3668
Szczegóły |
Tytuł |
3668 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
3668 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 3668 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
3668 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
James Gunn
Nie�miertelni
Klinika by�a pusta.
Harry Elliott st�umi� ziewniecie id�c powoli w stron� udrapo�wanego
sto�u operacyjnego. St� ustawiony by� pod zimnym, bez�cieniowym �wiat�em
w g��bi du�ej sali, wy�o�onej antyseptyczny�mi, bia�ymi kafelkami i
przesyconej niewidzialnym, bakteriob�j�czym promieniowaniem
ultrafioletowym. Zapali� palniki bunse�nowskie, stoj�ce po obu stronach
sto�u i w��czy� wentylatory, umieszczone pod freskiem przedstawiaj�cym
Nie�miertelno��, kt�ra zabija �mier� strzykawk� lekarsk�. Powietrze,
p�yn�ce bez�po�rednio z Centrum Medycznego, by�o czyste, wolne od bakterii
i pachn�ce szpitalnym kadzid�em - alkoholem i eterem. Wiedza, chi�rurgia i
ocalenie - klinika mog�a je da� ka�demu wed�ug potrzeb.
Harry doszed� do wniosku, �e zapewne b�dzie to jeszcze jeden zwyk�y
dzie�. Wkr�tce rozlegnie si� przera�liwa kakofonia sygna��w,
oznajmiaj�cych godzin� sz�st� i fabryki wypuszcz� ludzk� fale w kana�y
miedzy wysokimi murami. A wtedy przez godzin� czy dwie b�dzie mia� du�o
pracy.
To by�a jednak niez�a zmiana. By� zaj�ty tylko miedzy sz�st� a godzin�
policyjn�. Od czasu do czasu m�g� zerkn�� do Dziennika Geriatrycznego albo
wy�wietli� par� szpul tekstu na wewn�trznej powierzchni szkie� swoich
okular�w. Nosi� je nie po to, by lepiej widzie� i gdyby zachodzi�a taka
konieczno��, u�ywa�by szkie� kon�taktowych, ale dlatego, �e dobrze
nadawa�y si� do projekcji i wy�gl�da�o si� w nich powa�niej i bardziej
dojrzale.
Dla osiemnastoletniego Harrego mia�o to du�e znaczenie... Nie�dziela
by�a paskudna. Ale niedziela dla ka�dego by�a paskudnym dniem.
By�by szcz�liwy gdyby mia� ju� to wszystko za sob�. Jeszcze ty�dzie�
znowu b�dzie pracowa� w �rodku. Jeszcze sze�� miesi�cy i spe�ni wszystkie
wymogi sta�ego zatrudnienia w Centrum. Gdy tyl�ko komisja go zaakceptuje,
a nie w�tpi, �e tak w�a�nie si� stanie, sko�czy wreszcie z klinik�. Nie��
lekarstwa masom - owszem, to by�a bardzo pi�kna idea, o tym zreszt� miedzy
innymi m�wi�a przysi�ga Hipokratesa, ale przecie� lekarz powinien my�le�
praktycznie. Przecie� nie spos�b zapewni� opiek� medyczn� wszyst�kim.
Leczenie jednemu zapalenia ucha, a drugiemu trypra by�o r�wnoznaczne z
wylewaniem antybiotyk�w do rzeki. Rezultaty by�y niezauwa�alne. Z osobami,
kt�re mia�y szans� na nie�miertel�no��, sprawa wygl�da�a inaczej. W tym
przypadku ratowanie �y�cia mia�o jaki� sens. Mog�o mu nawet przynie��
odroczenie, wtedy, gdy b�dzie go potrzebowa�. A takie odroczenia mog�
przekszta�ci� si� w nie�miertelno��.
Perspektywy by�y jednak niezbyt r�owe. Najlepszym sposobem by�oby
wymy�lenie czego�, dzi�ki czemu sta�by si� cz�owiekiem, kt�rego warto
zachowa�. Wtedy wdzi�czni elektorzy b�d� g�oso�wa� za przyznaniem mu
nie�miertelno�ci. W�a�nie dlatego Harry postanowi� specjalizowa� si� w
geriatrii.
Najwa�niejsza by�a synteza. �wiat nie m�g� by� ci�gle uzale�niony od
Cattwright�w. Byli zbyt egoistyczni. Woleli ukrywa� sw� przy�padkow�
nie�miertelno��, ni� w regularnych odst�pach czasu ofiarowywa� pewn�,
nieszkodliw� dla zdrowia dawk� krwi. Je�eli dokonana przez Fordyce'a
analiza statystyczna bada� Locka by�a poprawna, jest wystarczaj�co du�o
Cartwright�w, by da� nie��miertelno�� 50.000 �miertelnik�w - i liczba ta
b�dzie wzrasta� w post�pie geometrycznym w miar�, jak na �wiat przychodzi�
b�d� nast�pni Cartwrightowie. Gdyby tylko nie byli oni tak samolubni...
Ale jak do tej pory odnaleziono ich zaledwie tylu by zapewni�
nie��miertelno�� tylko stu czy dwustu osobom - na dobr� spraw� nikt
dok�adnie nie wiedzia� ilu. Mogli dostarcza� sw� bezcenn� krew jedynie w
niewielkich dawkach. Uzyskiwano z niej znikome ilo�ci gammaglobuliny,
zawieraj�cej czynnik immunizuj�cy. Nawet przy zastosowaniu bardzo
precyzyjnie obliczonego dozowania, musiano ograniczy� dost�p do
szczepionki do ma�ej grupy najnie�zb�dniejszych os�b. Musiano tak
post�powa� r�wnie� dlatego, �e immunizaca mia�a charakter przej�ciowy.
Utrzymywa�a si� jedy�nie od trzydziestu do czterdziestu dni. Gdy jednak
uda si� syntety�zowa� proteiny krwi...
Szed� z wolna w stron� wyj�cia na ulice, mijaj�c umieszczone po obu
stronach d�ugiego korytarza gabinety ze stoj�cymi w nich le��ankami
diagnostycznymi. Zatrzyma� si� miedzy gigantycznymi laskami Eskulapa,
podtrzymuj�cymi belk� nadpro�a, tu� przed kurtyn� powietrzn�, kt�ra
zamyka�a dost�p letniemu upa�owi, zi�mowym ch�odom, kurzowi i chorobom
miasta.
Budynek kliniki jednym bokiem dotyka� muru Centrum Medycz�nego.
Naprzeciwko wznosi�o si� wysokie ogrodzenie fabryki, pro�dukuj�cej
samochody pancerne, eksportowane potem do przed�mie��. Z niej w�a�nie
Centrum otrzymywa�o swoje ambulanse. Nieco dalej znajdowa�a si� druga,
mniejsza przybud�wka. Na jej dachu umieszczony by� neonowy napis: SKUP
KRWI. Tu� przy drzwiach wej�ciowych widnia� inny, mniejszy anons: �Obecnie
p�acimy 5 $ za pint� .
Ju� za par� minut technicy banku krwi b�d� mieli pe�ne r�ce robo�ty
Zaczn� wbija� ig�y w pokryte bliznami �y�y przedramion robot�nik�w, kt�rzy
po oznajmiaj�cych koniec pracy gwizdkach zaczn� przep�ywa� przez
laboratoria trwoni�c swe si�y �ywotne. Wielu z nich wr�ci nim min� dwa
tygodnie, inni mniej liczni, po dw�ch miesi�cach. Nie by�o na nich
sposobu. B�d� robi� wszystko: hand�lowa� dowodami osobistymi, zdziera�
nask�rek z wewn�trznej strony przedramienia, by zatrze� poprzedni �lad
ig�y, przysi�ga�, �e blizny powsta�y po zastrzykach antybiotyk�w...
A potem jednym haustem wypij� sok pomara�czowy - niekt�re dzieci
oddawa�y krew tylko dlatego, �e nigdy dot�d nie pi�y soku �schwyc� swoje
pi�� dolar�w i pop�dz� do najbli�szego handlarza nielegalnymi
antybiotykami i panaceami.
Albo oddadz� je znachorowi z s�siedztwa, by nama�ci� balsamem jakiego�
leciwego inwalid�, albo by wymamrota� zakl�cia nad umieraj�cym
niemowlakiem.
No c�, obywatele byli niezb�dni. Musia� o tym pami�ta�. Stanowili
olbrzymie �r�d�o preparat�w immunologicznych. Byli oddani na pastw�
wszelkich chor�b, pleni�cych si� z biedy, nieuctwa i brudu, chor�b, przed
kt�rymi szlachetni byli zabezpieczeni. Szlachetni potrzebowali
gammaglobuliny swych obywateli, ich antycia�. Szla�chetni potrzebowali
serum, kt�re produkowa�y cia�a obywateli, szczepionek wytwarzanych dzi�ki
reakcjom ich organizm�w.
Za bankiem krwi mur Centrum zakr�ca� gwa�townie. Dalej by�o miasto.
Miasto nie umiera�o - ono ju� by�o martwe.
Drewniane domy przekszta�ci�y si� w stosy gnij�cych rupieci: Czynsz�wki
z ceg�y rozpada�y si�, jedynie tu i �wdzie stercza�y frag�menty mur�w.
�ciany z aluminium i magnezu by�y podziurawio�ne i poszarpane. Wsz�dzie
panowa� rozk�ad. Ale podobnie jak zie�lone p�dy przebijaj� w lesie warstw�
martwych li�ci, tak i miasto odradza�o si� na nowo. Z desek wyci�gni�tych
ze �mietnisk budo�wano dwuizbow� cha�up�. Za ruinami czynsz�wki sta�
ceglany domek. Metalowe �ciany przekszta�ci�y si� w szeregi sza�as�w.
Wieczny kr�g, pomy�la� Harry. Ze �mierci rodzi si� �ycie. Z �ycia
�zag�ada. Tylko cz�owiek mo�e si� z tego wyrwa�. Z poprzedniego miasta
pozosta�y tylko otoczone ogrodzeniami fabryki i rozleg�e kompleksy
budynk�w szpitalnych. Wznosi�y si� za swoimi mura�mi - wysokie, pot�ne i
bezosobowe. Na murach, w pomara�czo�wo-czerwonych promieniach wisz�cego
nisko s�o�ca, po�yskiwa�y opancerzone stra�nice.
Rozleg�y si� gwizdki o r�nej tonacji i nat�eniu, tworz�c dziwny,
przera�aj�c kontrapunkt zharmonizowany z widokiem zacho�dz�cego s�once.
By�o w tym co� pierwotnego i podniecaj�cego, co�, co przypomina�o dzik�
ceremoni�, kt�ra ma na celu wyb�aganie u bog�w powrotu s�o�ca.
Bramy zwin�y si�, ods�aniaj�c otwory w murach fabryki. Robotni�cy
wylali si� na ulice - m�czy�ni i kobiety, dzieci, starcy, s�abi i silni.
Byli w jaki� spos�b do siebie podobni. Obdarci, brudni i scho�rowani -
mieszka�cy miasta. Powinni czu� si� nieszcz�liwymi, ale zazwyczaj byli
rado�ni. Je�eli znad rzeki nie nadci�gn�� jeszcze smog, patrzyli w g�r�,
na b��kitne niebo, �miali si� bez powodu. Dzieci pod nogami rodzic�w
bawi�y si� w berka, krzycz�c i chichocz�c. Nawet starcy u�miechali si�
pob�a�liwie.
To zdrowi szlachetni zawsze byli stateczni i zatroskani. No c�, to
zrozumia�e. Ci, kt�rzy �yj� w niewiedzy mog� by� weseli. Obywa�tele nie
musz� przejmowa� si� zdrowiem czy nie�miertelno�ci�.
Zreszt�, to przekracza�o ich mo�liwo�ci pojmowania. Pojawiali si� jak
j�tka-jednodni�wka, by pofruwa� beztrosko i umrze�. Nato�miast wiedza
przynosi�a troski, za nie�miertelno�� trzeba by�o p�a�ci�.
Harry'emu natychmiast poprawia� si� humor, gdy o tym my�la�. Kiedy
widzia� te wielkie hordy obywateli, kt�rzy nie mieli naj�mniejszych szans
na nie�miertelno��, od razu u�wiadamia� sobie swoj� przewag�. Wychowa� si�
w podmiejskiej willi, daleko od chor�b i rakotw�tczych wyziew�w miasta. Od
niemowl�ctwa mia� zapewnion� najstaranniejsz� opiek� lekarsk�. Mia� za
sob� cztery lata szko�y �redniej, osiem lat studi�w medycznych i prawie
trzy lata sta�owania na internie. W walce o nie�miertelno�� dawa�o mu to
wyra�n� przewag� i uwa�a�, �e sprawiedliw� za to cen� by�o zatroskanie i
niepok�j.
Za murami zacz�y wy� syren. Harry odwr�ci� si�. Brama Cen�trum
Medycznego zwin�a si�. Najpierw wyjecha�a eskorta na motocyklach. Ludzie
na ulicy roz�biegali si� pod �ciany, pozostawiaj�c wolne pasmo na �rodku
jezd�ni. Policjanci niedbale przejechali tu� obok nich - zdrowi panicze z
filtrami w nozdrzach, pych� w przys�oni�tych goglami oczach, re�wolwerami
zawieszonymi nisko na biodrach. Policjant - to jest kto�! - pomy�la�
Harry. By�a w nich bu�czuczno��, cie� przemocy.
To faceci z piek�a, rodem. I je�eli przypisywane im powodzenie u kobiet
tylko w jednej dziesi�tej odpowiada�o prawdzie, nie by�o kobiety - od
obywatelki poczynaj�c, przez personel techniczny, piel�gniarki i na damach
z przedmie�� ko�cz�c - kt�re by�yby w stanie im si� oprze�.
No c�, niech sobie maj� splendory i kobiety. On wybra�
bezpiecz�niejsz� i pewniejsz� drog� do zdobycia nie�miertelno�ci. Niewielu
policjant�w j� osi�gn�o.
Za motocyklistami pojawi� si� ambulans. Jego pancerne luki by�y
zamkni�te, automatyczne dzia�ko czterdziestomilimetrowe nerwo�wo
poszukiwa�o celu. Z ty�u mkn�a na motocyklach nast�pna gru�pa
policjant�w. Nad konwojem gwa�townie znurkowa� �mig�o�wiec. Co� rozb�ys�o
w promieniach s�o�ca, przekszta�ci�o si� w szereg ma�ych, okr�g�ych
przedmiot�w, oddzielaj�cych si� od maszy�ny i opadaj�cych �ukiem na ulic�.
Z cichym pukni�ciem p�ka�y jeden po drugim uk�adaj�c si� wzd�u� ca�ego
konwoju. Policjanci, jak kukie�ki, kt�rym nagle poprzecinano sznurki,
zwalili si� na jezdni�. Potoczyli si� jeszcze si�� rozp�du, podczas gdy
ich motocy�kle zwolni�y i stan�y.
Ambulans nie m�g� si� zatrzyma�. Przejecha� przez cia�o jednego z
policjant�w i uderzy� w motocykl, spychaj�c go z drogi.
Czterdzie�stomilimetrowe dzia�ko drga�o nerwowo, usi�uj�c uchwyci�
�mig��owiec w celownik radarowy, ale maszyna lecia�a tu� nad dachami.
Znikn�a, zanim pad� cho� jeden strza�. Harry poczu� ostry,
prze�nikliwy zapach: Jego g�owa sta�a si� jakby spuchni�ta i lekka. Ulica
przechyli�a si� i wyprostowa�a.
Zobaczy�, jak w �rodku t�umu za ambulansem czyja� r�ka robi zamach. Co�
czarnego mign�o w powietrzu i rozbi�o si� o dach ambulansu. Wok�
bryzn�y p�omienie. Sp�ywa�y po burtach, wci�ska�y si� w strzelnice i
szczeliny obserwacyjne, wsysa�o je do chwytu powietrza.
Przez nast�pn� chwil� nic si� nie dzia�o. Przypomina�o to �ywy obraz -
ambulans i balansuj�ce na jezdni motocykle, policjanci i najbli�ej stoj�cy
obywatele zwini�ci i poskr�cani na chodniku, ga�pie, p�omienie strzelaj�ce
w g�r�, k��by czarnego, t�ustego dymu...
Otworzy�y si� boczne drzwi ambulansu. Chwiejnym krokiem wy�szed� z nich
medyk. Trzyma� co� kurczowo w jednej r�ce, drug� pr�bowa� ugasi� li��ce
jego bia�� kurt� p�omienie. Obywatele pa�trzyli w milczeniu. Nikt nie
pospieszy� z pomoc�, ale nikt te� nie przeszkadza�. Z t�umu wyszed�
czarnow�osy m�czyzna. Uni�s� r�k�. Trzyma� w niej co� ciemnego i
obwisaj�cego. R�ka opad�a na g�ow� medyka.
Do Harry'ego nie dotar� �aden d�wi�k. Wszystko zag�usza� ryk
pra�cuj�cych na wolnych obrotach silnik�w motocykli i ambulansu.
Pantomima trwa�a dalej, a on by� cz�ci� widowni, kt�ra widzia�a jak
medyk pada, m�czyzna zatrzymuje si�, t�umi p�omienie go�y�mi r�kami,
wyjmuje z d�oni medyka zaci�ni�ty przedmiot i spogl��da na drzwi
ambulansu.
Harry zauwa�y�, �e stoi w nich dziewczyna. Z tej odleg�o�ci widzia�
tylko, �e jest ciemnow�osa i smuk�a.
P�omienie na ambulansie wypali�y si�. Dziewczyna sta�a w drzwiach bez
ruchu. M�czyzna, znajduj�cy przy le��cym medy�ku popatrzy� na ni�, zacz��
wyci�ga� r�k� w jei kierunku, zatrzy�ma� si�, opu�ci� d�o�, odwr�ci� si� i
wtopi� w t�um. Min�y zaledwie dwie minuty od chwili, w kt�rej zacz�ty wy�
syreny.
Obywatele w milczeniu ruszyli do przodu. Dziewczyna odwr�ci�a si� i
cofn�a w g��b ambulansu. Obywatele obdarli policjant�w z ubra� i broni,
wyszabrowali z ambulansu czarn� torb� i zapas medykament�w, pozbierali
swoich le��cych towarzyszy i znikn�li.
Przypomina�o to Sztuczk� magiczn�. Przed chwil� ulica by�a pe�na. W
nast�pnym momencie nie by�o ju� nikogo, �ywego ducha.
Za murami Centrum Medycznego zn�w zacz�ty wy� syreny. Z Harry'ego jakby
zdj�to urok. Zacz�� biec po ulicy, krzycz�c co� bez sensu.
Z ambulansu wyszed� ma�y, szczup�y ch�opiec. Mia� nie wi�cej ni� siedem
lat, kr�tko obci�te blond w�osy, ciemne oczy i smag�� twarz. Ubrany by� w
postrz�pion�, niegdy� bia�� koszulk� tenisow� i ob�ci�te nad kolanami
d�insy.
Wyci�gn�� r�k� w stron� ambulansu. Z drzwi wysun�a si� na spotkanie
��tawa d�o� o palcach jak szpony i rami�, kt�re przypomi�na�o powykr�cany
patyk, opleciony wij�cymi si� jak liany sznura�mi niebieskich �y�. By�a to
r�ka bardzo starego cz�owieka, stoj�cego na sztywnych, przypominaj�cych
szczud�a nogach. Jego w�osy by�y cienkie i bia�e jak jedwabne nici. Sk�ra
na twarzy i czaszce jak pomarszczony pergamin. �achmany tuniki, spadaj�c z
ko�cistych bark�w i przygarbionego grzbietu, owija�y si� wok� ud.
Ch�opiec powoli i ostro�nie wyprowadzi� starca na zniszczon�
na�wierzchni�. Stary cz�owiek by� niewidomy. P�askie, ciemne powie�ki
przykrywa�y puste oczodo�y. Z wysi�kiem pochyli� si� nad le���cym
medykiem. Zbada� dotykiem jego czaszk�. Nast�pnie podszed� do
przejechanego przez ambulans motocyklisty. Policjant mia� zgniecion�
klatk� piersiow� i gdy pr�bowa� wci�gn�� powietrze do podziurawionych
p�uc, na jego ustach p�ka�y b�belki r�owej pia�ny.
Na dobr� spraw� by� ju� martwy. Medycyna by�a bezsilna przy tak
ci�kich, tak rozleg�ych obra�eniach.
Harry schwyci� starca za ko�ciste rami�.
- Co chcesz zrobi�? - zapy�ta�.
Starzec nie poruszy� si�. Przez chwil� trzyma� r�k� policjanta w swojej
d�oni, a potem wyprostowa� si� przy akompaniamencie trzeszcz�cych staw�w.
- Lecz� - odpar� g�osem przypominaj�cym chrz�st papieru �ciernego.
- Ten cz�owiek umiera - powiedzia� Harry.
- Wszyscy umieramy - odrzek� starzec.
Harry spojrza� na motocyklist�. Oddycha� z mniejszym wysi�kiem, czy
tylko mu si� to wydawa�o?
W�a�nie w tym momencie dotarli do nich sanitariusze z noszami.
Harry z trudem odnalaz� biuro dziekana. Centrum Medyczne zajmowa�o
powierzchnie kilkuset miejskich kwarta��w, po�wi�ksza�o si� pod wp�ywem
jakich� w�asnych, osobliwych bod��c�w. Nikt nigdy nie planowa�, �e b�dzie
a� tak wielkie, ale nagle dobudowano skrzyd�o, gdy nie wystarcza�o ju�
miejsca na potrze�by opieki medycznej i s�u�b badawczych - potem nast�pne,
p�niej ��czniki i arterie komunikacyjne - do�em, naoko�o, przez
�ro�dek...
Jego przewodnikiem by� �wiec�cy pr�t kierunkowy. Prowadzi� go przez
nieoznakowane korytarze i Harry pr�bowa� zapami�ta� dro�g�. Bez skutku.
W�o�y� pr�t w zamek opancerzonych drzwi. Drzwi wessa�y pr�t i otworzy�y
si�. Gdy tylko Harry wszed� do �rodka, zamkn�y si� za nim i zaryglowa�y.
Znajdowa� si� w pustym przed�pokoju. Wzd�u� jednej ze �cian, na metalowej,
przykr�conej do pod�ogi �aweczce siedzieli ch�opiec i starzec z ambulansu.
Ch�opiec popatrzy� z ciekawo�ci� na Harrego, potem opu�ci� wzrok na swe
z�o�one d�onie. Stary cz�owiek opiera� si� o �cian�.
W pewnej odleg�o�ci siedzia�a na �awce dziewczyna. Przypomina�a mu t�,
kt�ra sta�a w drzwiach ambulansu. Harremu wydawa�o si� jednak, �e tamta
by�a ni�sza i m�odsza. Jej twarz by�a blada i tylko oczy rozb�ysn�y na
jego widok jakim� niezwyk�ym b�aga�niem, a po chwili przygas�y znowu.
Harry przesun�� wzrokiem po jej ch�opi�cej, nieuformowanej jeszcze
sylwetce. Ubrana by�a w prost�, przepasan� w talii, br�zow� sukienk�.
Pomy�la�, �e dziew�czyna nie mo�e mie� wi�cej ni� jakie� dwana�cie,
trzyna�cie lat.
Skrzynka recepcyjna ju� po raz drugi musia�a powt�rzy� pytanie:
- Nazwisko?
- Doktor Harry Elliott - odpowiedzia�.
- Zbli�y� si� do identyfikacji.
Podszed� do �ciany przy znajduj�cych si� w g��bi pokoju drzwiach i
opar� d�o� o wmontowan� w ni� P�yt�. W jego prawe oko b�ysn�o ostre
�wiat�o - por�wnywano wz�r siatk�wki.
- Prosz� z�o�y� wszystkie metalowe przedmioty na odbieralniku �poleci�a
skrzynka.
Harry zawaha� si�, a nast�pnie wyj�� z kieszeni bluzy stetoskop, zdj��
zegarek, opr�ni� kieszenie spodni z monet, scyzoryka i hip�nosprayu.
Co� prztykn�o. - Filtry - powiedzia�a skrzynka.
Harry wyj�� filtry z nozdrzy i r�wnie� po�o�y� je na odbieralniku.
Dziewczyna obserwowa�a go, lecz kiedy spojrza� w jej stron� od�wr�ci�a
wzrok. Drzwi otworzy�y si�. Wszed� i drzwi zamkn�y si� za nim.
Biuro dziekana Mocka mie�ci�o si� we wspania�ym pokoju d�ugo�ci
trzydziestu i szeroko�ci dwudziestu st�p. Urz�dzone by�o w wikto�ria�skim
stylu. Meble, a szczeg�lnie wykonane z ��tego d�bu biurko o �aluzjowym
zamkni�ciu i mahoniowa szafka na instrumenty lekarskie sprawia�y wra�enie
prawdziwych antyk�w.
Pok�j imponowa� bogactwem. Harry, mimo wszystko wola� jed�nak
Dwudziestowieczny Modern. Jego czyste linie, szklane i chro�mowane cz�ci,
sprawia�y przyjemne, estetyczne wra�enie. Poza tym by� to styl pocz�tk�w
nauk medycznych - okresu, w kt�rym ludzko�� zacz�ta rozumie�, �e dobry
stan zdrowia nie fiest dzie�em przypadku, �e mo�na go kupi�, je�eli ludzie
b�d� chcieli za� p�a�ci�.
Harry widzia� ju� dziekana Mocka, ale nigdy z nim nie rozmawia�.
Jego rodzice nie mogli tego zrozumie�. My�leli, �e skoro jest
leka�rzem, jest tym samym r�wny rang� wszystkim pracownikom Cen�trum
Medycznego. Ci�gle im t�umaczy�, jak wielkie jest to miejsce, ilu ludzi w
nim pracuje: 75.000, 100.000 - tylko statystycy wiedzieli, jak wielu. To
nie pomaga�o, w dalszym ci�gu nie mogli tego poj��. Harry w ko�cu da�
sobie spok�j.
Dziekan go nie zna�. Ubrany w bia�� bluz� siedzia� przy swoim biurku i
studiowa� akta Harry'ego, wy�wietlane na wk�adce z mato�wego szk�a.
Czarne w�osy dziekana zaczyna�y rzedn��. Mia� obecnie prawie
osiemdziesi�t lat, ale nie wygl�da� na tyle. Pochodzi� z dobrej linii
genetycznej i mia� najlepsz� opiek� lekarsk�. Da sobie rad� bez zastrzyk�w
d�ugowieczno�ci - pomy�la� Harry - jeszcze przez ja�kie� dwadzie�cia lat.
Oczywi�cie, do tego czasu, bior�c pod uwag� jego stanowisko i osi�gni�cia,
na pewno przyznaj� mu odrocze�nie.
Mock spojrza� nagle do g�ry. Harry opu�ci� wzrok, ale nim to uczy�ni�,
dostrzeg�, �e w oczach Mocka maluje si� co�, co przypomina�o strach albo
rozpacz.
Harry nie m�g� tego poj��. Napad istotnie by� zuchwa�y, tu� pod murami
Centrum, ale przecie� nie by�o to nic nowego. Napady ju� si� zdarza�y i na
pewno b�d� si� jeszcze nieraz zdarza�. Je�eli tylko pojawi si� co�
cennego, nieprawomy�lni ludzie b�d� pr�bowali to ukra��. W czasach
Harry'ego t� warto�ciow� rzecz� by�y leki.
Mock odezwa� si� raptownie:
- A wi�c widzia�e� tego cz�owieka? Czy m�g�by� go rozpozna�, gdyby�
zobaczy� go znowu, albo gdyby ci pokazano dobry solidograf?
- Tak, prosz� dana - odpar� Harry. Dlaczego Mock robi tak� afer� wok�
ca�ej tej sprawy ? Przecie� wyspowiada� si� ju� lekarzowi naczelnemu i
komendantowi policji.
- Czy znasz Gubernatora Weavera? - spyta� Mock.
Nie�miertelny!
- Nie, nie o to chodzi - przerwa� niecierpliwie Mock. - Czy wiesz,
gdzie mieszka?
- W Pa�acu Gubernatora. Czterdzie�ci mil st�d, prawie dok�adnie na
zach�d.
- Tak, tak - powiedzia� Mock. - Zaniesiesz mu wiadomo��. Wiado�mo��.
Transport zosta� porwany. Porwany. - Mock mia� nerwowy odruch powtarzania
s��w. Harry musia� uwa�nie s�ucha�, by nie straci� w�tku. - Minie tydzie�,
zanim nast�pny transport b�dzie gotowy, tydzie�. Nie wiem, jak nam si� uda
go dostarczy�. Nie wiem. - Ostatnie dwa zdania Mock mrukn�� sam do siebie.
Harry pr�bowa� zrozumie�, po co to wszystko. Zanie�� Gubernato�rowi
wiadomo��?
- Dlaczego pan do niego nie zatelefonuje? - spyta� bezmy�lnie. To
pytanie wyrwa�o Mocka z zadumy.
- Podziemne kable s� poprzecinane. Poprzecinane. Nie ma po co ich
reperowa�. Ludzie, kt�rych wysy�amy, by je naprawili, s� zabi�jani. A
nawet je�eli uda im si� je wyremontowa�, to nast�pnej nocy znowu s�
przecinane. Radio telewizja s� zag�uszane. Przygotuj si�. Musisz si�
pospieszy�, by dotrze� do po�udniowo-zachodniej bramy przed godzin�
policyjn�.
- Przecie� wypuszcz� mnie, je�li b�d� mia� przepustk� - powie�dzia�
Harry nic nie rozumiej�c. Czy�by Mock oszala�?
- Nie m�wi�em ci? Nie m�wi�em? - Mock przesun�� r�k� po czole, jakby
zgarnia� paj�czyn�. - Idziesz sam, pieszo, przebrany za oby�watela. Konw�j
zosta�by doszcz�tnie zniszczony. Doszcz�tnie. Pr�bowali�my. Trzy tygodnie
nie mamy kontaktu z Gubernatorem. Trzy tygodnie! Pewnie zaczyna nie
niecierpliwi�. Nigdy nie pozw�l, by Gubernator zacz�� si� niecierpliwi�.
To niezdrowe.
Harry dopiero teraz poj�� sens polecenia dziekana. Gubernator! M�g�
cofn�� po�ow� czasu �ycia, niezb�dnego Harry'emu w jego badaniach nad
nie�miertelno�ci�. - Ale m�j rejon...
Mock zrobi� m�dr� min�. - Gubernator jest w stanie zrobi� dla cie�bie
wiecej ni� tuzin komisji. Wi�cej.
Harry przygryz� doln� warg� i zacz�� wylicza�, zaginaj�c palce. �B�d�
potrzebowa�: filtry do nosa, ma�y zestaw medyczny, pisto�let...
Mock pokr�ci� g�ow�. - Nic z tych rzeczy. To nie b�dzie pasowa�o do
roli. Do Pa�acu Gubernatora dostaniesz si� nie dlatego, �e b�dziesz si�
dobrze broni� czy leczy� swe rany , ale dlatego, �e b�dziesz dobrze udawa�
obywatela. Dzie� lub dwa bez filtr�w nie zmniej�sz� ci �redniej wieku. No
co, doktorze? Przedostaniesz si�?
- Jak pragn� nie�miertelno�ci! - odpar� z przej�ciem Harry.
- Dobrze, dobrze. Jeszcze jedno. We�miesz ze sob� ludzi kt�rych
widzia�e� w przedpokoju. Ch�opiec ma na imi� Christopher, stary m�wi, �e
nazywa nie Pearce. Jest czym� w rodzaju znachora. Gu�bernator prosi� o
niego:
- O znachora? - zapyta� Harry z niedowierzaniem.
Mock wzruszy� ramionami. Z wyrazu jego twarzy mo�na by�o wy�wnioskowa�,
�e uwa�a ten okrzyk za nietakt, ale Harry nie m�g� si� opanowa� i ci�gn��
dalej:
- Gdyby�my zrobili par� pokaz�wek tym oszustom...
- To kliniki b y jeszcze bardziej przepe�nione ni� w chwili obecnej.
Obecnej. Spe�niaj� po�yteczn� rol�. A zreszt�, c� mo�e�my pocz��? Nie
podaje si� za lekarza. M�wi o sobie, �e jest uzdro�wicielem. Nie stosuje
lekarstw, nie operuje, nie udziela rad . Przy�chodz� do niego chorzy, a on
ich dotyka. Dotyka ich. Czy mo�na to nazwa� uprawianiem praktyki
lekarskiej?
Harry potrz�sn�� przecz�co g�ow�.
A co zrobi�, je�eli chorzy twierdz�, �e zostali uleczeni? Pearce nic
takiego nie m�wi. Nic. Nie bierze �adnych honorari�w. �adnych.
Je�eli chorzy s� mu wdzi�czni, je�eli chc� mu co� da�, to kt� mo�e im
zabroni�?
Harry westchn��.
- Bed� musia� spa�. Uciekn�. Mock u�miechn�� si� drwi�co.
- S�aby starzec i ch�opiec? - Dziewczyna jest do�� �wawa.
- Marna? - Mock si�gn�� do szuflady i wyj�� srebrn� obr�cz sk�a�daj�c�
si� z dw�ch po��wek, po��czonych zawiasem. Rzuci� j� Har�remu. Harry
schwyci� j� i obejrza�.
- To bransoleta. Za�� j�.
To rzeczywi�cie wygl�da�o jak bransoleta. Harry wzruszy� ramio�nami,
wsun�� j� na przegub i zatrzasn��. Przez chwil� mia� wra�e�nie, �e jest
zbyt du�a, ale nagle zacisn�a si�. Sk�ra pod bransolet� zacz�a go
sw�dzi�.
- Jest nastrojona na bransolet�, kt�r� ma na r�ku dziewczyna.
Nastrojona. Kiedy dziewczyna si� b�dzie od ciebie oddala�, prze�gub
zacznie j� �wierzbi�. Im dalej odejdzie, tym bardziej b�dzie j� bole�. I
wkr�tce wr�ci do ciebie. Za�o�y�bym takie same bransoletki ch�opcu i
staremu, ale one dzia�aj� tylko parami. Parami. Je�eli kto� b�dzie
pr�bowa� zdj�� bransolet� si��, dziewczyna umrze. Umrze. Bransoleta jest
pod��czona do systemu nerwowego. Tylko Guber�nator ma klucz.
Harry popatrzy� na Mocka.
- A co z moj�?
- To samo. Dla ciebie b�dzie ona urz�dzeniem ostrzegawczym.
Harry nabra� g��boko powietrza w p�uca i spojrza� na sw�j przegub.
Odni�s� wra�enie, �e srebro po�yskuje teraz jak zimne oczy w�a.
- Dlaczego jednej z nich nie za�o�yli�cie medykowi?
- Za�o�yli�my. Musieli�my amputowa� mu r�k�, by j� zdj��. Mock odwr�ci�
si� w stron� biurka i klatki mikrofilm�w zn�w zacz�li przebiega� przez
ekran. Po chwili uni�s� wzrok i wydawa� si� by� zaskoczony tym, �e Harry
nie ruszy� si� z miejsca.
- Ci�g�e tu jeste�? Id� ju�. Je�eli chcesz zd��y� przed godzin�
poli�cyjn�, to straci�e� ju� zbyt wiele czasu.
Harry odwr�ci� si� i ruszy� w stron� drzwi.
- Strze� si� wampir�w - krzykn�� za nim dziekan Mock. - I uwa�aj na
�owc�w g��w.
Zanim doszli do bramy po�udniowo-zachodniej, Harry opraco�wa� metod�
poruszania si� ich niewielkiej grupki, spos�b, kt�ry dla obu stron by� w
r�wnym stopniu niewygodny.
- �pieszcie si� - m�wi�. - Do godziny policyjnej zosta�o nam tylko par�
minut.
Dziewczyna spogl�da�a na niego i odwraca�a wzrok. Pearce, kt�ry i tak
porusza� si� szybciej, ni� Harry oczekiwa�, m�wi�:
- Spokojnie. Zd��ymy. Nikt z nich nie mia� ochoty si� �pieszy�. Wtedy
Harry gwa�townie przyspiesza� kroku, wyprzedzaj�c pozosta�ych. Jego
przegub za�czyna� sw�dzi�, potem szczypa�, pali� i bole�. Im dalej w tyle
pozo�stawa�a Marna, tym b�l stawa� si� silniejszy. Tylko my�l, �e ona
czuje to samo, podtrzymywa�a go na duchu.
Po chwili b�l zaczyna� ust�powa�. Wiedzia� wtedy, nawet nie pa�trz�c w
jej stron�, �e prze�ama� jej op�r. Spogl�da� wstecz, wiedz�c, �e idzie
jakie� dwadzie�cia st�p za nim, wol�c troch� cierpie�, ni� podej�� bli�ej.
Wtedy zatrzymywa� si� i czeka� na starca. Za pierwszym razem min�a go,
ale wr�ci�a, gdy ju� nie mog�a znie�� b�lu. W innej sytuacji Harry
uwa�a�by Marn� za urocze stworzenie. By�a szczu�p�a i pe�na gracji, sk�r�
mia�a jasn�, rysy regularne i ujmuj�ce, a kontrast mi�dzy jej czarnymi
w�osami i niebieskimi oczyma by� frapuj�cy. By�a jednak m�oda, zawzi�ta i
zwi�zana z nim w niena�wistny dla niej spos�b.
Dotarli do bramy na minut� przed zamkni�ciem.
Po obu stronach, jak okiem si�gn�� ci�gn�o si� podw�jne ogrodze�nie.
By�o bez ko�ca, ca�kowicie otacza�o miasto. W nocy przepu�szczano przez
nie pr�d wysokiego napi�cia, a pomi�dzy dwoma rz�dami siatki w��czy�y si�
dzikie psy.
Jednak obywatele w jaki� spos�b wydostawali si� poza nie. Two�rzyli
wyj�te spod prawa bandy i napadali na bezbronnych podr�nych. To by�o
jedno z niebezpiecze�stw.
Dow�dc� stra�y by� ciemnosk�ry szlachetny w �rednim wieku. Mia�
sze��dziesi�t lat i straci� ju� nadziej� na nie�miertelno��. Te�raz stara�
nie korzysta� z tego, co mu pozosta�o z �ycia. Do swych przyjemno�ci
zalicza� r�wnie� zn�canie si� nad s�abszymi.
Popatrzy� na niebiesk� przepustk� dzienn�, a potem na Harry'ego.
- Topeka? Pieszo? - zachichota�. Jego wielki brzuch trz�s� si� przez
chwil�, a� wreszcie szlachetny zacz�� kaszle� i przesta� si� �mia�. �
- Je�eli nie wpadniecie w �apy wampirom, to schwytaj� was �owcy g��w. A
za g�owy p�aci si� obecnie dwadzie�cia dolar�w. Oczywi��cie, tylko za
g�owy banit�w, ale c�, g�owy nie m�wi�. Na pewno nie m�wi�, gdy si� je
oddzieli od cia�a. Ale ja wiem, co macie zamiar zrobi. Chcecie przy��czy�
si� do wilczego stada. - Splun�� na trotuar tu� ko�o stopy Harr'ego.
Harry z obrzydzeniem cofn�� nog�. Oczy stra�nika rozb�ys�y.
- Czy pan nas przepu�ci? - spyta� Harry.
- Czy was przepuszcz�? - Dow�dca spojrza� na zegarek. - Nie mog�. Ju�
jest godzina policyjna. Widzisz?
Harry odruchowo schyli� si�, popatrze�. - Ale przecie� przyszli��my tu
przed godzin�... - zacz��. Pi�� stra�nika wyr�n�a go za uchem, a� si�
zatoczy�.
- Wracaj sk�d przyszed�e� i zosta� tam, ty wszawy obywatelu! �wrzasn��
stra�nik.
Harry odruchowo si�gn�� do kieszeni, w kt�rej zawsze mia� sw�j
hipnospray, ale kiesze� by�a pusta. Na usta cisn�y mu si�
na�jstraszliwsze przekle�stwa, ale nie odwa�y� si� nawet pisn��. Nie by�
ju� doktorem Elliottem, nie by� nim do chwili, w kt�rej dotrze do Pa�acu
Gubernatora. By� Harrym Elliottem, obywatelem, kt�re�go ka�dy m�g�
zdzieli� pi�ci�, kt�ry powinien czu� si� szcz�liwy, je�eli by�a to tylko
pie��.
- Je�eli - powiedzia� dwuznacznym tonem stra�nik - zostawiliby��cie
dziewczyn� jako zak�adnika... - Zakaszla�.
Marna cofn�a si� gwa�townie. Przypadkowo dotkn�a Harrego. Po raz
pierwszy, mimo tej intensywnej, osobistej wi�zi, jednocz��cej ich w b�lu i
wyzwoleniu, dotkn�li si� i z Harrym co� si� sta�o. Jego cia�o odruchowo
cofn�o si� przed tym dotkni�ciem, jak przed rozpalonym sterylizatorem.
Marna zesztywnia�a.
Harry zauwa�y� z niepokojem, �e Pearce, kieruj�c si� g�osem idzie w
stron� stra�nika. Wyci�ga� r�k� i maca� w powietrzu. Dotkn�� munduru
stra�nika, potem ramienia i przesuwa� d�o� w d�, a� dotkn�� jego d�oni
Harry sta� nieruchomo, z zaci�ni�tymi pi�cia�mi, czekaj�c na chwile, w
kt�rej stra�nik uderzy starca. Szlachet�nego powstrzyma� jednak odruch
szacunku, nale�nego podesz�e�mu wiekowi. Spojrza� tylko na Pearce'a ze
zdziwieniem.
- S�abe p�uca - szepn�� Pearce. - Uwa�aj na nie. Zapalenie p�uc mo�e
zabi�, nim antybiotyki zdo�aj� pom�c. A w dolnym lewym p�acie �lad raka...
- Hej, ty. . - Stra�nik gwa�townie cofn�� r�k�, ale w jego g�osie
zabrzmia� przestrach.
- Rentgen - szepn�� Pearce. - Nie zwlekaj.
- Nic... nic mi nie dolega - wyj�ka� stra�nik. -Pr�.. pr�bujesz mnie
przestraszy�. - Kaszln��.
- Unikaj wysi�ku. Usi�d�. Odpr� si�.
- Dlaczego... - zacz�� kaszle� gwa�townie. Ruchem g�owy wskaza� branie.
- Id�cie - powiedzia�, krztusz�c si�. - Wyno�cie si� i zdech�nijcie.
Christopher uj�� starca pod raka i wyprowadzi� go przez bram�. Harry
schwyci� rami� Marny - zn�w ten dotyk - i ni to pomagaj�c jej i�� , ni to
popychaj�c, przeszed� z ni� przez bram�. Obserwowa� bacznie stra�nika. Ten
jednak g��boko prze�ywa� o wiele dla� wa�niejsze sprawy.
Gdy tylko wyszli, brama opad�a za nimi z hukiem. Harry pu�ci� Marne
jakby z obrzydzeniem. Wyszli na praw� cze�� nieu�ywa�nej, sze�ciopasmowej
autostrady. By�a pusta. Wspania�a niegdy� nawierzchnia wyszczerbi�a si� i
pop�ka�a. W szczelinach pleni�a si� g�sta, wysoka trawa. Po obu stronach
ros�y chwasty wysokie jak m�ode drzewa, tu i �wdzie spokojnie ko�ysa�y si�
obrze�one ��tymi p�atkami du�e, br�zowe tarcze s�onecznik�w.
Dalej sta�y ruiny tego, co dawnej nazywano przedmie�ciami. Kie�dy� od
miasta oddziela�a je tylko wykre�lona na mapie linia. Nie by�o �adnych
ogrodze�. Gdy je wzniesiono, domy po�o�one za ich obr�bem wkr�tce si�
rozpad�y.
Prawdziwe przedmie�cia by�y o wiele dalej. Najpierw wa�niej�szym od
odleg�o�ci okaza� si� czas dojazdu, potem czas lotu �mig��owca. Wreszcie
�ycie miasta dobieg�o kresu. Sta�o si� jasne, �e miasto jest siedliskiem
chor�b i czynnik�w rakotw�rczych i wtedy jego wie� z przedmie�ciami uleg�a
zerwaniu. Do miast nadchodzi�y transporty �ywno�ci i surowc�w, miasto
wysy�a�o gotowe produk�ty, ale nikt ju� do niego nie przyje�d�a�, chyba �e
do centr�w medycznych. By�y one zlokalizowane w miastach, tam bowiem
znajdowa�o si� ich �r�d�o surowc�w: krew, narz�dy, choroby, cia��a, na
kt�rych mo�na by�o eksperymentowa�...
Harry szed� przed Christopherem i Pearce'em, obok Marny, ale dziewczyna
nie patrzy�a na niego. Sz�a z wzrokiem utkwionym przed siebie jakby by�a
zupe�nie sama. Wreszcie Harry powie�dzia�: - S�uchaj, to przecie� nie moja
wina. Nie chcia�em tego. Czy nie mo�emy zosta� przyjaci�mi?
Spojrza�a na niego tylko raz. - Nie!
Zacisn�� wargi i pozosta� nieco w tyle. Niech j� szczypie C� go mo�e
obchodzi� to, �e trzynastoletnia dziewczyna go me lubi. Niebo na zachodzie
zmienia�o kolor ze szkar�atnego na ciemno�purpurowy. Nic si� nie poruszy�o
w�r�d ruin i na drodze. Byli sami w tym oceanie zniszcze�. R�wnie dobrze
mogli by� ostatnimi lud��mi na spustoszonej Ziemi.
Harry zadr�a�. Wkr�tce trudno ju� b�dzie odnajdywa� drog�. -
Po�spieszcie si� - powiedzia� do Pearce'a - je�eli nie chcecie sp�dza�
nocy tutaj - w�r�d wampir�w i �owc�w g��w.
- Niekiedy zdarza si� gorsze towarzystwo - szepn�� Pearce.
Zanim dotarli do motelu zapad�a g�ucha, bezksi�ycowa noc, a stare
przedmie�cia pozosta�y ju� daleko w tyle. Ca�y teren mo�telu pogr��ony by�
w ciemno�ci - �wieci�a si� tylko du�a, neonowa reklama �MOTEL , mniejszy
napis: �Wolne miejsca" i przy bramie w ogrodzeniu, na wycieraczce, trzeci,
kt�ry g�osi�: Witamy. Na p�ytce z matowego szk�a widnia�y s�owa: �Prosz�
przycisn�� gu�zik".
Harry mia� w�a�nie zamiar to zrobi�, gdy Christopher dowiedzia� ostro:
- Doktorze Elliott, prosz� spojrze�! - Kijem, podniesionym z ziemi
jakie� p� mili wcze�niej, wskaza� na prawo, w stron� ogro�dzenia.
- Co tam? - warkn�� Harry. By� zm�czony, zdenerwowany i brud�ny.
Popatrzy� badawczo w ciemno��.
- Martwy kr�lik.
- Christopher chcia� przez to powiedzie�, �e ogrodzenie jest pod
napi�ciem - wyja�ni�a Marna - a wycieraczka, na kt�rej stoisz, jest
metalowa. S�dz�, �e nie powinni�my tu wchodzi�.
- Bzdura! - odpar� stanowczo Harry. - Woleliby�cie zosta� tutaj, oddani
na pastw� wszystkiego, co si� w��czy po nocach? Zatrzy�mywa�em si� ju� w
tych motelach. S� bez zarzutu.
Christopher poda� mu kij. - Mo�e lepiej b�dzie, je�eli przyci�nie pan
guzik tym.
Harry zmarszczy� brwi, wzi�� kij i zszed� z wycieraczki.
- No, ju� dobrze - burkn��. Przy drugiej pr�bie uda�o musie. Mato�wa
szybka zmieni�a si� w oko kamery telewizyjnej. - Kto dzwo�ni?
- Czworo podr�nych do Topeki - odpar� Harry. Przysun��. prze�pustk� do
obiektywu. - Mamy czym p�aci�.
- Witajcie - odezwa� si� g�o�nik. - Domki numer trzyna�cie i
czter�na�cie otworz� si�, gdy wrzucicie odpowiedni� ilo�� pieni�dzy. O
kt�rej chcecie by� obudzeni?
Harry popatrzy� na swoich towarzyszy. - O wschodzie s�o�ca �oznajmi�.
- Dobranoc - powiedzia� g�o�nik. - �pijcie dobrze.
Brama zwin�a si�. Christopher przeprowadzi� Pearce'a obok wy�cieraczki
i skierowali si� w d� podjazdu. Marna posz�a ich �ladem. Harry
przeskoczy� przez wycieraczk� i do��czy� do nich. Pojedyncza linia
szklanych cegie� na skraju podjazdu fluoryzowa�a w ciemno�ci, wskazuj�c
drog�. Min�li d� przeciwczo�gowy i kilka stanowisk karabin�w maszynowych.
Wsz�dzie by�o pusto.
Gdy dotarli do domku nr 13, Harry powiedzia� - Nie b�dziemy
potrzebowali obu, przenocujemy razem. - W�o�y� trzy dwudziesto�dolarowe,
uranowe monety do otworu.
- Dzi�kuje - odpowiedzia�y drzwi. - Prosz� wej��.
Gdy tylko drzwi si� otworzy�y, Christoher wskoczy� do �rodka. W ma�ym
pokoiku znajdowa�o si� podwodne ��ko, krzes�o, biurko i lampa stoj�ca. W
rogu mie�ci�a si� niewielka �azienka, z pryszni�cem, umywalk� i sedesem za
przegr�dk�. Ch�opiec szybko pod�szed� do burka, wzi�� le��c� na nim
plastikow� kart� z wydruko�wanym menu i wr�ci� do drzwi. Pom�g� Pearce'owi
wej�� do poko�ju poczeka� na Harry'ego i Marne. Prze�ama� plastikow� karle
na p� i gdy drzwi zacz�y si� zamyka�, wsun�� jedn� cze�� miedzy kraw�d�
drzwi, a framug�. P�niej zacz�� i�� w stron� Pearce'a, potkn�� si� o
lamp� i przewr�ci� j�. Pozosta�o im tylko �wiat�o p�y�n�ce z �azienki.
- Ty cholerny niezgrabiaszu! - zakl�� Harry.
Marna siedzia�a przy biurku i pisa�a. Potem odwr�ci�a si� i poda�a
Harry'emu kartk� papieru. Skierowa� j� tak, by pada�o na ni� �wia�t
Christopher rozbi� obiektyw, ale pok�j w dalszym ci�gu jest na
pods�uchu. Nie mo�emy tego zlikwidowa� bez wzbudzania podej�rze�. Czy mog�
porozmawia� z tob� na dworze?"
- To najidiotyczniejsza... - zacz�� Harry.
- Wydaje si�, �e to s�uszne... - szepn�� Pearce. - Wy oboje mo�ecie
spa� w czternastce. - Jego twarz z niewidz�cymi oczyma obr�cona by�a
wymownie w stron� Harry'ego.
Harry westchn��. No dobrze, zrobi im te przyjemno��. Otworzy� drzwi i
wyszed� wraz z Marn� w noc. Dziewczyna przysun�a si� do niego bli�ej,
zarzuci�a mu ramiona na szyj� i przytuli�a sw�j policzek do jego.
Bezwiednie obj�� j� w pasie. Jej usta przysun�y si� do jego ucha. Dopiero
po chwili u�wiadomi� sobie, �e Marna m�wi do niego.
- Nie lubi� ci�, doktorze Elliott, ale nie chce, by nas wszystkich
pozabijano. Czy sta� ci� na wynaj�cie drugiego domku?
- Oczywi�cie, ale ... nie mam zamiaru zostawia� tych dw�ch sa�mych.
- By�oby g�upio z naszej strony, gdyby�my nie trzymali si� razem. A
teraz, prosz�. Prosz� nie zadawa� pyta�. Gdy wejdziemy do czternastki,
zdejmij bluz� i zarzu� j� niedbale na stoj�c� lampa. Ja zajm� si� reszt�.
Harry pozwoli� zaprowadzi� si� do s�siedniego domku. Zap�aci� drzwiom.
Pozdrowi�y ich i wpu�ci�y do �rodka. Pok�j by� identycz�ny jak w
trzynastce. Gdy drzwi si� zamyka�y Marna wsun�a ka�wa�ek plastiku miedzy
framug�, a kraw�d� drzwi. Popatrzy�a na Harry'ego z wyczekiwaniem
Wzruszy� ramionami, zdj�� bluz� i zarzuci� j� na lamp�. Cienie, kt�re
wpe�z�y do pokoju, nada�y mu z�owieszczy wygl�d. Marna ukl�k�a, zwin�a
chodnik i zdj�a z ��ka przykrycie. Nast�pnie podesz�a do wisz�cego na
�cianie telefonu, poci�gn�a lekko, a wte�dy p�aski ekran odchyli� si� na
zawiasach. W�o�y�a r�ka do �rodka, schwyci�a co� i wyci�gn�a na zewn�trz.
Wygl�da�o to jak nawini�te na szpulka setki zwoj�w miedzianego drutu.
Marna wesz�a do przegr�dki z prysznicem, rozwijaj�c po drodze przew�d.
Stan�a przed kabink� i przywi�za�a jeden jego koniec do kranu z gor�c�
wod�. Przeci�gn�a przew�d naoko�o pokoju jak sie� paj�cz�, zerwa�a go i
przymocowa�a koniec rury odp�ywowej w pod�odze, pod prysznicem.
Przeci�gn�a nast�pny przew�d wo�k� pokoju -blisko pierwszego, ale tak,
by go nie dotyka�. Starannie unikaj�c kontaktu z przewodami wsun�a r�k�
do kabinki z prysznicem i odkr�ci�a kurek z gor�c� wod�. W kranie co�
zabul�gota�o, ale gor�ca woda nie pop�yn�a. Ostro�nie wydosta�a si�
spo�mi�dzy przewod�w, podnios�a zwini�ty dywanik i rzuci�a go na ��ko.
- No c�, dobranoc - powiedzia�a pokazuj�c Harry'emu na migi, by szed�
w stron� drzwi nie dotykaj�c drut�w. Gdy bez komplikacji dotar� do
wyj�cia, zgasi�a lamp� i zdj�a z niej jego bluz�. Zatrzas�n�a drzwi
westchn�a z ulg�.
- Ale za�atwi�a� spraw�! - szepn�� Harry z w�ciek�o�ci�. - Nie mog�
wzi�� prysznicu i b�d� musia� spa� na pod�odze.
- Prysznicu nie wzi��by� tak czy owak odpar�a Marna. - To bi�by tw�j
ostatni prysznic w �yciu. Tam wszystko by�o pod napi�ciem. Je�eli chcesz,
mo�esz spa� na ��ku cho� osobi�cie radzi�abym ci po�o�y� si� razem z nami
na pod�odze.
Harry nie m�g� zasn��. Wp�ywa� na to mroczny i cichy pok�j oraz oddechy
- ci�ki, Pearce'a, cichsze, Christophera i Ma�rny. Nie by� przyzwyczajony
do spania w jednym pokoju z innymi osobami.
Potem zacz�� go sw�dzi� przegub. Nieznacznie wprawdzie, ale
wy�starczaj�co, by nie da� mu zasn��. Wsta� z ��ka i podpe�z� do miejsca,
w kt�rym le�a�a Marna. Ona r�wnie� nie spa�a. Stara� si� j� nam�wi�
gestami, by po�o�y�a si� ko�o niego na ��ku, zapewnia�j�c, �e jej nie
dotknie. Wcale nie mia� ochoty jej dotyka�, a gdyby nawet przysz�o mu to
do g�owy, to przecie� sk�ada� przysi�g� wstrzemi�liwo�ci. Chcia� tylko,
by sw�dzenie sta�o si� mniej do�kuczliwe i by m�g� wreszcie zasn��.
Wskaza�a, �e mo�e si��� obok niej na pod�odze, ale odmownie po�kr�ci�
g�ow�. Wreszcie zgodzi�a si� po�o�y� przy ��ku. Harry, le��c na brzuchu z
opuszczon� r�k�, zdo�a� wreszcie na tyle opanowa� sw�dzenie, �e zapad� w
niespokojny sen. �ni�o mu si�, �e przepro�wadza d�ug� i trudn� resekcje
p�uca. Manipulatory mikrochirurgiczne �lizga�y si� w jego spoconych
palcach, skalpel przeci�� aort�. Pacjentka zerwa�a si� ze sto�u
operacyjnego, krew tryska�a z jej ser�ca. To by�a Marna. Zacz�a go �ciga�
po d�ugich korytarzach szpita�la. �wiat�a nad g�ow� stawa�y si� coraz
rzadsze, a� wreszcie Harry bieg� w kompletnej ciemno�ci, brodz�c w
ciep�ej, lepkiej krwi, kt�ra wzbiera�a coraz wy�ej i wy�ej, a� wreszcie
ca�kowicie go zakry��a.
Ockn�� si� przyduszony, zmagaj�c si� z czym�, co spowija�o go
ca��kowicie. Obok s�ycha� by�o odg�osy szamotaniny. Co� trzasn�o. Kto�
zakl��.
Harry walczy�, ale bez skutku. Co� rozdar�o si� z trzaskiem. Zno�wu.
Harry dostrzeg� skrawek nieco ja�niejszej ciemno�ci, przesu�n�� si� w t�
stron� i wydosta� przez wn�k� rozdarcie w podwini�tym ze wszystkich stron
pod kraw�dzie ��ka, mocno napi�tym kocu.
- Szybko! - zawo�a� Christopher sk�adaj�c n�. Skierowa� si� w stron�
drzwi, przy kt�rych cierpliwie sta� Pearce.
Marna schwyci�a metalow� nog�, kt�r� odkr�ci�a od biurka. Chris�topher
odsun�� krzes�o, kt�rym podpar� uprzednio klamk� i cicho otworzy� drzwi.
Christopher wyprowadzi� Pearce'a na zewn�trz, potem wysz�a Marna. Harry,
oszo�omiony, ruszy� ich �ladem. W domku nr 14 kto� wrzasn�� przera�liwie.
Co� b�ysn�o niebiesko.
Kto� upad�. Harry poczu� smr�d pal�cego si� cia�a. Marna pobieg�a w
stron� bramy. Opar�a nog� biurka jednym ko�cem o ziemie i opu�ci�a j� na
ogrodzenie. P�ot plun�� b��kitnym ogniem, kt�ry zbieg� potrzaskuj�c wzd�u�
tej metalowej sztaby. Noga roz�arzy�a si� do czerwono�ci i wygi�a. Potem
zgas�y �wiat�a.
- Pom� mi! - zawo�a�a Marna, dysz�c ci�ko.
Pr�bowa�a unie�� bram�. Harry wsun�� r�ce pod doln� kraw�d� i pchn�� j�
ku g�rze. Brama unios�a si� o stop� i zamar�a.
W g��bi podjazdu rozleg� si� nieartyku�owany wrzask. Harry z ca�ej si�y
szarpn�� bram� ku g�rze. Podda�a si� i unios�a bezg�o�nie. Pod�trzymywa�
j� wyprostowanymi r�kami, a� Marna, Pearce i ch�o�pak wyszli na zewn�trz.
Harry wy�lizgn�� si� r�wnie� i pozwoli� bramie opa��. W chwil� p�niej
elektryczno�� zn�w si� w��czy�a. Noga biurka stopi�a si� i odpad�a.
Harry spojrza� do ty�u. W ich kierunku nadje�d�a� samobie�ny fotel
inwalidzki. Siedzia�o w nim co� bry�owatego i potwornego, co�, z czego
emanowa�o koszmarne niebezpiecze�stwo. Po chwili Harry widzia� wyra�nie:
plecionka, a w niej kad�ub cz�owieka po czterokrotnej amputacji.
Przymocowana z ty�u fotela aparatura p�uco-serca wygl�da�a jak druga
g�owa. Za fotelem bieg� stw�r, przypominaj�cy stracha na wr�ble. Mia� na
sobie str�j, wygl�daj��cy jak kobieca suknia.
Harry sta� jak zahipnotyzowany. W�zek zatrzyma� si� raptownie przy
stanowisku karabinu maszynowego. Z oparcia fotela wysu�n�y si� podobne do
w�os�w Meduzy przewody. Pod��czy�y si� do wtyczek steruj�cych. Karabin
maszynowy zaci�� terkota�. Co� szarpn�o r�kaw Harrego.
Czar prysn��. Harry odwr�ci� si� i pobieg� w ciemno��.
P� godziny p�niej u�wiadomi� sobie, �e si� zgubi�. Marna, Pearce i
ch�opiec odeszli. Czu� w ca�ym ciele potworne zm�czenie, rami� pali�o go,
a przegub bola� bardziej ni� kiedykolwiek. Dotkn�� ra�mienia. R�kaw by�
mokry. Uni�s� palce do nosa. Krew. Pocisk go drasn��.
Usiad� ci�ko na kraw�niku, w ciemno�ci g�stej jak sadza. Spoj�rza� na
�wiec�c� tarcze zegarka. Dwadzie�cia po trzeciej. Par� go�dzin do wschodu
s�o�ca. Westchn�� i pr�bowa� u�mierzy� b�l w przegubie rozcieraj�c sk�r�
wok� bransolety. Mia� wra�enie, �e to pomaga. Po paru minutach czu� ju�
tylko sw�dzenie.
- Doktorze Elliott - powiedzia� kto� �agodnie.
Odwr�ci� si�. Poczu� ulg� i co� zbli�onego do rado�ci. Na tle bladych
gwiazd zobaczy� Christophera, Marne i Pearce'a.
- No c� - burkn�� Harry. - Ciesz� si�, �e nie pr�bowali�cie ucie�ka�.
- Nie zrobiliby�my tego, doktorze Elliott - powiedzia� Christo�pher.
- W jaki spos�b mnie znale�li�cie? - spyta� Harry. Marna bez s�owa
unios�a r�k�.
Bransoleta. Oczywi�cie. Zbyt wysoko ich ocenia�em, pomy�la� cierpko
Harry. Marna szuka�a go, bo nie mog�a sobie sama z ni� poradzi�, a
Christopher potrzebowa� pomocy, bowiem w przeciw�nym razie zosta�by sam ze
starcem, kt�rym musia�by si� opieko�wa�. Z drugiej jednak strony, musia�
uczciwie przyzna�, �e tam, w motelu w�a�nie on potrzebowa� pomoce a nie
Christopher czy Pearce. Gdyby mu zaufali, ich g�owy ju� le�a�yby na p�ce
w su�szarni, czekaj�c na chwile, w