadawala� profesora.
- Nie�le... parole!... nie�le - chwali� Luce�ski. - Ale daleko ci jeszcze,
m�j Szabasi�ski, do doskona�o�ci. To trzeba wymawia� inaczej: nosowo... jak
najbardziej nosowo: 1'enfaant!... sentimaaant!...
Szabu�ski, �ywy brunecik, by� naj�mielszy do profesora, kt�ry bywa� u jego
matki - mia� si� nawet podobno �eni� z jego ciotk�...
Gdy Luce�ski popisywa� si� swym nosowym wymawianiem - on przerwa� odwa�nie:
- Panu prosorowi to �atwo, bo pan prosor ma nos zapchany tabak�...
Klasa struchla�a. Wypadek by� nies�ychany. Takie zuchwalstwo wzgl�dem
takiego nauczyciela!
Luce�ski sta� si� na chwil� tak czerwony, jak jego peruka. Potem chwyci�
sw� grub� trzcin�, z silnym rozmachem uni�s� j� w g�r� i... I spokojnie
po�o�y� na stoliku obok ka�amarza i piasecznicy.
Szeroka wygolona twarz przybra�a zwyk�y wyraz; na ustach pojawi� si�
zwyk�y, lekko ironiczny u�mieszek...
Profesor zanurzy� dwa palce w kieszonce od kamizelki, wyj�� ma�e,
szyldkretowe pude�eczko, otworzy� je i Szabu�skiemu podsun��.
- No - dobrotliwie wyrzek� - za�yj�e i ty!... Dobra, parole!... Prawdziwa
francuska, w sam raz do wymawiania dyftong�w i sp�g�osek nosowych...
Szabu�ski uk�oni� si�, za�y� tabaki, zn�w si� uk�oni� i czterokrotnie, raz
po razu, kichn��. Koledzy czterokrotnie, raz po razu, krzykn�li mu: "Na
zdrowie!" W klasie zapanowa� nastr�j bardzo przyjemny.
Ale w tej�e chwili na katedrze rozleg� si� grzmot. Profesor wali� trzcin�
w st� jak Jupiter tonans. W�r�d grzmot�w krzycza�:
- Zapowiadam wam, g�owy kapu�ciane, �e gdy kt�ry nie nauczy si� wymawia�
dobrze dyftong�w an i en, tabak� cz�stowa� go nie b�d�, ale jakem Luce�ski!
Parole! wyrzuc� z klasy i napisz� do ojca, �eby go... o�eni�!
Odt�d ta pogr�ka - istotnym strachem malc�w przejmuj�ca - stale si�
powtarza�a w podobnych okoliczno�ciach. Nazwisko za� Mosakowskiego w kronikach
szko�y powiatowej pu�tuskiej na zawsze si� utrwali�o.
Ksi�opolczykowi nie grozi o�enienie si�. Nie ma on ani tych lat, ani tych
w�s�w, co Mosakowski, nie wygl�da w og�le na takiego, z kt�rym by czyja� matka
lub babka chodzi� mog�a pod r�k�.
Jest wprawdzie du�y i gruby, ale brak mu zupe�nie tej rze�ko�ci, jak�
odznaczaj� si� wiejskie wyrostki. Zgarbiony, kurcz�cy si�, z twarz�
chorobliw�, ��t�, piegami osypan�, osowia��, unika, ile tylko mo�e,
towarzystwa ha�a�liwych koleg�w, szuka miejsc samotnych, wciska si� do
najdalszych, p�-ciemnych �awek, gdzie w zupe�nym spokoju mo�e... zajada�
pajdy chleba razowego, kt�rymi ma wypchane wszystkie kieszenie.
Jedzenie, a �ci�le m�wi�c, �ucie razowca jest sportem, uprawianym na
wielk� skal� przez grubych, borsukowatych, z wystaj�cymi �o��dkami "knot�w",
kt�rzy przybywaj� do miast z na p� ch�opskich zagr�d wiejskich. Pr�cz chleba
s�u�y im do �ucia groch gotowany, pestki dyni - niekiedy nawet siemi� lniane.
Ci prze�uwacze s� prawie zawsze ostatnimi os�ami i poza trzeci� klas� nigdy
nie przechodz�.
Niekiedy jednak wp�yw nauki, powietrze miejskie, przyk�ad
ucywilizowa�szych koleg�w oddzia�ywaj� na nich korzystnie - czyni� z nich
ludzi podobnych innym. Zapowiedzi� zmiany dobroczynnej bywa zwykle utrata
apetytu i znaczne schudni�cie. Nawr�conym przestaje smakowa� razowiec,
odwracaj� si� ze wstr�tem od grochu, siemi� lniane pozostawia z nich ka�dy...
kanarkom. W�wczas te� wychodz� z mroku "o�l� �awk�" zalewaj�cego i uczniowie z
pierwszych rz�d�w pozyskuj� w nich dobrych, weso�ych, sk�onnych do po�wi�ce�,
cz�sto nawet bardzo inteligentnych towarzysz�w.
W Ksi�opolczyku, niestety, nic tego przetworzenia si� nie zapowiada.
Owszem, jest widoczne, �e z tej poczwarki nigdy ju� motyl pi�kny nie wyfrunie.
Pewna smutna, do usuni�cia niemo�liwa okoliczno�� stan ten pogarsza: jest
na p� g�uchy. Z przyt�pieniem s�uchu idzie u niego w parze przyt�pienie w�adz
umys�owych. Jego jasne, ��tawe oczy nie maj� blasku, jaki zapala zbudzona,
siebie samej �wiadoma inteligencja.
�pi te� niezawodnie ta inteligencja - bo czy�by inaczej Ksi�opolczyk
zosta� "Zabacu�em"?...
Nieprawdopodobnie wygl�da ta historia - jest wszak�e we wszystkich
szczeg�ach prawdziwa.
Nauczyciel niemieckiego, Effenberger, pomimo bardzo kr�tkiego wzroku
dojrza� raz w cieniach ostatniej �awki Ksi�opolczyka, na kt�rego nie zwraca�
dot�d pilniejszej uwagi.
Ten nauczyciel nale�y do najzapalczywszych pedagog�w, a przynajmniej do
najwi�kszych krzykacz�w w szkole. Jak wszyscy nauczyciele niemczyzny, �wie�o
na grunt polski przeflancowani, jest pe�en oryginalno�ci, granicz�cej z
dziwactwem.
Twarz profesora Effenbergera posiada latem barw� czerwon�, w zimie
fioletow�. Profesor jest zapami�ta�ym hydropat�; lubi �ywio� p�ynny pod ka�d�
postaci�. K�pie si� zapami�tale przez rok ca�y: w porze upa��w bierze
"prysznice" pod ko�em m�y�skim, podczas mroz�w zanurza si� w przer�blu.
Postaw� ma sztywn�, w�osy szpakowate, przy samej sk�rze ostrzy�one. Chodzi
pr�dko po linii prostej, nigdy nie zbaczaj�c, przed nikim nie ust�puj�c,
krokami odmierzonymi, w tempie wojskowym: raz, dwa... raz, dwa.
Jest muzykalny i towarzyski. Poza szko�� daje lekcje gry na skrzypcach;
zast�puje te� niekiedy na ch�rze chorego organist�. Uczestniczy we wszystkich
wieczorkach ponczowo-p�czkowych, urz�dzanych w karnawale; nie brak go te� na
�adnej uroczysto�ci rodzinnej w rodzaju imienin, chrzcin, jubileusz�w, wesel.
Bierze nawet udzia� w stypach pogrzebowych. O�wiadcza si� zawsze z wielk�
mi�o�ci� dla Polak�w i co dziwniejsze mi�o�ci tej sk�ada dowody.
Posiada du�o stron sympatycznych oraz przys�owie: "tak, panie, tak..."
Ot� profesor Effenberger, dojrzawszy przez silne okulary Ksi�opolczyka,
zawo�a�:
- A ty tam... tak, panie, tak... sk�d sze wsz�le�?
Ch�opiec milcza�, �u� chleb razowy, i patrzy� przez okno na li�cie
opadaj�ce z kasztana.
- Gadaj sara... tak, panie, tak!
Ksi�opolczyk nie odwraca� si�, ani wiedz�c, �e do niego m�wiono.
Effenberger zaperzony zeskoczy� z katedry, przybieg� do �awek, zaci�ni�t�
pi�ci� gro�nie potrz�sa�...
- Sara wstawaj! - krzycza� - natichmiast! jak najpr�sej! w p�l minuta!...
Dopiero kilka kuksa�c�w, wymierzonych pod �awk� przez koleg�w, zbudzi�o
Ksi�opolczyka. Wsta�, leniwie si� przeci�gaj�c.
- Czego?.. - zapyta� z pe�nymi ustami chleba. Gniew nauczyciela spot�gowa�
si� jeszcze.
- Ach, ty, tak, panie, tak!... jak sze nazywasz?
Ale tamten nic sobie z gniewu nie robi� - nie rozumia� go nawet. D�o�
zwini�t� przy�o�y� do ucha i powtarza� przeci�gle:
- Czegoooo?... czegoooo?...
Koledzy zacz�li wykrzykiwa� mu nad uchem, jeden przez drugiego:
- Pan psor m�wi... Pan psor ka�e... Pan fesor ��da... �eby� powiedzia�,
jak si� nazywasz!
Ksi�opolczyk zrozumia� nareszcie. Twarz jego przybra�a najpierw wyraz
wielkiego zdumienia, potem odmalowa� si� na niej namys� g��boki...
D�ugo milcza� szukaj�c czego� w pami�ci - wreszcie oczy spu�ci� i rzek�:
- Zabacu�em...
- Klasa w �miech - Effenberger za�, nic zrozumie� nie mog�c, zwr�ci� si�
do prymusa:
- Prymus!... tak, panie, tak!... gadaj sara, so on powiedzial?
Pierwszy ucze� wypr�y� si� jak struna i cienkim g�osem zaraportowa�:
- On, panie prosorze, powiedzia�, "zabaczu�em".
- Was ist denn das: "sabba-szulem?" To po �ydowsku musi by� oder po
arabsku?... Prymus, tak, panie, tak! gadaj sara, so to znaczy?
Studencik, rozkaz spe�niaj�c, zapia�:
- To znaczy, panie prosorze, �e on zapomnia�, jak si� nazywa!
Effenberger oczy wytrzeszczy� - klasa zanosi�a si� od �miechu.
- Ach, ty, tak, panie, tak! - wpad� Niemiec na Ksi�opolczyka. - Ty w�asne
Name zapomniala? Ach, ty oszol!
- Czegoooo? - zapyta� tamten nie dos�yszawszy i przest�puj�c z nogi na
nog�, bo go d�ugie stanie zm�czy�o.
- Baran!
Ch�opiec wzruszy� ramionami. Twarz jego wyrazi�a wielkie zdziwienie.
- Wieprz!...
Wyrzuciwszy z siebie ostatnie s�owo i dodawszy jeszcze dla nacisku
energiczne: "pfuj!" - profesor, pe�en oburzenia i wstr�tu, odwr�ci� si� od
sponiewieranego ucznia.
Tamten, widz�c, �e sprawa sko�czona, usiad�, wyci�gn�� z kieszeni now�
pajd� razowca i zabra� si� spokojnie do jedzenia.
Klasa - rycza�a.
Od owego to dnia Ksi�opolczyk zosta� Zabacu�em.
Biedny Zabacu�!
S� istnienia dziwne, zagadkowe, fatalno�ci� naznaczone, kt�re w�r�d
bli�nich budz� okrzyki oburzenia lub wybuchy �miechu szyderczego, w jednym za�
i drugim wypadku zas�uguj� wy��cznie - na wsp�czucie.
Nale�a� do nich ten syn zagrodowego szlachcica, "szaraczka" pyszni�cego
si� blaszan� szabelk� przy ch�opskiej siermi�dze.
Wilczy apetyt, apatyczne spojrzenie, przyt�piony s�uch, s�abo rozwini�ty
umys� - wszystko to by�y objawy gro�nej, nurtuj�cej organizm ch�opca choroby.
Jeszcze rok szkolny nie dobieg� do ko�ca, gdy Ksi�opolczyk musia�
przerwa� nauk� i do ��ka si� po�o�y�.
Ojciec wywi�z� go na wie�, u�o�ywszy na prostych "drabkach" wysoko sianem
wys�anych. Ch�opiec chorowa� ca�� wiosn� i p� lata i zdrowia odzyska� nie
m�g�.
Na kilka dni przed �mierci� oczy jego zacz�y nabiera� niezwyk�ego blasku,
twarz straci�a sw�j zwyk�y, nieruchomy, osowia�y wyraz. Zacz�� m�wi� o szkole,
nauczycielach, wsp�uczniach...
Musiano mu nieustannie odczytywa� list� koleg�w. By�a to jego najmilsza
rozrywka. S�uchaj�c, to u�miecha� si�, to mruga� powiekami, to wzdycha�
g��boko.
Raz szepn��, jakby tylko do siebie:
- To dobre ch�opaki...
Potem rzek� g�o�niej, z twarz� nag�ym blaskiem rozpromienion�:
- Tak bym chcia� pozna� si� z nimi bli�ej, pobrata�! Ockn�a si� w nim
dusza za p�no - gdy ju� na sen wieczny k�a�� si� musia�...
+IV. PRYMUS-LIZUS
Przyjemnie by� prymusem.
Prymus jest w klasie pierwsz� osob� po profesorze.
On to przynosi i odnosi wielki dziennik klasowy; on dwa razy na dzie�
wchodzi do kancelarii, gdzie ma dost�p do samego inspektora; on melduje, �e
atrament w ka�amarzu na katedrze "wysech�", kreda przy tablicy "wypisa�a si�",
g�bk� "kto� �wisn��"...
Do prymusa profesor zwraca si� w sprawach "delikatnej natury", na
przyk�ad: kto rzuci� na �rodek klasy sk�rk� od pomara�czy? albo: dlaczego
Baranowski przy odczytywaniu listy by� obecny, a gdy zosta� wezwany do lekcji,
o�wiadczono, �e go nie ma? Albo: sk�d si� wzi�� w klasie zapach dymu
tytuniowego?...
Nazwisko prymusa znajduje si� na wszystkich ustach w szkole i na wielu
ustach poza szko��. Ka�dego ucznia pytaj� w domu rodzice i znajomi:
- Kto u was jest prymusem?
Prymus stanowi ��cznik pomi�dzy kolegami a zwierzchno�ci� szkoln� i gdy
jest zr�czny, mo�e s�u�y� obu stronom, �adnej nie krzywdz�c. On, wst�puj�c na
katedr� dla podania profesorowi pi�ra lub o��wka, ma sposobno�� zerkn�� na
dziennik lub katalo�ek i podchwyciwszy drogocenn� tajemnic� stopni, udziela�
jej zaufanym kolegom. S� tacy, co znaj�c wp�ywy i wysokie stosunki prymusa,
staraj� si� go przekupi� - ale on niedost�pny pokusom jak Kato. Jednak nie
pogardza ofiarowanym w por� "papataczem", do fundowanych sobie "babek
�mietankowych" wstr�tu szczeg�lnego nie �ywi, nie widziano te� nigdy, �eby
wyrzuca� za okno jab�ko lub gruszk�, kt�rych smak niezwyk�y zachwala� mu
kolega...
Co prawda te wszystkie dary przyjmuje z wynios�� oboj�tno�ci�, jakby m�wi�:
"Nale�� mi si�, ale mi� do niczego nie zobowi�zuj�"...
Przyjemnie by� prymusem. Przyjemnie i zaszczytnie, ale tylko w�wczas, gdy
si� do tej godno�ci dosz�o prost� drog� osobistych zas�ug. S� bowiem inne
Jeszcze drogi boczne, kr�te, kt�rymi nawet i na to miejsce wcisn�� si� umiej�
niezas�u�eni, a - zr�czni.
W ostatnim wypadku ma si� w�adz�, powag�, znaczenie - ale nie ma si�
mi�o�ci wsp�koleg�w.
�limacki, kt�ry przed miesi�cem obj�� stanowisko prymusa po Spr�yckim,
zawdzi�cza je okoliczno�ciom dwuznacznym. Wszyscy wiedz�, �e Spr�ycki od
niego zdolniejszy, �e ma poj�cie �ywe, bystre, �e w lot wszystko chwyta i
�atwo, logicznie wypowiada. A jednak Spr�ycki musia� �limackiemu ust�pi�.
Dlaczego?...
Zaraz z pocz�tku roku prymusem zrobiono Spr�yckiego. By� to wyb�r
zupe�nie naturalny, zas�u�ony i przez wszystkich przewidywany. Winszowali go
te� wybranemu wszyscy - pr�cz �limackiego.
�limacki zosta� trzecim czy czwartym uczniem - widoczne za� by�o, �e si�
rwie do miejsca pierwszego. Dow