3666
Szczegóły |
Tytuł |
3666 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
3666 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 3666 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
3666 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Greg Bear
Martwy kurs
Niewielu jest autostopowicz�w na drodze do Piek�a. Tego frajera
zauwa�y�em ju� ze cztery mile wcze�niej. Sta� tam, gdzie droga jest prosta
i r�wna i przecina co�, co mo�na by�oby wzi�� za pustyni�, gdyby nie te
wszystkie wymar�e miasteczka, motele i domki. Jecha�em ju� co� ze sze��
godzin, a ci tam za mn�, w bydl�cej przyczepie, przycichli przez ostatnie
trzy - zrezygnowali chyba - wi�c nerwy mi si� nieco uspokoi�y i
postanowi�em zobaczy�, o co temu frajerowi chodzi. Mo�e to jeden z
pracownik�w? Dopiero by�oby ciekawie. Prawd� m�wi�c, jak tylko ten szloch
tam z ty�u troch� przycich�, zacz��em si� nudzi�.
Sta� na prawym poboczu i wyci�ga� r�k�. Delikatnie zredukowa�em biegi,
pneumatyczne hamulce zasycza�y i pisn�y pod naciskiem stopy ci�ar�wka
zwolni�a, a wielki diesel wyda� g��bokie, jakby p�yn�ce z trzewi dinozaura
bekni�cie i dr��c zmniejszy� obroty. Gdy to wszystko ju� si� sko�czy�o,
przechyli�em si� przez prawe siedzenie i otworzy�em drzwi szoferki.
- Dok�d?
Roze�mia� si�, potrz�sn�� g�ow� i splun�� na mi�kkie pobocze.
- Nie wiem - odpowiedzia�. - Pewnie do Piek�a.
By� chudy i opalony, mia� czarne w�osy, d�ugie i przet�uszczone. Nosi�
d�insy, kamizelk� i brudny, pe�en dziur s�omkowy kapelusz, z kt�rego
g��wki stercza�y ca�kiem nowe pi�ra - ba�ancie, o ile mog�em zgadn��. Z
kamizelki zwisa� �a�cuszek, nikn�cy w kieszonce na zegarek. Nosi� stare
buty z podwini�tymi noskami i podeszwami nieco cie�szymi ni� moje zapasowe
gumy. Wygl�da� kubek w kubek jak ja, kiedy z�amany i szukaj�cy pracy
wynosi�em si� autostopem z Fresno.
- A mo�e ci� tam podrzuci�?
- No jasne!
Wlaz� do �rodka i trzasn�� drzwiami. Wyj�� z kieszeni chusteczk�,
obtar� ni� czo�o, wysmarka� d�ugi nos i popatrzy� na mnie przekrwionymi z
bezsenno�ci oczami.
- Co wozisz? - zapyta�.
- Dusze. Ca�y cholerny �adunek dusz.
- Jakie?
By� m�ody, mia� chyba nie wi�cej ni� dwadzie�cia pi�� lat. Bardzo
chcia�, �eby to pytanie zabrzmia�o nonszalancko, ale w tonie, jakim je
zada� dos�ysza�em niepok�j.
- Normalne. Ludzkie. Tym razem paru Hare Kriszn�w. Ju� si� im bli�ej
nie przygl�dam.
Ruszy�em, pr�buj�c jako� rozp�dzi� w�z i zastanawiaj�c si�, czy z
silnikiem jest rzeczywi�cie a� tak kiepsko, jak na to wygl�da. Kiedy ju�
nabrali�my pr�dko�ci - osiemdziesi�t, osiemdziesi�t pi�� mil, na tej
szosie nie ma kork�w - zapyta� znowu:
- Dawno je wozisz?
- Dwa lata.
- Dobrze p�ac�?
- Jako� sobie radz�.
- A dodatki?
- Jeste�my zwi�zkiem jak ka�dy inny.
- S�ysza�em o tym - powiedzia� - w tej dziurze, dwie mile temu.
- To tam s� ludzie? - zdziwi�em si�. Nie s�dzi�em, �e ktokolwiek �yje
przy tej drodze.
- Aha. Prawdziwa prowincja. M�wi�, �e jak odchodz� szefowie, to si�
ich wozi w limuzynach.
- Chyba wszystko jedno, jak tam dojedziesz. Podr� kr�tka, pobyt d�ugi.
- Ca�a frajda w tym, za co si� tam dostajesz, co? - pr�bowa� si�
u�miechn��.
Odpowiedzia�em skrzywieniem.
- A ty co tu robisz? - spyta�em par� minut p�niej. - Nie jeste�
martwy, co?
Nigdy nie s�ysza�em o umar�ych puszczonych wolno czy nawet
wygl�daj�cych tak �ywotnie jak on, ale nie potrafi�em wyobrazi� sobie, �e
na tej drodze znajduje si� kto� inny opr�cz umarlak�w i szofer�w.
- Nie - odpowiedzia�. Przycich� na chwil�, po czym doda� powoli, jakby
to go troch� zawstydzi�o:
- Jestem tu, �eby znale�� moj� kobiet�.
- Taa...? - Nie bardzo mnie to zaskoczy�o, ale zawsze co� nowego. - Nie
ma powrotu, wiesz?
- Na imi� ma Sherill. Pisze si� jak sheriff, ale z dwoma "1" na ko�cu.
- Masz papierosa? - Nie pali�em, ale m�g� mi si� przyda� p�niej.
Da� mi ostatnie trzy w sztywnej paczce i nic nie powiedzia�.
- Nie s�ysza�em o niej. Ale nie rozmawiam z ka�dym, kogo wioz�. I jest
wiele woz�w, wielu kierowc�w.
- Wiem. S�ysza�em te� o dodatkach.
Spojrza� na mnie z jakim� dziwnym, smutnym wyrazem oczu i to mnie
zez�o�ci�o. Zaci��em usta i patrzy�em wprost przed siebie.
- No, s�ysza�o si� takie r�ne historie. O tym - jak u�ywaj� starych
poci�g�w w Chinach i Indiach, a w Rosji to s� tramwaje. W Meksyku stare
autobusy wzd�u� dr�g, zawsze noc�...
- S�uchaj, ja tam nie korzystam ze wszystkiego. Wiem, �e niekt�rzy
tak, ale nie ja...
- Oczywi�cie, kapuje - powiedzia� kiwaj�c g�ow�, tym cholernym
przesadnym skinieniem m�odych, z poruszeniem szyi i ca�ych plec�w,
wszystko w porz�dku, tylko si� nie denerwuj.
- Jak masz zamiar j� znale��?
- Nie mam poj�cia. Jecha� drog�, mo�e pyta� kierowc�w.
- A jak tu trafi�e�?
Przez chwil� nie odpowiada�.
- Kiedy ju� umr�, to pewnie trafi� w�a�nie tu. Takim jak ja nietrudno
znale�� si� tu wcze�niej. No, i... tata by� kierowc�. Opowiedzia� mi o
trasie. Przy okazji, na imi� mam Billy.
- John.
- Mi�o ci� pozna�.
Potem przez chwil� nie rozmawiali�my. Wygl�da� przez okno, a ja
patrzy�em na pustyni� i na dalekie, przemykaj�ce za szyb� domy.
G�ry zbli�a�y si� szybko, przestrze� wydawa�a si� zacie�nia� wok�
drogi, zw�aszcza po przejechaniu pustyni. Przyspieszy�em na podje�dzie. Ci
z ty�u zn�w zaczynali ha�asowa�.
- Co robisz po pracy? - odezwa� si� Billy.
- Wracam do domu i �pi�.
- I nikt nie wie, �e tu je�dzisz?
- Tylko zwi�zek.
- Tak by�o i z tat�, prawie do samego ko�ca. S�uchaj, nie chc� ci�
z�o�ci� ani nic: Ja po prostu s�ysza�em o dodatkach. My�la�em... -
prze�kn��, grdyka mu zadr�a�a - my�la�em, �e b�dziesz m�g� pom�c. Nie mam
poj�cia, jak znale�� Sherill. Mo�e tam, w Bazie...
- Nikt przy zdrowych zmys�ach nie wlezie do zagrody z wyboru. I
b�dziesz musia� szuka� w�r�d wszystkich, kt�rzy zmarli przez ostatnie
cztery miesi�ce. Nie�le s� tam st�oczeni...
Bill przyj�� to jak cios w twarz i zrobi�o mi si� przykro, �e mu tak
powiedzia�em.
- Odesz�a tylko tydzie� temu. To nie jest miejsce dla niej. Nie mog�em
powstrzyma� u�miechu.
- No, nie... to znaczy, to jest miejsce dla mnie, nie dla niej. By�a w
tej kraksie, par� miesi�cy temu, samoch�d ca�kiem rozbity i j� paskudnie
pokiereszowa�o. Najpierw sprzedawa�em jej prochy, a p�niej si�
zakocha�em: Nim wyl�dowa�a w szpitalu by�a ju�, wiesz, zale�na chyba od
czterech r�nych rzeczy.
R�ce zesztywnia�y mi na kierownicy.
- Chodzi�em tam i pr�bowa�em jej wyt�umaczy�, �e nic nie powinna bra�,
�e to nic nie pomaga i �e �adnych wi�cej proch�w, ale mnie b�aga�a. To co
mia�em zrobi�? Przecie� j� kocha�em!
Nie patrzy� ju� na drog� tylko w d�, na swe znoszone buty. - Ona mnie
b�aga�a; cz�owieku! No, wiec co� jej tam da�em. I kiedy nie patrzyli,
wzi�a wszystko na raz. Zwyczajnie, wszystko. Zrobili jej p�ukanie, ale w
�rodku ju� nic nie dzia�a�o. Us�ysza�em o tym dopiero dwa dni temu i a�
mnie porazi�o. Tylko ja j� kocha�em i nawet mi nic nie powiedzieli!
Musia�em dopiero p�j�� do jej pokoju i zobaczy� puste ��ko. Jezu!
Stercza�em ko�o zwi�zku taty kto� co� komu� powiedzia� i znalaz�em j� na
li�cie. Dolna Droga.
- Ja tam z tych dodatk�w nie korzystam - powiedzia�em po prostu po to,
�eby by�o jasne, �e nic nie mog� mu pom�c. - Ci z ty�u maj� wystarczaj�co
wiele zmartwie� beze mnie. S�dz�, �e zwi�zek posun�� si� w tym troch� za
daleko.
- Za�o�� si�, �e my�l�, �e mo�esz poczu� si� samotny, potrzebowa�
jakiego� towarzystwa - powiedzia� Billy cicho, patrz�c mi w oczy. - Ja nie
skrzywdz� tych ludzi z przyczepy. Mo�e dam im szanse, �eby... no wiesz...
�eby sobie to wszystko jeszcze raz przemy�leli. Mo�e dam im par� godzin
ulgi, odpoczynku od Piek...
- S�uchaj, par� godzin nic nie znaczy w por�wnaniu z wieczno�ci�. Nie
jestem taki pewien, czy z czasem do nich nie do��cz�, � je�li tak, to
chc�, �eby wszystko posz�o g�adko, �eby mnie nikt nie wyci�ga� z przyczepy
i nie pcha� tam z powrotem.
- Racja, rozumiem ci�, rozumiem, jak to jest. Ale ona mo�e jecha�
w�a�nie teraz i wszystko, co powiniene� zrobi� to tylko... - Wystarczy, �e
musz� prowadzi� ten w�z - chcia�em po prostu zmieni� temat.
- No. Jak to si� sta�o?
- Kilka wypadk�w, sk�adka ubezpieczeniowa posz�a w g�r�; nie da�em
rady z op�atami i sk�adk� i w ko�cu zabrali mi ci�ar�wk�.
- Mog�e� je�dzi� bez ubezpieczenia.
- To nie ja. No i zacz�o si� gadanie. �adna firma nie chcia�a mnie
wynaj��. Poszed�em do zwi�zku, chcia�em zobaczy�, czy nie mog� mi pom�c.
Powiedzieli, �e jestem sko�czony, albo dam sobie spok�j z szoferk�, albo -
wzruszy�em ramionami - to. Nie mog�em rzuci� szoferki. Ci�ko teraz dosta�
prace. Du�o bezrobotnych. Nie mog�em wyobrazi� sobie siebie na taryfie, w
wielkim mie�cie.
- Nie, cz�owieku - powiedzia� Billy, zn�w kiwaj�c si� ca�y w
potwierdzaj�cym ge�cie i �miej�c si� wsp�czuj�co.
- Dali mi zaliczk�. Starczy�o na wp�acenie pierwszej raty na wykup
wozu.
W silniku co� zazgrzyta�o, ale ci�ar�wka trzyma�a si� kupy. Za g�rami,
za bardzo malownicz�, jakby wyj�t� ze starego sztychu prze��cz�, w bardzo
kamienistej dolinie le�a�o Miasto.
- My�l�, �e lepiej b�dzie jak tu wysi�d�. Zaczepi� si� w jakim� innym
wozie, popytam kierowc�w - powiedzia� Billy.
- Ja tam poczu�bym si� lepiej, gdyby� si� st�d ze mn� wyni�s�. Chcesz
rady? - Kiepski zwyczaj. - Wracaj do domu.
- Nie. Nie bez Sherill. Spr�buj� co� za�atwi�. Ja zostan�, ona pojedzie
G�rn� Drog�. Takie s� tam regu�y gry, nie?
Na szczycie prze��czy zjecha�em na bok i wysadzi�em go. Pomacha� do
mnie, ja pomacha�em do niego i ka�dy ruszy� swoj� drog�.
Miasto wygl�da�o na jak�� bardzo star� stolic� pe�n� wielkich bia�ych
katedr. Nie tak, jak powinno. Na obwodzie wysoka �ciana, ci�gn�ca si� jak
okiem si�gn��. Nie wida� horyzontu, tylko zanikaj�c� perspektyw�, �cian�,
kt�ra wydaje si� niesko�czona, jak przewr�cona na bok autostrada. Gdy
skierowa�em ci�ar�wk� w d�, po zboczu, ha�asy w przyczepach zn�w si�
nasili�y. Czuli, jak s�dz�, co si� zbli�a, jak �winie spotykaj�ce
cz�owieka z no�em. Podjecha�em do punktu roz�adunkowego i podstawi�em
pierwsz� przyczep� pod ogrodzenie. Pracownicy otworzyli bram� i u�ywaj�c
jakich� dziwnych szpikulc�w zagnali martwych do �rodka.
Ci ludzie prze�yli ju� b�l �mierci. Nie chcia�em nawet my�le� o
narz�dziach, jakich u�ywaj� pracownicy, �eby ich tam zap�dzi�.
Odczepili pierwsz� przyczep� i cofn��em si� z drug�. Wylaz�em z
szoferki i zsun��em si� na ziemi�: Podszed� do mnie pracownik, wielki
facet z czerwonymi oczami, ubrany w nowiutki kombinezon.
- Dobry �adunek? - zapyta�. Jego oddech pachnia� jak po posi�ku z
kapusty, fasoli i czosnku.
Potrz�sn��em g�ow� i wyci�gn��em papierosa po ogie�. Przycisn�� do
niego paznokie�, czubek rozb�ysn�� i zacz�� si� �arzy�. Pracownik patrzy�
na peta z prawdziw� ��dz� w oczach.
- S�uchaj - powiedzia�em - macie tu kogo� imieniem Sherill?
Przeliterowa�em mu to imi�.
- A kto pyta? - burkn��, ci�gle patrz�c na peta. Zacz�� odchodzi�.
- Jestem po prostu ciekaw. S�ysza�em, �e znacie wszystkich. - Wiec?
Zatrzyma� si�. Musia� chodzi� w k�ko, inaczej jego stopy topi�y troch�
asfalt i przykleja�y si� do niego. Wr�ci� do mnie i zatrzyma� si�
podnosz�c jedn� nog�, obracaj�c si� troch�, stawiaj�c j� i podnosz�c
drug�.
- Jest kilka Cheryl. �adnej Sherill. A teraz.... Da�em mu papierosa.
Uwielbiali je.
- Dzi�kuje - powiedzia�em.
Szybko wsun�� peta w usta i prze�u�, a na jego pokrytej bliznami g�bie
pojawi� si� wyraz b�ogo�ci. Prze�kn�� i dym z pal�cego si� tytoniu buchn��
mu z nosa.
- Nie ma za co - powiedzia� i odszed�.
Wr�ci�em pustym wozem do Baker. Osiem godzin p�niej le�a�em w ��ku z
puszk� piwa w d�oni, czekiem na stoliczku i szeroko otwartymi oczami.
G�wno! Odezwa�o si� moje sumienie. My�la�em; �e mam to ju� za sob�.
Przecie� nie korzysta�em z przywilej�w i nie je�dzi�bym bez ubezpieczenia.
Zdaje si�, �e nie bardzo nadawa�em si� do �ycia.
Nast�pna podr� wypad�a mi zimnym wieczorem, a droga bieg�a przez
ponury, p�aski kraj pe�en szkieletowych drzew, szarych, jakby wyci�tych z
papieru. Kiedy zjecha�em na pobocze, �eby si� troch� zdrzemn�� - nigdy nie
spa�em bez przerwy d�u�ej ni� dwie godziny - dochodz�ce z przyczep krzyki
pot�pionych zacz�y mi przeszkadza� bardziej nawet ni� zwykle. S�ysza�em
takie idiotyzmy, jak:
- Panie, przecie� mo�e nas pan odwie�� z powrotem. Naprawd� pan mo�e!
- Mo�e?
- A g�wno, pieprzony skurwiel!
- Przecie� mo�e nas pan pu�ci�. Nie skrzywdzimy pana, nie jeste�my w
stanie. Naprawd�!
W tym przynajmniej nie �gali. Szoferzy �yli, a umarli nie mog�
skrzywdzi� �yj�cych. Tyle, �e s�ysza�em co si� zdarza, kiedy si� ich
wypu�ci. Wioz�em chyba z dziewi��dziesi�tk�, a w ka�dym �adunku jest
zawsze kto�, kto sprawia, �e mia�oby si� ochot� na skorzystanie z
przywilej�w.
Le�a�em na w�skiej kanapce w szoferce i zastanawia�em si� mocno co by
tu zrobi�. Patrzy�em na kalendarz Sierra Club wisz�cy tu� pod
wentylatorem. Diabelska Ska�a. �adunek uspokoi� si�, g�osy cich�y jeden za
drugim. Zabrzmia� ostatni krzyk - jakie� �wi�stwo - i zapad�a cisza.
W�a�nie wtedy postanowi�em wypu�ci� ich i zobaczy�, czy mo�e jest w�r�d
nich Sherill lub kto�, kto j� zna. Spotykali si� przecie� wszyscy w Bazie,
mieli ostatni� szanse na odrobin� towarzyskiego �ycia przed Miastem. Mo�e
kto� co� wie? A p�niej, je�li zn�w zobacz� Billa...
No i co? Co m�g�bym dla niego zrobi�? Przycisn�� Sherill wspaniale, ale
i ona mia�a w tym sw�j udzia�, a Piek�o jest w�a�nie od tego. Biedne,
g�upie skurwysyny.
Wylaz�em z szoferki, zak�adaj�c koszule i wciskaj�c s�omkowy kapelusz
g��biej na oczy. "Hej" - krzykn��em id�c wzd�u� przyczep. Spomi�dzy
rozstawionych na dwa cale, pomalowanych na bia�o pr�t�w patrzy�y na mnie
ich twarze.
- Mam zamiar was wypu�ci�. Na chwile. Potrzebuj� informacji.
- Pytaj! - wrzasn�� kto�. - Po prostu pytaj, do cholery!
- Wiecie, �e nie mo�ecie uciec, �e nie mo�ecie mnie zrani�, �e
jeste�cie martwi. Wiecie?
- Wiemy - odpowiedzia� inny g�os spokojnie. - Mo�e b�dziemy mogli ci
pom�c.
- Mam zamiar otworzy� obie przyczepy, jedn� po drugiej. Podszed�em
najpierw do tylnej, wyj��em klucze i zdj��em k��dk�. Otworzy�em drzwi i
stan��em troch� z boku, jakby wyciec mia�a ropa z j�trz�cej si� rany.
Wszyscy byli nadzy. Nie brudni i nie chorzy, nie - po prostu martwi.
Wok� ka�dego unosi�a si� jaka� nieuchwytna aura wskazuj�ca, za co trafi�
do Piek�a, nic okre�lonego, raczej co� pod�wiadomego.
Tak jak u tych trzech czarnych z tylnej przyczepy, kt�rzy wysiedli
pierwsi. Z ich twarzy �atwo by�o odczyta�, za co tu trafili. - G�upi
pierdziel - powiedzia� jeden, patrz�c na mnie spod cienkich; wyra�nie
zarysowanych brwi. Kiwn�� g�ow�, zwin�� d�onie w pie�ci i spr�bowa� od
zewn�trz wy�ama� pr�ty, cho� te ciosy ledwie wprawia�y je w dr�enie.
Zesz�a te� z przyczepy stara, siwow�osa, porz�dnie uczesana kobieta.
Nie by�em pewien, co zrobi�a - sprawi�a jednak, �e poczu�em si� nieswojo.
Po niej pojawili si� inni, m�odzi i starzy, przewa�nie starzy. Spokojni.
Patrzyli na mnie, niekt�rzy wyzywaj�cy, inni po prostu oszo�omieni.
- Chc� wiedzie�, czy jest tu jaka� Sherill, kt�ra zna faceta imieniem
Billy?
- Ja mam tak na imie - odpowiedzia�a ukryta w t�umie kobieta.
- Chce j� zobaczy� - machn��em na nich r�k�.
Trzech czarnych wysz�o naprz�d. Ich oczy b�ysn�y dziwnie i wszyscy
zaraz si� cofn�li. Inni te� ust�pili z drogi i za ich plecami zobaczy�em
m�od� kobiet�.
- Jak si� pisze twoje imie?
To pytanie przerazi�o j�. Sylabizowa�a, powoli, patrz�c czy si� jej
udaje i czy tak w�a�nie ma by�. I bez tego czu�em si� fatalnie. Mia�a na
imi� Cheryl.
- To nie ciebie szukam - powiedzia�em jej.
- Mo�e nie specjalnie mnie - odpowiedzia�a, naprawd� mi�kko.
By�a bardzo �adna, mia�a pe�ne piersi, biodra nastolatki i nogi mo�e
nie jakie� wspania�e, ale �adne. Jej czarne w�osy przyci�te by�y kr�tko, a
oczy sprawia�y wra�enie niemal orientalnych.
- Mo�ecie si� teraz troch� przej�� - powiedzia�em do wszystkich. -
Wypuszcz� tych z pierwszej przyczepy.
Otworzy�em boczne drzwi i umarli zacz�li wychodzi�. Niczym nie
�mierdzieli, nie wygl�dali n�dznie, po prostu troch� blado. - Szukam
kobiety imieniem Sherill - powt�rzy�em.
Nikt nie wyst�pi�. Poczu�em nagle, �e kto� podszed� do mnie z ty�u i
obr�ci�em si�. To by�a Cheryl. U�miecha�a si�.
- Chcia�abym na chwil� usi��� z przodu.
- Ka�da z nas by chcia�a, siostro - wtr�ci�a si� kobieta z siwymi
w�osami. Czarni stali z boku rozmawiaj�c cicho.
Patrzy�em na ni� prze�ykaj�c �lin�. Inni szoferzy m�wili, �e oni s�
naprawd� bezciele�ni z wyj�tkiem tej jednej czynno�ci. To w�a�nie by�
dodatek. I m�wili te�, �e te najlepsze zawsze trafiaj� do Piek�a.
- Nie - powiedzia�em. I pokaza�em im, �e maj� wraca� do przyczep.
Od pocz�tku to by� bardzo g�upi pomys�. Oni wle�li do przyczep, a ja
wr�ci�em do szoferki zastanawiaj�c si�, co mi kaza�a tak w�a�nie post�pi�.
Potrz�sn��em g�ow� i ruszy�em. Niedobrze jest my�le� podczas martwego
kursu.
- Nie - powiedzia�em - cholera. - I doda�em: - Dobrze. Twarz Cheryl
pozosta�a mi w pami�ci.
Cia�o Cheryl pozosta�o mi w pami�ci d�u�ej ni� twarz. Zawsze jest co�,
co pojawia si� i zwabia cz�owieka na Doln� Drog�, nie jako szofera, lecz
jako �adunek. My�la�em, dlaczego B�g obdarzy� ka�dego z nas t� ma��
usterk�, t� drzazg� w kryszta�owej duszy. Naci�niesz j� wystarczaj�co
mocno i wszystko si� rozpada.
Wraca�em ci�gn�c puste przyczepy i tym razem oprzytomnia�em w ma�ym
miasteczku Shoshone. Zjecha�em ci�ar�wk� na parking kawiarni i z powodu
zimna zostawi�em silnik na chodzie. By�a mniej wi�cej jedenasta rano kiedy
wszed�em do na p� , pe�nej knajpki i znalaz�em miejsce przy barze ko�o
staruszka, kt�ry mia� mo�e ze cztery z�by i atakowa� nimi francusk�
grzank� z bardzo uroczyst� powag�. Zam�wi�em jaja, zapiekank� i sok,
zjad�em szybko i wr�ci�em do wozu.
Bill sta� przy stopniach szoferki w towarzystwie wielkiej kobiety z
twarz� jak pysk buldoga, owini�tej brudnym kawa�kiem ordynarnego p��tna,
wygl�daj�cego na wyci�gni�te z pojemnika na �mieci.
- Cze�� - powiedzia� Bill. - Pami�tasz mnie?
- Jasne.
- Zauwa�y�em, �e tu zaje�d�asz. Chcia�em, �eby� pozna� Sherill.
Wyci�gn��em j�!
Kobieta patrzy�a na mnie z inteligencj� ceg�y.
- Wszystko si� tam pokr�ci�o. Jakby moc im wysiad�a albo co. Wyszli�my
po prostu na drog� i nikt nas nie zatrzyma�.
Sherill mog�a ukrywa� dowolnie wiele wspania�ych zalet pod mask� swego
budz�cego groz� wygl�du i nikt ze zwyk�ych ludzi niczego by nie zauwa�y�,
ja jednak nie mia�em k�opotu z okre�leniem, co jest w niej najbardziej nie
tak. By�a martwa. Popatrzy�em wok�, �eby si� upewni� czy jestem jeszcze
na �wiecie. To by� �wiat, a Billy nie k�ama�. Jasne, co� si� zdarzy�o na
Dolnej Drodze.
- K�opoty? - spyta�em.
- Mn�stwo ucieczek. - U�miechn�� si� do mnie. - Pan - demonium.
- To si� nie mog�o zdarzy� - powiedzia�em, wiedz�c, �e nie mam racji.
Sherill zadr�a�a na d�wi�k mojego g�osu.
- To szofer, Bill. Lepiej si� st�d wyno�my.
By�a wok� niej dobrze mi znana aura, ten sam wypalony w duszy znak.
Sprawia�a wra�enie �wini, kt�ra w�a�nie zwia�a z rze�ni i zn�w widzi
rze�nika. Cofn�a si� kilka krok�w... �ar�oczno�� - pomy�la�em.
"Nienasycenie, ukryta ��dza i naprawd� wstr�tny spos�b widzenia �wiata.
ca�kowicie zniekszta�cony przez t� g�r� mi�sa".
- Powiedz mi wi�cej - poprosi�em Billa.
- Ci tam uciekaj� i biegaj� wsz�dzie, chowaj� si� w tych miastach,
diab�y ich szukaj�...
- Pracownicy - poprawi�em go.
- Aha, to bez r�nicy.
Sherill szarpa�a go ponaglaj�co za rami�.
- Musimy i��, Bill!
- Musimy i�� - zawt�rowa� jej. - Hej, cz�owieku, dzi�kuj�. Znalaz�em
j�!
Pokaza�em palcem na Sherill, skin�� po swojemu ca�ym cia�em i obydwoje
znikn�li w uliczce. Ubranie Sherill ci�gn�o si� za ni� w kurzu.
Wr�ci�em do Baker, zaparkowa�em przed swoim domem i usiad�em w �rodku,
pij�c piwo i sprawdzaj�c w kalendarzu tras� na jutro, a za oknem robi�o
si� ciemno. Marz�em. Mia�em zabra� nowy �adunek z Bazy, a nikt nie
dzwoni�. Gdyby by�y jakie� k�opoty, zwi�zek z pewno�ci� da�by mi zna�.
Pojecha�em do Bazy wczesnym rankiem. Przejazd miedzy �wiatem a robot�
odby� si� normalnie. Jecha�em zwyk�� tras�, b��kitne niebo zm�tnia�o w
kolor cementu i by�em ju� na pierwszym odcinku drogi prowadz�cej do Bazy.
Cofn��em tyln� przyczep� do bramy w ogrodzeniu, a z przedni� podjecha�em
do rampy, ca�y czas nadstawiaj�c uszu na jak�� ciekaw� rozmow�. Pracownicy
z Bazy wygl�dali ca�kiem po ludzku. Wzi��em list przewo�ny od czerwonego
na twarzy faceta z oczami jak kule do bilardu. Splun�� na beton dymi�c�
�lin�, �ypn�� na mnie spode �ba gdy popatrzy�em na niego pytaj�co i nic
nie powiedzia�. By� mo�e wszystko by�o ju� w porz�dku. Doczepi�em obie
za�adowane przyczepy i pojecha�em.
Zn�w jecha�em przez pustynie, tylko tym razem miasteczka i zrujnowane
domy wygl�da�y jak rozwalone przez bomby, jakby przesz�o przez nie co�
wielkiego, ko�cz�c zabaw� strza�ami z armaty.
Nie przejmuj si�. Patrz na drog�. Jed�.
Cztery godziny p�niej trafi�em na blokad�. Nikogo przy niej nie by�o,
po prostu wielka barykada z pop�kanej lawy, ci�gn�ca si� przez wszystkie
pasma, a za ni� �ciana ��tego dymu, kt�ry, jak m�wi�a niepisana
instrukcja szofer�w, oznacza� absolutny zakaz wjazdu.
Wyszed�em. �adunek zacz�� ha�asowa�. Nagle znienawidzi�em ich
wszystkich. Mogli przynajmniej odej�� z godno�ci� i oszcz�dzi� mi obrazu
swego nieszcz�cia. Sta�em obok wozu, czekaj�c na wskaz�wki lub
przynajmniej jaki� znak tego, co mam robi�. �adunek uspokoi� si�, lecz
zaraz us�ysza�em jakie� g�osy z boku drogi, g��wnie wrzaski i to
rozlegaj�ce si� do�� daleko.
- Nie ma nic - powiedzia�em, zapalaj�c jeden z papieros�w Billa
(chocia� nie pale) i zaci�gn��em si� g��boko - nic wartego tego g�wna. Ani
praca, ani godno��, nic... Przyrzek�em sobie, �e rzuc� te robot� po
dzisiejszym kursie.
Us�ysza�em, �e co� porusza si� za przyczepami i podszed�em bli�ej
schodk�w do szoferki. Wst�gi dymu najpierw wszystko zas�oni�y, lecz potem
wynurzy� si� z nich czarny kszta�t, wysoki na cztery albo i pi�� metr�w.
Stan��, opieraj�c si� o pr�ty dachu tylnej przyczepy.
Chrz�kn�� cicho. Pokryty by� nagimi lud�mi, czo�gaj�cymi si� po nim,
gryz�cymi, drapi�cymi i wrzeszcz�cymi wstr�tne obelgi. Opad� na kolana,
podni�s� si� i chwiejnie zszed� z drogi.
Nigdy przedtem nie widzia�em pracownika tak wielkiego i w tak wielkich
opa�ach. �adunek zacz�� wy� jak stado zapowiadaj�cych �mier� upior�w.
Rzuci�em papierosa i pobieg�em za nim.
Ci wszyscy, kt�rzy pracuj�, powiedz� to samo. Solidarno�� w robocie
rozci�ga si� nawet na tych, kt�rych nie lubisz: Cz�ci� tajemnicy jest to,
�e jak s� w k�opotach, to im pomagasz. A poza tym nasze niepisane
instrukcje s� w tych sprawach ca�kiem jasne, a ja nigdy �wiadomie nie
pogwa�ci�em zasad od czasu, kiedy odzyska�em w�z i nie mia�em zamiaru
zaczyna� teraz.
Bieg�em przez dym i wielkie grzbiety lawy i wreszcie zauwa�y�em go
jakie� dziesi�� metr�w przed sob�.
Strz�sn�� ju� z siebie nagich ludzi i sta� teraz, trzymaj�c po jednym w
ka�dej d�oni. Jego plecy dymi�y, �uski stercza�y we wszystkich kierunkach.
Nie�le poszkodowali sukinsyna! Dziesi�ciu albo i dwunastu zmar�ych
zbiera�o si� z lawy; bez siniak�w, bez zadrapa�. Zobaczyli mnie.
Pracownik te� mnie zobaczy�.
I wszyscy ruszyli w moj� stron�, pr�buj�c mnie z�apa�. Obr�ci�em si� i
zacz��em ucieka� do ci�ar�wki, potykaj�c si� o wyci�gni�te r�ce i nogi.
W�osy stan�y mi d�ba na g�owie. Ludzie b�agali mnie, �ebym ich zabra� z
powrotem, skowycz�c jak bite psy.
Pracownik z�apa� mnie i podni�s� wysoko, poza ich zasi�g. Jego d�onie
by�y zimne i twarde, jak trzymane w zamra�arce szczypce. Chrz�kn�� i
pobieg� w kierunku ci�ar�wki. Wcisn�� mnie brutalnie do szoferki i za
pomoc� gwa�townych gest�w jasno da� do zrozumienia, �e lepiej b�dzie jak
zawr�c� i odjad� z powrotem, �e tu przejazdu nie ma.
Zapali�em silnik i zawr�ci�em. Podnios�em szyb�. Mia�em nadzieje, �e
umarli nie s� wystarczaj�co materialni, �eby zdrapa� farb� albo wy�ama�
pr�ty.
Nie obowi�zywa�y ju� �adne regu�y. Wraca�em.
M�j �adunek wrzeszcza� jak �aden do tej pory. Ba�em si�, �e mog� si�
wyrwa� na wolno��, ale si� nie wyrwali. Dojecha�em do Bazy i zn�w byli
cicho, zbyt cicho by ich s�ysze� przez warkot diesla.
Zagrody by�y puste. D�ugie, pomalowane na bia�o, betonowe platformy i
wybielone rampy za�adunkowe z drewnianych desek wygl�da�y na opuszczone.
Ani ducha za drutami. Niebo mia�o nieokre�lony, szary kolor, a dalekie
s�o�ce �wieci�o blado nad bia�ymi murami budynku dla pracownik�w.
Zatrzyma�em ci�ar�wk� i wyszed�em, �eby si� czego� dowiedzie�.
Nie by�o nawet wiatru, tylko cisza. Powietrze ostre, ale nie czu�o si�
specjalnego ch�odu. W tej chwili jedyne, czego pragn��em, to pozby� si�
�adunku i wynie�� si� z powrotem do Baker, Barstow lub Shoshone.
Mia�em nadzieje, �e ci�gle jeszcze jest to mo�liwe. Ale mo�e wszystkie
wyj�cia zosta�y zamkni�te? Mo�e nadzorcy zamkn�li je, �eby �adna z dusz
nie mog�a si� wyrwa� na wolno��?
Spr�bowa�em zamk�w przy bramie i okaza�o si�, �e mog� je otworzy�. Wi�c
je otworzy�em, wr�ci�em do ci�ar�wki, zawr�ci�em przyczep� tak, �eby
stan�a przy rampie. Nikt nie wyda� g�osu.
- Wy�a�cie - powiedzia�em. - Wy�a�cie. Sp�dzicie tu wi�cej czasu ni�
zwykle. Tylko mnie nie pytajcie czemu.
- Cze��, John - us�ysza�em za plecami. Obr�ci�em si� i zobaczy�em
starszego m�czyzn�, zupe�nie go�ego. Najpierw go nie pozna�em. Na
w�a�ciwy trop naprowadzi�y mnie dopiero jego oczy.
- Pan Martin? - M�j szkolny nauczyciel historii. Nie widzia�em go chyba
ze dwadzie�cia lat. I nigdy nie widzia�em go go�ego.
- To nie ten rodzaj pracy, jakiego spodziewa�bym si� po moich uczniach
- powiedzia� Martin. Roze�mia� si� tym swoim mi�kkim �miechem, z kt�rego
by� s�awny, �miechem, kt�ry wydawa� si� umieszcza� we w�a�ciwej
perspektywie wszystko, co powiedzia� w klasie.
- Koty zwia�y, John. Teraz rz�dz� myszy. Je�li tylko zdo�am, uciekam
st�d.
- Jak d�ugo pan tu jest?
- Umar�em chyba z miesi�c temu.
- Pan nie mo�e st�d odej��.
W gardle ros�a mi gula.
- Gracz w dru�ynie - powiedzia� Martin. - Ci�gle narwany gracz w
dru�ynie, nawet je�li dru�yna ma ci� w nosie. Chcia�em si� wyt�umaczy�,
ale odszed� w stron� Bazy i drogi, kt�ra z niej wybiega�a spogl�daj�c si�
przez rami� doda�:
- Zm�drzej, John. Rzeczy nie s� takie, jakimi si� wydaj�.
Po raz ostatni widzia�em go, jak potrz�saj�c g�ow� znikna� za rogiem
ogrodzenia Bazy.
Martwi z mojego �adunku wy�amali kilka desek z rampy i wyskakiwali z
tylnej przyczepy. Ci z przedniej wrzeszczeli i awanturowali si�, trz�s�c
ca�ym wozem.
"Do dupy z odpowiedzialno�ci�" - pomy�la�em. Kiedy umarli poszli za
panem Martinem odczepi�em obie przyczepy. P�niej wsiad�em do szoferki i
wyjecha�em z Bazy drog�, kt�r� si� do niej wje�d�a�o.
- Pewne jak nic na �wiecie - powiedzia�em g�o�no - rzucam robot�.
Wydawa�o mi, si�, �e jad� strasznie d�ugo. Na tej trasie nie by�em
nigdy przedtem i �adnym sposobem nie mog�em zorientowa� si� czy dojad�
tam, dok�d chce. Ale jecha�em t� drog�, ju� ze dwie godziny, na p�askim
cisn�c gaz do dechy.
Powietrze szarza�o, jakby kto� przykr�ci� kontrast w telewizji.
W��czy�em d�ugie �wiat�a, ale i to nie pomog�o. Trz�s�em si� jak osika i
powtarza�em w k�ko: nikt na to nie zas�uguje. Nikt nie zas�uguje na
Piek�o niezale�nie od tego co uczyni�. By�em przera�ony. Robi�o si� coraz
ch�odniej.
Min�a trzecia godzina jazdy i przed sob� zn�w zobaczy�em zagrody i
Baz�. Droga zatoczy�a p�tl�. Zakl��em i zwolni�em jeszcze bardziej. Punkty
za�adunkowe p�on�y. Umarli �azili wok� nie wiedz�c co robi� i dok�d i��.
Przyspieszy�em i przejecha�em po tych kilku, kt�rzy zostali na jezdni.
Zbli�yli si�, zderzaki ci�ar�wki uderzy�y w nich, a ja nie poczu�em nic,
jakby ich tam w og�le nie by�o. Zobaczy�em we wstecznym lusterku jak si�
poprzewracali a teraz wstawali. Po prostu ich przewr�ci�em! A potem
min��em punkty za�adunkowe i tym razem nie by�o ju� �adnych w�tpliwo�ci.
Jecha�em prosto do Piek�a.
Punkt wy�adunkowy r�wnie� p�on��. Ale Miasto za nim by�o jak zawsze
b�yszcz�ce, bia�e, nie tkni�te. Po raz pierwszy tak si� do niego
zbli�y�em, przejecha�em poza punkt. Mog�em zrobi� tylko to lub pogodzi�
si� z my�l�, �e wszystko si� pochrzani�o, stan�� i czeka�. Pomy�la�em, �e
mo�e tam, w �rodku, jest normalnie.
Ci�ar�wka przemkn�a mi�dzy dwiema bia�ymi kolumnami grubymi chyba na
siedemdziesi�t, a mo�e nawet osiemdziesi�t st�p i wysokimi niczym pomnik
Waszyngtona. Nie widzia�em nikogo; ani pracownik�w, ani umar�ych.
Przelecia�em mi�dzy kolumnami i... to by�o jak szok.
�adnego Miasta, �adnych �cian - po prostu wij�ca si� droga i ze
wszystkich stron, nawet z ty�u, wiejski pejza�.
Pola pokryte by�y cha�upami i domkami w mniejszych i wi�kszych
skupiskach. Wszystko st�oczone ciasno, ludzie pracowali razem na jednym
wzg�rzu, siedzieli razem na werandach, spacerowali �cie�kami, odwracali
si� i gapili na mnie, kiedy w�z przeje�d�a� ko�o nich. Nie ma pracownik�w
- i �adnych w og�le potworno�ci. �adnych p�omieni. �adnych krwawych jezior
i rzek.
Tak to pewnie wygl�da z zewn�trz - pomy�la�em. - W �rodku musi by�
gorzej.
Jeszcze godzin� jecha�em przez ten sielski krajobraz, a potem sko�czy�o
mi si� paliwo. Zjecha�em na pobocze i wysiad�em z szoferki, trz�s�c si� ze
zdenerwowania.
Oparty o b�otnik, zapali�em ostatniego papierosa. Dr�enie przesz�o po
chwili, zast�pione uczuciem g��bokiego spokoju. Wszystko ci�gle wydawa�o
si� �ci�ni�te i st�oczone, lecz nikt nie cierpia�, nie wrzeszcza�, nie
umiera� w wiecznych m�czarniach. Drzewa, krzaki, pokryte traw� wzg�rza i
tysi�ce, tysi�ce ma�ych domk�w.
Wystarczy�o dziesi�� minut, by zaciekawieni mieszka�cy zacz�li
gromadzi� si� wok� mnie. Dw�ch m�czyzn podesz�o do ci�ar�wki i
serdecznie skin�o mi g�ow�. Obaj byli w �rednim wieku i wygl�dali tak
zdrowo, jakby �yli. Odpowiedzia�em skini�ciem.
- Za�o�yli�my si�, czy jeste� jednym z kierowc�w, czy nie powiedzia�
pierwszy, czarnow�osy. Ubrany by� w proste, r�cznie tkane portki i
koszul�. - A jeste�?
- Jestem.
- Wiec si� zgubi�e�?
Przytakn��em.
- Mo�e mogliby�cie mi powiedzie�, gdzie w�a�ciwie jestem?
- W Piekle - odpowiedzia� drugi, par� lat m�odszy i ubrany tylko w
szorty. Powiedzia� to tak, jakby m�wi� o przeja�d�ce z Los Angeles do Long
Beach. Nic wielkiego, nic dramatycznego.
- S�yszeli�my plotki, �e na zewn�trz co� si� sta�o - doda�a
podchodz�ca do nas kobieta. Mia�a oko�o sze��dziesi�tki i by�a chuda.
Sprawia�a wra�enie bardzo nerwowej, ale zachowywa�a si� z kamiennym
spokojem. Wszyscy byli spokojni jak g�azy.
- Jest tam co� w rodzaju strajku - powiedzia�em. - Nie wiem, co si�
dzieje, wi�c szukam jakiego� pracownika, �eby mi wyja�ni�.
- Tak g��boko si� nie zapuszczaj� - powiedzia� pierwszy m�czyzna. - My
tu rz�dzimy. To znaczy, nikt nam nie m�wi, co mamy robi�.
- Ty �yjesz? - zapyta�a kobieta z dziwn� nadziej� w g�osie. Naoko�o nas
ju� gromadzili si� inni, ca�y t�um. Stali nieruchomo, gapili si� i gadali.
- Nie mog� was zabra� z powrotem. Sam nie wiem, jak si� st�d wydosta�.
- My nie mo�emy wr�ci� - powiedzia�a kobieta. - Tam ju� nie ma dla nas
miejsca. Chcemy tylko, �eby� nas pos�ucha�, dobrze?
Podchodzi�o ich coraz wi�cej i zn�w zacz��em si� denerwowa�. Sta�em w
miejscu, staraj�c si� sprawia� wra�enie spokojnego, a martwi gromadzili
si� wok�, patrzyli na siebie wzajemnie i na mnie, patrzyli z nadziej�.
- Nigdy nie my�la�em o nikim opr�cz samego siebie - powiedzia� jeden.
Inny przerwa� mu:
- Cz�owieku, spieprzy�em ca�e swoje �ycie, nienawidzi�em wszystkiego i
wszystkich. Wypali�em si�...
- My�la�em, �e jestem najwspanialszy, �e mog� wszystkich s�dzi�...
- By�am najg�upsz� cholern� bab�, jak� znasz. By�am macior�, �wini�.
Prosi�am si� i puszcza�am dzieciaki wolno, bez pomocy, opieki. By�am
g�upia, okrutna. Rani�am...
- Nigdy o nikogo nie dba�em. I o mnie nikt nigdy nie dba�. Zostawiono
mnie, �ebym gni� w wielkim mie�cie, a nie by�em wystarczaj�co dobry, �eby
nie zgni�...
- Wszystko co robi�em by�o k�amstwem od czasu, kiedy sko�czy�em
dwana�cie lat...
- Pos�uchaj mnie, cz�owieku, to boli, to boli tak bardzo... Opar�em si�
o ci�ar�wk�. Ustawili si� teraz w kolejce, porz�dnie, zupe�nie nie jak
t�um. Przemkn�a mi przez g�ow� szalona my�l, �e zachowuj� si� o wiele
lepiej ni� ludzie na Ziemi, a przecie� s� pot�pieni.
By�y glina opowiedzia� mi, co robi� ludziom w wi�zieniu. By�y fa�szywy
Jezus powiedzia�, �e mie� Jezusa na ustach to jeszcze nie wszystko...
- Mog�em si� nim sta�, cz�owieku, mog�em si� nim sta�!
- Przyszed� na mnie czas, a ja by�em przez to wszystko z�amany, po
prostu z�amany, cz�owieku. Tylko ci�gle sam sobie podstawia�em nog�,
ci�gle podejmowa�em z�e decyzje...
Spowiadali si� przede mn�, a ja zacz��em p�aka�. Ich twarze by�y tak
czyste, jasne, a znajdowali si� tutaj, tu mi si� spowiadali i - mo�e z
pewnymi wyj�tkami - nie brzmia�o to wcale inaczej ni� wyznania tych
biednych sukinsyn�w, kt�rych nazywa�em przyjaci�mi, sp�dzaj�cych �ycie w
ci�ar�wkach, barach i burdelach.
Wszyscy byli wsp�cze�ni. Mia�em wra�enie, �e im g��biej w Piek�o, tym
pot�pieni s� starsi. To mia�o sens, po prostu Piek�o ros�o, z ka�dym
plonem zmar�ych stawa�o si� wi�ksze i rozszerza�y si� jego zewn�trzne
kr�gi.
- Wszystko zmarnowali�my - powiedzia� kto�. - Wiesz, jaki by� m�j
najwi�kszy grzech? By�em g�upi. G�upi i okrutny. Nie potrafi�em dostrzec
pi�kna. Widzia�em tylko brud. Kocha�em brud, a czy�ci po prostu mnie
omijali.
Wkr�tce szlocha�em, zupe�nie si� nie kontroluj�c. Kl�kn��em obok
ci�ar�wki, ukrywszy twarz w d�oniach, a oni przychodzili, przychodzili i
spowiadali mi si�. Przesz�y ich chyba setki, po kolei, m�wili cicho,
gestykuluj�c d�o�mi.
Nagle sko�czy�o si�. Kto� im powiedzia�, �eby si� cofn�li, �e to dla
mnie zbyt wiele. Podnios�em g�ow� i zobaczy�em m�odo wygl�daj�cego faceta,
stoj�cego obok i patrz�cego na mnie z g�ry. - Nic ci nie jest? - zapyta�.
Potrz�sn��em g�ow�, lecz we wn�trzno�ciach czu�em potrzaskane szk�o: W
ka�dej spowiedzi widzia�em siebie, ka�dy wyznany grzech budzi� znajome
echo.
- Kto� mnie tu wkr�tce przywiezie - wymamrota�em. Ten m�ody pom�g� mi
stan�� na nogach i usun�� stoj�cych obok ci�ar�wki martwych.
- Taaa... ale jeszcze nie teraz - powiedzia�. - Na razie jeszcze nie
nale�ysz do nas.
Otworzy� dla mnie drzwi szoferki.
- Nie mam paliwa.
U�miechn�� si� takim samym, smutnym u�miechem, jaki nosili tu wszyscy,
wszed� na stopie� i jego usta znalaz�y si� przy moim uchu.
- Jeden z pracownik�w ma si� tu zjawi� i pom�c ci, jak ju� si� uporaj�
z tymi rozruchami.
Wydawa� si� bardziej skomplikowany ni� wszyscy inni. Spojrza�em na
niego mo�e nieco zbyt podejrzliwie, jakbym wymaga� jakich� wyja�nie�.
- Tak, znam to wszystko. Sam by�em kiedy� kierowc�. P�niej
awansowa�em. Co oni wszyscy tam robi�? - zapyta�, pokazuj�c r�k� na drog�.
- Wszystko psuj�, prawda?
- Nie wiem - odpowiedzia�em, wycieraj�c oczy i policzki r�kawem.
- Wr�� i powiedz im, �e ten bunt w zewn�trznych kr�gach to w�a�nie to,
czego si� spodziewa�em. Powiedz im, �e Charlie jest tutaj i �e ich
ostrzega�em. Kr��y wiadomo��.
- Jaka wiadomo��?
- Kto tu rz�dzi. Powiedz im tylko, �e Charlie wie i �e ich
ostrzega�em.
Zamkn��em oczy. Szoferk� zakry� cie�.. M�ody cz�owiek i wszyscy inni
wydawali si� oddala�. Czu�em raczej ni� widzia�em, jak co� podnosi m�j w�z
z ziemi jak zabawk�.
Ockn��em si� nagle w szoferce wozu stoj�cego na parkingu w
Bakersfield. Odsun��em czapk� z oczu i rozejrza�em si�. Ju� prawie
po�udnie. W Bakersfield by�a siedziba zwi�zku. Sprawdzi�em zbiornik paliwa
- by� pe�en ropy, wi�c uruchomi�em silnik i pojecha�em w stron� budynku
zwi�zkowego.
Zapuka�em do drzwi biura, wszed�em i rozpozna�em starego faceta, kt�ry
dawa� mi prac�. By�em zm�czony, nie pachnia�em najpi�kniej, ale chcia�em
za�atwi� wszystko od razu.
On te� mnie pozna�, ale nie pami�ta� nazwiska, wi�c si� przedstawi�em.
- Nie mog� ich wi�cej wozi� - powiedzia�em. - To nie jest robota dla
mnie. Kiepsko si� czuj� wo��c ich tam, gdzie pewnie sam si� znajd�.
- W porz�dku - odpowiedzia� wolno i uwa�nie, mierz�c mnie
wszystkowiedz�cym spojrzeniem. - Tyle, �e wylatujesz. Jeste� sko�czony,
nie ma jazd dla nas, nie ma roboty dla �adnego zwi�zku, kt�ry popieramy.
B�dziesz raczej samotny.
- Kt�rego� dnia i tak stan� si� samotny.
- Dobra.
Wydawa�o mi si�, �e to ju� wszystko, wiec podszed�em do drzwi i
stan��em z d�oni� na klamce.
- Mam jeszcze co� - powiedzia�em. - O tych k�opotach w zewn�trznych
kr�gach. Spotka�em Charlie'ego. Prosi�, �eby wam powiedzie�, �e kr��y
wiadomo��, kto tu teraz rz�dzi, �e to dlatego.
Wszystkowiedz�ce oczy starego zrobi�y si� jakby troch� szklane.
- To ty jeste� tym, kt�ry tam wjecha�? Przytakn��em.
- Poczekaj chwile w biurze.
Czeka�em i s�ysza�em jak rozmawia przez telefon. Gdy wr�ci�, zacz�� si�
u�miecha�. i klepa� mnie po plecach.
- S�uchaj, John. Nie jestem pewien, czy powinni�my Pozwoli� ci urwa�
si� tak �atwo. M�wi si�, �e zosta�e� tam i pr�bowa�e� pom�c, gdy inni
uciekli. Firma to docenia. Pracowa�e� tu kawa�ek czasu, jeste� kierowc�
godnym zaufania, mo�e powinni�my pospiera� si� troch�, wiesz, o co mi
idzie? Jako� ci� zach�ci�, �eby� zosta�. Wysy�am ci� do Denver, pogadasz
tam z kim�, to wa�na szycha, dobra?
Ze sposobu w jaki to powiedzia� domy�li�em si�, �e nie mam wielkiego
wyboru i lepiej b�dzie, jak przestan� si� k��ci�. Gdy pracujesz dla
zwi�zku wystarczaj�co d�ugo, to wiesz kiedy trzyma� g�b� na k��dk� i i��
im na r�k�.
Zawie�li mnie do motelu, nakarmili i ko�o po�udnia by�em ju� w drodze
do Denver. Jecha�em czarn� limuzyn� zwi�zku, prowadzon� przez milcz�cego
szofera. Za ca�e towarzystwo mia�em par� numer�w "Newsweeka".
Wczesnym, pogodnym, sobotnim rankiem sta�em przed wielkim budynkiem
zwi�zku, na kt�rym nie by�o �adnego znaku. Parter zajmowa� bank.
Przeszed�em przez bank i wjecha�em na ostatnie pi�tro.
Czeka�a tam na mnie najpierw sekretarka, nawet �adna, tylko w�osy mia�a
ciasno spi�te na g�owie i kwadratow�, srog� szcz�k�. Nie spodoba�em si�
jej. Z jej wygl�du mo�na by�o wnosi�, �e zapa�a�aby przyja�ni� tylko do
agenta ubezpieczeniowego lub w�drownego kaznodziei. Pozwoli�a mi jednak
przej�� do nast�pnego biura.
Widzia�em przedtem tego faceta, tylko nie by�em pewien gdzie. Nosi�
w�ski krawat i elegancki, cho� troch� konserwatywny garnitur w pepitk�.
Mia� jasnob��kitn� koszul�, a na jego biurku, obok alabastrowej podstawki
na pi�ra le�a�a Biblia Rembrandta. Potrz�sn�� lekko moj� r�k� i przysiad�
na kraw�dzi biurka.
- Po pierwsze pozw�l, �e ci pogratuluj� odwagi. By�o par� sprawozda�
z... no... pola i us�yszeli�my o tobie same dobre rzeczy. - U�miechn�� si�
przy tym jak ten facet w telewizji, kt�ry zawsze prosi publiczno��, �eby
mu w czym� pomog�a. Potem nagle jego twarz sta�a si� szczera i powa�na.
Wierz�, �e naprawd� by� szczery, by� te� doskonale wy�wiczony w rozmowach
z nie najbystrzejszymi partnerami.
- S�ysza�em, �e masz dla mnie jakie� wie�ci. Od Charlesa Fricka.
- Powiedzia�, �e ma na imi� Charlie. - Opowiedzia�em mu ca�� histori�.
- Jestem tylko ciekaw, co on mia� na my�li z tym "kto tu rz�dzi"?
- Charlie pracowa� dla organizacji do zesz�ego roku. Zgin�� w wypadku
samochodowym. Przykro mi, �e pojecha� Doln� Drog�?
Nie wygl�da� na zmartwionego.
- �eby nie k�ama�, sprawia� tu pewne k�opoty. Mo�e i przykro mi, ale
nie jestem szczeg�lnie zaskoczony.
Zn�w u�miechn�� si� promiennie, oczy mu si� powi�kszy�y, a na twarzy
by�o wida� troch� za wielkie o�ywienie. Mia� na nosie zbyt du�e okulary, w
drucianej oprawce jak McArthur.
- Co on mia� na my�li?
- John, jestem dumny ze wszystkich naszych kierowc�w. Nie wiesz nawet,
jak bardzo dumny jestem z was, z tych, co odwalaj� brudn� robot�. Wozicie
grzesznik�w.
- O czym m�wi� Charlie?
- Zwolennik�w przerywania ci��y, handlarzy pornografi�, gwa�townik�w,
skrytob�jc�w i morderc�w. Ateist�w, pogan i tych, kt�rzy modl� si� do
bo�k�w. Z pewno�ci� musi to dostarcza� satysfakcji - utrzymywa� kraj w
czysto�ci. Tak jak wielki oddzia� sanitarny. Wy w�a�nie trzymacie �otr�w z
dala od porz�dnych ludzi dobrych pos�usznych pracownik�w. Wiemy przecie�,
�e to wy, kierowcy, wykonujecie najci�sz� prac� w firmie i �e nie ka�dy
powinien zosta� na Dolnej Drodze w niesko�czono��. Ale chcieliby�my, �eby�
tu zosta�. Nie jako kierowca, chyba, �e sam tego pragniesz, tylko dla
satysfakcji z dobrej roboty. Nie, je�li chcesz p�j�� w g�r� - a zas�u�y�e�
sobie na to do tej pory, bez dw�ch zda� - mamy tu robot� dla ciebie.
Miejsce, w kt�rym dobrze si� b�dziesz czu� i...
- Powiedzia�em ju�, �e chce si� wycofa�. Pan m�wi tak, jakbym by�
jakim� wspania�ym facetem, a ja jestem po prostu g�wniarzem. Pan to wie i
ja to wiem. Wszyscy tam zacz�li mi si� spowiada�, jakby byli jakimi�
Starymi Marynarzami albo co. O co tu chodzi?
Zrobi� si� surowy.
- Tutaj te� nie jest �atwo, cwaniaczku.
To "cwaniaczku" urazi�o mnie. Wsta�em z krzes�a. Kiedy ju� sta�em,
podni�s� r�k� w pojednawczym ge�cie i zaci�� usta, kiwaj�c g�ow�.
- Przepraszam. To zach�ta, z pewno�ci� s� powody, dla kt�rych
chcia�by� tu pracowa�. Je�li jeste� taki pewny, �e pojedziesz i Doln�
Drog�, to mo�esz to odpracowa�.
- A co pan mo�e o tym wiedzie�? B�ysn�� promienny u�miech.
- Charlie powiedzia� ci co� o tym, kto tu rz�dzi.
I w�a�nie teraz pojawi�o si� niebezpiecze�stwo. Czu�em to. Tak w�a�nie
bywa ze zwi�zkowymi szefami.
- Powiedzia�, �e w tym k�opot.
- To si� od czasu do czasu zdarza. Za�atwiamy spraw� delikatnie. M�wi�
ci, naprawd� potrzebujemy dobrych, pe�nych wsp�czucia ludzi. Potrzebujemy
ich, �eby nam pomagali w wyborze.
- Wyborze?
- Chyba nie my�lisz, �e Szef dokonuje ca�ego wyboru bezpo�rednio?
Nie wiedzia�em co powiedzie�.
- S�uchaj, Szef... niech ci to wyt�umacz�. Dawno temu Szef zdecydowa�
si� stworzy� nowy typ pracownika, z wi�kszymi zdolno�ciami podejmowania
decyzji. Ciebie, mnie i ca�� reszt� ludzko�ci. - U�miech, bajeczka, bujda.
- Niekt�rzy z nadzorc�w nie chcieli si� na to zgodzi�, zw�aszcza kiedy
Szef powiedzia�, �e b�dziemy tu d�ugo, bardzo d�ugo. Mieli�my mie�
nie�miertelne. dusze. Kiedy program Szefa nie�le ju� funkcjonowa�, dawa�
nam mo�liwo�� wyboru dobra i z�a, okaza�o si� nieuniknione, �e nieliczni
wybior� z�o. Mo�esz o nich my�le� jako o odpadkach, radioaktywnych
odpadkach. S� zyski z tego programu: dobrzy ludzie, dobrzy pracownicy. S�
tak�e �miecie, trucizna, promieniotw�rcze resztki. Ilo�� �mieci z czasem
ro�nie: to ci, kt�rzy nie chc� wsp�pracowa�, kiepscy pracownicy, mo�na
powiedzie�.
- Niewielu okaza�o si�... chronicznie niezatrudnialnymi. Niezdolnymi do
wsp�pracy. Zbaczali z w�a�ciwej drogi. Co mo�na by�o z nimi zrobi�? Nie
mo�na pozby� si� ich tak, �eby po prostu odeszli, obowi�zuje zasada, �e s�
nie�miertelni. Trucizna, ale zostaje na zawsze. Wi�c...
"Chronicznie niezatrudnialni"? Cholernie cwany facet. A co si� robi z
radioaktywnymi odpadkami? Pakuje si� to g�wno w dziur�, najwi�ksz�,
najg��bsz� dziur�...
- Przekl�ci. A ty jeste� zwi�zkowcem. Pomy�l, jak to musi by� bez
pracy... na zawsze. Robota Szefa jest bardzo wa�na, temu nikt nie
zaprzeczy. Jego wielkie plany dotycz� nas wszystkich, a je�eli Szef nie
mo�e ci� u�y�, to nikt nie da rady..
Zna�em to uczucie i tak, jak on je przedstawi� i tak, jak wygl�da�a
prawda ukryta za tym por�wnaniem. Co si� robi z chronicznie
niezatrudnialnymi? Bierze ich na siebie opieka spo�eczna... na zawsze. To
czym w ko�cu jest Piek�o? Pe�nym g�wna do�em czy �mietnikiem opieki
spo�ecznej? Mia�em wra�enie, �e on uwa�a je raczej za ten d�.
Ale dobry zwi�zkowiec wie, �e nie ma cz�owieka, kt�rego nie mo�na by
u�y� do jakiego� rodzaju pracy, kt�remu nie mo�na by wyt�umaczy�, �e si�
do czego� nadaje. Tylko zarz�d mo�e my�le� o wyrzuceniu na �mietnik lub
wzi�ciu pod opiek� spo�eczn�. Tylko zarz�d mo�e my�le� w kategoriach strat
ludzkich:
- Szef czu�, �e projekt prawie si�, powi�d�, wi�c nie chcia� go ca�kiem
utopi�. Tylko nie chcia� te�, �eby go k�opotano wszystkimi plusami i
minusami, t� ca��