3533

Szczegóły
Tytuł 3533
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

3533 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 3533 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

3533 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

John Steinbeck Myszy i ludzie (prze�o�y� Zbigniew Batko) 1 Kilka mil na po�udnie od Soledad rzeka Salinas zbli�a, si� do wzg�rz, a jej nurt nabiera g��bi i zielonkawej barwy. Woda w w�skiej zatoczce, jaka tu powsta�a, jest nagrzana, bo wcze�niej, migocz�c w s�o�cu, przep�ywa przez ��te piaski p�ycizny. Po jednej stronie rzeki z�ociste stoki przechodz� ku g�rze w zwarty, skalny masyw g�r Gabilan, ale drugi brzeg, od strony doliny, porastaj� drzewa - wierzby, pokrywaj�ce si� ka�dej wiosny �wie�� zieleni�, cho� w ni�szych partiach oblepione mu�em naniesionym przez zimowe powodzie, i pochy�e sykomory o bia�awych, c�tkowanych pniach i ga��ziach tworz�cych �ukowate sklepienie nad wod�. Piaszczysty brzeg pokrywaj� grub� warstw� li�cie, tak wysuszone, �e nawet przebiegaj�ca w�r�d nich jaszczurka wywo�uje g�o�ny szelest. Wieczorem wychodz� z zaro�li kr�liki, by posiedzie� na wilgotnych �achach piasku, poznaczonych licznymi tropami, w�r�d kt�rych mo�na odr�ni� drobne �lady szop�w, wi�ksze - ps�w z okolicznych rancz i tr�jk�tne, rozszczepione odciski racic jeleni �ci�gaj�cych tu po zapadni�ciu zmroku do wodopoju. Pomi�dzy wierzbami i sykomorami biegnie ubita �cie�ka wydeptana przez ch�opc�w z pobliskich gospodarstw, kt�rzy przychodz� tu za�ywa� k�pieli w g��bokiej zatoczce, a tak�e przez utrudzonych w��cz�g�w, schodz�cych wieczorem z autostrady, by rozbi� nad wod� obozowisko. Pod nachylonym nisko nad ziemi�, poziomym konarem olbrzymiej sykomory, wypolerowanym przez tych, kt�rzy na nim siadywali, wznosi si� kopczyk popio�u pozosta�ego po niezliczonych ogniskach. Wieczorem po upalnym dniu w�r�d li�ci zaszumia� wietrzyk. Cie� zacz�� pi�� si� po zboczach ku szczytom wzg�rz. Kr�liki na piaszczystych �achach zastyg�y w bezruchu jak ma�e rze�by z szarego kamienia. Nagle od strony autostrady dobieg� odg�os krok�w; kto� szed�, rozgarniaj�c nogami zeschni�te li�cie sykomor. Kr�liki pierzch�y bezszelestnie i ukry�y si� w zaro�lach. D�ugonoga czapla wzbi�a si� z wysi�kiem w powietrze i poszybowa�a oci�ale w d� rzeki. Wszystko zamar�o na chwil�, po czym na otwart� przestrze� nad zielonkaw� zatok� wysz�o z g�stwiny dw�ch m�czyzn. Szli �cie�k� g�siego, ale nawet gdy ju� zatrzymali si� na brzegu, jeden przystan�� za drugim. Mieli na sobie robocze drelichowe ubrania z mosi�nymi guzikami, na g�owach czarne, zdeformowane kapelusze. Obaj nie�li przerzucone przez rami� ciasno zrolowane derki. Pierwszy z w�drowc�w by� niski, porusza� si� energicznie, mia� �niad� twarz o ostrych, zdecydowanych rysach i niespokojne, czujne oczy. Wszystko w nim by�o wyraziste: drobne, silne d�onie, smuk�e ramiona, w�ski, ko�cisty nos. Drugi, zwalisty m�czyzna o pozbawionej wyrazu twarzy, wielkich bezbarwnych oczach i szerokich barach, by� jego przeciwie�stwem. St�pa� ci�ko jak nied�wied�, pow��cz�c przy tym nogami, a jego ramiona nie ko�ysa�y si� miarowo w rytmie marszu, lecz zwisa�y bezw�adnie wzd�u� bok�w. Krocz�cy przodem m�czyzna zatrzyma� si� tak raptownie, �e jego towarzysz omal na niego nie wpad�. Zdj�� kapelusz, zebra� palcem pot ze sk�rzanej wk�adki i strz�sn�� na ziemi�. Jego zwalisty kompan cisn�� swoj� derk�, run�� na kolana i nachyli� si� nad zielonkaw� wod�. Pi� zach�annie, d�ugimi �ykami, parskaj�c jak ko�. Drobny m�czyzna kr��y� obok nerwowo. - Lennie - upomnia� go ostro. - Lennie, na Boga, nie pij tyle! Tamten, niezra�ony, parska� dalej. Niski m�czyzna pochyli� si� nad nim i potrz�sn�� go za rami�. - Lennie, rozchorujesz si� jak ostatniej nocy. Pij�cy zanurzy� w wodzie ca�� g�ow�, wraz z kapeluszem, a kiedy j� wyj�� i usiad� na brzegu, woda �cieka�a mu strumieniami na kark i niebiesk� bluz�. - O, jakie dobre - sapn��. - �yknij te� troch�, George. - Napij si�, tak fest. - Roze�mia� si�, uszcz�liwiony. George odwi�za� przytroczon� derk� i po�o�y� j� ostro�nie na ziemi. - Nie jestem pewien, czy to dobra woda - rzek�. - Jaka� taka m�tna... Lennie zanurzy� w wodzie sw� wielk� �ap� i zacz�� trzepota� palcami, wzniecaj�c drobne bryzgi. Na powierzchni zatoczki rozesz�y si� kr�gi, odbi�y si� od przeciwleg�ego brzegu i powr�ci�y. Lennie �ledzi� je uwa�nie. - Patrz, George! Popatrz, co zrobi�em! George przykl�kn�� i raz po raz czerpi�c wod� d�oni�, zacz�� pi� drobnymi �ykami. - Ca�kiem niez�a - przyzna� - cho� przecie� prawie stoi. Nigdy nie pij wody, je�li nie p�ynie, Lennie. Chocia� ty ��opa�by� i z rynsztoka, gdyby ci� suszy�o - doda� z rezygnacj�. Chlusn�� sobie wod� w twarz, przetar� mokr� d�oni� podbr�dek i kark. Potem w�o�y� z powrotem kapelusz, cofn�� si� nieco i usiad�, obejmuj�c r�kami kolana. Lennie, kt�ry pilnie mu si� przygl�da�, uczyni� to samo. Odsun�� si� od wody, podci�gn�� kolana, obj�� je r�kami i spojrza� na George'a, �eby si� upewni�, czy siedzi dok�adnie tak samo jak on. Zsun�� nawet tak jak on kapelusz na oczy. George wpatrywa� si� markotnie w wod�. Powieki mia� zaczerwienione od s�o�ca. - Dojechaliby�my autobusem do samego rancza - powiedzia� ze z�o�ci� - gdyby ten sukinsyn kierowca wiedzia�, co gada. �To tylko kawa�eczek drogi autostrad� - m�wi. - Par� krok�w". A by�o tego, niech go szlag, ze cztery mile! Nie chcia�o mu si�, leniwemu skurwielowi, podje�d�a� pod bram�, i tyle! Ciekawe, czy w og�le zatrzyma si� w Soledad. Wywala nas na szos� i m�wi: �To tylko kawa�eczek". Za�o�� si�, �e by�o wi�cej jak cztery mile. Ale cholerny upa�! - George... - Lennie zerkn�� nie�mia�o na swego towarzysza. - Czego? - Gdzie my idziemy, George? Niski m�czyzna przygi�� nerwowym ruchem rondo kapelusza i spojrza� spode �ba na kumpla. - Ju� zd��y�e� zapomnie�? Mam ci powtarza� od nowa? Chryste, co to za pieprzony czub! - Zapomnia�em - powiedzia� potulnie Lennie. - Stara�em si� zapami�ta�, jak Boga kocham, �e si� stara�em, George. - Okej, okej, powiem ci jeszcze raz. Jakbym nie mia� nic lepszego do roboty, tylko m�wi� ci w k�ko, �eby� ty zn�w zapomnia� i �ebym musia� ci zn�w powtarza� to samo. - Tak si� stara�em, tak strasznie si� stara�em - powiedzia� Lennie - i nic z tego. Ale za to pami�tam o kr�likach. - A id� w choler� z kr�likami! Tylko to potrafisz zapami�ta�. No dobra, a teraz s�uchaj i tym razem dobrze wbij sobie do g�owy, bo inaczej zn�w si� w co� w�adujemy. Pami�tasz, jak siedzieli�my nad tym �ciekiem na Howard Street i patrzyli�my na t� czarn� tablic�? Pami�tasz? Twarz Lenniego rozja�ni� u�miech. - Jasne, George, �e pami�tam. Przechodzi�y jakie� dziewczyny i ty powiedzia�e�... powiedzia�e�... - Do diab�a z tym, co powiedzia�em! Pami�tasz, jak poszli�my do Murraya i Ready'ego i dali nam tam karty pracy i bilety na autobus? - No pewnie, George. Teraz sobie przypominam. - R�ce Lenniego pow�drowa�y pospiesznie do bocznych kieszeni bluzy. - George - rzek� cicho - ja nie mam swojej karty. Gdzie� mi si� zapodzia�a. - Nigdy jej nie mia�e�, ty pieprzony czubku. Ja mam tutaj obie. My�lisz, �e da�bym ci twoj� kart�? Lennie u�miechn�� si� z ulg�. - Zdawa�o mi si�, �e wsadzi�em j� do kieszeni. - Zn�w wsun�� tam r�k�. George spojrza� na niego surowo. - Co ty tam wyci�gn��e� z tej kieszeni? - Z kieszeni? Ja nic nie mam w kieszeni - odpar� chytrze Lennie. - Wiem, �e tam nic nie masz, bo trzymasz to w r�ce. Co tam chowasz? - Nic, George, s�owo. - No, jazda! Dawaj to, ale ju�! Lennie cofn�� zaci�ni�t� pi��, tak �eby George nie m�g� jej dosi�gn��. - To tylko mysz. - Mysz? �ywa mysz? - Aha. Mysz. Ale zdech�a. Ja jej nie zabi�em, s�owo, George. Znalaz�em j�. Znalaz�em ju� zdech��. - Dawaj j� tu! - Och, nie zabieraj mi jej, George! - Dawaj! Zaci�ni�te palce us�ucha�y polecenia i wyprostowa�y si� powoli. George wzi�� mysz i cisn�� j� w krzaki po drugiej stronie zatoczki. - A w og�le, to po co ci zdech�a mysz? - Mog�em j� sobie g�adzi� palcem, jake�my szli - odpar� Lennie. - No wi�c nie b�dziesz si� bawi� myszami, jak idziesz ze mn�. A pami�tasz, dok�d teraz idziemy? Zaskoczony pytaniem Lennie ukry� ze wstydem twarz mi�dzy kolanami. - Zn�w zapomnia�em. - Chryste - rzek� George z rezygnacj�. - B�dziemy pracowa� na ranczu, tak jak wtedy, na p�nocy. - Na p�nocy? - W Weed. - Ach, tak. Pami�tam. W Weed. - To ranczo, do kt�rego idziemy, jest jakie� �wier� mili st�d. Musimy pogada� z gospodarzem. A teraz uwa�aj: ja mu dam nasze karty pracy, a ty nie pi�niesz nawet s��wka. B�dziesz tylko sta� i ani pary z g�by. Je�li gospodarz zw�cha, jaki z ciebie pieprzony czub, nici z roboty. A jak zobaczy ci� przy robocie, zanim us�yszy twoj� gadk�, to wszystko b�dzie cacy. Chwytasz? - Pewnie, George. Jasne, �e chwytam. - Okej. Wi�c co masz robi�, jak p�jdziemy do gospodarza? - Mam... mam... - na twarzy Lenniego malowa� si� nadludzki wysi�ek - ... mam nic nie gada�. Tylko sta�. - Klawo. Zuch z ciebie. Teraz powt�rz to sobie par� razy, �eby� przypadkiem nie zapomnia�. - Mam nic nie gada�... mam nic nie gada�... mam nic nie gada�... - mamrota� pod nosem Lennie. - Okej - rzek� George. - I masz nie nabroi�, jak wtedy w Weed. Lenny spojrza� na niego speszony. - Jak wtedy w Weed? - Ju�e� zapomnia�? To mo�e lepiej ci nie przypomina�, bo zn�w co� wykr�cisz. Twarz Lenniego rozja�ni�a si� nagle, jakby dozna� ol�nienia. - Wygnali nas z Weed! - wykrzykn�� triumfalnie. - G�wno, nie wygnali - powiedzia� George z niesmakiem. - Dali�my nog�. Szukali nas, ale nas nie dopadli. - To pami�tam, a jak�e! - Lennie zachichota� rado�nie. George wyci�gn�� si� na piasku i pod�o�y� r�ce pod g�ow�. Lennie natychmiast zrobi� to samo, zerkaj�c, �eby si� upewni�, czy na�laduje go dok�adnie. - Bo�e, ile ja mam z tob� k�opot�w - westchn�� George. - A by�oby tak fajnie, gdyby� nie siedzia� mi na karku. �ycie by�oby takie proste. Mo�e mia�bym nawet jak�� dziewczyn�... Lennie le�a� przez chwil� w milczeniu, po czym rzek� z ufno�ci�: - Dostaniemy robot� na ranczu, George. - No tak, tyle skapowa�e�. Ale spa� b�dziemy tutaj. Mam swoje powody. Dzie� gas� szybko. Tylko szczyty g�r l�ni�y jeszcze w �wietle s�o�ca, uchodz�cym z doliny. Przez zatoczk� przemkn�� w�� wodny, z g�ow� uniesion� jak miniaturowy peryskop. Trzciny chwia�y si� lekko, poruszane pr�dem wody. Gdzie� daleko, na autostradzie, s�ycha� by�o nawo�ywania jakiego� m�czyzny; drugi odpowiedzia� mu po chwili. �agodny wietrzyk zaszele�ci� w li�ciach sykomor i zaraz ucich�. - Czemu nie p�jdziemy na ranczo i nie zjemy kolacji, George? Teraz maj� kolacj� na ranczu. George przewr�ci� si� na bok. - Zapomnij o tym. Mnie tu dobrze. Jutro p�jdziemy do roboty. Widzia�em po drodze m�ocarni�, a to znaczy, �e b�dziemy targa� wory z ziarnem, a� nam grzbiety pop�kaj�. A dzi� pole�� sobie tutaj i pogapi� si� w niebo. Dobrze mi tu. Lennie podni�s� si� na kolana i spojrza� na niego z g�ry. - To nie b�dzie kolacji? - Pewnie, �e b�dzie, jak nazbierasz troch� suchych patyk�w wierzbowych. Mam w tobo�ku trzy puszki fasoli. Rozpalisz ognisko. Dam ci zapa�ki, jak ju� nazbierasz patyk�w. Podgrzejemy fasol� i b�dzie kolacja. - Ja lubi� fasol� z sosem pomidorowym - powiedzia� Lennie. - Ale nie ma sosu. Id� nazbiera� patyk�w. I nie marud� z tym za bardzo, bo robi si� ciemno. Lennie d�wign�� si� oci�ale z ziemi i po chwili znikn�� w zaro�lach. George le�a� sobie dalej, pogwizduj�c z cicha. Nagle od strony, w kt�rej znikn�� Lennie, rozleg� si� plusk wody. George przesta� gwizda� i wyt�y� s�uch. - Biedny sukinsyn - mrukn��, a potem zacz�� zn�w pogwizdywa�. Po chwili z krzak�w wynurzy� si� Lennie. Ni�s� jedn� wierzbow� ga��zk�. George usiad� raptownie. - No dobra - rzek� surowo. - Dawaj t� mysz. Lennie usi�owa� przybra� min� niewini�tka. - Jak� mysz, George? Ja nie mam �adnej myszy. George wyci�gn�� r�k�. - No, jazda, dawaj j�! I nie pr�buj mnie nabiera�! Lennie zawaha� si�, cofn�� i spojrza� sp�oszonym wzrokiem w stron� zaro�li, jakby rozwa�a�, czy nie czmychn��. - Oddasz mi j� po dobroci czy mam ci przy�o�y�? - Ale co mam ci odda�, George? - Ju� ty dobrze wiesz, co, do cholery! Dawaj t� mysz! Lennie si�gn�� z oci�ganiem do kieszeni. - Nie wiem, czemu nie mog� jej mie� - powiedzia� �ami�cym si� g�osem. - To niczyja mysz. Ja jej nie ukrad�em. Le�a�a na drodze. Wyci�gni�ta w�adczo r�ka George'a nie cofa�a si�. Z oporami, jak terier, kt�ry nie chce odda� pi�ki swemu panu, Lennie zbli�y� si�, cofn��, podszed� znowu. George zniecierpliwiony strzeli� palcami i Lennie jak na komend� po�o�y� mu mysz na d�oni. - Nie robi�em nic z�ego, George. Tylko j� g�aska�em. George wsta� i cisn�� mysz w ciemniej�ce krzaki, jak m�g� najdalej. Potem podszed� do wody i umy� r�ce. - Ty g�upi wariacie! My�la�e�, �e nie zauwa�� twoich mokrych n�g i nie domy�l� si�, �e wlaz�e� po ni� do wody? - Us�ysza�, �e Lennie szlocha, i odwr�ci� si� gwa�townie w jego stron�. -Jezu Chryste! Taki wielki ch�op, a beczy jak niemowl�! Wargi Lenniego dr�a�y, w oczach wezbra�y mu �zy. - No, Lennie. - George po�o�y� mu r�k� na ramieniu. - Nie zabra�em ci jej, �eby ci zrobi� na z�o��. Ta mysz zaczyna�a cuchn��. A poza tym rozgniot�e� j� na placek tym g�askaniem. Znajd� ci now� i b�dziesz m�g� j� sobie troch� potrzyma�. Lennie usiad� ze zwieszon� g�ow�. - Nie wiem, sk�d wzi�� inn� mysz. Pami�tam, �e jedna taka pani dawa�a mi zawsze myszy, jak je z�apa�a. Ale tu nie ma tej pani. - Pani, powiadasz? - rzek� drwi�co George. - Nawet nie pami�tasz, kto to by�. To by�a twoja ciotka Klara. A przesta�a ci dawa� myszy, bo je zawsze dusi�e�. Lennie spojrza� na niego ze smutkiem. - Takie by�y malutkie - usprawiedliwia� si�. - Ja je g�aska�em, a one gryz�y mnie w palce, no to �ciska�em im troch� �ebki, a one od razu zdycha�y, takie by�y malutkie. Ach, jak bym chcia�, �eby�my ju� mieli kr�liki! One nie s� takie ma�e. - Do diab�a z kr�likami! Swoj� drog�, tobie nie mo�na da� �ywej myszy. Ciotka Klara dala ci kiedy� gumow�, ale taka ci nie pasowa�a. - Nie da�o si� jej g�aska� - rzek� Lennie. Ognisty blask zachodz�cego s�o�ca spe�z� ze szczyt�w, na dolin� sp�yn�� zmierzch i p�mrok zapanowa� w�r�d wierzb i sykomor. Wielki karp wynurzy� g�ow� z wody, zaczerpn�� powietrza i znikn�� tajemniczo w ciemnej toni, pozostawiaj�c kr�gi na wodzie. W g�rze zn�w zaszele�ci�y li�cie, porwane wiatrem k�aczki wierzbowych bazi osiad�y na powierzchni zatoki. - P�jdziesz w ko�cu po ten chrust? - zapyta� George. - Za t� sykomor� le�y pe�no patyk�w naniesionych przez pr�d. Pozbieraj je. Lennie obszed� drzewo i po chwili wr�ci� z nar�czem suchych ga��zi i li�ci. Rzuci� je w popi� po dawnym ognisku i ruszy� po nast�pn� porcj�. By�a ju� prawie noc. Tu� nad wod�, muskaj�c niemal skrzyd�em jej lustro, przemkn�� go��b. George podszed� do sterty i podpali� suche li�cie. P�omie� strzeli� w g�r� spomi�dzy ga��zek i natychmiast zacz�� je liza�. George rozwin�� w�ze�ek i wyj�� z niego trzy puszki fasoli. Postawi� je przy ogniu tak, by nie si�ga�y ich p�omienie. - Starczy�oby tej fasoli dla czterech ch�opa - powiedzia�. Lennie spojrza� na niego ponad ogniem. - Ja lubi� fasol� z sosem - powt�rzy� z t�pym uporem. - Ale go nie mamy - wybuchn�� George. - Zawsze zachciewa ci si� tego, czego nie ma. Bo�e, jakie proste by�oby �ycie, gdybym by� sam! Mia�bym sta�� robot�, zasuwa�bym i mia�bym �wi�ty spok�j. �adnych k�opot�w, a pod koniec miesi�ca zgarn��bym swoje pi�� dych, poszed�bym do miasta i m�g�bym dosta� wszystko, czego dusza zapragnie. Zabawia�bym si� w burdelu przez ca�� noc. M�g�bym je��, gdzie mi si� podoba, w hotelu albo gdzie indziej, i zamawia�, co bym chcia�. I tak, cholera, co miesi�c. Kupi�bym galon whisky i r�n��bym w karty albo w bilard. Lennie przykl�kn�� i patrzy� ponad ogniskiem na zirytowanego George'a. Twarz mia� st�a�� z przera�enia. - A co mam zamiast tego? - ci�gn�� George z w�ciek�o�ci�. - Ciebie! Nie mo�esz si� utrzyma� w �adnej robocie, a i ja trac� ka�d� przez ciebie i musz� si� w��czy� po ca�ym stanie. To jeszcze nie jest najgorsze. Wci�� si� w co� pakujesz. Wci�� odwalasz jakie� numery, a ja ci� musz� z tego wyci�ga�. - George prawie krzycza�. - Ty pieprzni�ty sukinsynu! Przez ciebie wci�� pakuj� si� w jakie� g�wno! - Przybra� ton przedrze�niaj�cych si� smarkul: �Ja chcia�em tylko pomaca� jej sukienk�... Chcia�em tylko pog�aska� j� jak mysz...". Sk�d ona, do diabla, mia�a wiedzie�, �e chcia�e� tylko pomaca� jej sukienk�? Dziewucha si� wyrywa, a ty j� �ciskasz, jakby to by�a mysz. Narobi�a wrzasku i musieli�my si� przez ca�y dzie� chowa� w rowie przed facetami, co nas szukali. A potem wia� stamt�d po ciemku, gdzie pieprz ro�nie. Ci�gle co� takiego odwalasz, bez przerwy! Najlepiej wsadzi�bym ci� do klatki z milionem myszy i bawi�by� si�, ile wlezie. - Nagle ca�a jego z�o�� wyparowa�a. Spojrza� przez ogie� na udr�czon� twarz Lenmego i zawstydzony utkwi� wzrok w p�omieniach. By�o ju� zupe�nie ciemno, ale ogie� o�wietla� pnie drzew i wygi�te ga��zie nad g�owami m�czyzn. Lennie wolno, ostro�nie okr��y� na czworaka ognisko, a� znalaz� si� obok George'a. Przysiad� na pi�tach. George udawa�, �e go nie widzi. Obr�ci� puszk� z fasol�, aby nagrza�a si� od drugiej strony. - George - szepn�� Lennie ledwie dos�yszalnie. �adnej odpowiedzi. - George! - Czego? - Ja tylko �artowa�em. Wcale nie chc� fasoli z sosem. Nie tkn��bym go, nawet jakby tu sta�. - Jakby by�, toby� dosta�. - Nie ruszy�bym go, George. Zostawi�bym wszystko tobie. M�g�by� pola� sobie fasol� do woli, a ja nawet bym go nie tkn��. George wci�� patrzy� pos�pnie w ogie�. - Kiedy sobie pomy�l�, jakie mia�bym bez ciebie fajne �ycie, to a� mi odbija. Nie mam z tob� chwili spokoju. Lennie wci�� kl�cza�. Zapatrzy� si� w ciemno�� za rzek�. - George, czy ty chcesz, �ebym sobie poszed� i zostawi� ci� samego? - A dok�d ty, do cholery, m�g�by� p�j��? - M�g�bym. Poszed�bym w g�ry i znalaz�bym tam sobie jak�� jam�. - Tak? A co by� jad�? Nie masz na tyle pomy�lunku, �eby skombinowa� co� do �arcia. - Co� bym zawsze znalaz�. Nie musz� je�� samych dobrych rzeczy, z sosem i w og�le. Le�a�bym sobie na s�o�cu i nikt by na mnie nie krzycza�. A jakbym z�apa� mysz, tobym j� sobie trzyma�. Nikt by mi jej nie zabra�. George rzuci� mu kr�tkie, badawcze spojrzenie. - By�em wredny, co? - Jak mnie nie chcesz, to mog� i�� w g�ry i znale�� sobie jam�. Mog� sobie i�� cho�by zaraz. - Nie, s�uchaj, Lennie, ja tylko tak �artowa�em. Chc�, �eby� zosta�. A z tymi myszami chodzi tylko o to, �e zawsze je zabijasz. - Zamilk� na chwil�. - Wiesz co, Lennie? Jak tylko nadarzy si� okazja, dostaniesz ode mnie szczeniaka. Mo�e go nie udusisz. To lepsze od myszy. I mo�na go mocniej g�aska�. Lennie nie po�kn�� haczyka. Wyczu�, �e teraz on ma przewag�. - Jak mnie nie chcesz, to tylko powiedz, a od razu p�jd� w g�ry i b�d� tam �y� sam. I nikt mi nie zabierze myszy. - Chc�, �eby� zosta�, Lennie. O Jezu, przecie� jak b�dziesz sam, to jeszcze wezm� ci� za kojota i zastrzel�. Nie, zosta� ze mn�. Ciotka Klara, cho� nie �yje, na pewno nie chcia�aby, �eby� si� pa��ta� po �wiecie sam. - Opowiedz mi... tak jak kiedy� - zagadn�� go chytrze Lennie. - O czym? - O kr�likach. - Ty mnie tu nie podbieraj - odburkn�� George. - No, George. Opowiedz, co? Tak jak kiedy� - nalega� Lennie. - Rajcuje ci� to, no nie? No dobrze, opowiem ci, a potem zjemy kolacj�. G�os George'a nabra� g��bi. Wymawia� s�owa rytmicznie, jakby ju� nie raz recytowa� ten tekst. - Tacy jak my, co to pracuj� na ranczach, to najbardziej samotni go�cie na �wiecie. Nie maj� rodziny. Nie maj� w�asnego k�ta. Przychodz� na ranczo, zarobi� troch� forsy, a potem id� do miasta i przepuszczaj� wszystko. I zanim si� obejrzysz, ju� zasuwaj� na inne ranczo. Nie maj� �adnej przysz�o�ci ani plan�w. Lennie by� wniebowzi�ty. - No w�a�nie. A teraz powiedz, jak to jest z nami. - Z nami to ca�kiem inna sprawa. My mamy przysz�o��. Mamy do kogo otworzy� g�b�, mamy kogo�, kto si� cho� troch� nami przejmuje. Nie musimy siedzie� w �adnej knajpie i przepuszcza� forsy jak ci, co nie maj� si� gdzie podzia�. Jak taki go�� trafi do paki, to mo�e tam zgni� i nikt palcem nie kiwnie. Ale z nami jest inaczej. - Z nami jest ca�kiem inaczej - powt�rzy� Lennie. - A dlaczego? Bo... bo ja mam ciebie, a ty masz mnie. W�a�nie dlatego - roze�mia� si� rado�nie. - M�w dalej, George! - Umiesz to ju� na pami��. Mo�esz dalej zasuwa� sam. - Nie, m�w ty. Ja ju� troch� zapomnia�em. Opowiedz, jak to b�dzie. - No, dobra. Kiedy� usk�adamy troch� forsy i b�dziemy mieli w�asny domek i kilka akr�w, i krow�, i par� �wi�, i... - I b�dziemy �yli z tego, co da ziemia! - zawo�a� Lennie. - I b�dziemy mieli kr�liki! M�w dalej, George, opowiedz, co b�dziemy mieli w ogrodzie i o klatkach z kr�likami, o deszczu w zimie i o piecu, i o �mietanie na mleku, takiej g�stej, �e mo�na j� kroi� no�em. Opowiadaj o tym, George. - Czemu sam nie opowiesz? Przecie� wiesz to wszystko. - Nie, m�w ty. Jak m�wi� ja, to nie jest to samo. No, George, m�w. Powiedz, jak b�d� dogl�da� kr�lik�w. - No wi�c - podj�� opowie�� George - b�dziemy mieli du�y zagon warzyw, zagrod� dla kr�lik�w i kurcz�t. A kiedy zim� b�dzie pada�o, powiemy sobie po prostu: �A, diabli z robot�", napalimy porz�dnie w piecu i b�dziemy s�ucha�, jak deszcz b�bni o dach. Ech, g�upoty! - Wyci�gn�� z kieszeni scyzoryk. - Starczy tego dobrego. Wbi� ostrze w jedn� z puszek, otworzy� j� i poda� Lenniemu. Potem otworzy� drug� puszk�. Wyci�gn�� z bocznej kieszeni dwie �y�ki i poda� jedn� swemu towarzyszowi. Siedzieli przy ognisku, pakowali fasol� do ust i prze�uwali pracowicie. Kilka pojedynczych ziaren wymkn�o si� Lenniemu z ust. George podni�s� do g�ry �y�k�. - Co powiesz jutro, kiedy gospodarz ci� o co� zapyta? Lennie przesta� �u� i prze�kn�� fasol�. Na jego twarzy malowa�o si� skupienie. - Ja... ja... nic nie powiem. - Zuch. W porz�dku, Lennie. Mo�e troch� ci si� polepsza. Jak b�dziemy ju� mieli te par� akr�w, pozwol� ci dogl�da� kr�lik�w. A ju� na pewno, je�li b�dziesz pami�ta�, co masz robi�, tak jak teraz. Lennie wprost p�cznia� z dumy. - Ja umiem zapami�ta� r�ne rzeczy - zapewni�. George zn�w zacz�� wymachiwa� �y�k�. - S�uchaj, Lennie. Chcia�bym, �eby� si� rozejrza�. Potrafisz zapami�ta� to miejsce, co? Ranczo jest jakie� �wier� mili st�d. Trzeba tylko i�� wzd�u� rzeki. - Jasne, �e zapami�tam - zapewni� go Lennie. - Przecie� pami�ta�em, �e mam si� jutro nie odzywa�, no nie? - Zgadza si�, pami�ta�e�. No wi�c pos�uchaj mnie, Lennie. Je�li zn�w co� nabroisz, tak jak zwykle, masz przyj�� prosto tutaj i schowa� si� w krzakach. - Schowa� si� w krzakach - powt�rzy� powoli Lennie. - Schowasz si� w krzakach i b�dziesz siedzia�, dop�ki po ciebie nie przyjd�. Potrafisz to zapami�ta�? - Jasne, �e potrafi�, George. Schowa� si� w krzakach, dop�ki nie przyjdziesz. - Ale ty nic nie nabroisz, bo inaczej nie pozwol� ci dogl�da� kr�lik�w. - George cisn�� pust� puszk� w zaro�la. - Nic nie nabroj�, George. I nie pisn� ani s�owa. - Okej. Przynie� tutaj do ognia swoj� derk�. B�dzie si� tu dobrze spa�o z niebem i li��mi nad g�ow�. Nie dorzucaj do ogniska. Niech wyga�nie. Rozpostarli derki na piasku. W miar� jak przygasa� p�omie�, zmniejsza� si� kr�g �wiat�a, znika�y nachylone ga��zie i tylko blada po�wiata wydobywa�a z mroku pnie drzew. - �pisz, George? - odezwa� si� w ciemno�ci Lennie. - Nie. Czego chcesz? - B�dziemy mieli kr�liki r�nych kolor�w. - Jasne - odpowiedzia� sennie George. - Czerwone, niebieskie, zielone... Miliony kr�lik�w. - I takie puszyste, George, jak te, co je widzia�em na targu w Sacramento. - No jasne, �e puszyste. - Bo ja mog� sobie p�j�� i �y� w jamie, George. - A id� sobie cho�by w diab�y! - rzek� George. - Zamknij si� wreszcie. Dogasaj�ce ognisko rzuca�o czerwony blask. Na wzg�rzu od strony rzeki zawy� kojot, z drugiego brzegu odpowiedzia�o mu ujadanie psa. Li�cie sykomor szepta�y, poruszane �agodnym, nocnym wietrzykiem. 2 Barak by� d�ugim, prostok�tnym budynkiem, ze �cianami pobielonymi wapnem i pod�og� z surowych, nie malowanych desek. W trzech �cianach by�y ma�e kwadratowe okna, w czwartej solidne drzwi z drewnianym skoblem. Pod �cianami sta�o osiem prycz; pi�� by�o zas�anych kocami, na trzech le�a�y sienniki z workowego p��tna. Nad ka�d� prycz� przybita by�a skrzynka na jab�ka, z przegr�dk�, zast�puj�ca p�k� na osobiste rzeczy w�a�ciciela pos�ania. Na p�kach tych pe�no by�o rozmaitych drobiazg�w: myde� do golenia, pojemniczk�w z talkiem, brzytew i tanich kolorowych magazyn�w, tak popularnych w�r�d robotnik�w na farmach, kt�rzy lubi� sobie z nich pokpiwa�, ale w skryto�ci ducha wierz� we wszystko, co si� w nich wypisuje. Le�a�y tam te� lekarstwa, jakie� flakoniki i grzebienie. Na gwo�dziach wbitych w skrzynki wisia�o par� krawat�w. Pod jedn� ze �cian sta� czarny �eliwny piecyk z rur� wychodz�c� przez sufit. Po�rodku pomieszczenia kr�lowa� du�y kwadratowy st�, zarzucony kartami do gry i obstawiony skrzynkami pe�ni�cymi funkcje sto�k�w. By�a dziesi�ta rano; w padaj�cej przez jedno z okien uko�nej smudze s�onecznego �wiat�a k��bi� si� kurz i �miga�y muchy, niczym spadaj�ce gwiazdy. Drewniany skobel poruszy� si� i w drzwiach stan�� stary, wysoki m�czyzna o przygarbionych ramionach. Mia� na sobie niebieski roboczy drelich, w jednej r�ce dzier�y� szczotk� do zamiatania. Za nim wszed� George, a za George'em Lennie. - Gospodarz spodziewa� si� was wieczorem - powiedzia� stary. - Piekli� si�, �e nie zacz�li�cie roboty od rana. - Machn�� praw� r�k�: z r�kawa koszuli wysun�� si� kikut, kt�ry wygl�da� jak zaokr�glony drewniany klocek. - Mo�ecie se wzi�� te dwa wyrka - wskaza� na prycze obok pieca. George podszed� do pryczy i rzuci� swoj� derk� na wypchany s�om� jutowy worek imituj�cy siennik. Zajrza� do skrzynki i wyci�gn�� stamt�d ma��, ��t� puszk�. - Co to jest, do diab�a? - A bo ja wiem - wzruszy� ramionami stary. - Tu stoi napisane: �T�pi skutecznie wszy, pluskwy, karaluchy i inne robactwo" - przeczyta� George. - Co� ty nam da� za wyrka? Nie chcemy, �eby nas oblaz�y mendy. Stary przerzuci� szczotk�, przycisn�� j� �okciem do boku i wyci�gn�� zdrow� r�k� po puszk�. Uwa�nie przeczyta� napis na etykietce. - A, ju� wiem - rzek� wreszcie. - Na tym ��ku spa� jeden kowal. Fajny facet i czy�cioch, jak nie wiem co. R�ce my� nawet po jedzeniu. - To jakim cudem z�apa� wszy? - W George'u zacz�� narasta� gniew. Lennie po�o�y� sw�j t�umok na s�siedniej pryczy, usiad� na niej i gapi� si� na George'a z otwartymi ustami. - No wi�c tak - rzek� stary. - Ten kowal, Whitey, u�ywa� tego zawsze, nawet jak nie by�o �adnego robactwa. Tak, dla pewno�ci, no nie? Powiem wam, co on jeszcze odwala�: jak obiera� gotowane kartofle, to wyd�ubywa� ka�d�, cho�by najmniejsz� plamk�. A jak zobaczy� czerwon� plamk� na jajku, to j� zeskrobywa�. W ko�cu odszed� st�d przez �arcie. Taki to by� czy�cioch. W niedziel� elegantowa� si�, nawet jak nigdzie nie szed�. Zak�ada� krawat i siedzia� w nim w baraku. - No, dziwne - powiedzia� George sceptycznie. - To czemu niby odszed�? Stary wetkn�� puszk� do kieszeni i potar� wierzchem d�oni szczecmiasty, siwy zarost. - Hm, poszed� sobie tak, po prostu, jak to bywa. M�wi�, �e to przez �arcie. Nosi�o go po �wiecie. Ale m�wi�, �e tylko przez �arcie. Po prostu jednego wieczoru powiedzia�: �Dajcie mi moj� wyp�at�" i poszed�. George uni�s� sw�j siennik i zajrza� pod sp�d. Podda� te� dok�adnym ogl�dzinom sam worek. Lennie natychmiast wsta� i zrobi� to samo. Ostatecznie George'a zadowoli�y chyba wyniki inspekcji, bo rozwin�� t�umok i zacz�� uk�ada� w skrzynce swoje rzeczy - brzytw�, kawa�ek myd�a, grzebie�, buteleczk� z tabletkami, p�yn do nacierania i sk�rzan� opask� na nadgarstek. Potem zas�a� starannie prycz�. - Co� mi si� widzi, �e lada chwila wpadnie tu gospodarz - rzek� stary. - Piekli� si� jak cholera, �e nie by�o was tu od rana. Jedli�my w�a�nie �niadanie, a on przyszed� do baraku i pyta: �Gdzie s�, do cholery, ci nowi?". I strasznie opierniczy� stajennego. George wyg�adzi� derk� i usiad� na pryczy. - Opierniczy� stajennego, powiadasz? - No. Ten stajenny to czarnuch. - A, czarnuch, m�wisz? - Tak, ale to porz�dny ch�op. Ma przetr�cony grzbiet, bo go ko� kopn��. Gospodarz zawsze si� na nim wy�ywa, jak si� w�cieknie. Ale on ma to gdzie�. Du�o czyta. Ma u siebie ksi��ki. - A gospodarz? Jaki on jest? - W�a�ciwie to w porz�dku. Czasem mu co� odbije, ale tak w og�le to jest w porz�dku. Wiecie na ten przyk�ad, co zrobi� na �wi�ta? Przytarga� do baraku galon whisky i powiada: �Napijcie si�, ch�opaki. Bo�e Narodzenie jest raz do roku". - O rany, ca�y galon whisky? - A jak. Jezu, ale�my mieli zabaw�! Pozwolili wtedy czarnemu przyj�� tu do nas. Taki jeden ma�y parobek, Smitty si� nazywa�, wda� si� z Murzynem w b�jk�. By� ju� fest nar�bany. Ch�opaki nie pozwolili kopa�, wi�c czarny go za�atwi�. Smitty m�wi� potem, �e jakby mu dali wali� z kopyta, to zabi�by czarnucha. Ale ch�opaki uwa�ali, �e skoro Murzyn ma przetr�cony grzbiet, to Smitty nie mo�e kopa�. - Zamilk� i przez chwil� z lubo�ci� rozpami�tywa� tamten wiecz�r. - A potem wszyscy poszli do Soledad i tam dopiero pohulali, jak si� patrzy. Ale mnie ju� tam nie by�o. Pad�em. Lennie ko�czy� w�a�nie s�a� swoje ��ko, gdy skobel zn�w podskoczy� i drzwi si� otworzy�y. W progu stan�� kr�py, mocno zbudowany m�czyzna. Mia� na sobie niebieskie drelichowe spodnie, flanelow� koszul�, czarn�, rozpi�t� kamizelk� i czarn� marynark�. Kciuki trzyma� wetkni�te za pas, po obu stronach kwadratowej stalowej klamry. Na g�owie mia� przybrudzonego, br�zowego stetsona, na nogach buty na podwy�szonym obcasie, z ostrogami, co mia�o �wiadczy�, �e nie jest robotnikiem. Stary rzuci� mu szybkie spojrzenie i zacz�� boczkiem przesuwa� si� w stron� wyj�cia, pocieraj�c zwini�t� w ku�ak d�oni� zaro�ni�te policzki. - Tylko co przyszli - rzuci� pospiesznie i przemkn�� obok gospodarza ku drzwiom. Gospodarz wszed� do baraku energicznym krokiem kr�tkonogiego grubasa. - Pisa�em do Murraya i Ready'ego, �e potrzebuj� dw�ch robotnik�w na dzisiaj rano. Macie karty pracy? George si�gn�� do kieszeni, wyj�� dokumenty i poda� je gospodarzowi. - Agencja jest w porz�dku. Tu pisz�, �e mieli�cie si� stawi� do roboty od rana. George przygl�da� si� swoim butom. - Kierowca autobusu nas wykiwa�. Musieli�my zasuwa� dziesi�� mil na piechot�. Powiedzia�, �e jeste�my na miejscu, a wcale nie byli�my. A rano nikt nie chcia� nas podrzuci�. Gospodarz spojrza� na niego z ukosa. - Musia�em rano wys�a� do m�ocarni dw�ch ludzi mniej. Teraz do obiadu nie mam dla was roboty. Wyci�gn�� z kieszeni notes i otworzy� w miejscu za�o�onym o��wkiem. George spojrza� znacz�co na Lenniego, a ten kiwn�� g�ow� na znak, �e rozumie. Gospodarz po�lini� o��wek. - Jak si� nazywasz? - George Milton. - A ty? - On si� nazywa Lennie Small - odpowiedzia� George. Nazwiska zosta�y zapisane. - No wi�c dzi� mamy dwudziestego, zgadza si�? Dwudziesty, godzina dwunasta - gospodarz zamkn�� notes. - Gdzie pracowali�cie wcze�niej? - W okolicach Weed - odpowiedzia� George. - Ty te�? - zwr�ci� si� gospodarz do Lenniego. - Tak, on te� - rzek� George. Gospodarz wycelowa� w Lenniego palcem. - Nie jest zbyt rozmowny, co? - Nie gada wiele, ale za to pracuje za dw�ch. Jest silny jak byk. Lennie u�miechn�� si� do siebie. - Silny jak byk - powt�rzy�. George skarci� go wzrokiem i Lennie spu�ci� g�ow� zawstydzony tym, �e si� zapomnia�. - S�uchaj no, Small - odezwa� si� znienacka gospodarz. Lennie podni�s� g�ow�. - Co umiesz robi�? Przera�ony wzrok Lenniego szuka� ratunku u George'a. - Umie wszystko, co mu si� ka�e - rzek� George. - To dobry parobek. Mo�e d�wiga� worki z ziarnem, umie prowadzi� kultywator. Mo�e robi� wszystko. Dajcie mu tylko spr�bowa�. - A czemu on sam nie odpowie? - zwr�ci� si� gospodarz do George'a. - Co ty tu kombinujesz? - Nie m�wi�, �e jest bystry, bo nie jest. Ale to dobry robotnik. Mo�e d�wign�� czterystufuntowy ci�ar. Gospodarz wsun�� z wolna notes do kieszeni. Wetkn�� zn�w kciuki za pas i spojrza� na George'a spod oka. - Co ty kombinujesz? - �e co? - Jaki masz w tym interes? Zabierasz mu jego dol� czy jak? - Gdzie tam! Niby dlaczego mam kombinowa�? - Bo jeszcze nigdy nie widzia�em, �eby jaki� robotnik tak si� troszczy� o drugiego. Chc� tylko wiedzie�, jaki masz w tym interes. - On jest... jest moim kuzynem. Obieca�em jego starej, �e si� nim zaopiekuj�. Jak by� ma�y, ko� kopn�� go w g�ow�. Ale jest w porz�dku, cho� nie za bystry. I zrobi wszystko, co mu pan ka�e. Gospodarz odwr�ci� si� w stron� drzwi. - Do d�wigania work�w z j�czmieniem rozum niepotrzebny, to �wi�ta prawda. Ale nie pr�buj mnie ko�owa�, Milton. B�d� mia� oko na ciebie. Dlaczego rzucili�cie robot� w Weed? - Bo si� sko�czy�a - odpar� pospiesznie George. - Jaka to by�a robota? - Kopali�my szambo. - No dobra. Ale nie pr�buj mnie kiwa�, bo ci si� nie uda. Widzia�em ju� takich m�drali. Po obiedzie p�jdziecie do roboty przy m�ocarni. B�dziecie nosi� worki z j�czmieniem. P�jdziecie z lud�mi Slima. - Slima? - Tak, to taki wysoki, pot�ny facet. Poznacie go przy obiedzie. Odwr�ci� si� zamaszy�cie i ruszy� do drzwi. Ale zanim wyszed�, przystan�� i jeszcze raz przyjrza� si� uwa�nie nowo przyby�ym. Gdy ucich� odg�os jego krok�w, George zwr�ci� si� do Lenniego: - A mia�e� nie m�wi� ani s�owa. Mia�e� trzyma� t� swoj� wielk� g�b� na k��dk� i mnie zostawi� ca�� gadk�. Cholera, o ma�o nie stracili�my tej roboty. Lennie przygl�da� si� bezradnie swoim r�kom. - Ja zapomnia�em, George. - Zapomnia�e�. Zawsze zapominasz, a potem ja musz� kr�ci� na wszystkie strony. - George usiad� ci�ko na pryczy. - Teraz b�dzie nas mia� na oku. Musimy si� pilnowa�, �eby nie by�o jakiej� wpadki. A ty trzymaj od dzi� j�zyk za z�bami. Zamilk� i pogr��y� si� w pos�pnym milczeniu. - George? - Czego zn�w chcesz? - Mnie �aden ko� nie kopn�� w g�ow�, prawda? - I wielka szkoda - rzek� ze z�o�ci� George. - By�oby, cholera, mniej k�opot�w. - Powiedzia�e�, �e jestem twoim kuzynem, George. - Po prostu �ga�em. I dobrze, �e to bujda, bo gdyby tak by�o naprawd�, paln��bym sobie w �eb. - Przerwa� nagle, podszed� do drzwi i wyjrza� na zewn�trz. - A ty co tu, do cholery, pods�uchujesz? Stary wszed� powoli do baraku, dzier��c w r�ku szczotk�. Za nim ku�tyka� owczarek o posiwia�ym pysku i wyblak�ych, na p� �lepych ze staro�ci oczach. Pies dowl�k� si� do �ciany i po�o�y� si� z cichym st�kni�ciem, po czym zacz�� liza� sobie sier��, kt�ra wygl�da�a jak wy�arta przez mole. Stary przygl�da� mu si�, dop�ki psisko nie znieruchomia�o. - Ja nie pods�uchiwa�em. Sta�em sobie tylko i drapa�em psa. W�a�nie sko�czy�em sprz�ta� w pralni. - Chcia�e� zw�szy�, co my za jedni - rzek� George. - Nie cierpi� takich w�cibskich facet�w. Stary spogl�da� niespokojnym wzrokiem to na George'a, to na Lenniego. - Dopiero co przyszed�em. Nie s�ysza�em, o czym �e�cie tu gadali. Nic mnie to nie obchodzi. Na ranczu nikt nikogo nie s�ucha i o nic nie pyta. - No i dobrze - rzek� George, nieco udobruchany. - Bo inaczej nie zagrza�by tu d�ugo miejsca. - Przekona�y go t�umaczenia starego. - Wejd� i siadaj. Ten pies jest chyba cholernie stary, co? - Aha. Mam go od szczeniaka. Bo�e, jaki to by� kiedy� pi�kny owczarek! - Stary odstawi� szczotk� pod �cian� i potar� wierzchem d�oni siwy zarost na policzkach. - No i jak si� wam podoba gospodarz? - Ca�kiem w porz�dku. Wygl�da na r�wnego go�cia. - Tak, to porz�dny go�� - zgodzi� si� stary. - Trzeba go tylko wyczu�. Do baraku wszed� m�ody, drobny m�czyzna o opalonej twarzy, piwnych oczach i k�dzierzawych w�osach. Na lewej d�oni mia� robocz� r�kawiczk� i podobnie jak gospodarz nosi� buty na podwy�szonym obcasie. - Nie widzieli�cie mojego starego? - zapyta�. - By� tu przed chwileczk�, Curley - odpowiedzia� sprz�tacz. - Pewnie poszed� do kuchni. - Spr�buj� go z�apa� - rzek� Curley. - Omi�t� spojrzeniem nowo przyby�ych i zatrzyma� si� w p� kroku. Zmierzy� ch�odnym spojrzeniem George'a, a potem Lenniego. Powoli zgi�� r�ce w �okciach i zacisn�� pi�ci. Potem zesztywnia� i spr�y� si� jak do skoku. Jego spojrzenie by�o jednocze�nie badawcze i wyzywaj�ce. Lennie skuli� si� i zacz�� nerwowo przest�powa� z nogi na nog�. Curley podszed� do niego ostro�nie. - To wy jeste�cie ci nowi, na kt�rych czeka� m�j stary? - W�a�nie przyszli�my - powiedzia� George. - Niech gada ten wielkolud. Lennie a� si� skr�ca� z zak�opotania. - A jak mu si� nie chce gada�? - zapyta� George. Curley odwr�ci� si� gwa�townie. - Skoro si� do niego m�wi, to ma gada� i ju�. A ty po choler� si� wtr�casz? - Chodzimy razem za robot� - rzek� ch�odno George. - Ach, wi�c to tak... George sta� naprzeciw niego, napi�ty, nieruchomy. - W�a�nie tak. Lennie wpatrywa� si� w niego z rozpacz�, b�agaj�c o jakie� wskaz�wki. - I nie pozwalasz mu gada�? - Niech sobie m�wi, je�li chce. - George skin�� g�ow� Lenniemu. - My w�a�nie przyszli�my - powiedzia� cicho Lennie. Curley patrzy� mu prosto w oczy. - Na drugi raz odpowiadaj, jak si� do ciebie m�wi. Odwr�ci� si� i wyszed� z r�kami ci�gle lekko zgi�tymi w �okciach. George odprowadzi� go wzrokiem, po czym zwr�ci� si� do starego: - Co go ugryz�o, do diab�a? Lennie nic mu nie zrobi�. Stary sprz�tacz zerkn�� boja�liwie w stron� drzwi, �eby upewni� si�, czy nikt nie pods�uchuje. - To syn gospodarza - powiedzia� �ciszonym g�osem. - Curley jest niez�ym bokserem. W wadze lekkiej, bardzo szybki. - Niech sobie b�dzie szybki, ale nie musi si� czepia� Lenniego. Lennie mu nic nie zrobi�. Co on ma do niego? Stary zastanowi� si� przez chwil�. - Hm, rzecz w tym, �e Curley, jak wszystkie kurduple, nienawidzi wi�kszych od siebie. Wci�� szuka z takimi zwady. Ca�kiem jakby mia� fio�a na ich punkcie, bo sam jest ma�y. Wiecie przecie�, jak to jest z tymi konusami, co to zawsze si� stawiaj�. - Jasne - przytakn�� George. - Widywa�em takich kogut�w. Ale niech ten ca�y Curley uwa�a, �eby si� nie naci��. Lennie nie jest mo�e taki szybki, ale ten �mierdziel mo�e oberwa�, jak b�dzie si� go czepia�. - Ten Curley jest szybki jak piorun - powiedzia� sceptycznie stary. - Zawsze wydawa�o mi si� to nie w porz�dku. Jak do�o�y wi�kszemu od siebie, to wszyscy m�wi�: �Ale kogut z tego Curleya". Ale jak wi�kszy do�o�y Curleyowi, wtedy wszyscy m�wi�, �e taki powinien si� bi� z kim� r�wnym sobie, i jeszcze mu dokopi�. To nie w porz�dku. Ten Curley nie daje nikomu szans. George patrzy� na drzwi. - Niech on lepiej uwa�a z Lenniem - powiedzia� z�owieszczo. - Lennie nie lubi si� bi�, ale ma par�, jest nerwus i nie zna �adnych regu�. - Podszed� do sto�u, usiad� na skrzynce, zebra� karty i zacz�� je tasowa�. Stary przysiad� na drugiej skrzynce. - Nie powtarzaj Curleyowi tego, co wam m�wi�em. Wykopa�by mnie st�d. Dla takiego to jak splun��. Jego nie wylej� z roboty, bo to syn gospodarza. George prze�o�y� karty, zacz�� wyci�ga� po jednej i odwracaj�c rzuca� je na st�. - Ten ca�y Curley wygl�da mi na skurwysyna - powiedzia�. - Nie cierpi� takich wrednych kar��w. - Tak mi si� widzi, �e ostatnio sta� si� jeszcze gorszy. O�eni� si� kilka tygodni temu. �ona zamieszka�a w domu gospodarza. Od czasu jak si� o�eni�, stawia si� chyba jeszcze bardziej. - Mo�e si� sadzi przed �on� - mrukn�� George. Stary coraz bardziej si� rozkr�ca�. - Widzia�e� t� r�kawiczk� na jego lewej r�ce? - Widzia�em, a co? - W �rodku jest pe�no wazeliny. - Wazeliny? A po jak� choler�? - Powiem ci, po jak�... Curley m�wi, �e musi mie� delikatn� r�k� dla �onki. George przygl�da� si� uwa�nie kartom. - To �wi�stwo gada� takie rzeczy wszystkim dooko�a. Stary nabiera� coraz wi�kszej pewno�ci siebie. Uda�o mu si� nak�oni� George'a do wyg�oszenia pogardliwej uwagi. Czu� si� teraz bezpieczny i m�wi� tonem coraz bardziej poufnym: - Poczekaj, a� zobaczysz �on� Curleya. George zn�w prze�o�y� karty i zacz�� w skupieniu, bez po�piechu, uk�ada� pasjansa. - �adna? - zapyta� oboj�tnym tonem. - Owszem, �adna, ale... George wpatrywa� si� w karty. - Ale co? - Ale ogl�da si� za facetami. - Co? Par� tygodni po �lubie i ju� ogl�da si� za facetami? Pewnie dlatego Curley �azi tak, jakby mia� mr�wki w portkach. - Widzia�em, jak robi�a oko do Slima. Slim to najlepszy szef parobk�w. Fajny go��. Nie musi nosi� but�w na obcasie, �eby go ch�opcy uwa�ali. No wi�c widzia�em, jak robi�a oko do Slima. Curley tego nie widzia�. Widzia�em te�, jak robi�a oko do Carlsona. George udawa�, �e go to wcale nie obchodzi. - Wygl�da na to, �e b�dziemy tu mieli niez�� zabaw�. Stary podni�s� si� ze skrzynki. - Wiesz, co sobie my�l�? George nie odpowiada�. - My�l�, �e Curley ochajtn�� si�... z kurw�. - Nie on pierwszy - rzek� George. - Pe�no takich dooko�a. Stary ruszy� ku drzwiom. Jego s�dziwy pies uni�s� �eb, rozejrza� si� doko�a, z trudem d�wign�� si� z pod�ogi i powl�k� si� za swym panem. - Musz� naszykowa� miednice do mycia dla ch�opak�w. Lada chwila si� tu zjawi�. Macie nosi� worki z j�czmieniem? - Aha. - Nie powt�rzysz Curleyowi, co tu gada�em? - Za choler�. - No wi�c przyjrzyj si� jej dobrze, szanowny panie, a sam zobaczysz, czy to nie kurwa. - Przest�pi� pr�g i wyszed� na zalane s�o�cem podw�rze. George rozk�ada� z namys�em karty, po trzy na kupce. Potem odwr�ci� je i po�o�y� cztery trefle na asa. Na pod�odze ja�nia�a kwadratowa plama �wiat�a, w jego smudze jak iskry wirowa�y muchy. Z podw�rza dochodzi� brz�k uprz�y i skrzypienie osi ob�adowanych woz�w. Dono�ny g�os zawo�a� gdzie� w oddali: - Stajenny! Stajenny! - A po chwili: - Gdzie si� podziewa ten cholerny czarnuch? George przyjrza� si� swemu pasjansowi, po czym zgarn�� karty jednym ruchem i odwr�ci� si� do Lenniego. Lennie spogl�da� na niego ze swojej pryczy. - S�uchaj, Lennie, nie zagrzejemy tu d�ugo miejsca. Mam pietra. Boj� si�, �e b�dziesz mia� przepraw� z tym Curleyem. Znam takich. Na razie chcia� ci� wyczu�. My�li, �e ci� zastraszy, i przy pierwszej lepszej okazji da ci zdrowy wycisk. W oczach Lenmego pojawi� si� b�ysk przera�enia. - Ja nie szukam zwady - powiedzia� p�aczliwie. - Nie pozw�l mu mnie bi�. George podszed� do jego pryczy i usiad� na niej. - Nienawidz� takich sukinsyn�w - powiedzia�. - Widzia�em ich na kopy. Jest tak, jak m�wi ten stary: Curley nic nie ryzykuje. Zawsze jest g�r�. - Zamy�li� si� przez chwil�. - Je�li si� na ciebie zawe�mie, stracimy robot�. Nie ma dw�ch zda�. Jest synem gospodarza. S�uchaj, Lennie, staraj si� trzyma� od niego z daleka. Nie wdawaj si� z nim w �adn� gadk�. Jak tu przyjdzie, id� od razu na drugi koniec baraku. Rozumiesz, Lennie? - Nie szukam zwady - powt�rzy� Lennie �a�o�nie. - Nic mu nie zrobi�em. - To nie ma znaczenia, je�li Curley si� uprze, �eby zgrywa� bohatera. Trzymaj si� od niego z daleka. B�dziesz pami�ta�? - Pewnie, George. I nie pisn� s�owa. G�osy wracaj�cych robotnik�w, stukot ko�skich kopyt, zgrzyt hamulc�w i brz�k �a�cuch�w s�ycha� by�o coraz wyra�niej. M�czy�ni nawo�ywali si� wzajemnie. George siedzia� na pryczy Lenniego i my�la� intensywnie, ze zmarszczonym czo�em. - Jeste� na mnie z�y, George? - zapyta� Lennie. - Nie na ciebie. Wpieprza mnie ten skurwysyn Curley. My�la�em, �e zarobimy tu troch� forsy, mo�e nawet ze sto dolc�w. - Jego g�os nabra� stanowczo�ci. - Trzymaj si� od niego z daleka, Lennie. - Jasne, George. Nawet nie pisn�. - Nie daj si� podpu�ci�, ale... jakby ten sukinsyn pr�bowa� ci� pobi�, to mu poka�. - Co mu pokaza�, George? - Ach, niewa�ne. Powiem ci, jak b�dzie trzeba. Nienawidz� takich typ�w. Jakby� mia� jakie� k�opoty, to pami�tasz, co ci m�wi�em, tak, Lennie? Wiesz, co masz robi�? Lennie wspar� si� na �okciu. Na jego twarzy odbi�a si� m�ka my�lenia. Podni�s� wzrok i spojrza� ze smutkiem na George'a. - Jak narobi� k�opot�w, to nie pozwolisz mi dogl�da� kr�lik�w. - Nie o to chodzi. Pami�tasz, gdzie spali�my ostatniej nocy? To miejsce nad rzek�? - Aha, pami�tam. Jasne, �e pami�tam. Mam tam p�j�� i schowa� si� w krzakach. - Schowaj si� i sied� tam, a� przyjd�. Tak, �eby ci� nikt nie zobaczy�. Schowaj si� w krzakach nad rzek�. Powt�rz. - Schowa� si� w krzakach nad rzek�, w krzakach nad rzek�. - Jakby� co� nabroi�. - Jakbym co� nabroi�. Przed barakiem zgrzytn�� hamulec. - Ej, stajenny! - rozleg�o si� wo�anie. - Powtarzaj to sobie, Lennie - rzek� George - tak �eby� nie zapomnia�. Podnie�li obaj g�owy, bo jaki� cie� przes�oni� nagle jasny prostok�t otwartych drzwi. W progu sta�a dziewczyna i zagl�da�a do wn�trza baraku. Mia�a pe�ne, uszminkowane usta, szeroko osadzone, mocno umalowane oczy, krwistoczerwone paznokcie, a na g�owie loki w kszta�cie kie�basek. Ubrana by�a w prost� bawe�nian� sukienk�, na nogach mia�a czerwone pantofle, przyozdobione puszkami ze strusich pi�r takiej samej barwy. - Szukam Curleya - powiedzia�a nosowym, z lekka za�amuj�cym si� g�osem. George odwr�ci� wzrok, a potem spojrza� na ni� znowu. - By� tu przed chwil�, ale poszed�. - Och! - Za�o�y�a r�ce do ty�u i opar�a si� o futryn�, tak �e jej cia�o wygi�o si� w �uk. - To wy jeste�cie ci nowi, co dopiero przyszli? - Tak. Lennie zmierzy� j� wzrokiem od st�p do g�owy; cho� zdawa�a si� na niego nie patrze�, lekko j� to speszy�o. - Curley czasami tu wpada - wyja�ni�a, przypatruj�c si� swym paznokciom. - Ale teraz go nie ma - powiedzia� szorstko George. - No to chyba poszukam go gdzie indziej - rzek�a filuternie. Urzeczony Lennie nie odrywa� od niej wzroku. - Jak go zobacz�, powiem mu, �e go szukasz - powiedzia� George. U�miechn�a si� i przeci�gn�a zalotnie. - Nic w tym z�ego, �e kto� kogo� szuka - rzek�a. Za jej plecami rozleg�y si� kroki. Obejrza�a si�. - Cze��, Slim - powiedzia�a. - Siemasz, �licznotko - dobieg� zza drzwi g�os Slima. - Pr�buj� znale�� Curleya. - To jako� kiepsko si� starasz, bo widzia�em, jak wchodzi� do waszego domu. Najwyra�niej si� sp�oszy�a. - Cze��, ch�opcy - rzuci�a w g��b baraku i odesz�a pospiesznie. George spojrza� na Lenniego. - Jezu, co za wyw�oka! Fajn� �onk� se znalaz� ten Curley, nie ma co. - Jest �adna - powiedzia� Lennie, jakby t�umaczy� Curleya. - No tak, i wcale si� z tym nie obnosi. Curley b�dzie jeszcze mia� za swoje. Za�o�� si�, �e ona za dwadzie�cia dolc�w p�jdzie z pierwszym lepszym. Lennie nie odrywa� wzroku od drzwi. - Jezu, ale ona jest �adna - powt�rzy� z b�ogim u�miechem. George przyjrza� mu si� bacznie i szarpn�� go brutalnie za ucho. - S�uchaj no ty, r�bni�ty sukinsynu - powiedzia� gniewnie. - Nie wa� mi si� nawet spojrze� na t� dziwk�. Nie obchodzi mnie, co ona gada czy robi. Widzia�em ju� podobn� zaraz�, ale ta tutaj sztuka zaprowadzi�aby ci� do pierdla, nimby� si� obejrza�. Wi�c lepiej trzymaj si� od niej z daleka. Lennie usi�owa� wyswobodzi� ucho. - Przecie� ja nic nie zrobi�em, George. - No nie, nic nie zrobi�e�, ale jak tu sta�a w drzwiach i pokazywa�a kulasy, to� si� gapi� jak sroka w gnat. - Ale nie my�la�em nic z�ego, George. S�owo. - Wi�c lepiej trzymaj si� od niej z daleka, bo ona jest jak pu�apka. Niech Curley sam pije piwo, co go sobie nawarzy�. R�kawiczka pe�na wazeliny - doda� z obrzydzeniem. - Pewnie pije te� jajka na surowo i sprowadza r�ne patentowane �rodki na m�sko��. - Nie podoba mi si� tu, George! - wybuchn�� nagle Lennie. - To niedobre miejsce. Chce st�d i��. - Musimy tu zosta�, dop�ki nie zarobimy troch� forsy. Nie ma rady, Lennie. Rzucimy te robot�, jak tylko b�dzie mo�na. Te� mi si� tu nie podoba. - Wr�ci� do sto�u i zacz�� stawia� nowego pasjansa. - Naprawd�, wcale mi si� tu nie podoba. Wyni�s�bym si� st�d cho�by zaraz. Jak tylko usk�adamy par� dych, pojedziemy do A