3645

Szczegóły
Tytuł 3645
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

3645 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 3645 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

3645 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jaros�aw Zieli�ski Ch�opiec w lotniczej kurtce Ch�opiec w lotniczej kurtce Sanie zatrzyma�y si�, prz�d zaczepi� o spor� bruzd� biegn�c� w poprzek drogi, mieszanin� starych li�ci i zamarzni�tego b�ota, zgarni�t� tu i pozostawion� przez wiatr, dopadnietej przez zimno dzisiejszego ranka. Trzech m�czyzn jako� przeprowadzi�o je i przez t� przeszkod�. Hale chcia� ruszy� dalej, gdy zatrzyma� go g�os pochylonego nad saniami Dowlade. - On nie wytrzyma ju� d�ugo! Dowlade wskazywal na le��cego, unieruchomionego, przywi�zanego niemal do sani chlopca. Owini�ty kocami i nieprzytomny - mia� jeszcze na sobie kurtk� pilota. Postawiony futrzany kolnie� os�ania� szyj�. Owini�t� w szal twarz zabezpieczono jeszcze przez wielkie czarne szk�a. Dowlade podni�s� je, by lepiej widzie� rozpalon� twarz. - Musi wytrzyma� - stwierdzi� Hale. - Nie dojdziemy do farmy Jelisen�w przed zmrokiem. - Czy masz jakie� inne wyj�cie? - spyta� trzeci, starszy od nich. - R�wnie dobre jak sta� tu, marzn�� i traci� czas? - Nie, jeszcze nie. Tamten wyj�� i rozlo�y� map�. Nie zwa�aj�c na w�ciek�e ataki wiatru wpatrywa� si� w ni� chwil�. Dwaj pozostali zbli�yli si� do niego. - Jeste�my jakie� dwana�cie mil na zach�d od tego wzg�rza - powiedzia� ten starszy, Sanoe, po chwili zastanowienia. Pokaza� na mapie jaki� fragment cienkiej nitki drogi. - Na p�nocny zach�d - poprawi� go Hale. Przesun�� po mapie d�oni� w grubej r�kawicy, zatrzymuj�c ja nieco wy�ej ni� Sanoe. - To cztery godziny drogi do Jelisen�w, mo�e trzy i p�, je�li zwi�kszymy tempo. Za dwie zapadnie zmrok. Nie mamy �wiate�. Tak jak nie mamy radia i ani grama paliwa do sa�. - Po co to m�wisz, Hale? Nie chcesz i�� dalej? - P�jd� dalej. P�jd�, nawet gdybym mial zamarzn�� w nocy, bo to prawie pewne, �e tak b�dzie. Ale gdyby ten ch�opak, ju� by�my nie �yli. - Nie musimy i�� do tych Jelisen�w - powiedzia� nagle Sanoe, ci�gle patrz�c na map�. Pokaza� na samotny czarny prostok�t za wzg�rzem. - Tu jest jeszcze co�. - Farma Le Firnowa... Opuszczona - ocenil Hale. - Umar� rok temu. Nic tam nie ma. Ruszajmy dalej. - Nie. Teraz tam s� obcy. Widzia�em ich kiedy� w miasteczku; mieli sanie le Firnowa - rzek� Dowlade. - Dlaczego by nie p�j�� do farmy Le Firnowa? - spyta� Sanoe. - Ci tam s� obcy - odezwa� si� Hale. - To zreszt� nie taka �atwa droga. - Dobrze wiesz, �e nie, Hale - rzuci� Dowlade. Obaj byli st�d. Mo�e nie powinni si� byli k��ci� przy obcym z miasta, ale nie powinni te� go oszukiwa�. � S� obcy - powt�rzy� Hale z uporem. - Powiedz to jemu - Dowlade machn�� r�k� w stron� sa� z rannym ch�opcem. - Idziemy do Le Firnowa, Sanoe. Czy mo�esz tak ustawi� swoj� zabawk�? Sanoe zdj�� r�kawic� i szybko ustawi� kompas na nowy kurs, Dowlade obszed� sanie, chwyci� z lewej pasy. Hale stan�� po drugiej stronie. Milczeli a� do bramy Le Firnowa. Farma mia�a solidne, stare ogrodzenie i bram� z ekranikiem komunikatora, osoni�tym przed wiatrem. Sanoe musia� zn�w zdj�� r�kawic�, tym razem wystawiaj�c na zimno lew� r�k�. W��czy� komunikator. - Kto tam? - spyta� szorstki g�os, bez tego miejscowego zwyczaju ��czenia w jedno kolejnych s��w. - Potrzebujemy pomocy - odezwa� si� Sanoe. Ekran pozostawa� martwy, cho� gospodarz musia� ich dobrze widzie�. - Znajdziecie j� w mie�cie. - Nie mo�emy tam dotrze�. Mamy tylko sanie, bez paliwa i ��czno�ci... - Do diab�a, s�uchaj pan - w��czy� si� Hale. - Przed po�udniem rozbi� si� nasz kopter, pilot jest ranny i mo�e nie wytrzyma� do jutra. Ja mog� spacerowa� tu cho�by tydzie�, ale on musi by� zaraz w mie�cie. Potrzebujemy tylko ��czno�ci, w kwadrans przyleci sanitarka i b�dziesz mia� nas z g��wy. - Mam nadziej� - powiedzia� jeszcze gospodarz. Brama otwar�a si� szeroko, przepuszczaj�c sanie i ludzi, po czym, zn�w wr�ci�a na swoje miejsce. Wi�zka �wiate� wskazywa�a im drog� do domku. - Le Firnow nie mia� takich sztuczek - stwierdzi� z podziwem Dowlade, rozgl�daj�c si� dooko�a. - Ci nowi nie�le daj� sobie rad�. - Le Firnow nie kaza� by nam sta� pod drzwiami - zauwa�y� Hale. Otworzyli drzwi, wsun�li sanie na schodki, zaci�gn�li do �rodka. Po przebyciu kr�tkiego korytarza znale�li si� w sporym pokoju wy�o�onym drewnem. Przywita� ich tam mo�e trzydziestoletni m�czyzna w roboczym kominezonie z podwini�tymi r�kawami, odkrywaj�cymi opalone r�ce. Na prawym przedramieniu mo�na by�o zauwa�y� bia�e c�tki kilku starych blizn. Przywita�, to mo�e za du�e s�owo. Popatrzy� na nich, przesun�� wzrokiem po saniach. - Kt�ry z was chce nawi�za� ��czno��? - spyta� i doda�, pokazuj�c na ch�opca. - Wyjmijcie gostamt�d i po��cie ko�o ognia. - Ja - odpowiedzia� mu Sanoe. - Chod�cie. Sanoe nie by� zbyt zdziwiony widokiem wojskowego nadajnika w ma�ym pokoiku po�rodku domu. - Potraficie si� tym pos�ugiwa�? - By�em w wojsku, panie... - To zr�bcie u�ytek ze swej wojskowej wiedzy! - przerwa� mu tamten. Po��czenie ze szpitalem nie sprawi�o Sanoe k�opot�w, tak jak samo zg�oszenie, dop�ki nie doszed� do miejsca pobytu. - Wi�c gdzie jeste�cie? - W farmie... - popatrzy� na gospodarza pytaj�co. Nie uzyskawszy odpowiedzi doko�czy� szybko: - W farmie Le Firnowa. Potrzebny jest transporter sanitarny. - Gdzie to jest, cz�owieku? - W rejonie Detaret. - Cz�owieku, jeste�my kompletnie zablokowani przez pogod�. M�g�bym wys�a� w�z cztery ulice dalej, ale nie sze��dziesi�t mil! - Tu jest ranny. Potrzebuje pomocy. - Nie mog� ryzykowa� ludzi i maszyny dla waszego rannego Ryzykowa�? Co m�wi�, to pewna �mier�. Musicie poradzi� sobie sami. - On mo�e umrze�! - Mo�e. W�a�nie: to co� innego ni� na pewno. Gdyby to by�o chocia� gdzie� w mie�cie... Nic nie mog� dla ciebie zrobi�, cz�owieku. Sano rzuci� mikrofon na st�. Gospodarz podni�s� go, zamocowa� i wy��czy� nadajnik. Wyszed� z pokoju. Sanoe powl�k� si� za nim, trafili zn�w do tego du�ego, ciep�ego pokoju. Dowlad i Hale zdj�li ju� grupe kurtki, po�o�yli przy wej�ciu. Dopiero tu Sanoe poczu� zm�cznie, stru�ki potu na plecach. Przy rannym, odwini�tym z kocy, kl�cza�a kobieta, niewiele m�odsza od gospodarza. Odwr�ci�a si� do wchodz�cych. - Jeny, on nie wygl�da dobrze. R�ka i bok... Si�gn�a do otwartego pude�ka, rozpakowa�a zastrzyk i przytkn�a go do ramienia ch�opca. Ig�a ju� sama przebi�a sk�r�, t�oczek opr�ni� si�. Kobieta popatrzy�a na gospodarza. - Kiedy b�dzie transporter? - Jak sko�czy si� ten wiatr - powiedzia� Sanoe. - Nie chc� a� tu przylecie� w tak pogod�. Ch�opiec nagle otworzy� oczy. - To znaczy nigdy... nigdy... nigdy si� nie sko�czy. To wszystko - m�wi� cicho, niewyra�nie, trudno go by�o zrozumie�. - ...przez ten wiatr. Chcia� si� podnie��, ale nie ostarczy�o mu na to si�. Opad� na pos�anie. - Spokojnie - kobieta po�ozy�a mu r�k� na czole. - Dlaczego... co to za r�nica? Nigdy... Gospodarz, nazwany przez kobiet� Jeny, przeszed� szybko ca�y pok�j, zar�ci�, by popatrze� na ch�opca i jego rozpi�t� kurtke, czarn� z br�zowo-z�otymi odznakami. - Pojad� z nim - powiedzia�. - Jeny! - kobieta odwr�ci�a si� od niego gwa�twonie, omal nie tr�caj�c ch�opca. - Nie mo�e sz tego zrobi�! - Wr�c� za dwie, mo�e trzy godziny, Marlie. Nie martw si�, nic mi si� nie stanie. - Ale oni... - Nic mi si� nie stanie - powt�rzy� szorstko. - Podnie�cie go i chod�cie ze mn�. Popatrzy� na Hale, grzej�cego si� przy ogniu. - Chyba, �e nie chcecie lecie�. - W�a�ciwie... -zacz�� Hale. - Macie par� minut do namys�u. Najpierw zanie�cie go do hangaru. Ale zanim wystartuj�, chc� was widzie� po drugiej stronie ogrodzenia. Nie wiem, czy Le Firnow by� waszym przyjacielem czy nie, ale ja nie zwyk�em zostawia� nikogo obcego we w�asnym domu. Ruszy� korytarzem, prowadz�c ich. Nie do wyj�cia jednak. Na ko�cu korytarza otworzy� boczne drzwi, przytrzyma� je, a� przenie�li ch�opca. - We�cie te� sanie - rzuci� gospodarz. Sanoe wr�ci� po sanie, podni�s� je i bokiem przeni�s� przez korytarz. - Ma pan kopter czy transporter? - spyta� gospodarza. - Ju� rozwalili�cie si� dzisiaj w kopterze. Kr�te przej�cie zaprowadzi�o ich do hangaru. Panowa� tu p�mrok i przemieszany zapach siana i oleju. Sanoe dostrzeg� tylko wielki nieforemny kszta�t wype�niaj�cy wn�trze. Gdy gospodarz zapalil �wiat�o stan�li przed niskim, zielonoszarym transporterem bez rozpoznawczych znak�w. Gospodarz otworzy� klap� z ty�u maszyny. - Podajcie go tutaj! Wn�trze okaza�o si� przestronne, zdolne pomie�ci� dwana�cie foteli z licznymi uchwytami nad oparciami. Gospodarz wsun�� ch�opca do �rodka, sam wszed�, by rozsun�� siedzenie ostatniego z foteli, Po�o�y� tam ch�opca, wyj�� z boku materia�, by owin�� go i unieruchomi� niby w kokonie. - Co to jest, u diab�a? - spyta� Hale, ktory ostatni pojawi� si� w hangarze. - Transporter. Zajmijcie miejsca - poleci� gospodarz, przechodz�c do przedniej kabiny. - W za mn� - powiedzia� do Sanoe. Przednia kabina transportera by�a mniejsza i bardziej podobna do koptera. Gospodarz wsun�� si� na stanowisko prowadzenia, w�ozy� lekki he�m pilota. Sanoe zaj�� fotel obok niego. - Ryzykuje pan lec�c w tak� pogod�. Gospodarz u�miechn�� si�. - Oczywi�cie. Tylko troch� inaczej, ni� my�licie. Drzwi hangaru otwar�y si�, transporter wysun�� si� do przodu i uni�s� w g�r�. Wiatr ju� bra� go z boku. - To rzeczywi�cie nie nazbyt bezpieczne - stwierdzi� pilot. - Mo�e zostaniemy na drodze? - zapropnowa� Sanoe. - Nie ma na to czasu - pilot pochyli� si� nad jednym z ekran�w, kilkoma poleceniami poprawi� jego wskazania. - Nie mam tu podr�cznego szpitala. Ch�opak nie ma za wiele czasu. Obni�y� lot i ruszy� przed siebie, nie oddalaj�c si� od odleg�ej o kilkadziesi�t metr�w ziemi. Zwi�ksza� szybko��, to znowu zmniejsza�, staraj�c si� zapewni� swoim manewrom jak najmniejsz� ostro��. Wielka maszyna poddawa�a sie jego woli bez reszty, prawie pomogaj�c mu w tym niezwyczajnym wyborze mi�dzy kaskaderskim lotem a misj� ratunkow�. Sk�d on go ma - my�la� Sanoe o transporterze. Du�a maszyna, do�� stara na oko, bo nigdy nie widzia� podobnych. Mo�e gdzie� znaleziona czy zdobyta i dlatego w�a�nie m�wi o ryzyku. Ale ten lot... ile trzeba na tym lata�, by tak si� zgra� z maszyn�. Osi�gn�li skraj miasta. Pilot poprosi� przez radio o warunki kursu. - Zadanie nierealne - uzyska� w odpowiedzi. - Wskazane przej�cie w pozycj� l�dowania. Powtarzam: przej�� w pozycj� l�dowania. - Bez potwierdzenia - powiedzia� pilot. - Niebezpieczne. Nierealne - oznajmi� automatyczny nawigator miasta. - Inaczej przeciwdzia�anie. - Musimy usi��� - powiedzia� szybko Sanoe. - Mamy jeszcze sanie, dotrzemy tam. Pilot odwr�ci� g�ow� w jego stron�, nie zwalaniaj�c nawet czy zmieniaj�c kurs. Popatrzy� na Sanoe, nie - ponad nim, jakby nad czyms si� zastanawiaj�c. - Czy wiecie, gdzie jest szpital? - Nie, ale pozostali... - Hale i Dowlade nie znaj� dobrze miasta. przy takiej pogodzie mog� si� zgubi�. Nie ma czasu na b��dy i pr�by. - A czy pan je zna? - Sanoe zada� to pytanie i zaraz po tym przestraszy� si� w�asnych s��w. Wyda�y mu si� zbyt �mia�e, zbyt ostro skierowane do tego pot�nego m�czyzny. - Czy je znam? Tak, znam je - chwila przerwy mi�dzy zdaniami. - Trafimy do szpitala. Pilot obni�y� lot i zmniejszy� nieco pr�dko��. Odci�� ��czno��. Wr�ci� do porzedniego sposobu lotu, zn�w zaczynaj�c swe kocie manwery - ju� nad budynkami, czasem pomi�dzy nimi. Ale przecie�... - co� krzycza�o w Sanoe, gdy zbli�ali si� do �cian, przemykali nad ziemi�. Nie obawia� si� b��du pilota, zafascynowany jego technik�, niemal sztuk� prowadzenia. To ona w�a�nie sprawi�a, �e zapomnia� o zasadzie wi�kszo�ci. Zasadzie, kt�ra stanowi�a jeden z determinant�w wszystkich automat�w decyzyjnych w tym mie�cie; nie tylko w tym oczywi�cie. Od niej zale�a�o teraz ich �ycie. Zasada wi�kszo�ci. Ju� w pierwszych sekundach kontaktu system nawigacyjny miasta rozpozna� wn�trze transportera, ilo�� ludzi. Pozna� jedn� szalk� wagi. Teraz mia� ich chroni�, naturalnie, ale i chroni� wszystkich innych od skutk�w ich dzia�ania. Podmuch wiatru szarpn�� transporterem. Ledwie unikn�li zderzenia ze �cian� magazynu. Mogli uderzy� w pojedynczy dom, zaledwie uszkodzi� �cian�, rozbi� luksusowy mover. Ale mogli te� trafi� w �rodek kompleksu mieszkalnego, na g�owy dziesi�tk�w ludzi. Gdy bilans stawa� si� niekorzystny - automatyczny nawigator rozpoczyna� swe przeciwdzia�anie. M�g� tylko sprowadzi� ich na ziemi�, zablokowa� mechanizmy - tyle, �e prowadz�cy transporter m�czyzna wy��czy� autopilota przerywaj�c ��czno��. Ale m�g� te� po prostu ich zestrzeli�, kieruj�c si� sygna�em identyfikacyjnym niby �wie�ym tropem. Kieruj�c si� prawem wi�kszo�ci. Sanoe nie potrzebowa� sobie tego wyja�nia�, krok po kroku. Wszystko pojawi�o si� w jego my�li nagle, z tak� si��, �e ledwo powstrzyma� si� od wyrwania ster�w z r�k m�czyzny. Na czole pojawi�y si� krople potu, skuli� si� w fotelu. Nie usz�o to uwagi pilota. - Co� nie w porz�dku? - wydawa�o si�, �e traktuje go niby jaki� �le funkcjonuj�cy segment, chc�c tylko dociec uchybienia w zwyk�ej pracy. To otrze�wi�o nieco Sanoe. - Mo�emy by� sprowadzeni na ziemi�, zanim dotrzemy tam - wykrztusi� powoli. - Nie, chyba, �e przypadkiem. Maszyna nie nadaje teraz kodu. Wygl�damy pewnie jak zjawa spo�r�d wichru i �niegu - pozwoli� sobie na u�miech. - Ju� niedaleko. - Nie ma kodu? - Nie jest niezb�dny, w ka�dym razie - uci��. Rozmow� przerwa�a zmiana szybko�ci, tym razem do�� gwa�towna, po��czona z wyj�ciem w g�r�. Znale�li si� nad rozleg�ym, masywnym kompleksem budynk�w otoczonym pasem drzew, od �cian szpitala - bo to by� w�a�nie szpital, Sanoe nie mia� co do tego w�tpliwo�ci - odgrodzonych solidnym murem. Prawie zatrzymali si� nad l�dowiskiem, obni�eniem po�rodku g��wnego budynku. Œwietlne znaki wskazywa�y je zupe�nie dobrze, ale nic to nie dawa�o - l�dowisko zapchane by�o pojazdami szpitala, kilkoma moverami spoza, jakim� kopterem miasta. Ustawione nieporz�dnie, bezw�adnie, nie dawa�y �adnej szansy na wci�ni�cie si� pomi�dzy nie. Sanoe pochyli� si� nad swoj� kontrolk�. - Musz� zrobi� nam miejsce! - powiedzia�. - A �wietlna lanca sprawiedliwo�ci? - roze�mia� si� pilot. Samoe oderwa� r�ce od klawiszy. Tak, gdyby si� tylko odezwali... Co mo�na tu zrobi�? M�czyzna za sterami nie wydawa� si� nad tym zastanawia�. Skierowa� maszyn� na skraj szpitalnego terenu, poza zasi�g �wiate�. Poprowadzi� j� do l�dowania pomi�dzy budynkami a wysokim murem. Sanoe zamkn�� oczy, gdy szary zarys �ciany zdawa� si� nieuchronnie d��y� do zderzenia z korpusem transportera. Usiedli pewnie na ziemi. Ha�as silnik�w przygas�, zamieni� si� w cichn�cy pomruk. Pilot zerwa� si� z fotela, otworzy� przej�cie za plecami foteli, wszed� w nie. Sanoe pod��y� jego �ladem, do przedzia�u transportowego. Tam Dowlade ju� odpi�� pasy, by� przy ch�opcu. Hale te�, ale siedzia� jeszcze, wciska� si� w r�kawy swej kurtki, najwyra�niej s�u��cej mu za poduszk� w drodze. Pilot podszed� do drzwi prowadz�cych na zewn�trz. Wzi�� z fotela obok nich przypi�te tam blazer i grub� kurtk�, oba w nieokre�lonym, szaro-zielonym kolorze. - We�cie go na sanie - poleci� i w�o�y� blazer, p�niej kurtk�. Dowlad i Sanoe przenie�li ch�opca na sanie. By� nieprzytomny, tak ju� mo�e od po�owy lotu, wyja�ni� Dowlade. Pilot przecisn�� si� pomi�dzy nimi, wyj�� ze skrzynki jaki� pakunek, przeszed� do przedzia�u pilota�u. Drzwi otworzy�y si�. P�atki �niegu wpad�y do �rodka, wci�ni�te przez wiatr; wymiot�y cisz� i ciep�o. - Naprz�d! - krzykn�� pilot. - Na zewn�trz! Hale wyskoczy� pierwszy, przej�� prz�d sa�, bezpiecznie zsun�� je w �nieg. Zapad�y si� w nim p�ozy, sanie nie chcia�y ruszy�, nie wiedzieli zreszt� gdzie maj� i��, dop�ki pilot nie wskaza� im kierunku. Zatrzasn�� za nimi drzwiczki, ju� od zewn�trz i dogoni� ich brn�c w �niegu. Dotarli do �ciany budynku, zaraz na prawo by�o szerokie wg��bienie, po�rodku niego drzwi. Hale by� przy nich pierwszy, otworzy� na tyle szybko, by mogli nie przerywaj�c biegu wpa�� do przedsionka. Drugie, wewn�trzne, ust�pi�y same, gdy tylko pierwsze odci�y drog� podmuchom wiatru. Znale�li si� na szpitalnym korytarzu. Zauwa�y� ich kto� w bia�ym kitlu, prawie zacz�� krzycze�, gdy zauwa�y� nosze i ch�opca. Przywo�a� automat, samobie�nie, bezpiecznie wygl�daj�ce pos�anie. Ch�opiec przeszed� pod opiek� szpitala. Znikn�� im z oczu, podobnie jak ten pierwszy napotkany lekarz. Inny zaprowadzi� ich do pokoju oczekiwania. Siedzieli tam sami jaki� czas. Dowlade i Hale rozmawiali cicho, siedzieli w jednym ko�cu pokoju, Sanoe obok nich; najpierw przys�uchiwa� si� rozmowie, p�niej na�o�y� s�uchawki, w��czy� wider. Pilot usadowi� si� w drugim ko�cu. Odpoczywa�: u�o�y� si� wygodnie w fotelu, przymkn�� oczy. Nie zasypia� jednak, nie czu� si� a� tak bezpieczny. Od chwili gdy zn�w usiad� przed bocznymi, zapomnianymi drzwiami szpitala; gdy odda� dysk pochodz�cy z transportera z danymi medycznymi ch�opca; gdy zdecydowa� si� usi��� za sterami i wr�ci� do miasta - nie m�g� tak si� czu�. Wr�ci� my�lami do miejsca l�dowania transportea. Œnieg bardzo je zmieni� - wygl�da�o lepiej, jakby czy�ciej. Lepiej i czy�ciej ni� wtedy. Po jego prawej stronie otworzy�y si� drzwi. Inne ni� te, przez kt�re ich wprowadzono, ledwie widoczne w �cianie: tylko uk�ad sprz�t�w w pokoju zdawa� si� potwierdza� ich obecno��. Wszed� przez nie m�czyzna w lekarskim kitlu, z obr�cz� rejestruj�c� przecinaj�c� wysokie czo�o. Zwr�cili si� w jego stron�. Sanoe �ci�gn�� s�uchawki na szyj�. - Panowie Dowlade i Hale... i pan Sanoe - powiedzia� m�czyzna. Podnie�li si�. - Nie jest pan st�d, prawda? - zwr�ci� si� do Sanoe. - Tak, pracuj� na stacji orbitalnej. Mam teraz miesi�czn� przerw� w cyklu - odpowiedzia� mu Sanoe. - Zapewne uratowali�cie mu �ycie. Obra�enia nie s� gro�ne, ale wymaga�y natychmiastowego leczenia. Uratowali�cie mu �ycie - powt�rzy� m�czyzna. - Byli�my mu winni nasze - powiedzia� Sanoe. - Pilotowa� kurierski kopter. Sprowadzi� go na ziemi�, dla nas bardziej szcz�liwie ni� dla siebie. - Katastrofa koptera - powiedzia� m�czyzna, bardziej do rejestratora ni� do nich - Jak tylko pogoda si� poprawi, wy�lemy tam nasz� maszyn�. Skin�� im g�ow� i popatrzy� na pilota, odwracaj�c si� lekko, by stan�� twarz� do niego. - Dzi�kuj� za pomoc, panie... Vendort - ostatnie s�owa wym�wi� ostro�nie, jakby chc�c je wiernie odda�. - Doceniamy j�, przy ca�ej... niekonwencjonalno�ci tego, co pan zrobi�. Ale pozostaje jeszcze sprawa pa�skiej osoby, panie... Vendort. M�wi� to bardzo powoli, jakby mia� du�o czasu. I by� pewien swej wy�szo�ci nad pilotem, zauwa�y� w my�lach Sanoe. - Ven Dort! Jennieh Ven Dort - powiedzia� g�o�no pilot. W jego ustach brzmia�o to jeszcze bardziej obco. A� czu�o si� rosn�ce pomi�dzy nimi napi�cie. - Jennieh Ven Dort - zabrzmia� m�ody kobiecy g�os nad nimi, z jenego z g�o�nik�w wbudowanych w �cian�. - Jennieh Ven Dort proszony o przybycie do pokoju 2311 C5. Przybycie natychmiastowe - doko�czy�. Za nimi samoistnie otworzy�y si� drzwi, przynaglaj�c ich jeszcze. M�czyzna otworzy� usta i zamkn�� je, bezg�o�nie. Odwr�ci� si�, ruszy� w stron� wyj�cia. Ju� przy drzwiach rzuci� do pilota - Jennieh Ven Dorta: - Prosz� za mn�. Szli szybko, m�czyzna w lekarskim kitlu przodem; nie okazywa� ju� ch�ci rozmowy, mo�e zrezygnowa� z niej na czas realizacji wezwania. Zwolni� dopiero u celu, na innym pi�trze, u ko�ca szerokiego korytarza. Rozsun�y si� przed nimi ci�kie szklane drzwi przecinaj�ce korytarz. Przeszli jeszcze przez jedne zwyk�e, by znale�� si� w kwadratowym pokoju, wype�nionym przez dwie niskie szafki, pot�ne biurko i d�ugonog� dziewczyn�. Podnios�a si� na ich widok; Jennieh uzupe�ni� swe spostrze�enia o krzes�o w kolorze biurka i kosz na papiery u jej n�g. - Tylko Ven Dort - oznajmi�a, wskazuj�c na zamkni�te, wy�o�one sk�r� drzwi. Jennieh pozna� po g�osie niedawnego speakera. Trzeba przyzna�, �e mia�a mi�y g�os. Skin�� jej g�ow� i otworzy� wskazane drzwi. Zamkn�� je bardzo starannie. Podszed� do okna. - Ten sam pok�j - powiedzia� cicho. - Ta sama osoba. - Dwie. - Nawet ten sam widok. - Wtedy nie by�o �niegu. Nie by�o tak niebezpiecznie i zimno. - By�o ciep�o. Nawet gor�co. Pami�tam krople potu na twarzy �o�nierza Ven Dorta. Krzyk. I bro� we mnie wymierzon�. Rozejrza� si� po pokoju. Cz�� �ciany obok okna zajmowa�y du�e ekrany. Na jednym ci�gle by� obraz pokoju oczekiwania. To wyja�nia�o ow� nieco tani� teatralno�� momentu wezwania. Naprzeciw ekran�w siedzia�a czterdziestoletnia mo�e kobieta o jasnych, kr�tko �ci�tych w�osach. Nie mia�a identyfikatora - mo�e zosta�, przypi�ty, do nieskazitelnie bia�ego kitla; jego te� nie mia�a na sobie - ale pami�ta� jej imi�: Catheren. To dobrze, �e i ona pami�ta�a, du�o pami�ta�a z tego dnia. Bo to by� wa�ny dzie�. Po trzecim uderzeniu mieli ju� czternastu rannych. Kilku jeszcze z wczoraj - kt� m�g� wiedzie�, gdzie znajduje si� ich punkt medyczny? Stracili kilku ludzi, dwa transportery: z jednego zosta� wypalony wrak zamykaj�cy wylot ulicy. Ale ci�gle posuwali si� naprz�d. Zatrzymano ich przed po�udniem, po drugim natarciu; trzecie by�o zupe�nie nieudane. �adnego wsparcia. Czternastu rannych. Wi�cej ni� po�owa potrzebowa�a znacznie lepszej pomocy lekarskiej, ni� mog�a im udzieli� ocala�a cz�� sekcji medycznej. Musia� j� znale��. Siedzia� za sterami transportera wype�nionego rannymi, jedenastoma z tych czternastu. Oba stanowiska bojowe obsadzali lekko ranni; on sam mia� kilka paskudnych dra�ni��. W�a�ciwie zestrzelenie ich maszyny by�oby idealnym rozwi�zaniem, dla jednostki, oceni�. Koniec k�opot�w. Znacznie trudniejszym ni� dotarcie do celu, wyznaczonego i zaakceptowanego przez dow�dc� zaledwie na trzy kwadranse wcze�niej. Najwi�cej wody jest w morzu, powiedzia� mu, pokazuj�c to miejsce na planie. Tylko czy nie trafi� tam na przeciwnika? Obiekt le�a� na uboczu, z dala od komunikacyjnych arterii, o kt�re dotychczas toczy�a si� walka. Plan - wzbogacony o dane z rozpoznania, kolorowe znaki i symbole - nie m�wi� nic specjalnego o jego otoczeniu. Ale sam obiekt by� �atwy do obrony, wystarczy�by pluton przeciwnika; przy pewnej ostro�no�ci m�g�by unikn�� wykrycia. O tym wszystkim my�la� zbli�aj�c si� do obiektu; o ca�ym ryzyku, kt�re musia� podj��. Dlatego nie zdecydowa� si� sprowadzi� maszyn� na du�e, prawie puste l�dowisko szpitala. Zatoczy� �agodny �uk wzd�u� otaczaj�cego go muru i znalaz� to miejsce - ledwo wystarczaj�ce. Wyl�dowa�. Byli ju� przygotowani - pierwsza sekcja opu�ci�a w�z zaraz po jego zetkni�ciu z ziemi�. Dotar�a do budynku, przesun�a si� w kierunku drzwi. Nie by� to jaki� specjalny �ut szcz�cia - zauwa�y� je ju� z powietrza. Druga sekcja - to on j� tworzy�, wraz z utykaj�cym lekko desantowcem - zaj�a si� wy�adunkiem; wynie�li nosze, miejsca przy nich przydzielili tym mog�cym si� jeszcze porusza�. Ruszyli w g��b szpitala. Pierwsz� osob�, jak� spotkali w na wp� opuszczonym budynku szpitala, by�a Cathreen. - To tak wygl�da, jakbym zn�w ni�s� pomoc. Ratowa� ludzkie �ycie. Dzia�a� w s�usznej sprawie - wyrzuca� z siebie szybko, ci�gle patrz�c na Cathreen. - Tak to wygl�da - powiedzia�a. - Nie! On... ch�opiec... ma kurtk� z odznakami naszego pu�ku. Kurtk� pilota grupy lotniczej! Nie wiem, mo�e zacz�to ju� robi� takie dla zabawy; a mo�e to w�a�nie jego ojciec pozwala� mi bezpiecznie przej�� t� wojn�, by� moim towarzyszem broni: nale�a� do Brygady. Tylko dlatego tu jestem. - Nie wierz� ci... Jennieh, mog� tak m�wi�? - zatrzyma�a si� na chwil�. - Tak - zgodzi� si� z lekkim u�miechem. - W ko�cu znamy si� tyle lat. A wtedy: dobrze mnie pozna�a�. - Nie. Wcale nie. By�e� inny w tej pierwszej chwili, zanim nie rozlokowali�my twoich rannych. Inny, gdy zmienia�am ci opatrunek. Inny, gdy odesz�e� do swojej jednostki, by zdobywa� t� Alej�... - Alej� Brunatnych Li�ci - uzupe�ni� odruchowo. - Alej� Stanfordena. Aleja Stanfordena, pomy�la�. Mo�e i pami�ta�em kiedy� t� nazw�, widzia�em j� przecie� tyle razy na planach. Ale nikt nie przejmowa� si� ni�, gdy dochodzili do ko�ca alei. Gdy po�r�d szerokiej ulicy p�on�y transportery, wybuchy �ama�y ga��zie, pochyla�y ku ziemi pnie. Li�cie o ostrych ko�cach wirowa�y wok�, podnosi�y si� w powietrze przy kazdym wybuchu, rnai�y ich twarze i r�ce. Brunatne li�cie niskich drzew posadzonych rz�dami wd�u� ca�ej alei. - Dzi�kuj�, Jennieh. Dzi�kuj� za tego ch�opca - dopiero po chwili dotar�y do niego s�owa Cathreen, wyrwa�y ze wspomnie�. - B�dzie �y�... po paru tygodniach nie b�dzie nawet �ladu. Za godzin�, dwie b�dziesz m�g� z nim porozmawia�. - Nie, nie chc�. Mo�e naprawd� sprzedaje si� takie kurtki na ka�dej ulicy. I mo�e zd��� jeszcze na kolacj�. Mam wspania�y dom a w nim wspania�� dziewczyn�. Nie chc� pozostawa� tu ani chwili d�u�ej, ni� jest to potrzebne. - Nic si� nie zmieni�e�, Ven Dort - powiedzia�a sucho Cathreen. Wycisn�a kilka polece� na swej konsoli. - Ale musisz jeszcze przej�� Fertiena; cz�owieka, kt�ry ci� tu przyprowadzi�. Z�ama�e� przepisy bezpiecze�stwa miasta. - I to jest w�a�nie podzi�kowanie! My�la�em, �e �ycie ch�opca jest co� dla was warte. Pojawi� si� Feritien; zatrzyma� si� przy drzwiach. Popatrzy� na Cathreen, p�niej na Ven Dorta. Czeka�. Warte twej bezkarno�ci, dopowiedzia�a Cathreen w my�li. Oczywi�cie, jest tego warte. Dobrze to obliczy�e�, Ven Dort. Ci�gle pozosta�e� dobrym oficerem, godnym swej jednostki. Musieli mie� wielu takich, skoro zdobyli nasze miasto zostawiaj�c tak niewiele zniszcze� i tak niewiele krwi. Opracowa�e� plan i zrealizowa�e� go, licz�c si� z ryzykiem. A mo�e nie by�o w tym ryzyka - mo�e wiedzia�e�, �e to ja podejmuj� tu decyzje i nie zrobi� nic, co mog�o by ci zaszkodzi�? Nie, nie mog�e� tego wiedzie�; zaszy�e� si� gdzie� poza miastem i tylko przypadek... Dlaczego ci� w og�le spotka�am, Jennieh Ven Dort? - Feritien, odprowad� Jennieha Ven Dort do jego maszyny - powiedzia�a. - Szpital dzi�kuje mu za pomoc w transporcie rannego. Ven Dort wyprostowa� si�, zrobi� krok w stron� drzwi. - Jest obiektem naszego post�powania! - zaprotestowa� Feritien. - Nie ma �adnego post�powania. Bilans dla miasta jest dodatni, post�powanie nie jest potrzebne. Do widzenia, Jennieh Ven Dort - popatrzy�a na niego kr�tko, spu�ci�a wzrok. - Do widzenia, Cathreen - powiedzia� zupe�nie ciep�o. Zobaczy�a jeszcze start jego transportera, pocz�tek lotu. Mia� ciagle przeciw sobie pogod�, ale i ona nie mog�a mu przeszkodzi�. Zn�w przegrali�my, pomy�la�a Cathreen. Tak jak wtedy - z cz�owiekiem i maszyna z innej planety, z innego czasu. I zn�w zyskali�my tylko mniej krwi. Kosztem prawa i wolno�ci. Warszawa, luty 1991 Jaros�aw Zieli�ski 01.02.91. Zmiany - 02.04.97 Strona Jaroslawa Zielinskiego | Historie | Settlers