3453

Szczegóły
Tytuł 3453
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

3453 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 3453 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

3453 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Aleksander Szalimow Koncentrator grawitacji - Musisz mi pom�c, Steve - powiedzia� Joe. - Znalaz�em si� w sytuacji bez wyj�cia. - A co z twoim ostatnim wynalazkiem - uni�s� brwi Steve - czy�by zn�w?... - W�a�nie... Co prawda automat z Biura Kontroli pocz�tkowo wypowiedzia� si� dosy� niejasno: pomys� chyba nowy, schemat wykazuje cechy pewnej oryginalno�ci, ca�o�� wymaga jednak pog��bionej analizy. Dzi� nadesz�a ostateczna odpowied�. Popatrz... - Joe poda� przyjacielowi skrawek perforowanej aluminiowej folii. - Widzisz? Konstrukcja zg�oszona po raz pierwszy w roku 1973. W praktyce nigdy nie zosta�a zastosowana... Zbyt upraszcza�a sterowanie wieloma procesami. Mia� ch�op g�ow� na karku. Wymy�li� bo w tamtych czasach... - A kto to by�? - zaciekawi� si� Steve, leniwie s�cz�c ze szklanki zielonkawy orze�wiaj�cy p�yn przyniesiony przez bia�y automat. Joe u�miechn�� si� nieweso�o. - Kto teraz pami�ta nazwiska? Na tym �wistku podano jedynie numer patentu - USA 103 109 725. Historyk mo�e by i wygrzeba� szczeg�y w jakim� archiwum papierowych dokument�w, ale mnie to nie interesuje. - Nie masz szcz�cia, Joe - zauwa�y� Steve i zn�w podni�s� szklank� do ust. Siedzieli przy niewielkim owalnym stoliku w samym rogu obszernej sali o niskim stropie. Przerwa obiadowa dawno si� ju� sko�czy�a. Automatyczny bar, po�o�ony na �smej podziemnej kondygnacji ogromnego gmachu Koncernu Gollforby'ego, by� prawie pusty. Joe odstawi� szklank�. Automat przytoczy� si� bezszelestnie i zach�caj�co mrugn�� z�ocistym oczkiem. Joe machn�� odmownie r�k� i odwr�ci� si�. - Ja p�ac�,. Joe - powiedzia� Steve. Niedbale wrzuci� monet� do srebrzystej konchy na piersi automatu. Rozleg� si� melodyjny d�wi�k i mi�kki baryton powiedzia� p�g�osem: - Dzi�kuj� panu. Na zdrowie. Przed Joem wyros�a nast�pna szklanka, wype�niona po brzegi zielonkawym Napojem Gollforby'ego "�atwo przyswajalnym, przyjemnym w smaku, wysokokalorycznym, od�ywczym i tonizuj�cym", je�li wierzy� �wietlnym napisom nieprzerwanie biegn�cym po �cianach baru. Joe skin�� g�ow� i wzi�� szklank�. P�ki pi�, Steve obserwowa� go w milczeniu. "Wysiada biedaczysko - my�la�. - Oczy zmatowia�e, zacz�tki �ysiny, niezdrowa cera. Ubrany w sweter z najta�szego syntetyku. Nosi go drugi tydzie� z rz�du, j e�eli nie d�u�ej. Diabelnie zdolny ch�op, ale pechowiec..." - Nie mam najmniejszego poj�cia, co m�g�bym dla ciebie zrobi�, Joe - powiedzia� Steve, kiedy ten osuszy� drug� szklank�. - Nasz koncern nie potrzebuje in�ynier�w. Przeb�kuj� nawet o nowych redukcjach. Personelu obs�uguj�cego nie ma ju� zupe�nie, bo zast�pili go automatami... Co najwy�ej m�g�by� zosta� agentem sprzeda�y automat�w... Je�li chcesz, porozmawiam o tobie z panem Gollforby'm - juniorem. - Nie - odpowiedzia� Joe zdecydowanie. - Nie nadaj� si� do tego. Jestem po czubek g�owy nafaszerowany nowymi pomys�ami. Gdyby tak mo�na do grupy konstruktorskiej... Albo zdoby� troch� grosza i kontynuowa� prac� w moim domowym laboratorium. �ami� sobie g�ow� nad pewn� interesuj�c� zabawk�... Mo�esz mi jeszcze po�yczy� troch� pieni�dzy, Steve? - Chyba tak... Ale tego, co mog� zaproponowa�, pewnie ci nie wystarczy... Pracuj� zaledwie trzy godziny dziennie, wi�c sam rozumiesz... - W biurze konstrukcyjnym? - Nie - Steve chrz�kn�� z zak�opotaniem. - Widzisz... Tam bardzo n�dznie p�acili... W�adam kilkoma j�zykami... Pan Gollforby-Junior dowiedzia� si� o tym i zaproponowa� mi stanowisko porannego sekretarza. Rano pan Gollforby zajmuje si� sprawami technicznymi. Zapoznaje si� z prospektami r�nych obcych firm, przegl�da projekty automat�w, kt�rych seryjn� produkcj� zamierza uruchomi�. Szef si� nie zna na technice i potrzebuje kogo�, kto by go ustrzeg� przed palni�ciem g�upstwa... Chytry stary krokodyl. Wykorzystuje mnie jako eksperta, a p�aci jako sekretarzowi technicznemu. O pierwszej przestaje zajmowa� si� technik�. Automat podaje mu do gabinetu drugie �niadanie, a ja... M�j dzie� pracy na tym si� ko�czy. - Jak boss radzi sobie bez ciebie po po�udniu? - zainteresowa� si� Joe. - W drugiej po�owie dnia zajmuje si� sprawami finansowymi i dyktuje listy. Wtedy ma przy sobie dzienn� sekretark�, pann� Barkeley. Zreszt� i j� ma zamiar wkr�tce zast�pi� automatem. - M�g�bym zaprojektowa� taki automat - zauwa�y� Joe. - Zasadniczy projekt ju� od dawna jest gotowy, ale pan Gollforby do tej pory nie zdecydowa�, czy automatowi nada� kszta�t m�odej dziewczyny, czy te� osoby nieco starszej; nie ustali� tak�e koloru oczu, w�os�w i tym podobnych szczeg��w. - Czy�by sam jeden kierowa� koncernem? - Praktycznie rzecz bior�c, tak. Pan Gollforby jest podejrzliwy i nieufny. Woli o wszystkim sam decydowa�. Zwo�uje wprawdzie Rad� Dyrektor�w, ale robi to bardzo rzadko. Tylko wtedy, kiedy trzeba om�wi� nowe wielkie inwestycje produkcyjne lub co� r�wnie wa�nego... - Kr�l automat�w - zauwa�y� Joe z odcieniem zawi�ci i goryczy w g�osie. - W�adca twardy, absolutny i wszechw�adny. - No, je�li chodzi o to ostatnie, to nie tak zn�w bardzo... - szepn�� Steve ogl�daj�c si� doko�a. - Ostatnio sprawa wszechmocy pana Gollforby'ego nie wygl�da zbyt pomy�lnie. S�ysza�e� pewnie o Koncernie Ridgersa. Oni tak�e robi� automaty. Pan Gollforby usi�owa� si� dogada� z ich szefem. Nic z tego nie wysz�o i teraz s� �miertelnymi wrogami. Wydawa� by si� mog�o, �e pan Gollforby mo�e bez trudu po�kn�� Ridgersa. Ale Ridgers to twardy facet. Wicedyrektorowie jego koncernu nic by nie mieli przeciwko porozumieniu, ale ten staruch nie chce o tym s�ysze�. Jestem przekonany, �e Ridgers przyczyni panu Gollforby'emu jeszcze wiele k�opot�w... Joe �cisn�� palcami skronie i nad czym� intensywnie my�la�. - S�uchaj, Steve - powiedzia� wreszcie. - Zorganizuj mi ma�� audiencyjk� u swego szefa w godzinach twego porannego dy�uru. - Po co? - zaniepokoi� si� Steve. - Chc� mu zaproponowa�... pewien drobiazg. - Nie we�mie. Ca�a technika trafia do niego przez Rad� Techniczn�, g��wnego konstruktora i ekspert�w. To zupe�nie beznadziejne, ch�opie. Nie mam u niego �adnych wp�yw�w. - Postaraj si� jednak, aby Gollforby mnie przyj��... Przecie� mo�esz to zorganizowa�. O reszt� si� nie martw. - On mnie wyp�dzi, Joe. - Gwarantuj� ci, �e nie. A je�li m�j plan si� powiedzie. dostaniesz dwadzie�cia pi�� procent. - Ile tego b�dzie? - zainteresowa� si� Steve. - No, powiedzmy, dwie�cie pi��dziesi�t tysi�cy. - O-o! - westchn�� rozczarowanym g�osem poranny sekretarz pana Gollforby'ego-Juniora. - Widz�, �e ci ten "gollforby" uderzy� do g�owy. Chod�my lepiej st�d... - Nie spiesz si�, Steve. Pomy�l. Dwie�cie pi��dziesi�t tysi�cy... Gdy je dostaniesz, sam nie zechcesz dalej by� porannym sekretarzem pana Gollforby'ego. No, a je�li si� nie uda, to boss nie b�dzie mia� do ciebie pretensji. B�dziesz nadal piastowa� swe wysokie stanowisko, a ja... Ja b�d� sprzedawa� automaty. - Ale co mam powiedzie� szefowi, Joe? Jak ci� zaanonsowa�? - Wymy�l co�. Byleby tylko mnie przyj��. I oczywi�cie nie wspominaj, �e jeste�my kolegami. Jestem pewien, �e po�knie m�j haczyk. Wtedy om�wi� z tob� dalsze sprawy. No jak, Steve? Zgoda? - Nie wiem... Nie wiem... Boj� si� straci� prac�! - To oczywiste. Ale l�kliwy nie zarobi �wierci miliona dolar�w! - Je�li masz zamiar zagra� na jego uczuciach... - Czy uwa�asz mnie za ostatniego durnia, Steve? - Wobec tego powiedz, o co chodzi. - Powiem ci... Ale p�niej. Najpierw zorganizuj spotkanie. Nie po�a�ujesz. - Mo�e bym i zaryzykowa�, ale... - Ale? - Dwadzie�cia pi�� procent to troch� za ma�o... - Wyrobi�e� si� przy swoim szefie, Steve! Ile chcesz? - Widzisz... W wypadku niepowodzenia mog� straci� prac�, podczas gdy ty nie masz praktycznie nic do stracenia. W najgorszym razie boss ka�e robotom wyrzuci� ci� na ulic�... Sprawiedliwo�� wymaga r�wnego podzia�u. I ryzyka... I wszystkiego innego... - To rozb�j, Steve... Nie spodziewa�em si� tego po tobie. Ale dobrze. Trzydzie�ci procent i ani centa wi�cej. Bo inaczej p�jd� do Ridgersa. - My�la�by kto! U Ridgersa nic nie wsk�rasz, m�j drogi. Nie dotrzesz nawet do porannego sekretarza... Zreszt� jestem got�w troch� opu�ci�. Czterdzie�ci procent, Joe. To ostatnie s�owo. - Wykorzystujesz moj� trudn� sytuacj�, ch�opcze. Trzydzie�ci pi�� i dajmy ju� temu spok�j. - To nie�adnie tak si� targowa� ze starym przyjacielem z �awy szkolnej. Niestety, ju� wtedy mia�em ust�pliwy charakter i dlatego szczytem mojej kariery jest stanowisko porannego sekretarza. Trzydzie�ci siedem procent i zadzwo� do mnie jutro. Powiem ci, kiedy pan Gollforby-Junior ci� przyjmie, albo zawiadomi�, w jakich zapad�ych dziurach brakuje obecnie agent�w sprzeda�y automat�w. - S�ucham - powiedzia� pan Gollforby-Junior. - Daj� panu pi�� minut czasu i ani sekundy wi�cej. - Niech ten cz�owiek wyjdzie - Joe wskaza� palcem Steve'a. - Sprawa jest zbyt powa�na... e-e... Gollforby. Malutkie, bezbarwne oczka w�a�ciciela koncernu o �wiatowej s�awie rozszerzy�y si� ze zdumienia. Pan Gollforby-Junior z nie ukrywan� ciekawo�ci� popatrzy� na Joego. Potem wyci�gn�� pulchn� r�czk� pokryt� pier�cieniami, wyj�� cygaro z masywnego z�otego pucharka i bez po�piechu w�o�y� je do automatycznej gilotynki. Obci��. Zapali�. - Pozosta�y cztery minuty - rzuci�, patrz�c spode �ba na interesanta. Joe za�o�y� nog� na nog� i spokojnie wybra� sobie cygaro. Steve z przera�enia zamkn�� oczy. - Ja r�wnie� ceni� sw�j czas, sir - powiedzia� Joe z lekkim wyrzutem w g�osie. Odgryz� koniec cygara, wyplu� na puszysty dywan z drogiego syntetyku, gwa�townym ruchem chwyci� stoj�c� na biurku zapalniczk� w kszta�cie figurki Homera i przypali� od �ysiny poety. - Trzy minuty - zauwa�y� pan Gollforby ju� znacznie mniej pewnym g�osem. - Mowa b�dzie o kancentratorze grawitacji - wycedzi� niech�tnie Joe. - Mam nadziej�, �e pan rozumie, co to znaczy? - Zaci�gn�� si� g��boko i wypu�ci� k��b dymu pod sam sufit gabinetu. Pan Gollforby-Junior poruszy� si� niespokojnie na fotelu. Popatrzy� na swego sekretarza, ujrza� niek�amane przera�enie wypisane na jego twarzy i... zdecydowa� si�. - Prosz� zostawi� nas samych na... kilka minut - powiedzia� pan Gollforby z takim wyrazem twarzy, jakby dopiero co po�kn�� �yw� os�, kt�ra wci�� jeszcze bzyka�a mu gdzie� pod j�zykiem. Steve wyszed� chwiejnym krokiem. Drzwi gabinetu automatycznie zamkn�y si� za jego plecami. Przesz�o dziesi��, pi�tna�cie, dwadzie�cia minut... Ekran wizyjny nad drzwiami ci�gle pozostawa� ciemny. Wreszcie Steve nie wytrzyma�. Nacisn�� guzik mikrofonu i powiedzia� dr��cym g�osem: - Przepraszam szefie, czy pan mnie jeszcze nie potrzebuje?... - Mo�e pan wej�� - us�ysza� w odpowiedzi g�os pana Gollforby'ego znamionuj�cy wielkie podniecenie. - ... Teraz pan rozumie, czemu nalega�em, aby ta rozmowa odby�a si� bez �wiadk�w - us�ysza� Steve g�os Joego, gdy tylko drzwi gabinetu bezszelestnie rozsun�y si� na boki. Joe sta� na �rodku gabinetu, lekko ko�ysz�c si� na czubkach palc�w. Pan Gollforby z g�ow� wspart� na r�kach w skupieniu �u� zgas�e cygaro. - Na jak� odleg�o�� dzia�a pa�ski model? - spyta� nie patrz�c na Joego. - W promieniu dziesi�ciu, pi�tnastu metr�w przy maksymalnej koncentracji pola. W wypadku zwi�kszenia mocy promiennika zasi�g dzia�ania odpowiednio wzro�nie. Ale trzeba przy tym zachowa� wielk� ostro�no��. To jest najstraszliwsza bro�, jak� kiedykolwiek zbudowano na Ziemi. Obliczenia wykazuj�, �e promiennik o �rednicy oko�o trzech metr�w mo�e bez najmniejszego trudu zdeformowa�, czyli inaczej m�wi�c zniszczy� �redniej wielko�ci planet�. - Taki aparat nie jest mi na razie potrzebny - wtr�ci� pan Gollforby. - Ile pan ��da za swoj� zabawk�? - Nie b�dziemy teraz o tym m�wi� - zaproponowa� Joe. Powr�cimy do naszej rozmowy p�niej, kiedy ju� pan obejrzy koncentrator w dzia�aniu. Oczywi�cie tanio go nie sprzedam... Mo�e pan zaprosi� na pr�by dowolnego eksperta lub zaufan� osob�. Ale tylko jedn�. Nie chc�, aby zbyt wiele ludzi wiedzia�o o istnieniu aparatu. Mam zamiar go w przysz�o�ci udoskonali�. Nie proponuj� panu patentu, lecz jedyny dzia�aj�cy model urz�dzenia. Czemu w�a�nie panu? S�dz� bowiem, �e nie wykorzysta go pan na szkod� ludzko�ci. Wola�bym nie r�czy� za nast�pstwa, gdyby przyrz�d dosta� si� w r�ce maniaka lub gangstera. Chyba pan to rozumie? - Je�li kupi� od pana aparat, wykorzystam go tak, jak to uznam za stosowne - powiedzia� pan Gollforby-Junior i sapn�� gniewnie. - Oczywi�cie, sir - zgodzi� si� uprzejmie Joe. - Ale produkowa� koncentrator�w pan nie b�dzie. - I tego nie obiecuj� - o�wiadczy� pan Gollforby i zasapa� jeszcze g�o�niej. - Nie wymagam obietnic - powiedzia� Joe - bo jestem pewien, �e pan tego nie zrobi. Aby sporz�dzi� drugi koncentrator na podstawie mojego modelu, musia�by pan mie� w�r�d swoich in�ynier�w drugiego Jonathana Dippa, to znaczy mnie. Moje uszanowanie panu. - Chwileczk�! - podni�s� g�os pan Gollforby. - A kiedy?... - Kiedy pan sobie �yczy. Aparat jest gotowy i znajduje si� w pewnym miejscu. - Ale gdzie? - To oboj�tne. Mo�na nawet tutaj... - Joe obejrza� krytycznie gabinet. - Co prawda szkoda troch� mebli, bo w czasie pr�b nie da si� unikn�� pewnych zniszcze�... Mo�e pan woli w jakim� ustronnym miejscu za miastem?... - Wobec tego jutro... Mo�e pan jutro? - pan Golfforby spojrza� pytaj�co na Joego. "Po raz pierwszy s�ysz�, �e on pyta, a nie rozkazuje pomy�la� Steve. - Joe chyba naprawd� jest geniuszem!" - Niezbyt mi to dogadza - powiedzia� bez entuzjazmu Joe. - Ale... jak�� godzink� lub p�torej uda mi si� chyba wykroi�. Niech b�dzie jutro... - M�j sekretarz przyjedzie po pana rano, panie Dipp. Prosz� mu zostawi� sw�j adres. Koncentrator wypr�bujemy w ogrodzie mojej podmiejskiej willi. Trzecim uczestnikiem pr�by b�dzie... - pan Gollforby zawaha� si� przez chwil�. Trzecim b�dzie m�j sekretarz. Ten w�a�nie... Jest in�ynierem i zna si� troch� na tych wszystkich historyjkach. Wezm� od pana t� zabawk�, je�li wszystko p�jdzie... tak, jak pan mi to opowiada�. - M.�g�by� mi wreszcie powiedzie�, co ty w�a�ciwie knujesz, Joe - nalega� Steve id�c obok przyjaciela wzd�u� alejki zielonych drzew, przystrzy�onych na kszta�t geometrycznie prawid�owych piramid, sze�cian�w i elipsoid. Powiedz, co zamierzasz zrobi�. Nie mog� przecie� gra� w ciemno, a ty wci�� ukrywasz przede mn� prawd�. - Lepiej b�dzie, je�li nie b�dziesz jej zna� do ko�ca zimno uci�� Joe. - Twoje zdumienie i przera�enie najlepiej przekonaj� twojego szefa. B�d� porannym sekretarzem bossa i nikim wi�cej. Zagraj sw� rol� do ko�ca, to dostaniesz swoje trzydzie�ci siedem procent. A propos, gdzie ten stary krokodyl b�dzie na nas czeka�? - Na polanie za tym stawem. Dok�adnie o p� do dwunastej wyl�duje tam wirop�atem. Nie lubi traci� czasu je�d��c samochodami. Ale zwracam ci uwag�, �e zachowujesz si� nieuczciwie i �e to si� mo�e �le sko�czy�. Gdybym wiedzia�, o co chodzi, m�g�bym pom�c, powiedzie� co� w odpowiedniej chwili, a tak... - Wszystko b�dzie w porz�dku, stary. Ty ju� zrobi�e� najwa�niejsz� cz�� swojej roboty. Skontaktowa�e� mnie z szefem. Reszta nale�y do mnie. Kiedy Joe i Steve wchodzili na polan�, nad ich g�owami rozleg� si� cichy szelest i srebrzysta kabina, opadaj�c prawie pionowo w d�, dotkn�a amortyzatorami zielonej, kr�tko przystrzy�onej trawy. Przezroczysta �cianka kabiny odchyli�a si� w bok i pan Gollforby zst�pi� na ziemi�. Steve po�piesznie si� uk�oni�. Pan Gollforby skin�� mu g�ow�, a potem podszed� do Joego i �askawie poda� mu r�k�. Joe niedbale j� u�cisn��. - Ma pan ze sob� maszyn�? - Chodzi panu o koncentrator? - Pewnie, �e nie o automat do wody sodowej! - Koncentrator jest na miejscu. Pan Gollforby rozejrza� si� doko�a. - Ale nic takiego nie widz�... - Oto on, sir. Joe otworzy� d�o� i pokaza� le��cy na niej niewielki, b�yszcz�cy r�wnoleg�o�cian przypominaj�cy kszta�tem zapalniczk�. - I to wszystko? - Nie s�dzi� pan chyba, �e aparat ma wielko�� statku kosmicznego? W�wczas bym go panu nie proponowa�. - Ale... - �adnych "ale", sir. Rozpoczniemy pr�b�? - Uprzedzam, �e je�li ma pan zamiar zrobi� ze mnie durnia... - Sir! - ...ci�ko pan tego po�a�uje - doko�czy� pan Gollforby z twarz� purpurow� z w�ciek�o�ci. - Na czym chcia�by pan wypr�bowa� dzia�anie aparatu? - Wszystko mi jedno! - Nie �al panu tego pi�knego, starego d�bu? - Joe niedbale wskaza� ogromne drzewo, kt�rego roz�o�ysta, zielona korona wznosi�a si� o jakie� dziesi�� metr�w od nich na skraju polany. - Ten d�b liczy sobie trzysta pi��dziesi�t lat - powiedzia� pan Gollforby - i ma trzy metry w obwodzie. - Dlatego te� pytam, czy go panu nie �al. - Czy�by pan mia� zamiar tym swoim pude�kiem po zapa�kach... - Wydaje mi si�, �e tracimy czas na pr�no - z lekk� irytacj� w g�osie zauwa�y� Joe. - Mo�e zechce mi pan wyja�ni�, sir, czego pan w�a�ciwie ode mnie oczekuje? - Chcia�bym wypr�bowa� pa�ski... przyrz�d. - Ja te� tylko tego pragn�, sir. To, jak pan by� �askaw si� wyrazi� "pude�ko po zapa�kach", kryje w sobie potworn� si��. Widzi pan ten malutki otworek? To wylot promiennika ukierunkowanego pola grawitacyjnego. Przez t� dziurk� wylatuj� grawitony, sir... grawitony... Najmniejsze, najbardziej przenikliwe i najpot�niejsze cz�stki wszech�wiata. Strumie� grawiton�w, jak to ju� mia�em przyjemno�� panu wyja�nia�, deformuje naturalne pole ci�ko�ci Ziemi. Mo�e pan sobie wyobrazi�, sir, co wtedy nast�puje? - N-tak - powiedzia� pan Gollforby - ale ja... - Chwileczk�, sir. Jedyn� wad� tego modelu s� jego minimalne rozmiary. Strumie� grawiton�w szybko rozprasza si� w przestrzeni. Praktycznie rzecz bior�c o dwadzie�cia metr�w od aparatu zniekszta�cenie pola ci�ko�ci jest niewyczuwalne. Mo�na je oczywi�cie odkry� odpowiednimi przyrz�dami, ale tak... na oko... nic nie mo�na zauwa�y�. - Pozwoli pan - zacz�� pan Gollforby. - Tak si� ma sprawa z dwudziestometrow� odleg�o�ci�, ci�gn�� dalej Joe. - Ale w promieniu dziesi�ciu metr�w od aparatu deformacja pola ci�ko�ci bez trudu wykolei poci�g mkn�cy z maksymaln� pr�dko�ci�, zburzy �cian� lub z�amie jak zapa�k� ten oto d�b. I nikt si� nie domy�li, co by�o przyczyn� katastrofy. "Co za bydl�! - pomy�la� Steve. - Aferzysta! �eby zrobi� przyjacielowi takie �wi�stwo!" Joe jakby odczyta� jego my�li, bo odwr�ci� si� w jego kierunku. - W promieniu dw�ch, trzech metr�w, sir - kontynuowa� Joe, zwracaj�c si� zn�w do pana Gollforby'ego - zupe�nie niewielka dawka ukierunkowanych grawiton�w doprowadzi momentalnie do �miertelnego udaru serca lub wylewu krwi do m�zgu tego... osobnika, kt�ry znajdzie si� w zasi�gu promieniowania. Mo�e zechce pan tu spojrze�. Widzi pan podzia�k�. Strza�ka stoi na zerze. Kieruj� promiennik na... chocia�by na niego. - Joe pokaza� na Steve'a stoj�cego o trzy kroki dalej. - Co pan teraz czuje panie, panie... - Prinx - podpowiedzia� pan Gollforby. - Co pan teraz czuje, panie Prinx? - Nic - odpowiedzia� przez z�by Steve, czuj�c �e mu krew uderza do g�owy. - Doskonale. Nic pan nie czuje. Prosz� spojrze�, sir. Nic nie czuje, bo wskaz�wka stoi na zerze. Ale teraz zaczynam obraca� regulator. Mo�na to robi� ca�kowicie dyskretnie, kciukiem, trzymaj�c aparacik w zaci�ni�tej d�oni albo nawet w kieszeni. Tkanina pa�skiej marynarki przylgnie po prostu do dyszy promiennika i nic poza tym. Tak wi�c kieruj� wylot przyrz�du na pa�skiego podw�adnego i zaczynam ostro�nie pokr�ca� regulatorem. Nic pan nie us�yszy, sir. Aparat pracuje zupe�nie bezg�o�nie. No, a co pan teraz czuje panie... Chreeps? - Nic - odpowiedzia� ironicznie Steve i poczu� nagle, �e dzieje si� z nim co� niezwyk�ego... Ca�e otoczenie zacz�o wirowa� zrazu wolno, potem coraz szybciej i szybciej. Jaki� ci�ar spad� mu na piersi i Steve zacz�� si� dusi�... Chcia� krzykn��, ale z krtani wydoby� si� tylko st�umiony charkot. Steve rozpaczliwie zamacha� r�kami i nagle zobaczy�, �e ziemia obraca si� na bok i b�yskawicznie zbli�a si� do niego. Joe nie da� mu upa��. Chwyci� Steve'a pod rami�, kilka razy nim potrz�sn�� i zmusi� do utrzymania si� na nogach. Oszo�omiony Steve zatacza� si� jak pijany, mamrocz�c co� niezrozumia�ego. - Zauwa�y� pan, sir - Joe zn�w zwr�ci� si� do pana Gollforby'ego - �e wskaz�wka przesun�a si� zaledwie o po�ow� podzia�ki. Gdyby posz�a odrobin� dalej, pana Breepsa mo�na by z�o�y� na katafalku i zawie�� do krematorium. I �aden lekarz nie wykry�by innej przyczyny zgonu poza udarem serca. Pospolitym udarem serca, panie Gollforby, przy ca�kowitym braku innych uszkodze� cia�a. - N-tak - powiedzia� pan Gollforby, spogl�daj�c podejrzliwym wzrokiem to na koncentrator, to na swego sekretarza, kt�ry ci�gle jeszcze nie m�g� przyj�� do siebie. - Mo�e �yczy pan sobie wypr�bowa� dzia�anie aparatu na sobie, sir? - spyta� czule Joe. - Cieniutki strumyk grawiton�w na �wier� podzia�ki? - N-tak... - powiedzia� niezdecydowanie pan Gollforby. - Nie, nie! - wrzasn�� zaraz widz�c, �e Joe kieruje na niego otw�r koncentratora. - Nie, do diab�a, nie... M�wi�, �e do�� ju� do�wiadcze� na �ywym osobniku. On mi potem opowie swoje wra�enia - pan Gollforby wskaza� r�k� na Steve'a i otar� pot z czo�a. - Mo�e wobec tego spr�bujemy na tym d�bie? - Mo�na - powiedzia� pan Gollforby. - Ale niech pan z �aski swojej nie �amie go ca�kiem, najwy�ej par� ga��zi, a najlepiej b�dzie, jak pan go tylko przygnie do ziemi. - Prosz� bardzo - powiedzia� zimno Joe i skierowa� dysz� koncentratora na ogromne drzewo. - Prosz� podej�� bli�ej, sir, i obserwowa� wskaz�wk�, aby wiedzie�, jak dawkowa� strumie� grawitacyjny. Uniknie pan w ten spos�b mo�liwych przykro�ci. Pan Gollforby zbli�y� sw�j mi�sisty nos do samej d�oni Joego i tylko od czasu do czasu rzuca� podejrzliwe spojrzenia znad okular�w na stoj�ce w odleg�o�ci dziesi�� metr�w drzewo. Steve poczu� si� ju� troch� lepiej i r�wnie� z ciekawo�ci� patrzy� na d�b, zastanawiaj�c si�, co z tego wyniknie. Ale nic si� nie wydarzy�o. Nawet wtedy, kiedy w oczach pana Gollforby'ego pojawi�o si� co� przypominaj�cego przera�enie, d�b ani drgn��. - S�dz�, �e to wystarczy - powiedzia� wreszcie Joe. - Wystarczy - zgodzi� si� pan Gollforby i zacz�� nerwowo pociera� szk�a okular�w. - Ale... on si� wyprostuje? - Ju� si� wyprostowuje - powiedzia� niedba�ym tonem Joe. - Przecie� wskaz�wka dosz�a tylko do drugiej kreski. Steve patrzy� doko�a i niczego nie rozumia�. Co si� wyprostowuje? Czy�by to by�y skutki do�wiadczenia?... Steve czu� jeszcze lekkie zawroty g�owy i md�o�ci, jak po morskiej przeja�d�ce. - Bior� pa�sk� zabawk� - powiedzia� pan Gollforby i westchn��. - Zechce pan poda� cen�. - Prosz�, oto ona. - Joe poda� mu niewielk� karteczk� z wypisan� jedynk� i mn�stwem zer. Pan Gollforby spojrza� na karteczk�, potem na Joego, znowu na karteczk� i w oszo�omieniu zamruga� oczami. - Pan oszala� - wykrztusi� wreszcie. Joe z zimn� krwi� schowa� do kieszeni b�yszcz�ce pude�eczko koncentratora i wzruszy� ramionami. - Zdaje si�, �e niepotrzebnie straci�em czas - zauwa�y�, do nikogo si� nie zwracaj�c. Odwr�ci� si�, aby odej�� i rzuci� przez rami�: - Odnosz� wra�enie, �e na tym nasza znajomo�� si� zako�czy, Gollforby. Ale uprzedzam, �e nikt si� nie powinien niczego dowiedzie� o tym przedmiociku - Joe poklepa� si� po kieszeni. - Bo inaczej... - Ale� to, to... - zacz�� pan Gollforby zduszonym g�osem. - To jedyny egzemplarz we wszech�wiecie, sir. I jego posiadacz stoi na progu... w�adzy nad �wiatem... - Milion dolar�w - j�cza� pan Gollforby. - To rozb�j na prostej drodze... Milion za jak��... zapalniczk�... Joe, kt�ry ju� odszed� o kilka krok�w, zn�w si� odwr�ci�. - Pan jest naiwny, sir. ��dam miliona tylko dlatego, �e w�a�nie tyle obecnie potrzebuj �. Gdybym potrzebowa� wi�kszej kwoty, wymieni�by j� bez wahania. Stworzy�em ten aparat i mam prawo ��da� ka�dej ceny. Wszak �yjemy w wolnym �wiecie, sir. Sam aparacik kosztuje oczywi�cie niewiele. Milion to cena mojego odkrycia. Zapewniam zreszt� pana, �e jest ono warte znacznie wi�cej. Pierwszy z brzegu gangsterski syndykat... - Pi��set... tysi�cy - powiedzia� pan Gollforhy bez przekonana. - Osiemset... osiemset tysi�cy. Wr�� pan, do diab�a! Pan Gollforby dr��cymi r�kami wypisa� kilka czek�w. Joe wsun�� je niedbale do kieszeni i poda� finansi�cie koncentrator. - Niech si� pan z nim ostro�nie obchodzi, sir. I nie radz� zbyt cz�sto eksperymentowa� na "�ywych osobnikach", bo ludzie mog� si� w ko�cu domy�le�, �e to pan... jest o�rodkiem zniszczenia... ! - Zostaw pan swoje racy dla siebie - przerwa� mu brutalnie pan Gollforby. - Ja dosta�em przyrz�d, pan - pieni�dze. Mam nadziej�, �e si� wi�cej nie zobaczymy! - Nawet je�li zbuduje koncentrator o wi�kszej mocy? Pan Gollforby zmierzy� go piorunuj�cym wzrokiem i nie zaszczyciwszy odpowiedzi�, poszed� w kierunku wirop�atu. Ju� z kabiny przywo�a� gestem Steve'a. Poranny sekretarz potykaj�c si� powl�k� si� w kierunku maszyny. Nast�pnego dnia rano Joego obudzi� ostry dzwonek wideofonu. Joe podni�s� g�ow� z poduszki i w��czy� ekran. Na ekranie pojawi�a si� twarz Steve'a. Poranny sekretarz by� blady, a w jego szeroko otwartych oczach zastyg�o przera�enie. - Musimy si� natychmiast zobaczy� - powiedzia� Steve, z trudem poruszaj�c wykrzywionymi wargami. - Natychmiast! - Co� si� sta�o? - Porozmawiamy w cztery oczy. - No to przyje�d�aj! - Nie mog�. Spotkamy si� w kawiarni przy mo�cie. Najdalej za dziesi�� minut. - Co ci tak pilno? - Przyje�d�aj natychmiast. Sta�o si� co� strasznego. Ekran zgas�. Po up�ywie kwadransa Joe wchodzi� do kawiarni na brzegu Hudsonu. Steve siedzia� przy osobnym stoliku obok otwartego na o�cie� okna. - No? - zapyta� Joe zamiast powitania. - Pan Gollforby... umar�. - A! - powiedzia� Joe siadaj�c na wolnym krze�le. Musia�e� mnie z tego powodu budzi�? - Godzin� temu zapiecz�towano jego gabinet i sejfy. Banki koncernu zawiesi�y wszelkie operacje. - Czeki zrealizowa�em jeszcze wczoraj... Pieni�dze wys�a�em do Meksyku. - Musimy natychmiast ucieka�, Joe. - Dlaczego? - Bo... znaleziono go dzi� rano w gabinecie... martwego. Udar serca. Jego lekarz stwierdzi� udar serca. Ale... - Ale?... - Obok niego le�a� ten straszliwy aparat. Tw�j grawitator. - No i co z tego? - Jak to, co? Nie rozumiesz? Aparat by� w��czony. Wskaz�wka sta�a przy ko�cu podzia�ki. Sam to widzia�em. Joe si� u�miechn��. - To niemo�liwe, m�j ch�opcze. Tam jest spr�yna. Gdy si� zwolni regulator, wskaz�wka musi wr�ci� na zero. Musi... - Ale ja sam to widzia�em. Ta maszyna piekielna le�a�a na biurku obok jego g�owy, a jej wskaz�wka sta�a na maksimum. Widzia�em to na w�asne oczy, Joe. Ba�em si� jej dotyka�, a teraz jest ju� za p�no. Policja wszystko opiecz�towa�a. Mo�e nawet ju� zabra�a ten tw�j grawitator... - Koncentrator, Steve! - Czy to wa�ne?! Wczoraj widzia� nas pilot wirop�atu, kt�ry obserwowa� te twoje diabelskie triki ze mn� i z d�bem. - To by� robot. - Tym gorzej. Policja zanalizuje zapis jego elektronicznej pami�ci i wszystko stanie si� d1a niej jasne. Jeste�my zgubieni! - Zdaje si�, �e pan Gollforby umar� na udar serca. Tak m�wi�e�, Steve? - W�a�nie! I na tym polega nasza tragedia. - To dobrze, �e uda�o mi si� wczoraj zrealizowa� czeki powiedzia� w zadumie Joe. - Zreszt� nie przypuszcza�em, �e ten Gollforby oka�e si� takim idiot�. Obawia�em si� po prostu bankructwa. - Powiedzia�e� bankructwa, Joe? Czyje bankructwo mia�e� na my�li? - Twojego nieboszczyka bossa. I jak si� okazuje, mia�em racj�. W�a�nie dlatego opiecz�towano sejfy, a banki zawiesi�y wyp�aty. - To niemo�liwe. - By�e� tylko porannym sekretarzem, Steve. Pan Gollforby finansami zajmowa� si� po po�udniu razem z t�, jak�e jej tam.... - Pann� Barkeley. - W�a�nie. Nie wiedzia�e� wszystkiego. - A jak ty si� o tym dowiedzia�e�? - Naiwne pytanie. Rozmawia�em z nim w cztery oczy ponad kwadrans. W kieszeni kurtki mia�em elektroniczny analizator pr�d�w czynno�ciowych. Znasz przecie� t� maszyn�, kt�r� si� pos�uguj� wszyscy detektywi w sprawach kryminalnych? Ale maszyna policyjna ma wielko�� solidnej szafy, mnie za� uda�o si� skonstruowa� analizator przeno�ny, nie wi�kszy od papiero�nicy. Mam go w�a�nie przy sobie - Joe klepn�� si� po bocznej kieszeni. - Po powrocie do domu rozszyfrowa�em zapis i zdo�a�em ustali� trzy rzeczy: �e po pierwsze tw�j szef jest g�upi i zupe�nie si� nie zna na technice, po drugie obawia si� bankructwa i po trzecie zamierza za pomoc� mojego koncentratora zlikwidowa� jakiego� cz�owieka. Por�wna�em te dane z tym, czego dowiedzia�em si� od ciebie, i poj��em bez trudu, �e chcia� usun�� Ridgersa i przez po��czenie obu firm poprawi� stan swoich finans�w. W naszych czasach nie jest �atwo zg�adzi� takiego cz�owieka jak Ridgers, kt�ry dysponuj e w�asn� policj�. I nagle trafia mu si� m�j "koncentrator grawitacji". Ca�kowita gwarancja bezpiecze�stwa, a w dodatku mokr� robot� mo�na zrobi� samemu... Nie trzeba nawet wynajmowa� jakiego� zbira... - Ale teraz wszystko wyjdzie na jaw. Tw�j aparat zabra�a policja... Trzeba ucieka�! Joe machn�� lekcewa��co r�k� i ziewn��. - Policja zwr�ci si� do swoich ekspert�w - kontynuowa�, Steve - a ci bez trudu ustal� przyczyn� �mierci pana Gollforby'ego. - Udar serca. - Tw�j grawitator, Joe. Przecie� ci m�wi�em. Wskaz�wka sta�a przy ko�cu podzia�ki. - Niech to diabli wezm� - warkn�� Joe. - Zamontowa�em solidn� spr�yn� z mojego starego zegarka. Jak temu s�oniowi uda�o si� j� zerwa�? - Jak� spr�yn�? - Tam, w "koncentratorze". Skoro wskaz�wka pokazywa�a maksimum, to znaczy, �e on zerwa� spr�yn�. Dlatego strza�ka odskoczy�a i zatrzyma�a si� w skrajnym po�o�eniu. - To znaczy, �e wszystko przepad�o. Nie mamy ju� �adnego wyj�cia? Steve poci�gn�� p�aczliwie nosem. Joe popatrzy� na niego z niesmakiem i politowaniem. - Bywa�e� na seansach "�wiata Przyg�d", Steve? - zapyta� po chwili milczenia. - Dawno... Kiedy chodzi�em jeszcze do szko�y... Ale czemu o to pytasz? - Pami�tasz, jak tam by�o?... Siada�o si� w mi�kkim fotelu i w ci�gu p� godziny prze�ywa�o si� podr� po wzburzonym morzu, polowanie na wymar�e zwierz�ta, na... jak ich tam? - Ichtiozaury? - Na nied�wiedzie, Steve. Albo na tygrysy... Tygrys rzuca� si� na ciebie, zwala� z n�g, dusi�. Wydobywa�e� si� spod niego, zabija�e� i tak dalej. - Pami�tam, to by�o wspania�e. Zupe�nie, jakby si� dzia�o naprawd�. - No w�a�nie. A ca�y dowcip polega� na barwnym stereoskopowym ekranie i umieszczonym za nim emiterze biopr�d�w. - To ju� dawno wysz�o z mody, Joe. - Oczywi�cie. Teraz wymy�lono bardziej podniecaj�ce rozrywki. Sale "�wiata Przyg�d" zachowa�y si� jedynie na g��bokiej prowincji. - Dlaczego o tym wspominasz, Joe? - Poniewa� w metalowym pude�eczku, kt�re sprzeda�em twemu zmar�emu szefowi za milion dolar�w, znajduje si� tylko miniaturowy emiter biopr�d�w o dzia�aniu kierunkowym i z ograniczonym programem oddzia�ywania emocjonalnego. Pan Gollforby pewnie w dzieci�stwie nudy nie bywa� w "�wiecie Przyg�d", a je�li nawet bywa�, to dawno o tym zapomnia�. Zreszt� dawniej nikt takich emiter�w nie potrafi� robi�... Steve w os�upieniu otworzy� usta i milcza�. - M�j Bo�e - powiedzia� wreszcie. - M�j Bo�e, przecie� to by�o zwyk�e oszustwo. �e te� mog�e� si� na co� podobnego zdecydowa�! - Nie mia�em innego wyj�cia. Musz� zako�czy� prac� nad swoim nowym wynalazkiem. To niezwyk�y wynalazek... - Dobrze przynajmniej, �e nie mamy go na sumieniu, Joe. - M�wi� dalej Steve. - Jako cz�owiek uczciwy... - Musz� ci� zmartwi� - powiedzia� Joe. - Chyba jednak jeste�my winni jego �mierci. Wszystko przez t� spr�yn�. Gollforby chcia� prawdopodobnie wypr�bowa� dzia�anie aparatu na sobie. Odrobink�... Nacisn�� regulator, spr�yna si� z�ama�a, wskaz�wka odskoczy�a, a on umar� ze strachu. Mia� s�abe serce.... - To straszne - powiedzia� Steve. - To straszne... Ale przecie� policja niczego si� nie dowie, prawda? - Nie przejmuj si�, Steve. Szanuj serce... - A zap�acisz mi moj� cz��? Zosta�em bez pracy! - Dostaniesz swoje pieni�dze w ca�o�ci - powiedzia� beztrosko Joe. - A co z nimi zrobisz, Steve? - Kupi� cottage na zachodnim wybrze�u, o�eni� si� i b�d� hodowa� kwiaty. A potem pewnie otworzymy kwiaciarnie. Ca�e �ycie marzy�em o kwiatach, Joe. A co ty zamierzasz zrobi�?... - B�d� kontynuowa� prace nad swoim wynalazkiem. Teraz, kiedy mam pieni�dze na niezb�dny sprz�t... Cni teraz skonstruuj� wspania�� rzecz!... Jeszcze o mnie us�yszysz, ch�opie. - Jeste� bardzo zdolny - powiedzia� w zamy�leniu Steve. - Bardzo zdolny, bardzo. Wpa�� na taki pomys�... Powiedz mi, bardzo ci� prosz� - Steve si� zaczerwieni�. Czy mia�e� analizator przy sobie, kiedy rozmawia�e� ze mn�? - Mia�em - Joe odwr�ci� si� i zacz�� patrze� przez otwarte okno - ale nigdy nie mia�em zamiaru rozszyfrowywa� twoich biopr�d�w, Steve. Jeste�my przecie� starymi kumplami... Nieprawda�? - A jednak ryzykowali�my. Bardzo ryzykowali�my - powiedzia� Stev�. - Wszystko wisia�o na w�osku. Co by� zrobi�, gdyby on chcia� z�ama� to drzewo albo zburzy� jak�� �cian�? Co wtedy? - Z�ama�bym to drzewo - powiedzia� spokojnie Joe. - Co ty m�wisz! Jak? - O tak... Joe wyjrza� przez okno. Plac przed kawiarni� i cienisty bulwar po przeciwleg�ej stronie by�y zupe�nie puste. Jedynie na jednej z �awek siedzia�a leciwa dama w kraciastej pelerynie i czyta�a gazet�. Joe wyj�� z kieszeni malutki b�yszcz�cy r�wnoleg�o�cian wielko�ci zapalniczki, wycelowa� go w otwarte okno i obr�ci� palcem pier�cie� umieszczony na jednym z bok�w przedmiociku. Potwornej si�y szkwa� przemkn�� po wierzcho�kach drzew. Pie� najbli�szego z nich z�ama� si� jak zapa�ka... Ci�ka zielona korona run�a na zalany s�o�cem beton placu, zrywaj�c po drodze przewody elektryczne. - No to na razie, Steve - powiedzia� Joe wstaj�c. - Na mnie ju� czas. Spotkamy si� za trzy dni w Ciudad Mexico... - Ca�kowite z�udzenie - o�wiadczy� zachwycony Steve. - Zupe�nie, jakby to by�o naprawd�... - To tylko zmniejszony model - powiedzia� Joe ode drzwi. - Teraz zbuduj� urz�dzenie o wi�kszej mocy. Pomacha� r�k� i wyszed� z kawiarni. Steve zn�w spojrza� przez okno. , Z�amane drzewo le�a�o na betonowych p�ytach placu, a wok� niego biega�a wymachuj�c gazet� leciwa dama w kraciastej pelerynie. - D�ugo dzia�a - powiedzia� do siebie Steve i zakry� d�oni� oczy. Rozleg�y si� policyjne gwizdki. Zza kontuaru wytoczy� si� robot-kelner i wlepi� w okno swe nieruchome czerwone oczka. Potem przyszed� r�wnie� barman w bia�ym garniturze i te� zacz�� patrze� na plac. - Czy co� si� sta�o? - zapyta� Steve nie odrywaj�c d�oni od oczu. - Nie widzi pan? - zdziwi� si� barman. - Piorun uderzy� w drzewo. - I powali� je - doda� swym melodyjnym g�osem robot. - Niezwyk�e zjawisko, sir, je�li we�miemy pod uwag� bezchmurn�, s�oneczn� pogod� i wskazania barometru. Steve wsta� i zataczaj�c si� poszed� do wyj�cia. - Zap�aci�? - zapyta� barman robota. - On niczego nie zamawia�, szefie. - Widocznie gdzie� indziej si� zaprawi� - pokiwa� g�ow� barman. Steve wyszed� na plac. Obok powalonego drzewa sta�y ju� policyjne wozy i leciwa dama t�umaczy�a co� sier�antowi, przyciskaj�c gazet� do swej kraciastej peleryny. przek�ad : Tadeusz Gosk